— Ależ Panie Lipvig, Co Komu Przyjdzie Z Przemocy? — zahuczał pan Pompa.
Zakołysał się na wielkich stopach, kiedy Moist szarpał się w jego uścisku.
Groat i Stanley kulili się na drugim końcu szatni. Jeden z naturalnych leków pana Groata bulgotał i przelewał się na podłogę, gdzie plamił deski purpurą.
— To były wypadki, panie Lipwig! Tylko wypadki! — tłumaczył Groat. — Po czwartym straż łaziła po całym budynku! I powiedzieli, że to nieszczęśliwe wypadki!
— Ach tak?! — wrzasnął Moist. — Czterech w pięć tygodni, tak? Założę się, że takie rzeczy zdarzają się tu bez przerwy! Na bogów, jestem załatwiony jak ta lala! Już nie żyję, co? Tyle że jeszcze nie leżę! Vetinari? To facet, który wie, jak oszczędzić na powrozie! Już po mnie!
— Lepiej się pan poczuje po kubku gorącej herbatki z bizmutem i siarką — wyjąkał Groat. — Nastawiłem czajnik…
— Kubek herbaty nie wystarczy! — Moist opanował się, a przynajmniej zaczął zachowywać, jakby się opanował. — Dobrze, już dobrze. Panie Pompa, może pan mnie puścić.
Golem zwolnił uchwyt. Moist się wyprostował.
— No więc, panie Groat? — przynaglił.
— No więc wygląda na to, że jednak jest pan prawdziwy — uznał staruszek. — Któryś z mrocznych referentów by tak nie kwestorzył. Bośmy myśleli, że jest pan jednym z tych wyjątkowych dżentelmenów jego lordowskiej mości. — Groat krzątał się przy imbryku. — Bez urazy, ale jest pan trochę bardziej rumiany niż przeciętny gryzipiórek.
— Mroczni referenci? — zdziwił się Moist, ale zaraz pojawiło się wspomnienie. — Och… Ma pan na myśli tych niewysokich dżentelmenów w czarnych garniturach i melonikach?
— Tych samych. Niektórzy to stypendyści z Gildii Skrytobójców. Słyszałem, że kiedy im przyjdzie ochota, potrafią wyczyniać różne paskudne sztuczki.
— Przecież nazwał ich pan gryzipiórkami!
— Tak, ale nie powiedziałem, co jeszcze potrafią przegryźć. — Groat dostrzegł minę Moista i odchrząknął. — Przepraszam, to taki żarcik. Uważamy, że ostatni nowy poczmistrz, cośmy go tu mieli, pan Whobblebury, był właśnie mrocznym referentem. Trudno mu się dziwić z takim nazwiskiem. Ciągle tu węszył dookoła.
— A pańskim zdaniem dlaczego?
— No cóż… Pan Mutable, on tu był pierwszy, porządny gość, spadł z piątego piętra w głównym holu, plask! Wie pan, plasnął o marmur. Trochę… trochę się rozchlapał, sir.
Moist zerknął na Stanleya, który zaczynał dygotać.
— Po nim przyszedł pan Sideburn. Spadł z tylnych schodów i skręcił kark, sir. Przepraszam, sir, ale jest jedenasta czterdzieści trzy. — Groat podszedł do drzwi, otworzył je, wszedł Pieszczoch, Groat zamknął. — To było o trzeciej w nocy. Na sam dół, pięć poziomów. Połamał sobie chyba wszystkie kości, jakie można połamać.
— Chce pan powiedzieć, że chodził po korytarzach bez światła?
— Tego nie wiem, sir. Ale znam te schody. Tam przez całą noc palą się lampy, sir. Stanley je codziennie napełnia, punktualnie jak Pieszczoch.
— Rozumiem, że często korzystacie z tych schodów?
— Nigdy, sir, tylko żeby zapalić lampy. Prawie wszystko po tamtej stronie jest zapchane listami. Ale taki jest Regulamin Poczty, sir.
— A następny poczmistrz? — zapytał Moist odrobinę chrapliwie. — Kolejny upadek z wysokości?
— Ależ nie, sir. Pan Ignavia, tak się nazywał. Powiedzieli, że to serce. Leżał sobie na piątym piętrze martwy jak kolek, z twarzą całą powykrzywianą, jakby zobaczył upiora. Przyczyny naturalne, powiedzieli. Nooo… straż oblazła nas wtedy jak mrówki, nie ma co. Ale stwierdzili, że nikt się do niego nie zbliżał, i ciało nie miało na sobie żadnych śladów. Dziwne, że pan o tym nie słyszał, sir. Pisali o wszystkim w gazecie.
Tyle że w celi śmierci człowiek nie ma okazji śledzić najnowszych wieści, pomyślał Moist.
— Tak? — zdziwił się. — A niby skąd wiedzieli, że nikt się do niego nie zbliżał?
Groat pochylił się i konspiracyjnie zniżył głos.
— Wszyscy wiedzą, że w straży służy wilkołak, a taki wilkołak potrafi wywąchać, jakiego koloru człowiek nosił ubranie.
— Wilkołak — powtórzył tępo Moist.
— Tak. No więc ten przed nim…
— Wilkołak.
— Tak właśnie powiedziałem, sir.
— Przeklęty wilkołak.
— Wszyscy są potrzebni na tym świecie, sir. W każdym razie…
— Wilkołak. — Moist otrząsnął się ze zgrozy. — I nie uprzedzają przybyszów?
— A jak mieliby uprzedzać, sir? — zapytał łagodnie Groat. — Postawić przed miastem tabliczkę „Witamy w Ankh-Morpork, mamy wilkołaka”? Straż zatrudnia mnóstwo krasnoludów i trolli, golema, znaczy wolnego golema, z całym szacunkiem, panie Pompa, parę gnomów, zombi… A nawet jednego Nobbsa.
— Nobbsa? Co to jest Nobbs?
— Kapral Nobby Nobbs, sir. Jeszcze go pan nie spotkał? Mówią, że ma urzędowe pismo mówiące, że jest człowiekiem, a kto by takiego potrzebował, co? Na szczęście jest tylko jeden taki, więc nie może się mnożyć. W każdym razie mamy tu po trochu wszystkich, sir. Bardzo kosmopolitycznie. Nie lubi pan wilkołaków, sir?
Poznają człowieka po samym zapachu, myślał Moist. Są inteligentne jak ludzie i potrafią tropić lepiej niż wilki. Mogą śledzić trop sprzed wielu dni, nawet jeśli człowiek pomaże się czymś maskującym jego zapach… zwłaszcza jeśli się pomaże. Och, istnieją sposoby ochrony, jeśli już się wie, że chodzi za kimś wilkołak. Nic dziwnego, że mnie złapali. To powinno być zakazane!
— Nie bardzo — powiedział i znów popatrzył na Stanleya.
Warto było uważać na Stanleya, kiedy mówił Groat. W tej chwili chłopak tak mocno wywrócił oczy w górę, że widać było prawie same białka.
— A pan Whobblebury? — zapytał Moist. — Pewnie badał sprawę dla Vetinariego, tak? Co mu się przydarzyło?
Stanley trząsł się jak krzew podczas wichury.
— Eee… Dostał pan taki pierścień z kluczami, sir? — zainteresował się Groat. Jego głos aż wibrował niewinnością.
— Tak, oczywiście.
— Założę się, że jednego brakuje. Straż go zabrała. To był jedyny egzemplarz. Niektóre drzwi powinny pozostać zamknięte, sir. Sprawa jest zakończona, sir. Powiedzieli, że pan Whobblebury zginął w wypadku przy pracy. Nikogo przy nim nie było. Nie chce pan tam zaglądać, sir. Pewne rzeczy psują się tak bardzo, że lepiej je zostawić, sir.
— Nie mogę — odparł Moist. — Jestem naczelnym poczmistrzem. A to jest mój gmach, zgadza się? Ja decyduję, gdzie pójdę, młodszy listonoszu Groat.
Stanley zamknął oczy.
— Tak, sir — zgodził się Groat takim tonem, jakby rozmawiał z dzieckiem. — Ale nie chce pan tam chodzić, sir.
— Jego głowa była na całej ścianie — wyjęczał Stanley.
— Ojoj, teraz go pan zdenerwował, sir — zmartwił się Groat i podbiegł do chłopca. — W porządku, mały, zaraz przyniosę twoje pigułki…
— Jaka jest najdroższa szpilka wyprodukowana komercyjnie, Stanley? — zapytał szybko Moist.
To było jak przesunięcie dźwigni. Twarz Stanleya w jednej chwili przeskoczyła od udręczonego szaleństwa do naukowego skupienia.
— Komercyjnie? Jeśli pominąć te specjalne szpilki, robione na wystawy i pokazy, łącznie z Wielką Szpilą z 1899, prawdopodobnie będzie to Numer Trzeci Szerokołebkowy „Kurak” Ekstradługi, wyprodukowany dla rynku koronkarskiego przez znanego szpilkarza Josiaha Doldruma. Tak mi się wydaje. Były ręcznie ciągnione i miały charakterystyczne dla niego srebrne główki z mikroskopijnym rzeźbionym kogutem. Uważa się, że przed śmiercią zdążył ich zrobić mniej niż setkę, sir. Według „Katalogu szpilek” Huberta Spidera, egzemplarze „Kuraka” uzyskują ceny od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu dolarów, zależnie od swego stanu. Numer Trzeci Szerokołebkowy Ekstradługi byłby ozdobą kolekcji każdego prawdziwego łebkarza.
— Bo wiesz… Zauważyłem to na ulicy… — Moist wyjął z klapy jeden z dzisiejszych zakupów. — Szedłem sobie Targową, a ona leżała sobie między dwoma kamieniami bruku. Pomyślałem, że bardzo dziwnie wygląda. Jak na szpilkę.
Stanley odsunął krzątającego się Groata i ostrożnie wyjął szpilkę spomiędzy palców Moista. Jak wyczarowane zjawiło się w jego dłoni bardzo duże szkło powiększające.
Pokój wstrzymał oddech, gdy tymczasem szpilka została poddana uważnemu badaniu. Po chwili Stanley spojrzał zdumiony na Moista.
— Wiedział pan? — zapytał. — I zauważył ją pan na ulicy? Myślałem, że w ogóle się pan nie zna na szpilkach!
— Właściwie nie, ale trochę się nimi bawiłem jako chłopak. — Moist machnął lekceważąco ręką, jakby chciał zasugerować, że był za głupi, by to chłopięce hobby zmienić w życiową obsesję. — No wiesz… Parę starych mosiężnych imperiałek, jedna czy dwie ciekawostki, jak nierozłamana para albo dwugłówek, czasami tani pakiet mieszanych szpilek do wyboru…
Dzięki bogom za sztukę szybkiego czytania, pomyślał.
— Och, tam nigdy nie ma nic cennego — stwierdził Stanley, znów powracając do akademickiego tonu. — Wprawdzie większość łebkarzy istotnie zaczyna od przypadkiem zdobytej błyszczącej i oryginalnej szpilki, a po niej zawartości poduszeczek na szpilki swoich babć, cha, cha, to jednak droga do prawdziwie cennej kolekcji nie leży w zwykłym wydawaniu pieniędzy w najbliższym szpilkowym emporium, o nie… Każdy dyletant, który dokona wystarczających inwestycji, może zostać „wielką szpilą”. Ale dla prawdziwego łebkarza rozkosz kryje się w radości poszukiwań, w targach szpilek, wyprzedażach i kto wie, może przypadkowym błysku w rynsztoku, który ujawnia dobrze zachowaną dubelszwową albo nierozłamaną dwuostrzową. Słusznie jest bowiem powiedziane: „Znajdź szpilkę i podnieś ją, a przez cały dzień będziesz miał szpilkę”.
Moist miał ochotę zaklaskać. Był to powtórzony niemal słowo w słowo tekst, jaki J. Lango Owlsbury napisał we wstępie do swego dzieła. A co więcej, Moist miał teraz w Stanleyu niezawodnego przyjaciela. Inaczej mówiąc, jak dodały mroczniejsze regiony umysłu, Stanley został obłaskawiony. Chłopak, u którego radość ze szpilki stłumiła panikę, podniósł nową zdobycz do światła.
— Cudowna! — wyszeptał. Wszelka groza umknęła. — Czyściutka jak nowa! Mam już dla niej miejsce w moim zbiorze, sir!
— Tak sobie właśnie pomyślałem.
Jego głowa była na całej ścianie…
Gdzieś w tych murach były zamknięte drzwi, do których Moist nie miał klucza. Czterech jego poprzedników przedwcześnie zakończyło życie w tym budynku. I nie było ucieczki. Stanowisko Naczelnego Poczmistrza obejmuje się dożywotnio — w ten czy inny sposób. Dlatego Vetinari mu je oddał. Potrzebował kogoś, kto nie porzuci pracy i kogo przy okazji można bez żalu poświęcić. Nie miało znaczenia, czy Moist von Lipwig zginie. Już był martwy.
A potem starał się nie myśleć o panu Pompie.
Ile jeszcze golemów zapracowywało na swoją wolność w służbie dla miasta? Czy istniał na przykład pan Piła, który po stu latach wyszedł z dołu pełnego wiórów? Albo pan Szpadel? Może pan Siekiera?
I czy któryś z nich był tutaj, kiedy ostatni z tych biedaków znalazł klucz do zamkniętych drzwi, a może dobry wytrych, i miał je właśnie otworzyć, kiedy za jego plecami ktoś zwany panem Młotem, tak, na bogów, tak właśnie, uniósł pięść do śmiertelnego ciosu?
Nikogo nie było w pobliżu? Ale to przecież nie ludzie, to… narzędzia. Zwykły wypadek przy pracy…
Jego głowa była na całej ścianie…
Dowiem się wszystkiego. Muszę, inaczej będzie czekało to mnie też. Wszyscy będą mnie okłamywać… ale to ja jestem mistrzem kłamców.
— Hmm? — zapytał, uświadamiając sobie, że czegoś nie dosłyszał.
— Pytałem, czy mogę iść i wpiąć ją do mojej kolekcji, panie poczmistrzu — powtórzył Stanley.
— Co? Och, tak. Oczywiście. Tak. I przetrzyj ją porządnie.
Kiedy chłopak poczłapał niezgrabnie na swój koniec pokoju — a rzeczywiście był niezgrabny — Moist zauważył, że Groat przygląda mu się z chytrą miną.
— Dobra robota, panie Lipwig. Dobra robota.
— Dziękuję.
— Bystry ma pan wzrok, nie ma co — ciągnął staruszek.
— Światło się odbijało…
— Nie, chodzi mi o to, że zobaczył pan bruk na Targowej. Bo ona cała wyłożona jest płytkami…
Na jego obojętne spojrzenie Moist odpowiedział jeszcze obojętniejszym.
— Kamienie czy płyty, co za różnica?
— Tak, rzeczywiście. To nieważne — ustąpił Groat.
— A teraz — rzekł Moist, czując, że musi odetchnąć świeżym powietrzem — pójdę załatwić pewną ważną sprawę. Będę wdzięczny, jeśli zechce mi pan towarzyszyć, panie Groat. Niech pan znajdzie jakiś łom i go przyniesie. Pan też będzie mi potrzebny, panie Pompa.
Wilkołaki i golemy, golemy i wilkołaki, myślał Moist. Nie wyrwę się stąd. Równie dobrze mogę to potraktować poważnie.
Pokażę im znak.
— Mam taki zwyczaj — rzekł Moist, prowadząc po mieście. — Związany z szyldami.
— Szyldami, sir? — zdziwił się Groat, który starał się iść jak najbliżej murów.
— Tak, młodszy listonoszu Groat. Z szyldami. — Moist zauważył, że staruszek skrzywił się boleśnie na dźwięk słowa „młodszy”. — A zwłaszcza takimi, którym brakuje liter. Kiedy taki zobaczę, odruchowo odczytuję, co mówiły te brakujące litery.
— A jak pan to robi, sir, kiedy właśnie ich brakuje? — zdziwił się Groat.
Aha, więc to jest wskazówka tłumacząca, dlaczego wciąż siedzisz w tym sypiącym się gmachu i po całych dniach parzysz herbatę z kamieni i zielska, pomyślał Moist.
— To wrodzony talent — powiedział. — Oczywiście mogę się mylić, ale… Aha, tutaj skręcamy w lewo.
Ulica była dość ruchliwa, a warsztat znajdował się tuż przed nimi. I spełniał wszystkie nadzieje Moista.
— Voilà — wykrzyknął Moist. Po czym przypomniał sobie o publiczności i wyjaśnił: — Czyli, inaczej mówiąc: oto jest.
— To przecież zakład fryzjerski — stwierdził niepewnie Groat. — Damski.
— Ach, jesteś człowiekiem światowym, Tolliverze, nie dasz się oszukać. A nazwa tego zakładu, nad wystawą, wypisana tymi dużymi niebieskozielonymi literami brzmi…?
— „U Gianni” — przeczytał Groat. — I…?
— Owszem, „U Gianni”. Powinno być „U Gianniego”, ale nie jest, a to dlatego, że… Może zastanowimy się wspólnie?
— Eee… — Groat wpatrywał się nerwowo w litery, wzywając je, by ujawniły swe znaczenie.
— Blisko. Nie ma Gianniego, ponieważ nie ma drugiego G w tym bohaterskim haśle, które zdobi nasz ukochany Urząd Pocztowy. — Zaczekał, aż błyśnie światełko zrozumienia. — Te wielkie metalowe litery zostały skradzione z naszej fasady, panie Groast. Czyli z przedniej ściany budynku. To one są powodem Sie i Wypełeniu, panie Groat.
Minęła dłuższa chwila, nim nastąpił umysłowy wschód słońca pana Groata, ale kiedy to się stało, Moist był przygotowany.
— Nie, nie, nie! — zawołał, gdy staruszek rzucił się naprzód. Moist chwycił go za brudny kołnierz i niemal poderwał nad ziemię. — Przecież nie tak załatwiamy te sprawy, prawda?
— To własność Urzędu Pocztowego! To coś gorszego niż kradzież! To zdrada stanu!
— Istotnie. Panie Pompa, zechce pan przytrzymać naszego przyjaciela, a ja pójdę i… przedyskutuję tę sprawę.
Moist przekazał golemowi młodszego listonosza i otrzepał ubranie. Wyglądało na nieco zmięte, ale trudno.
— No to co pan chce zrobić? — dopytywał się Groat.
Moist uśmiechnął się promiennie.
— Coś, w czym jestem dobry, panie Groat. Porozmawiam z ludźmi.
Przeszedł przez ulicę i otworzył drzwi. Brzęknął dzwonek. W zakładzie było wiele niedużych boksów, a powietrze pachniało słodko, dusząco i jakby różowo. Tuż przy drzwiach stało nieduże biurko z wielkim, otwartym terminarzem. Wokół stały kwiaty, a młoda kobieta za biurkiem rzuciła mu pełne wyższości spojrzenie, które miało wkrótce kosztować jej pracodawcę sporo pieniędzy.
Moist przybrał posępny wyraz twarzy, pochylił się i powiedział głosem, mającym wprawdzie wszelkie cechy charakterystyczne szeptu, ale słyszalnym z daleka:
— Czy zastałem pana Gianniego? To bardzo ważne.
— A o jaką sprawę chodzi?
— Cóż… to dosyć delikatna kwestia… — mówił Moist. Widział, jak odwracają się czubki głów pokrytych trwałą. — Ale może mu pani powiedzieć, że to dobra wiadomość.
— No, jeśli dobra…
— Niech mu pani przekaże, że zdołam chyba przekonać lorda Vetinariego, iż można rozwiązać ten problem bez wnoszenia oskarżeń. Prawdopodobnie. — Moist zniżył głos na tyle, by wzrosło zainteresowanie klientek, ale nie aż tak, by był niesłyszalny.
Kobieta patrzyła na niego ze zgrozą.
— Zdoła pan…
Wyciągnęła rękę do zdobionej rury głosowej, ale Moist delikatnie wyjął ją z jej dłoni, gwizdnął fachowo, uniósł końcówkę do ucha i błysnął zębami w uśmiechu.
— Dziękuję — rzucił.
W każdej sytuacji należy się uśmiechać, mówić właściwym tonem właściwe słowa i zawsze, ale to zawsze niczym supernowa promieniować pewnością siebie.
W jego uchu zabrzmiał głos słaby jak chrobotanie pająka uwięzionego w pudełku zapałek.
— Cianicz uaff nabnab?
— Gianni? — rzucił Moist w głąb rury. — Miło, że znalazłeś dla mnie czas. Tu Moist, Moist von Lipwig. Naczelny poczmistrz. — Przyjrzał się rurze głosowej, która znikała w suficie. — Bardzo się cieszę, Gianni, że chcesz nam pomóc. Chodzi o te brakujące litery. O siedem brakujących liter, ściślej mówiąc.
— Krik? Szabadawik? Zgrit ma dokumiks?
— Nie noszę ze sobą takich rzeczy, Gianni, ale jeśli zechcesz wyjrzeć przez okno, zobaczysz mojego osobistego asystenta, pana Pompę. Stoi po drugiej stronie ulicy.
Ma osiem stóp wzrostu i trzyma wielki łom, dodał Moist w myślach. Mrugnął do kobiety za biurkiem, która obserwowała go ze swego rodzaju podziwem. Zawsze starał się rozwijać talenty interpersonalne.
Usłyszał stłumiony przez podłogę okrzyk. Przez rurę głosową brzmiało to jak:
— Zutr gikibibuny!
— Tak — potwierdził Moist. — Może lepiej wejdę do ciebie na górę i porozmawiamy bezpośrednio?
Dziesięć minut później Moist przeszedł przez ulicę i uśmiechnął się do swojego personelu.
— Panie Pompa, zechce pan przejść tam i podważyć nasze litery? Proszę się starać niczego nie uszkodzić, pan Gianni wykazał wielką chęć współpracy. Tolliverze, mieszkasz tu już od wielu lat, prawda? Na pewno wiesz, gdzie wynająć ludzi z linami, drabinami i podobnym sprzętem? Chcę, żeby do południa te litery znalazły się znowu na naszym gmachu.
— To będzie dużo kosztować, panie Lipwig…
Groat w oszołomieniu patrzył na przełożonego. Moist wyciągnął z kieszeni mieszek i zadzwonił nim znacząco.
— Sto dolarów powinno wystarczyć z nadwyżką — powiedział. — Pan Gianni był bardzo skruszony i bardzo, bardzo skory do pomocy. Twierdzi, że przed laty kupił te litery od jakiegoś człowieka w gospodzie, i że z radością zapłaci za ich powrót na właściwe miejsce. Zadziwiające, jak mili bywają ludzie, jeśli podejść do nich w odpowiedni sposób.
Po drugiej stronie ulicy rozległ się głośny brzęk — pan Pompa bez widocznego wysiłku zdjął właśnie U.
Odzywaj się grzecznie i zatrudniaj wielkiego osobnika z łomem, myślał Moist. Może jakoś da się tutaj wytrzymać.
Słabe światło słońca błysnęło na N przesuwanym na odpowiednie miejsce. W dole zebrał się spory tłumek. Mieszkańcy Ankh-Morpork zwracali uwagę na ludzi na dachach, gdyż zawsze istniała szansa na ciekawe samobójstwo. Kiedy ostatnia litera została przybita do muru, zabrzmiały oklaski, po prostu dla zasady.
Czterech zabitych, myślał Moist, spoglądając na dach. Ciekawe, co mi powie straż. Czy wiedzą o mnie? Czy wierzą, że nie żyję? Czy w ogóle mam ochotę na rozmowę z policjantami? Nie! Do demona! Jedyną metodą, żeby się z tego wyrwać, jest ucieczka do przodu, nie wstecz. Niech piekło pochłonie tego przeklętego Vetinariego! Ale jest sposób, żeby wygrać.
Mógłby zarabiać pieniądze!
Był teraz elementem rządu. Prawda? A rządy zabierają ludziom pieniądze. Do tego służą.
Miał talenty interpersonalne, tak? Umiał ludzi przekonać, że mosiądz to złoto, które trochę zmatowiało, że szkło to diament, że jutro będą nalewali darmowe piwo.
Przechytrzy wszystkich. Nie będzie próbował ucieczki, jeszcze nie! Skoro golem może sobie kupić wolność, to on też może. Zostanie tutaj, będzie się krzątał, będzie udawał zapracowanego, a wszystkie rachunki będzie posyłał Vetinariemu, ponieważ to przecież praca dla rządu! Jak mógłby się sprzeciwić?
A jeżeli Moist von Lipwig nie zbierze odrobiny… nie, jeśli nie zbierze wielkiej porcji śmietanki z czubka, i z dna, i może jeszcze trochę z boków, to na to nie zasłużył. Dopiero wtedy, gdy już wszystko będzie gładko się toczyć, gdy będzie spływać gotówka… Wtedy nadejdzie czas na zaplanowanie wielkiego numeru. Za odpowiednie pieniądze wynajmie odpowiednią liczbę ludzi z ciężkimi młotami…
Robotnicy wciągnęli się z powrotem na płaski dach. Gapie krzyknęli radośnie, uznawszy widać, że nie była to zła zabawa, chociaż nikt nie spadł.
— Co pan o tym myśli, panie Groat? — zapytał Moist.
— Ładnie wygląda, sir, naprawdę ładnie — przyznał Groat.
Gapie się rozeszli, a oni wrócili do budynku.
— A więc niczego nie zakłócamy? — upewnił się Moist.
Groat poklepał zaskoczonego poczmistrza po ramieniu.
— Nie wiem, dlaczego jego lordowska mość pana tu przysłał, sir, naprawdę nie wiem — szepnął. — Ma pan dobre chęci, to widzę. Ale proszę posłuchać mojej rady, sir, i wynieść się stąd.
Moist zerknął w stronę drzwi frontowych. Obok nich stał pan Pompa. Tylko stał, ze zwisającymi rękami. Ogień w jego oczach jarzył się słabo.
— Nie mogę — rzekł.
— Miło, że pan tak mówi, sir, ale to nie jest miejsce dla młodego człowieka z przyszłością. Takiemu Stanleyowi niczego więcej nie trzeba, póki ma swoje szpilki, ale pan, sir, pan mógłby zajść wysoko.
— Nie, chybabym nie mógł. Naprawdę, panie Groat, moje miejsce jest tutaj.
— Niech pana bogowie błogosławią za takie słowa, sir, niech pana błogosławią. — Łzy wzruszenia spływały Groatowi po policzkach. — Kiedyś byliśmy bohaterami — mówił. — Ludzie na nas czekali. Wyglądali nas. Wszyscy nas znali. To była kiedyś wspaniała praca. Służba! Kiedyś byliśmy poczciarzami!
— Proszę pana!
Moist się obejrzał. Troje ludzi zmierzało w jego stronę, a on musiał powstrzymał odruch, by rzucić się do ucieczki. Zwłaszcza kiedy jeden z tej trójki krzyknął:
— Tak, to on!
Rozpoznał spotkanego rankiem sprzedawcę warzyw. Za nim szła para starszych osób. Mężczyzna o surowej twarzy i dumnej postawie człowieka, który każdego dnia poskramia kapustę, zatrzymał się tuż przed Moistem.
— Czy jesteś listo’noszem, młody człowieku? — huknął.
— Tak, drogi panie, myślę, że tak… W czym mógłbym…
— Dostarczyłeś mi list od tej oto Aggie! Jestem Tim Parker! — ryczał mężczyzna. — No więc nie’którzy by powiedzieli, że trochę był s’późniony!
— Och… owszem, ale…
— Nie brak ci od’wagi, młody człowieku!
— Bardzo mi przykro, ale… — zaczął Moist.
Umiejętności interpersonalne nie na wiele mogły się przydać wobec pana Parkera. Należał do tych niewrażliwych osób, których kontrola nad głośnością była mniej więcej tak dobra, jak zrozumienie przestrzeni osobistej.
— Przy’kro?! — krzyknął. — A czemu ma ci być przy’kro? Nie twoja wina, chłopcze! Nie było cię nawet na świe’cie! To ja byłem durniem, bo po’myślałem, że jej nie zależy! Ha, taki byłem za’łamany, że wyjechałem i wstąpiłem do… — Rumianą twarz wykrzywił grymas umysłowego wysiłku. — No wiesz… wiel’błądy, śmieszne czapki, piasek, wszystko żeby zapomnieć…
— Klatchiańska Legia Cudzoziemska — podpowiedział Moist.
— O wła’śnie! A kiedy wróciłem, spotkałem Sadie, a Aggie spotkała Fredericka, oboje się urządzili’śmy i zapomnieli’śmy, że to drugie gdzieś żyje, aż nagle niech mnie pioruny biją, jeśli to nie list od Aggie! Razem z moim chło’pakiem szukaliśmy jej całe rano! I żeby nie prze’ciągać, chłopcze, w sobotę bierzemy ślub! Dzięki tobie!
Pan Parker należał do tych mężczyzn, którzy z wiekiem stają się twardsi. Kiedy klepnął Moista w plecy, było to jak cios krzesłem.
— Ale czy Frederick i Sadie nie będą protestować? — wykrztusił Moist.
— Wątpię. Frederick od’szedł dziesięć lat temu, a Sadie od pięciu leży na Po’mniejszych Bóstwach! — zahuczał radośnie pan Parker. — Przykro nam było ich że’gnać, ale, jak mówi Aggie, takie jest prze’znaczenie, a ciebie, chłopcze, przysłała jakaś wyższa moc. Trzeba kogoś na’prawdę odważnego, żeby przyszedł i przyniósł list po tylu latach! Wielu jest takich, co by go wy’rzucili jak śmiecia bez znaczenia! I zrobisz mnie i przy’szłej drugiej pani Parkerowej wielką radość, jeśli będziesz honorowym gościem na naszym ślubie, a ja na przy’kład nawet nie chcę słyszeć o od’mowie! W tym roku jestem też Wielkim Mistrzem Gildii Kupców! Może i nie jesteśmy tacy ali’ganccy jak skrytobójcy albo alchemicy, ale jest nas wielu, a ja powiem parę słów na twój temat, chłop’cze, możesz być pewien! Mój George zjawi się później tu z zapro’szeniami do doręczenia, skoro wracacie do pracy! I będę zaszczycony, mój chłop’cze, jeśli uściśniesz mi rękę…
Wysunął potężną dłoń. Moist ujął ją… Trudno się pozbyć starych nawyków. Mocny uścisk, stanowczy wzrok…
— Widzę, że z ciebie porządny człowiek — stwierdził Parker. — Ni’gdy się nie mylę! — Drugą ręką ścisnął Moista za ramię, aż zachrzęścił staw. — Jak się nazywasz, chłopcze?
— Lipwig, proszę pana. Moist von Lipwig — odparł Moist. Bał się, że ogłuchnie na jedno ucho.
— Von, tak? No więc świetnie ci idzie jak na cudzo’ziemca i każdemu to powiem w oczy! Musimy już iść, Aggie chce kupić różne fatałaszki!
Kobieta podeszła do Moista, stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.
— Ja też umiem poznać dobrego człowieka — powiedziała. — Czy masz jakąś damę serca?
— Co? Nie. Skąd, wcale. Eee… nie!
— Na pewno ją kiedyś spotkasz — zapewniła, uśmiechając się słodko. — A że jesteśmy ci oboje bardzo wdzięczni, radzę, żebyś oświadczył się osobiście. Bardzo się cieszymy, że zobaczymy cię w sobotę!
Moist patrzył, jak odbiega za swą odnalezioną miłością…
— Doręczył pan list? — spytał Groat porażony.
— Tak, panie Groat. Nie planowałem, ale akurat trafiłem do…
— Wziął pan jeden z tych starych listów i go doręczył? — pytał Groat, jakby sama myśl o tym nie mieściła mu się w głowie.
Jego głowa była na całej ścianie…
Moist zamrugał.
— Przecież mamy dostarczać listy, człowieku! To nasza praca! Zapomniałeś?
— Doręczył pan list… — wyszeptał Groat. — Jaką miał datę?
— Nie pamiętam. Ponad czterdzieści lat temu?
— A jak wyglądał? Czy był w dobrym stanie? — nie ustępował staruszek.
Moist spojrzał na niego gniewnie. Wokół zaczynali zbierać się gapie, jak zwykle w Ankh-Morpork.
— To był czterdziestoletni list w taniej kopercie! — warknął. — I tak właśnie wyglądał! Nigdy nie został doręczony, co odmieniło życie dwojga ludzi. Doręczyłem go teraz i sprawiłem, że dwoje ludzi jest bardzo szczęśliwych! Gdzie pan widzi problem, panie Groat… Tak, o co chodzi?
Ostatnie zdanie skierował do kobiety, która szarpała go za rękaw.
— Pytałam, czy to prawda, że znowu otwieracie starą pocztę — powtórzyła. — Mój dziadek tam pracował.
— To ładnie…
— Mówił, że tu jest klątwa! — oświadczyła kobieta, jakby ta myśl wydawała się jej całkiem przyjemna.
— Naprawdę? Prawdę mówiąc, przydałaby mi się teraz porządna klątwa.
— Tkwi pod podłogą i doprowadza do obłęęędu! — ciągnęła, tak bardzo zachwycona tym słowem, że wyraźnie nie chciała go przerywać. — Obłęęędu!
— Doprawdy? — odpowiedział grzecznie Moist. — Ale my tutaj nie wierzymy w popadanie w obłęd przy pracy na poczcie, prawda, panie Gro…
Urwał. Pan Groat miał wyraz twarzy kogoś, kto wierzy w popadanie w obłęd.
— Głupia starucho! Po co mu o tym mówisz?
— Panie Groat! — warknął Moist. — Porozmawiamy w środku!
Chwycił staruszka za ramię, niemal przeniósł przez rozbawiony tłum, wciągnął do budynku i zatrzasnął drzwi.
— Mam już tego dosyć — oznajmił. — Dosyć tych mrocznych komentarzy i sugestii, zrozumiano? Żadnych więcej sekretów! Co się tutaj dzieje? Co się działo? Powie mi pan natychmiast, bo inaczej…
W oczach małego człowieczka pojawiło się przerażenie. To do mnie nie pasuje, uznał Moist. To nie jest sposób. Sztuki interpersonalne, tak?
— Powiedzcie mi natychmiast, starszy listonoszu Groat! — warknął.
Staruszek wytrzeszczył oczy.
— Starszy listonoszu?
— Ja jestem poczmistrzem w tej okolicy, zgadza się? To znaczy, że mogę was awansować, zgadza się? Starszy listonosz, istotnie. W okresie próbnym, oczywiście. A teraz niech mi pan powie…
— Proszę nie robić krzywdy panu Groatowi, sir! — zabrzmiał mocny głos za plecami Moista.
Groat spojrzał w półmrok za Moistem.
— Wszystko w porządku, Stanley — powiedział. — To niepotrzebne, nie chcemy żadnych Trudnych Chwil. — A do Moista szepnął: — Lepiej niech mnie pan teraz postawi, sir…
Moist uczynił to z demonstracyjną delikatnością. Odwrócił się. Chłopak stał za nim. Oczy miał zaszklone, a w uniesionej ręce trzymał kociołek. Ciężki kociołek.
— Nie wolno krzywdzić pana Groata — oświadczył chrapliwie.
Moist wyjął szpilkę z klapy.
— Oczywiście, że nie, Stanley. A przy okazji, czy to prawdziwa Średnioostra Clayfeathera?
Stanley upuścił kociołek, nagle zapominając o wszystkim prócz kawałeczka srebrzystej stali między palcami Moista. Jedną ręką wyjmował już szkło powiększające.
— Niech się przyjrzę, niech się przyjrzę — powtarzał spokojny, skupiony. — Ach tak. Ha! Nie, przykro mi. Łatwo popełnić ten błąd. Proszę spojrzeć na znaczki z boku, o tutaj. Widzi pan? A główka nie była nigdy skręcana. To maszynowa produkcja. Prawdopodobnie jeden z braci Happily. Krótka seria, jak podejrzewam. Ale nie ma ich pieczęci… Może to dzieło któregoś z kreatywnych uczniów. Niewiele warta, niestety, chyba że znajdzie pan kogoś, kto specjalizuje się w szczegółach działalności szpilkarni braci Happily.
— To ja… zaparzę herbatę, dobrze? — zaproponował Groat i podniósł kociołek przetaczający się tam i z powrotem po podłodze. — Brawo raz jeszcze, panie Lipwig. Eee… Starszy listonosz Groat, zgadza się?
— A ty, Stanley, ruszaj z… tak, ze starszym listonoszem Groatem w okresie próbnym — powiedział Moist tak łagodnie, jak tylko potrafił. — Ja chcę jeszcze porozmawiać z panem Pompą.
Stanley obejrzał się na golema, który stał tuż za nim. Zadziwiające, jak cicho potrafił się poruszać — przesunął się po podłodze niczym cień i teraz stał z nieruchomą pięścią uniesioną niczym gniew bogów.
— Och, nie zauważyłem pana, panie Pompa! — zawołał radośnie Stanley. — Dlaczego podnosi pan rękę?
Otwory w twarzy golema zalewały chłopca czerwonym blaskiem.
— Ja… Chciałem Zadać Poczmistrzowi Pytanie — odpowiedział powoli.
— Aha. To dobrze — uznał Stanley, jak gdyby jeszcze przed chwilą nie zamierzał rozbić Moistowi czaszki. — Czy chce pan tę szpilkę z powrotem, panie Lipwig? — dodał, a kiedy Moist machnął ręką, kontynuował. — Dobrze. W przyszłym miesiącu wystawię ją na dobroczynną aukcję szpilek.
Kiedy wyszli, Moist spojrzał na nieruchomą twarz golema.
— Okłamałeś go. Wolno wam kłamać, panie Pompa? — zapytał. — A przy okazji, możesz już opuścić rękę.
— Zostałem Poinstruowany Co Do Natury Nieprawd Społecznych. Owszem.
— Miałeś zamiar roztrzaskać mu głowę!
— Postarałbym Się Tego Nie Uczynić — zahuczał golem. — Jednakże Nie Mogę Pozwolić, By Spotkała Pana Niestosowna Krzywda. To Był Ciężki Kociołek.
— Nie możesz tak robić, ty idioto! — wykrzyknął Moist, który zauważył użycie słowa „niestosowna”.
— Czy Powinienem Mu Pozwolić Pana Zabić? To Nie Byłaby Jego Wina. Jego Głowa Nie Jest Sprawna.
— Byłaby jeszcze mniej sprawna, gdybyś w nią przywalił. Ale przecież sam to załatwiłem!
— Tak — zgodził się Pompa. — Ma Pan Talent. Szkoda, Że Używa Go Pan Niewłaściwie.
— Czy ty rozumiesz coś z tego, co mówię?! — wrzasnął Moist. — Nie możesz tak sobie zabijać ludzi!
— Dlaczego Nie? Pan To Robi. — Golem opuścił rękę.
— Co? — warknął Moist. — Wcale nie! Kto ci to powiedział?
— Sam Do Tego Doszedłem. Zabił Pan Dwa Przecinek Trzy Trzy Osiem Osób.
— Nigdy w życiu nie tknąłem nikogo nawet palcem, panie Pompa. Mogę być… tym wszystkim, o czym wiesz, że jestem, ale nie zabójcą! Nigdy nawet nie dobyłem miecza.
— Nie, Istotnie. Ale Kradł Pan, Sprzeniewierzał, Defraudował I Oszukiwał Bez Żadnych Zahamowań, Panie Lipvig. Rujnował Pan Firmy I Niszczył Miejsca Pracy. Kiedy Padają Banki, Rzadko Głodują Bankierzy. Pańskie Działania Odebrały Pieniądze Tym, Którzy Od Samego Początku Mieli Mało. Na Miriady Skromnych Sposobów Przyspieszył Pan Śmierć Wielu. Nie Zna Ich Pan. Nie Wiedział Pan, Jak Krwawią. Ale Odjął Pan Im Chleb Od Ust, Zdarł Ubrania Z Grzbietów. Dla Sportu, Panie Lipvig. Dla Zabawy. Dla Radości Gry.
Moist rozdziawił usta. Zamknął je. Znowu otworzył. I znowu zamknął. Nigdy nie można znaleźć dobrej riposty, kiedy jest człowiekowi potrzebna.
— Jesteś tylko chodzącą doniczką, panie Pompa — burknął. — Skąd ci się to wzięło?
— Czytałem O Szczegółach Wielu Pańskich Przestępstw, Panie Lipvig. A Pompowanie Wody Uczy Pompującego Wartości Racjonalnego Myślenia. Zabierał Pan Innym, Ponieważ Pan Był Sprytny, A Oni Głupi.
— Czekaj no, w większości byli przekonani, że to oni mnie oszukują.
— Zastawiał Pan Na Nich Pułapki, Panie Lipvig.
Moist chciał podejść i znacząco dźgnąć golema palcem, ale zrezygnował w ostatniej chwili. Mógłby sobie złamać palec.
— No to zastanów się nad tym — rzekł. — Płacę za to wszystko! O mało co nie zawisłem, na bogów!
— Tak, Ale Nawet W Tej Chwili Żywi Pan Myśli O Ucieczce, O Jakimś Sposobie Odwrócenia Sytuacji Na Własną Korzyść. Mówią, Że Lampart Nie Zmienia Swoich Spodenek.
— Ale musisz wykonywać moje polecenia, tak? — burknął Moist.
— Tak.
— To to odkręć sobie tę głupią głowę!
Czerwone oczy migotały przez moment. Kiedy Pompa znów się odezwał, mówił głosem Patrycjusza.
— Ach, Lipwig. Mimo wszystko jednak nie uważałeś. Nie możesz nakazać panu Pompie, żeby sam siebie zniszczył. Byłem przekonany, że przez ten czas sam się tego domyślisz. Jeśli po raz drugi wydasz mu takie polecenie, zostaną podjęte działania odwetowe.
Golem znowu zamrugał.
— Jak to… — zaczął Moist.
— Mam Perfekcyjne Wspomnienie Legalnych Instrukcji Słownych — odparł golem swym zwykłym, dudniącym głosem. — Przypuszczam, Że Lord Vetinari, Znając Pański Sposób Myślenia, Zostawił Tę Wiadomość, Ponieważ…
— Chodziło mi o głos!
— Pamięć Perfekcyjna, Panie Lipvig — odparł Pompa. — Potrafię Mówić Wszystkimi Głosami Ludzi.
— Doprawdy? Jak miło z twojej strony.
Moist przyjrzał się panu Pompie. Gliniana twarz nigdy nie zdradzała ożywienia. Miała nos, w pewnym sensie, ale była to tylko grudka gliny. Usta poruszały się, kiedy mówił, a bogowie tylko wiedzieli, w jaki sposób wypalona glina może się tak poruszać… Prawdopodobnie rzeczywiście wiedzieli. Oczy nigdy się nie zamykały, przygasały jedynie.
— Czy naprawdę umiesz czytać mi w myślach? — zapytał.
— Nie. Ekstrapoluję Jedynie W Oparciu O Pańskie Wcześniejsze Zachowanie.
— No to…
Moistowi, co niezwykłe, po prostu brakło słów. Patrzył na tę pozbawioną wyrazu twarz, która mimo to zdołała wyrazić dezaprobatę. Był przyzwyczajony do spojrzeń pełnych gniewu, oburzenia i nienawiści. Wynikały z jego zawodu. Ale czym jest taki golem? Brudem. Wypaloną ziemią. Ludzie patrzący na niego, jakby był czymś gorszym niż pył pod ich stopami, to jedna sprawa, ale dziwnie nieprzyjemne uczucie budził fakt, że nawet pył patrzy tak samo.
— …przestań — dokończył niepewnie. — Idź i… pracuj. Tak. Do roboty. Tym się zajmujesz! Do tego służysz!
Nazywali ją szczęśliwą wieżą sekarową. Wieża 181 wznosiła się dostatecznie blisko miasteczka Bzyk, by człowiek w wolne dni mógł się tam wybrać, licząc na gorącą kąpiel i miękkie łóżko. Był to Überwald, więc miejscowe przekazy nie były zbyt liczne, a także — to ważne — wieża stała daleko, daleko w górach. Dyrekcja nie lubi wyruszać w takie okolice. W dobrych czasach zeszłego roku, kiedy Godzina Umarłych zdarzała się każdej nocy, była to szczęśliwa wieża, ponieważ linia nadawcza i odbiorcza trafiały w Godzinę Umarłych o tej samej porze, więc zawsze mieli tam dodatkową parę rąk przy konserwacji. Teraz wieża 181 załatwiała konserwację w locie, tak jak wszystkie pozostałe, ale wciąż pozostawała dobrą wieżą — dobrze było trafić do jej załogi.
Zwykle załogę stanowili mężczyźni, choć na równinach powtarzano żart, że wieżę 181 obsadzają wampiry i wilkołaki. W rzeczywistości, jak w wielu innych wieżach, obsługiwały ją dzieci.
Wszyscy wiedzieli, jak się to dzieje. Może poza nowym kierownictwem, które prawdopodobnie nie wiedziało, ale gdyby nawet to odkryli, nie zrobiliby niczego poza starannym zapomnieniem o tym, że wiedzą. Dzieciom nie trzeba płacić.
Na ogół młodzi mężczyźni w wieżach pracowali ciężko, w każdą pogodę, za ledwie wystarczające pensje. Byli samotnikami, marzycielami, uciekinierami od prawa, o których prawo zapomniało, albo od wszystkich innych ludzi. Dręczył ich szczególny rodzaj ukierunkowanego szaleństwa; podobno stukot sekarów w końcu trafia człowiekowi do głowy, a wtedy jego umysł działa w tym samym rytmie, aż wcześniej czy później potrafi odczytywać przekazywane wiadomości, słuchając jedynie trzaskania przesłon. W swoich wieżach pili herbatę z dziwacznych blaszanych kubków, o wiele szerszych od dołu, aby się nie przewracały, kiedy wichura uderzy w wieżę. Na urlopie pili alkohol z czegokolwiek. I opowiadali bzdury o przykluczu i nieprzykluczu, o komunikatach systemowych i przestrzeni pakietowej, o wybijaniu, o gorącej stopie, o wieży 181 (dobrze) albo zapchaniu (niedobrze) czy totalnym zapchaniu (całkiem niedobrze), kodzie wejścia, kodzie klucza, dzikim kodzie i żakardzie…
Lubili dzieci, które przypominały im o tych, które zostawili, albo tych, których nigdy nie będą mieli, natomiast dzieci uwielbiały wieże. Przychodziły, kręciły się wszędzie, pomagały przy różnych pracach, może też — patrząc tylko — uczyły się sztuki semaforów. Zwykle były inteligentne, jakby z pomocą czarów opanowywały klawiaturę i dźwignie, na ogół miały dobry wzrok. Większość z nich uciekła z domu, choć nie opuściła go naprawdę.
Ponieważ w wieżach mogły wierzyć, że da się spojrzeć aż na skraj świata. Z pewnością w pogodny dzień dało się zobaczyć kilka sąsiednich wież. Można było udawać, że też umie się odczytywać wiadomości ze stukotu przesłon, gdy pod palcami przepływają nazwy dalekich miejsc, których miały nigdy nie zobaczyć, ale tutaj, w wieży, czuły się jakoś z nimi połączone…
Dla ludzi z wieży 181 była Księżniczką, choć naprawdę miała na imię Alice. Skończyła trzynaście lat i potrafiła obsługiwać linię całymi godzinami bez żadnej pomocy. Później czekała ją interesująca kariera, która… w każdym razie Alice zapamiętała rozmowę tego dnia, ponieważ ją zdziwiła. Nie wszystkie sygnały były wiadomościami. Niektóre przekazywały instrukcje wieżom. Niektóre, kiedy człowiek pracował przy dźwigniach, by nadążyć za dalekim sygnałem, wywoływały pewne zmiany w jego własnej wieży. Księżniczka wiedziała o tym wszystkim. Wiele z tego, co płynęło Wielkim Pniem, nazywane było Pasmem Systemowym. Zawierało instrukcje dla wież, raporty, wiadomości o wiadomościach, a nawet pogaduszki między operatorami, choć te były ostatnio surowo wzbronione. Wszystkie były pisane kodem. Bardzo rzadko trafiał się zwykły tekst w Paśmie Systemowym. Ale teraz…
— Znowu idzie — oznajmiła Księżniczka. — To na pewno jakiś błąd. Nie ma kodu startu ani adresu. Jest w Paśmie Systemowym, ale napisana czystym tekstem.
Po drugiej stronie wieży, siedząc do niej plecami — gdyż obsługiwał górną linię — siedział Roger, który miał siedemnaście lat i pracował już, by zdobyć certyfikat wieżomistrza.
Jego dłoń nie przestała się poruszać, gdy zapytał:
— A co mówi?
— Było tam GNU i wiem, żo to kod, a dalej tylko nazwisko. John Dearheart. Czy to…
— Przesłałaś dalej? — spytał Dziadek.
Dziadek siedział zgarbiony w kącie i naprawiał skrzynkę przesłony w ciasnej komórce w połowie wysokości wieży. Dziadek to wieżomistrz, był już wszędzie i wiedział wszystko. Wszyscy nazywali go Dziadkiem. Miał dwadzieścia sześć lat. Zawsze robił coś w wieży, kiedy pracowała na linii, choć zawsze jakiś chłopiec siedział na drugim krześle. Dopiero później domyśliła się dlaczego…
— Tak, ponieważ był tam kod G — odparła Księżniczka.
— No to postąpiłaś prawidłowo. Nie przejmuj się więcej.
— Tak, ale już wcześniej przesyłałam to nazwisko. Kilka razy. W górę i w dół. Tylko nazwisko, żadnych wiadomości ani nic.
Miała uczucie, że coś jest nie w porządku, ale mówiła dalej.
— Wiem, że U oznacza, że na końcu linii trzeba wiadomość wysłać z powrotem, a N znaczy Niezalogowany. — Popisywała się trochę, ale poświęciła długie godziny na lekturę książki szyfrów. — Czyli to po prostu nazwisko przechodzące cały czas tam i z powrotem! Jaki to ma sens?
Coś naprawdę było nie w porządku. Roger wciąż pracował na swojej linii, ale patrzył prosto przed siebie i miał twarz jak chmura gradowa.
W końcu odezwał się Dziadek:
— Bardzo mądrze, Księżniczko. Miałaś absolutną rację.
— Ha! — rzucił Roger.
— Przepraszam, jeśli zrobiłam coś nie tak, jak należy — rzekła z pokorą dziewczyna. — Pomyślałam tylko, że to dziwne. Kto to jest John Dearheart?
— On… spadł z wieży — wyjaśnił krótko Dziadek.
— Ha! — powtórzył Roger. Szarpał przesłony, jakby nagle zaczął ich nienawidzić.
— Nie żyje? — spytała Księżniczka.
— No, niektórzy uważają… — zaczął Roger.
— Roger! — warknął Dziadek i zabrzmiało to jak ostrzeżenie.
— Wiem o wysyłaniu do domu — oświadczyła Księżniczka. — I wiem, że dusze martwych liniowców pozostają w Pniu.
— Kto ci to powiedział? — spytał Dziadek.
Księżniczka miała dość rozumu, by wiedzieć, że ktoś wpadnie w kłopoty, jeśli odpowie zbyt wyczerpująco.
— Och, po prostu gdzieś o tym słyszałam…
— Ktoś próbował cię wystraszyć. — Dziadek spojrzał na czerwieniejące uszy Rogera.
Księżniczka nie uważała tego za straszne. Jeśli już ktoś musi umrzeć, to lepiej skończyć na przelatywaniu między wieżami niż na leżeniu w ziemi. Ale miała też dość rozumu, by wiedzieć, kiedy zostawić temat.
Po długiej przerwie wypełnionej tylko skrzypieniem prętów przesłony znowu odezwał się Dziadek. Mówił takim tonem, jakby coś go dręczyło.
— Utrzymujemy to nazwisko w ruchu w Paśmie Systemowym — wyjaśnił. A Księżniczce zdawało się, że wiatr w tablicach przesłon zajęczał bardziej posępnie. — Nigdy nie chciałby wrócić do domu. Był prawdziwym liniowcem. Jego imię brzmi w kodzie, w wietrze pośród olinowania, w przesłonach. Słyszałaś kiedyś powiedzenie „Człowiek naprawdę nie umarł, dopóki powtarzane jest jego imię”?