Rozdział drugi Urząd Pocztowy

W którym spotykamy Personel — Ni ś ie, ni mrok — Dysertacja na temat slangu rymowego — „Szkoda, że tam pana nie było!” — Martwe listy — Życie golema — Regulamin

Zawsze jest jakieś wyjście. Zawsze jest jakaś cena. Zawsze jest jakiś sposób. Można spojrzeć na to tak, że pewna śmierć została zmieniona na niepewną śmierć, myślał Moist. A to o wiele lepsze, prawda? Mogę chodzić, dokąd zechcę… no, na razie tylko kuśtykać. I było przecież możliwe, że gdzieś w tym wszystkim kryje się zysk. To przecież niewykluczone. Moist potrafił dostrzec możliwości tam, gdzie inni widzieli tylko nagą ziemię. A więc na pewno nie zaszkodzi, jeśli przez parę dni będzie grał czysto, prawda? Da swojej kostce czas na wydobrzenie, rozejrzy się w sytuacji, ułoży jakieś plany. Może nawet się przekonać, jak bardzo niezniszczalne są golemy. W końcu są przecież zrobione z gliny. Mogą się rozbić — zapewne.

Moist von Lipwig uniósł głowę i przyjrzał się swojej przyszłości.

Centralny Urząd Pocztowy w Ankh-Morpork miał dość skromny fronton. Budynek został zaprojektowany do konkretnego celu. Był zatem, mniej więcej, wielkim klockiem, w którym mogli pracować ludzie, z dwoma skrzydłami na tyłach, okrążającymi wielki dziedziniec, stajnie i wozownie. Kilka tanich kolumn zostało rozciętych na połowy i przyklejonych do muru, wydłubano kilka nisz dla rozmaitych kamiennych nimf, kilka kamiennych urn rozstawiono wzdłuż krawędzi dachu — i w ten sposób została stworzona Architektura.

Oddając hołd idei, która temu przyświecała, dobrzy obywatele, czy też raczej ich dzieci, do wysokości sześciu stóp pokryli ściany graffiti w wielu ekscytujących kolorach.

Na wstędze biegnącej wzdłuż całego frontonu, urozmaicającej szarość kamieni brunatną i zieloną barwą, umieszczono słowa wypisane odlanymi z brązu literami.

— DESZCZ NI Ś IE, NI MROK NOCY N E PRZESZKODZĄ POSŁ ŃCOM W WYPEŁ ENIU OBOWIĄZK — przeczytał głośno Moist. — Co to niby oznacza?

— Urząd Pocztowy Był Kiedyś Dumną Instytucją — odparł pan Pompa.

— A to wszystko? — Moist wskazał ręką.

Na panelu o wiele niżej, łuszczącą się farbą, wypisano mniej heroiczne słowa:


ALE LEPIEJ NIE PYTAJ O:

skały

trolle z kijami

wszelkiego typu smoki

panią Cake

wjelkie zielone stwory z zembami

dowolne odmiany czarnych psów z pomarańczowymi brwiami

stada spanieli

mgłę

panią Cake


— Mówiłem, Że To Była Dumna Instytucja — zahuczał golem.

— Kto to jest pani Cake?

— Żałuję, Ale Nie Mogę Panu Pomóc, Panie Lipvig.

— Wydaje się, że bardzo się jej bali.

— Można Tak Sądzić, Panie Lipvig.

Moist rozejrzał się po tej ruchliwej okolicy ruchliwego miasta. Ludzie nie zwracali na niego uwagi, choć golem ściągał przelotne spojrzenia, które nie wydawały się przyjazne.

Wszystko to było dziwaczne. Miał — ile? — czternaście lat, kiedy ostatni raz użył swojego prawdziwego nazwiska. A niebiosa tylko pamiętają, ile lat minęło, odkąd ostami raz wyszedł na ulicę bez jakiegoś łatwo usuwalnego znaku szczególnego. Czuł się nagi. Nagi i niedostrzegany.

Nie budząc absolutnie niezłego zainteresowania, wspiął się na brudne stopnie i przekręcił klucz w zamku. Ku jego zaskoczeniu klucz obrócił się łatwo, a poplamione farbą drzwi otworzyły się bez zgrzytu.

Za Moistem rozległ się rytmiczny, głuchy dźwięk — pan Pompa klaskał w dłonie.

— Bravo, Panie Lipvig. Pański Piervszy Krok V Karierze, Która Przyniesie Korzyść Panu I Całemu Miastu!

— Akurat… — mruknął Moist.

Wkroczył do wielkiego, mrocznego holu, dokąd światło wpadało jedynie przez dużą, ale brudną szklaną kopułę w suficie. W najlepszym razie panował tu tylko zmierzch, nawet w południe. Artyści graffiti pracowali również tutaj.

W półmroku widział długi, przełamany kontuar, a za nim drzwi i rzędy skrytek.

Dosłownie skrytek — skrywały się w nich gołębie. Powietrze wypełniał ostry, słony zapach starego guana. Kiedy pod stopami pana Pompy zadźwięczały marmurowe płyty podłogi, kilkaset gołębi wzleciało gorączkowo i spiralami wzniosło się ku wybitej szybie w dachu.

— Gówniana sytuacja — stwierdził Moist.

— Vulgarny Język Nie Jest Akceptovany, Panie Lipvig — upomniał go z tyłu pan Pompa.

— Czemu? Jest przecież wypisany na ścianach! Zresztą to ścisły opis, panie Pompa. Guano! Są go tutaj całe tony! — Moist usłyszał echo własnego głosu odbijającego się od dalekich murów. — Kiedy poczta była ostatnio otwarta?

— Dwadzieścia lat temu, poczmistrzu.

Moist obejrzał się nerwowo. Głos zdawał się dobiegać ze wszystkich stron.

— Kto to powiedział?

Rozległo się szuranie, zastukała laska na marmurze i w szarym, martwym, stęchłym powietrzu pojawiła się przygarbiona, wiekowa postać.

— Groat, sir — wyrzęziła. — Młodszy listonosz Groat, sir. Do usług. Wystarczy jedno słowo, sir, a skoczę, rzucę się do działania.

Postać przerwała i zaczęła kaszleć, długo i głośno, wydając dźwięki, jakby ktoś raz za razem uderzał w mur workiem pełnym kamieni. Moist zauważył, że staruszek ma brodę krótką i sterczącą, sugerującą, że jej właściciela oderwano właśnie od zjadania jeża.

— Młodszy listonosz Groat? — powtórzył.

— Rzeczywiście, sir. A to z takiego powodu, że nikt tu nie siedział dość długo, coby mi dać awans. Powinienem już być starszym listonoszem Groatem, sir — dodał znacząco staruszek i raz jeszcze zakaszlał wulkanicznie.

Raczej byłym listonoszem Groatem, pomyślał Moist.

— Pracujecie tutaj, tak?

— Tak, sir, to właśnie robimy. Teraz już tylko ja i chłopak, sir. Pracowity jest. Razem tu sprzątamy, sir. Wszystko zgodnie z regulaminem.

Moist nie mógł oderwać od niego oczu. Pan Groat nosił tupecik. Może rzeczywiście istnieje gdzieś człowiek, któremu w tupeciku jest do twarzy, ale na pewno nie był nim pan Groat. Tupecik miał kolor kasztanowy, rozmiar niewłaściwy, kształt niewłaściwy, styl niewłaściwy i w ogóle był po prostu niewłaściwy.

— Aha, widzę, że pan podziwia moje włosy, sir — rzekł dumnie Groat, a tupecik przekręcił się nieco. — Wszystkie moje własne, wie pan, żadne śliwki.

— Śliwki? — zdziwił się Moist.

— Przepraszam, sir, nie powinienem mówić slangiem. Śliwki jak w „syropie ze śliwki”, sir. Taki slang z Przyćmionej[1]. Syrop ze śliwki: peruka. Niewielu ludzi w moim wieku ma jeszcze wszystkie włosy, tak pan pewnie myśli. To dzięki czystemu życiu, wewnątrz i na zewnątrz.

Moist się rozejrzał. Powietrze cuchnęło ponad ciągnącymi się w dal hałdami guana.

— Dobra robota — mruknął. — No więc, panie Groat, mam tu jakiś gabinet? Albo co?

Widoczna ponad splątaną brodą twarz przypominała przez moment pyszczek królika uchwyconego w światła.

— O tak, sir, w zasadzie — potwierdził szybko staruszek. — Ale już tam nie zaglądamy, sir, nic z tego, a to ze względu na podłogę, sir. Lada moment może się załamać. Używamy szatni dla personelu, sir. Jeśli pozwoli pan ze mną, sir…

Mało brakowało, a Moist wybuchnąłby śmiechem.

— Świetnie — zgodził się. Spojrzał na golema. — Ehm… panie Pompa?

— Słucham, Panie Lipvig.

— Czy wolno panu pomagać mi w jakikolwiek sposób, czy ma pan tylko czekać z boku, aż przyjdzie pora, żeby walnąć mnie w głowę?

— Takie Krzyvdzące Uvagi Są Całkovicie Zbędne, Drogi Panie. Ovszem, Jestem Upovażniony Do Udzielania Pomocy V Miarę Potrzeb.

— Czyli mógłby pan sprzątnąć to gołębie guano i wpuścić tu trochę światła?

— Oczyviście, Panie Lipvig.

— Naprawdę?

— Golem Nie Obavia Się Żadnej Pracy, Panie Lipvig. Udam Się Teraz Na Poszukivanie Łopaty.

Pan Pompa skierował się ciężko w stronę odległego kontuaru, a brodaty młodszy listonosz wpadł w panikę.

— Nie! — pisnął za człapiącym golemem. — Naprawdę lepiej nie ruszać tych stosów!

— Czyżby podłoga miała się zawalić, panie Groat? — zapytał Moist uprzejmie.

Groat spojrzał na niego, na golema i znowu na niego. Kilka razy otworzył i zamknął usta, gdy jego mózg szukał właściwych słów. Potem westchnął.

— W takim razie powinniście zajrzeć do szatni, panowie. Proszę tędy.


* * *

Idąc za Groatem, Moist zaczął zdawać sobie sprawę z jego zapachu. Nie był to zapach brzydki w ścisłym sensie, po prostu… dziwaczny. Kojarzył się z czymś chemicznym, połączonym ze szczypiącym w oczy aromatem wszystkich środków na gardło razem wziętych oraz leciutką sugestią starych ziemniaków.

Szatnia znajdowała się kilka stopni poniżej, w piwnicach, gdzie podłoga zapewne nie mogła się zapaść, ponieważ nie miała już w co się zapadać. Pomieszczenie było wąskie i długie. Na jednym końcu wyrastał monstrualny piec, będący chyba elementem dawnego systemu ogrzewania — jak na swoje czasy Urząd Pocztowy był gmachem bardzo nowoczesnym. Teraz obok ustawiono mały, okrągły piecyk, rozgrzany u podstawy niemal do czerwoności. Wisiał nad nim duży czarny czajnik.

Zapach sugerował skarpety, tani węgiel i brak wentylacji; wzdłuż jednej ze ścian stały podrapane drewniane szafki z łuszczącymi się, wymalowanymi na drzwiczkach nazwiskami. Światło wpadało tu — w końcu — przez brudne okna pod sufitem.

Niezależnie od oryginalnego przeznaczenia tej salki, w tej chwili była miejscem, gdzie mieszka dwóch ludzi, którzy utrzymują poprawne stosunki, ale mają bardzo ścisłe pojęcie tego, co moje, a co twoje. Cała przestrzeń została podzielona, a wąskie prycze stały pod ścianami po obu stronach. Linię podziału wymalowano na podłodze, na ścianach i na suficie. Moja połowa, twoja połowa. I dopóki o tym nie zapominamy, ta linia oznacza, że nie będzie już… kłopotów.

Pośrodku, ponad linią granicy, stał stół. Na obu końcach starannie ułożono kubki i blaszane talerze. W samym środku tkwiła solniczka. Przy solniczce linia zmieniała się w małe kółko otaczające ją w specjalnej strefie zdemilitaryzowanej.

Połowa wąskiego pokoju mieściła wielki, zakurzony blat zastawiony słoikami i butelkami, a także stosami papierów. Wyglądał jak warsztat alchemika, który tworzy pod wpływem impulsu, dopóki wszystko nie wybuchnie. W drugiej połowie stał niski stolik do kart, na którym z dość niepokojącą precyzją poukładano małe pudełeczka i rolki czarnego filcu. Było tam również zamocowane na statywie największe szkło powiększające, jakie Moist w życiu widział.

Młody człowiek stał pośrodku czystej połowy podłogi. Najwyraźniej czekał na Moista, tak samo jak Groat, ale nie opanował sztuki stania na baczność, czy też może nie do końca ją zrozumiał. Jego prawa strona bardziej stała na baczność od lewej i w rezultacie postawą przypominał banan. Mimo to z szerokim nerwowym uśmiechem i wielkimi, błyszczącymi oczami promieniował wręcz gorliwością, niewykluczone, że wykraczającą poza granice zdrowia psychicznego. Sprawiał wyraźne wrażenie, że lada chwila zacznie gryźć. Miał na sobie niebieską bawełnianą koszulę, na której ktoś nadrukował „Zapytaj mnie o szpilki!”.

— Ehm — odezwał się Moist.

— Listonosz praktykant Stanley — wymamrotał Groat. — Sierota, sir. Bardzo smutna historia, sir. Trafił do nas z Domu Opieki Rodzeństwa Offlera, sir. Oboje rodzice zmarli na gzy, sir, na swojej farmie w dziczy, a chłopca wychował groch.

— Z pewnością chciał pan powiedzieć, że wychował się na grochu, panie Groat?

— Przez groch, sir. Niezwykły przypadek. Dobry chłopak, jeśli się nie denerwuje. No i ma skłonność zwracania się w stronę słońca, sir, jeśli pan rozumie, co mam na myśli, sir.

— Ehm… może. — Moist zwrócił się szybko do Stanleya. — A zatem wiesz coś o szpilkach, tak? — zapytał głosem, co do którego miał nadzieję, że brzmi jowialnie.

— Nie, sir! — odparł Stanley.

O mało co nie zasalutował.

— Ale na koszuli masz napisane…

— Wiem wszystko o szpilkach, sir — oświadczył Stanley. — Wszystko, co można wiedzieć.

— No tak, eee, no…

— Każdy fakt dotyczący szpilek, sir — ciągnął Stanley. — Nie ma czegoś takiego, czego bym o szpilkach nie wiedział, sir. Proszę mnie spytać o cokolwiek na temat szpilek, sir. Wszystko jedno co, sir! Proszę, sir!

— No… — Moist zająknął się, ale lata praktyki przyszły mu z pomocą. — Zastanawiam się czasem, ile szpilek powstało w tym mieście w zeszłym ro…

Urwał. Na obliczu Stanleya nastąpiła przemiana: wygładziło się, straciło tę mglistą sugestię, że jego właściciel zaraz spróbuje odgryźć rozmówcy ucho.

— W zeszłym roku połączone warsztaty (czyli szpilkarnie) w Ankh-Morpork wyprodukowały dwadzieścia siedem milionów osiemset osiemdziesiąt tysięcy dziewięćset siedemdziesiąt osiem szpilek — poinformował Stanley, zapatrzony w wypełniony szpilkami osobisty wszechświat. — Ta liczba obejmuje szpilki z woskowymi główkami, stalowe, mosiężne, ze srebrnymi główkami (i całkowicie srebrne), powiększone, wykonywane maszynowo i ręcznie, wygięte i ozdobne, ale bez szpilek do butonierek, ponieważ te są technicznie określane jako „odznaki” albo „kwiatki”, sir…

— A tak… Widziałem kiedyś magazyn czy coś w tym rodzaju — wtrącił desperacko Moist. — Nazywał się… chwileczkę… „Szpilki co Miesiąc”?

— Ojoj… — jęknął Groat za jego plecami.

Twarz Stanleya wykrzywiła się w coś podobnego do kociego tyłka z nosem.

— To dla hobbistów — syknął. — Nie są prawdziwymi „łebkarzami”! Nie dbają o szpilki! Pewnie, mówią, że tak, ale co miesiąc puszczają całą stronę o igłach! Igły? Każdy może zbierać igły! To przecież tylko szpilki z otworami! Zresztą co powiedzą na „Igły Popularne”? Ale oni zwyczajnie nie chcą wiedzieć!

— Stanley jest redaktorem naczelnym „Szpilek Totalnych” — szepnął Groat.

— Tego chyba nie zauważyłem… — zaczął Moist.

— Stanley, idź pomóż asystentowi pana Lipwiga szukać łopaty, dobrze? — Groat uniósł głos. — A potem weź się do układania szpilek, dopóki nie poczujesz się lepiej. Pan Lipwig nie chciałby przecież oglądać jednej z twoich Trudnych Chwil. — Spojrzał na Moista uspokajająco.

— W zeszłym miesiącu wydrukowali artykuł o poduszeczkach do szpilek… — mruczał Stanley, kiedy wychodził, tupiąc gniewnie.

Golem pomaszerował za nim.

— To dobry chłopak — zapewnił Groat, kiedy zniknęli. — Tyle że ma trochę poprzestawiane w głowie. Ale wystarczy go zostawić z tymi jego szpilkami, a nie sprawia żadnych kłopotów. Trochę jest… pobudzony czasami, nic więcej. Aha, a skoro już o tym mowa, jest tu trzeci członek naszego małego zespołu, sir…

Do pokoju wkroczył duży czarno-biały kot. Nie zwracając uwagi na Moista ani na Groata, sunął wolno po podłodze w stronę powgniatanego, dziurawego kosza. Moist stał mu na drodze. Kot szedł, aż delikatnie uderzył głową o jego nogę i wtedy się zatrzymał.

— To jest pan Pieszczoch, sir — przedstawił go Groat.

— Pieszczoch? — zdziwił się Moist. — To naprawdę kocie imię? Myślałem, że taki żart.

— Imię, ale i opis. Lepiej niech się pan odsunie, sir, bo inaczej będzie tam stał przez cały dzień. Dwadzieścia lat mu stuknęło i nie lubi zmian.

Moist odstąpił. Niewzruszony kot dotarł do kosza, gdzie zwinął się w kłębek.

— Czy on jest ślepy?

— Nie, sir. Ma swoje przyzwyczajenia i ich się trzyma, sir, co do sekundy. Bardzo cierpliwy jak na kota. Nie lubi, kiedy przesuwa się meble. Przyzwyczai się pan do niego.

Nie wiedząc, co powiedzieć, ale czując, że coś powiedzieć powinien, Moist skinął głową w stronę zbioru buteleczek na ławie Groata.

— Bawi się pan alchemią, panie Groat?

— Nie, sir! Praktykuję medycynę naturalną! — odparł z dumą młodszy listonosz, zniżając głos. — Nie wierzę w doktorów, sir! W życiu ani dnia nie przechorowałem, sir! — Uderzył się w pierś, wydając przy tym odgłos niekojarzony zwykle z żywymi tkankami. — Flanela, gęsi smalec i gorący pudding chlebowy, sir! Nie ma nic lepszego, kiedy trzeba ochraniać swoją armaturę przed szkodliwymi wąporami! Co tydzień nakładam świeżą warstwę, sir, i nie usłyszy pan kichnięcia z mojego nosa, sir. Bardzo zdrowe, bardzo naturalne!

— Eee… dobrze…

— A już najgorsze ze wszystkiego jest mydło, sir. — Groat znacząco ściszył głos. — Straszna rzecz, sir, zupełnie zmywa dobroczynne humory. Zostawcie co dobre, powiadam. Dbać o czystą armaturę, dosypywać siarki do skarpet i pamiętać o ochronie piersi, a można śmiać się z chorób! Z pewnością, sir, taki młody człowiek jak pan martwi się stanem swojej…

— A co to robi? — przerwał mu Moist, sięgając po słoiczek zielonkawej mazi.

— To, sir? Środek na kurzajki. Świetna maść. Bardzo naturalna, nie jak to co dają człowiekowi doktorzy.

Moist powąchał słoiczek.

— Z czego jest zrobione?

— Z arszeniku, sir — wyjaśnił spokojnie Groat.

— Arszeniku?

— Bardzo naturalny, sir. I zielony.

Czyli, myślał Moist, z najwyższą ostrożnością stawiając maść na miejsce, w Urzędzie Pocztowym normalność najwyraźniej nie ma jednoznacznej relacji ze światem zewnętrznym. Mogę przeoczyć jakieś wskazówki…

Uznał, że najlepiej sprawdzi się tutaj rola gorliwego, ale oszołomionego zwierzchnika. Poza tym, oprócz aspektu gorliwości, nie wymagała żadnego wysiłku.

— Zechce mi pan pomóc, panie Groat? — zapytał. — Nie mam pojęcia o poczcie!

— No więc, sir… A co pan dotąd robił?

Kradł. Oszukiwał. Fałszował. Defraudował. Ale nigdy — to bardzo ważne — nie stosował żadnej przemocy. Nigdy. Zawsze bardzo na to uważał. Starał się też nie skradać, jeśli tylko mógł tego uniknąć. Kiedy o pierwszej w nocy w bankowym skarbcu zastają człowieka ubranego w czarny kombinezon z masą małych kieszonek, zapewne wzbudzi podejrzenia, więc po co? Przy odpowiednim planowaniu, w odpowiednim kostiumie, z odpowiednimi papierami, a przede wszystkim z odpowiednim zachowaniem można wejść do skarbca w biały dzień, a kiedy człowiek wychodzi, dyrektor jeszcze przytrzyma mu drzwi. Sprzedaż pierścionków i wykorzystywanie zachłanności wiejskich głupków to tylko sposób, by nie wyjść z wprawy.

Twarz — o nią chodziło. Miał uczciwą twarz. I uwielbiał ludzi, którzy stanowczo patrzyli mu w oczy, by odkryć jego wewnętrzną jaźń. Miał cały zestaw wewnętrznych jaźni, po jednej na każdą okazję. Co do mocnego uścisku dłoni, dzięki praktyce zyskał taki, do którego można by cumować łodzie. Podstawą były zdolności interpersonalne. Bardzo specyficzne zdolności interpersonalne. Zanim człowiek spróbuje sprzedawać szkiełka jako diamenty, musi sprawić, żeby ludzie naprawdę chcieli te diamenty zobaczyć. To była sztuczka najważniejsza ze wszystkich. Zmieniało się sposób, w jaki ludzie patrzyli na świat. Pozwalało się im zobaczyć go taki, jakiego pragnęli…

U demona, jak Vetinari poznał jego nazwisko? Ten człowiek rozbił von Lipwiga jak skorupkę jaja! No i straż tutaj była… demoniczna! A co do napuszczania golemów na ludzi…

— Byłem urzędnikiem — powiedział Moist.

— Znaczy, papierowa robota i takie tam? — upewnił się Groat, obserwując go uważnie.

— No, właściwie głównie papierkowa…

To była uczciwa odpowiedź, jeśli do papierów zaliczyć karty do gry, czeki, listy kredytowe, przekazy bankowe i akty własności.

— Następny… — mruknął Groat. — Cóż, nie ma tu wiele do zrobienia. Możemy się ścisnąć i zrobić tu miejsce dla pana, żaden problem.

— Ale powinienem dopilnować, żeby poczta działała znowu, tak jak kiedyś, panie Groat.

— Jasne — zgodził się staruszek. — W takim razie proszę za mną, poczmistrzu. Myślę sobie, że jest drobiazg czy dwa, co panu o nim nie powiedzieli!

Wyprowadził go z powrotem do zaniedbanego głównego holu; cienkie strumyczki żółtego proszku sypały mu się z butów.

— Tata przyprowadzał mnie tutaj, kiedy jeszcze byłem mały. W tamtych czasach wiele rodzin było rodzinami pocztowymi. Mieli tu takie wielkie szklane, wiszące, dzwoniące cosie aż pod sufit, tak? Do świecenia?

— Kandelabry? — podpowiedział Moist.

— Chyba tak — zgodził się Groat. — Dwa takie były. A wszędzie mosiądz i miedź wypolerowane jak złoto. I jeszcze takie balkony dookoła głównego holu, na każdym piętrze, zrobione z żelaza jak koronka! A wszystkie kontuary były z cennego drewna, tak mi mówił tato. I ludzie… Zawsze był tłok. Drzwi nigdy nie przestawały się kołysać. Nawet w nocy… Och, w nocy, sir, na tym wielkim dziedzińcu, szkoda, że tam pana nie było! Te światła! Przyjeżdżające i odjeżdżające dyliżanse, para nad końmi… Och, powinien pan to widzieć! Ci ludzie, prowadzący zaprzęgami… Mieli takie coś, sir, taki aparat, można było załatwić powóz w jedną minutę, sir, jedną, od wjazdu do wyjazdu! Ta krzątanina, bieganina, ten ruch, sir! Mówili, że można by tu przyjść z Sióstr Dolly czy nawet z Rzeźniczej i nadać list do siebie, a trzeba by pędzić jak demony, sir, jak same demony, żeby wyprzedzić u swoich drzwi listonosza. No i te uniformy, sir, ciemnoniebieskie z mosiężnymi guzikami! Powinien je pan zobaczyć! A w dodatku…

Moist spojrzał ponad ramieniem paplającego staruszka ku najbliższej hałdzie gołębiego guana, gdzie pan Pompa przerwał kopanie. Golem szturchał cuchnącą, obrzydliwą masę, a potem wyprostował się i ruszył ku nim, niosąc coś w ręku.

— …a kiedy docierały wielkie dyliżanse, sir, aż z gór, na całe mile słychać było ich trąbki! Powinien pan tego posłuchać, sir! Gdyby bandyci czegoś próbowali, to mieliśmy tu ludzi, którzy wyruszali i…

— Tak, panie Pompa? — zapytał Moist, przerywając Groatowi w pół opowieści.

— Zaskakujące Odkrycie, Poczmistrzu! Te Hałdy Nie są, Jak Uznałem, Zbudowane Z Gołębiego Navozu. Żadne Gołębie Nie Uzyskałyby Takiej Ilości Nawet Za Tysiąc Lat!

— No to z czego są?

— Z Listów, Sir — odparł golem.

Groat nerwowo przestąpił z nogi na nogę.

— No tak — stwierdził niepewnie. — Właśnie miałem do tego dojść.


* * *

Listy…

…nie było im końca. Wypełniały wszystkie pomieszczenia i wysypywały się na korytarz. Technicznie było prawdą, że gabinet naczelnego poczmistrza nie nadawał się do użytku z powodu stanu podłogi — była zasypana dwunastostopową warstwą listów. Listy blokowały dojście do niektórych części budynku. Szafy były nimi wypchane. Ostrożne otworzenie drzwi skutkowało zasypaniem lawiną pożółkłych kopert. Deski podłogowe wyginały się podejrzanie w górę. Przez pęknięcia tynku na suficie sterczał papier.

Sortownia, niemal tak wielka jak główny hol, miała zaspy listów, wysokie miejscami na dwadzieścia stóp. Tu i tam szafki na dokumenty unosiły się nad morzem papieru niczym góry lodowe.

Po półgodzinnej wyprawie badawczej Moist marzył o kąpieli. Miał wrażenie, że spaceruje wśród pustynnych grobowców. Krztusił się zapachem starego papieru, jak gdyby żółty pył zatykał mu krtań.

— Podobno mam gdzieś tutaj mieszkanie — wychrypiał.

— Zgadza się, sir — przyznał Groat. — Poszukaliśmy go wczoraj razem z chłopakiem. Słyszałem, że jest po drugiej stronie pańskiego gabinetu, no więc chłopak poszedł tam uwiązany liną, sir. Powiedział, że wyczuwa drzwi, ale przez ten czas zapadł się na sześć stóp pod pocztą i cierpiał, sir, bardzo cierpiał… Więc go wyciągnąłem.

— Cały ten budynek jest pełen niedoręczonych listów?

Wrócili już do szatni. Groat z garnka nalał wody do czarnego czajnika, który zaczął syczeć. Na drugim końcu pokoju, usadowiony przy swoim stoliku, Stanley przeliczał szpilki.

— Właściwie tak, sir, z wyjątkiem piwnic i stajni.

W misce niezbyt czystej wody staruszek wypłukał dwa metalowe kubki.

— Chce pan powiedzieć, że nawet gabinet pocz… nawet mój gabinet jest napełniony pocztą, ale nie wrzucili listów do piwnicy? Gdzie tu sens?

— Nie można używać piwnicy, sir, w żadnym razie! — Groat był wstrząśnięty. — Tam jest zbyt wilgotno. Listy raz-dwa by się poniszczyły.

— Poniszczyły — powtórzył tępo Moist.

— Nic lepiej od wilgoci nie niszczy różnych rzeczy, sir. — Groat pokiwał głową.

— Niszczy listy od martwych ludzi do martwych ludzi — stwierdził Moist takim samym spokojnym tonem.

— Tego nie wiemy, sir. To znaczy, nie mamy żadnego dowodu.

— Faktycznie. W końcu niektóre z tych kopert mają ledwo sto lat — burknął Moist. Głowa go bolała od kurzu, drapało w gardle, a staruszek działał mu na nerwy. — To dla niektórych tylko moment. Założę się, że tutejsze zombi i wampiry codziennie czekają nerwowo przy skrzynkach na listy, co?

— Nie ma potrzeby, żeby tak się zachowywać — rzekł Groat. — Naprawdę nie ma potrzeby. Nie wolno niszczyć listów. Tego nie można robić, sir. To Manipulowanie Pocztą, sir. To nie tylko przestępstwo, to… to…

— Grzech? — podpowiedział Moist.

— Och, gorzej niż grzech — rzucił Groat niemal pogardliwie. — Za grzechy człowiek ma tylko kłopoty z bogiem. Ale za moich czasów kto utrudniał obieg poczty, stawał przed głównym inspektorem pocztowym Rumbelowem! Ha! To wielka różnica, sir. Bogowie wybaczają.

Moist szukał normalności w pomarszczonej twarzy przed sobą. Splątana broda miała pasemka różnych kolorów, od herbaty, brudu albo przypadkowego naturalnego pigmentu. Jak u jakiegoś pustelnika, pomyślał. Tylko pustelnik może nosić taką perukę.

— Przepraszam? — spytał z niedowierzaniem. — Chce pan powiedzieć, że wpychanie czyjegoś listu pod podłogę na sto lat nie jest utrudnianiem jego obiegu?

Groat nagle zaczął wyglądać na załamanego. Broda mu zadrżała. A potem zaniósł się suchym, spazmatycznym, ciężkim kaszlem, od którego dygotały słoiczki i żółty opar unosił się z siedzenia spodni.

— Przepraszam na moment, sir — wykrztusił między jednym a drugim atakiem, pogmerał w kieszeni i wyjął podrapane, pogięte pudełko. — Ssie pan, sir? — zapytał. Łzy ciekły mu po policzkach. Podsunął pudełko Moistowi. — To numer trzy, sir. Bardzo łagodne. Sam je robię, sir. Naturalne leki z naturalnych ingrediencji, to moja zasada, sir. Trzeba regularnie czyścić armaturę, bo zwróci się przeciwko panu, sir.

Moist wziął dużą fioletową pastylkę i powąchał ostrożnie. Pachniała lekko anyżkiem.

— Dziękuję, panie Groat — powiedział. Ale na wypadek gdyby ktoś uznał to za próbę przekupstwa, dodał surowo: — Listy, panie Groat… Wtykanie niedoręczonych listów w każde wolne miejsce to nie jest manipulowanie nimi?

— To raczej, tak jakby… opóźnianie doręczenia, sir. Takie no… spowalnianie obiegu. Trochę. Nigdy przecież nie pojawił się zamiar niedoręczenia ich…

Moist patrzył na zatroskaną minę Groata. Miał uczucie, że grunt usuwa mu się spod nóg. Zdał sobie sprawę, że rozmawia z kimś, kogo świat styka się z jego światem tylko samymi czubami palców. Nie pustelnik, uznał, raczej rozbitek żyjący na tej suchej bezludnej wyspie, w tym budynku. Zewnętrzny świat idzie naprzód, a tu ulatnia się wszelka normalność.

— Panie Groat, nie chciałbym, no wie pan… zirytować pana czy coś… Ale tam są tysiące listów pokrytych grubą warstwą guana…

— Właściwie pod tym względem, sir, sytuacja nie wygląda tak źle, jak się wydaje, sir — zapewnił Groat i przerwał, by głośno possać swoją naturalną pigułkę od kaszlu. — Gołębie odchody to bardzo sucha substancja i tworzą dość twardą skorupę ochronną na kopertach…

— Dlaczego one tu są, panie Groat? — zapytał Moist.

Zdolności interpersonalne, przypomniał sobie. Nie wolno nim potrząsnąć.

Młodszy listonosz unikał jego wzroku.

— Wie pan, jak to jest…

— Nie, panie Groat. Chyba jednak nie wiem.

— No… Może człowiek ma masę roboty, wraca z obchodu, może jest akurat Strzeżenie Wiedźm, mnóstwo kartek, rozumie pan, sir, a inspektor się go czepia o spóźnienia, no więc może on wciska gdzieś w bezpieczne miejsce pół worka listów… Ale przecież doręczy je, to jasne. Przecież to nie jego wina, że ciągle go cisną, ciągle gonią… A potem przychodzi jutro i ma jeszcze większą torbę, bo stale poganiają, więc sobie myśli: Dzisiaj może też parę zostawię, w czwartek mam wolne i wtedy wszystko załatwię… Tyle że, sir, do czwartku ma już więcej niż dzień pracy zaległości, bo oni ciągle gonią, a on i tak jest zmęczony, zmęczony jak pies, więc sobie mówi: niedługo mam przecież trochę urlopu, ale dostaje ten urlop i… No więc pod koniec sytuacja zrobiła się paskudna. Nastąpiły… nieprzyjemności. Posunęliśmy się za daleko, sir, za bardzo się staraliśmy. Czasami wszystko rozpada się tak, że lepiej zostawić to w spokoju, zamiast próbować zbierać odłamki. Znaczy, od czego niby zacząć?

— Chyba rozumiem… — rzekł Moist.

Kłamie pan, panie Groat. Kłamie pan przez przemilczenie. Nie mówi mi pan wszystkiego. A to, czego mi pan nie mówi, jest bardzo ważne, prawda? Zmieniłem kłamstwo w dziedzinę sztuki, panie Groat. Pan jest tylko uzdolnionym amatorem.

Twarz Groata, nieświadomego wewnętrznego monologu poczmistrza, wykrzywiła się w niepewnym uśmiechu.

— Ale kłopot polega na tym… — odezwał się Moist — a właściwie jak pan ma na imię, panie Groat?

— Tolliver, sir.

— Ładne imię… Chodzi o to, Tolliverze, że obraz, jaki wynika z twojego opisu, jest tym, co dla celów niniejszej analogii można określić jako miniatura, podczas gdy to… — Moist machnął ręką, by wskazać cały budynek i wszystko, co w sobie mieścił — …to pełnowymiarowy tryptyk ukazujący sceny historyczne, stworzenie świata i postacie bogów, z dopasowanym sklepieniem kaplicy, na którym uwieczniono wspaniały firmament, oraz szkic damy z tajemniczym uśmiechem, dorzucony dla zaokrąglenia rachunku! Tolliverze, sądzę, że nie jesteś ze mną szczery.

— Bardzo mi przykro, sir — odparł Groat, spoglądając na niego nerwowo, ale i wyzywająco.

— Mógłbym cię zwolnić z pracy, zdajesz sobie z tego sprawę — rzekł Moist, wiedząc, że to głupia groźba.

— Może pan spróbować, sir, może pan spróbować — odparł Groat cicho i powoli. — Ale jestem wszystkim, co pan ma, nie licząc chłopaka. A nic pan nie wie o Urzędzie Pocztowym, sir. I nic pan nie wie o Regulaminie. Ja jedyny mam pojęcie, co trzeba tu robić. Beze mnie pan nie przetrwa nawet pięciu minut, sir. Nawet pan nie przypilnuje, żeby codziennie napełniać kałamarze!

— Kałamarze? Napełniać kałamarze? To przecież tylko stary gmach pełen… pełen… martwego papieru! Nie mamy żadnych klientów!

— Musimy pilnować, żeby kałamarze były pełne, sir. Regulamin Urzędu Pocztowego — oznajmił Groat głosem niczym stal. — Napełniać kałamarze, polerować mosiądz…

— Nie sprzątacie gołębiego gówna!

— To dziwne, ale nie ma tego w regulaminie, sir. Szczerze mówiąc, nikt nas już nie chce. Teraz liczą się tylko sekary, te przeklęte sekary, tik, tak, tok. Każdy ma teraz wieżę sekarową, sir. Taka moda. Szybkie jak prędkość światła, tak mówią. Ha! One nie mają serca, sir, nie mają duszy! Nie cierpię ich! Ale zachowujemy gotowość, sir. Gdyby pojawiły się jakieś listy, tobyśmy sobie z nimi poradzili, sir. Rzucilibyśmy się do działania, sir, jak demony. Ale nie ma.

— Oczywiście, że nie ma! Najwyraźniej już dawno dotarło do wszystkich w tym mieście, że równie dobrze można wyrzucać listy przez okno, co oddawać je na pocztę!

— Nie, sir, nie ma pan racji! Wszystkie są przechowywane, sir. Tym się zajmujemy, sir. Utrzymujemy wszystko tak, jak jest. Staramy się nie zakłócać stanu spraw, sir! — oświadczył Groat cicho. — Staramy się niczego nie zakłócać.

Jego ton sprawił, że Moist się zawahał.

— Jakiego niczego?

— Och, niczego, sir. Po prostu… uważamy, jak chodzimy.

Moist rozejrzał się po pokoju. Czy rzeczywiście wydawał się mniejszy? Czy cienie wydłużyły się i pogłębiły? Czy pojawiło się nagłe wrażenie chłodu w powietrzu?

Nie, nic z tego. Ale była to niewątpliwie stracona okazja, uznał. Włosy na karku wciąż mu się jeżyły. To dlatego, jak kiedyś słyszał, że ludzie zrobieni są z małp, a coś takiego oznaczało, że za plecami jest tygrys.

W rzeczywistości za plecami stał pan Pompa, tylko stał, ale oczy płonęły mu łuną takiej mocy, jakiej nie osiągnął nigdy żaden tygrys. To było zresztą o wiele gorsze. Tygrysy nie ścigają człowieka przez morze. I muszą czasem spać.

Zrezygnował. Pan Groat żył w jakimś dziwnym, własnym, zatęchłym świecie.

— I to pan nazywa życiem? — zapytał.

Po raz pierwszy podczas tej rozmowy pan Groat spojrzał mu prosto w oczy.

— Jest o wiele lepsze niż śmierć, sir — oznajmił.


* * *

Pan Pompa szedł za Moistem przez główny hol i za główne drzwi, gdzie Moist odwrócił się zirytowany.

— No dobra, jakie są zasady? — spytał. — Będziesz wszędzie za mną łaził? Wiesz, że nie mogę uciec!

— Dopuszczalne Jest Autonomiczne Poruszanie Się V Granicach Miasta i Okolic — zadudnił golem. — Ale Dopóki Pan Się Nie Urządzi, Polecono Mi Także Towarzyszyć Panu Dla Ochrony.

— Przed kim? Kimś rozzłoszczonym, że nie doszedł list jego pradziadka?

— Nie Mogę Powiedzieć, Sir.

— Potrzebuję świeżego powietrza. Co się tam wydarzyło? Dlaczego jest tak… koszmarnie? Co się stało z Urzędem Pocztowym?

— Nie Mogę Powiedzieć, Sir.

— Nie wiesz? Przecież to twoje miasto — rzucił sarkastycznie Moist. — Co jest, ostatnie sto lat przesiedziałeś w dziurze w ziemi?

— Nie, Panie Lipvig.

— No i dlaczego nie mogę… — zaczął Moist.

— To Było Dwieście Czterdzieści Lat, Panie Lipvig — oświadczył golem.

— Co było?

— No, Ten Czas, Jaki Spędziłem Na Dnie Dziury Wykopanej W Ziemi, Panie Lipvig. Pompa To Nie Jest Moje Nazwisko, Panie Lipvig. To Funkcja. Pompa. Pompa 19, Ściślej Mówiąc. Stałem Na Dnie Dziury Głębokiej Na Sto Stóp I Pompowałem Wodę. Przez Dwieście Czterdzieści Lat, Panie Lipvig. Ale Teraz Spaceruję W Słońcu. To Jest Lepsze, Panie Lipvig. O Wiele Lepsze!


* * *

Tej nocy Moist leżał i wpatrywał się w sufit trzy stopy nad sobą. Z sufitu, całkiem niedaleko, wisiała świeca w oszklonej latarni. Stanley upierał się przy tej latarni i nic dziwnego. Gdyby zaprószyć ogień, wszystko tu by wybuchło jak bomba.

Chłopak pokazał mu to miejsce; Groat dąsał się gdzieś… Ale miał rację, miał rację jak demony: Moist go potrzebował. Praktycznie rzecz biorąc, to Groat był Urzędem Pocztowym.

Moist miał za sobą ciężki dzień, a zeszłej nocy też się nie wyspał. Wisiał przecież głową w dół, przerzucony przez ramię pana Pompy, od czasu do czasu kopany przez wystraszonego konia.

Tutaj też nie chciał kłaść się spać, niebiosa świadkiem, ale nie miał kwatery, do której mógłby się wynieść, zresztą w tym miejskim mrowisku niełatwo byłoby jakąś znaleźć. Szatnia go nie kusiła, nie, wcale. Dlatego po prostu wdrapał się na stos martwych listów w tym, co teoretycznie było jego gabinetem. Nie narzekał. Człowiek interesów, taki jak on, musi nauczyć się spać w najrozmaitszych sytuacjach, często gdy za ścianą krąży poszukujący go tłum. Stosy listów były przynajmniej suche i ciepłe, i nie nosiły broni.

Papier szeleścił, gdy Moist starał się ułożyć wygodnie. Mimowolnie sięgnął po pierwszy z brzegu list. Adresatem był ktoś, kto nazywał się Antymoniusz Parker i mieszkał przy ulicy Haka Lobbingu 1. Na odwrocie wielkimi literami wypisano Z.P. Moist podważył kopertę paznokciem; papier wewnątrz niemal się rozpadał od dotyku.


Mój najdroższy Tymonie!

Tak! Dlaczegóż by Kobieta Świadoma wielkiego Zaszczytu, jaki wyświadcza jej Mężczyzna, miałaby grać Zawstydzoną Figlarkę, i to w Takiej Chwili? Wiem, że rozmawiałeś z Papą i oczywiście zgadzam się zostać Żoną Najlepszego, Najcudowniejszego…


Moist spojrzał na datę — list został napisany czterdzieści jeden lat temu.

W zasadzie nie lubił introspekcji, jako że w jego fachu stanowiła istotną niedogodność, jednak nie mógł się nie zastanowić, czy ta… zerknął na podpis… „Twoja Kochająca Agnathea” wyszła za Antymoniusza, czy też ich romans umarł tutaj, na tym cmentarzysku papierów.

Zadrżał i wcisnął kopertę do kieszeni. Będzie musiał zapytać Groata, co oznacza Z.P.

— Panie Pompa! — zawołał.

Lekkie chrzęszczenie dobiegło z kąta, gdzie po pierś w listach stał golem.

— Słucham, Panie Lipvig.

— Czy nie masz sposobu na zamknięcie oczu? Nie mogę zasnąć, kiedy stale patrzy na mnie para jarzących się czerwono ślepi. To… taki uraz z dzieciństwa.

— Przykro Mi, Panie Lipvig. Mogę Odwrócić Się Plecami.

— To na nic. Nadal będę wiedział, że tam są. Zresztą ten blask odbija się od ściany. Słuchaj, dokąd właściwie mógłbym uciec?

Golem się zastanowił.

— Pójdę I Stanę Na Korytarzu, Panie Lipvig — oświadczył i zaczął brnąć w stronę drzwi.

— Tak zrób — zgodził się Moist. — A rano chciałbym, żebyś spróbował odszukać moją sypialnię, dobrze? Niektóre pomieszczenia mają jeszcze trochę wolnej przestrzeni pod sufitem, więc możesz przerzucić tam listy.

— Pan Groat Nie Lubi, Kiedy Przemieszcza Się Pocztę — zahuczał golem.

— Pan Groat nie jest poczmistrzem, panie Pompa. A ja jestem.

Na bogów, ten obłęd jest zaraźliwy, myślał Moist, gdy lśnienie golema zniknęło w ciemności za drzwiami. Nie jestem poczmistrzem, jestem jakimś biedakiem, który stał się ofiarą głupiego… eksperymentu. Co za sytuacja! Kto postawiłby znanego przestępcę na czele ważnej dziedziny działalności państwa? Oprócz, powiedzmy, przeciętnego wyborcy.

Próbował znaleźć jakąś lukę, jakieś wyjście… Ale przez cały czas w pamięci rozbrzmiewała niedawna rozmowa.

Wyobraźmy sobie otwór, głęboki na sto stóp i wypełniony wodą.

Wyobraźmy sobie ciemność. Wyobraźmy sobie na samym dnie postać mniej więcej kształtu człowieka, obracającą w tej wirującej ciemności ciężki uchwyt raz na osiem sekund.

Pompować… Pompować… Pompować…

Przez dwieście czterdzieści lat.

— I nie buntowałeś się? — zapytał Moist.

— Chodzi Panu O To, Czy Żywiłem Uczucie Głębokiej Urazy, Panie Lipvig? Ale Przecież Wykonywałem Użyteczną I Niezbędną Pracę! Poza Tym Wiele Miałem Do Przemyślenia.

— Pod setką stóp brudnej wody? Do demona, jaki sobie znalazłeś temat do przemyśleń?

— Pompowanie, Panie Lipvig.

A potem, jak wyjaśnił golem, nadeszło zaprzestanie, słabe światło, obniżanie poziomu, zatrzaskiwanie łańcuchów, ruch ku górze, wynurzenie w świecie światła i barw… i innych golemów.

Moist wiedział co nieco o golemach. Kiedyś, tysiące lat temu, wypalano je z gliny i powoływano do życia, wkładając do głowy taki jakby zwój. Golemy nigdy się nie zużywały i pracowały przez cały czas. Widywało się je, jak sprzątają ulice, jak wykonują ciężkie prace w tartakach czy odlewniach. Większości ludzie nigdy nie oglądali. To one wprawiały w ruch małe trybiki ukryte głęboko w ciemności. I to mniej więcej była granica jego zainteresowania. Golemy były — praktycznie z definicji — uczciwe.

Ale ostatnio golemy się wyzwalały. Była to najspokojniejsza, najbardziej społecznie odpowiedzialna rewolucja w historii. Były czyjąś własnością, więc oszczędzały i wykupywały się.

Pan Pompa kupował sobie wolność, poważnie ograniczając wolność Moista. A to mogło człowieka naprawdę rozzłościć. Przecież wolność nie tak powinna funkcjonować.

Na bogów, pomyślał Moist, wracając do chwili bieżącej. Nic dziwnego, że Groat ciągle ssie cukierki na kaszel. Kurz tutaj może człowieka zadławić!

Pogrzebał w kieszeni i znalazł cukierek w kształcie rombu, którym staruszek go poczęstował. Wydawał się raczej nieszkodliwy.

Minutę później, kiedy pan Pompa wszedł ciężkim krokiem do pokoju i klepnął go potężnie w plecy, dymiąca pastylka przylepiła się do przeciwległej ściany, gdzie do rana zdążyła rozpuścić sporo tynku.


* * *

Pan Groat odmierzył sobie łyżkę tynktury rabarbarowej z pieprzem cayenne, żeby przetkać armaturę, i sprawdził, czy nadal ma na szyi martwego kreta dla ochrony przed doktorami. Wszyscy wiedzieli, że doktorzy roznoszą choroby, to przecież logiczne. Rozwiązaniem zawsze były naturalne lekarstwa, a nie jakieś demoniczne wywary nie wiadomo z czego.

Groat z satysfakcją mlasnął wargami. Wieczorem nasypał do skarpetek świeżej siarki i już czuł jej dobroczynny wpływ.

Dwie latarnie ze świecami jarzyły się w aksamitnym, papierowym mroku głównej sortowni. Światło padało przez zewnętrzne szyby i warstwę wody, by świeca zgasła, gdyby latarnia upadła. W efekcie latarnie przypominały światła jakiejś głębinowej ryby z kałamarnicznej, niezmierzonej otchłani.

W mroku rozległ się cichy bulgot. Groat zakorkował flaszeczkę eliksiru i wrócił do pracy.

— Czy kałamarze są napełnione, listonoszu praktykancie Stanley? — zaintonował.

— Tak jest, młodszy listonoszu Groat, napełnione do poziomu trzeciej części cala od czubka, zgodnie z Regulaminem Kontuaru Urzędu Pocztowego, obsługa codzienna, zasada C18 — odparł Stanley.

Zaszeleściło, kiedy Groat przewracał karty wielkiej księgi na pulpicie przed sobą.

— Mogę zobaczyć obrazek, panie Groat? — zapytał błagalnie Stanley.

Groat się uśmiechnął. Wszystko to stało się elementem ceremonii, a on udzielił odpowiedzi, jakiej udzielał za każdym razem.

— Dobrze, ale to już ostatni raz. Nie należy zbyt często spoglądać na oblicze boga. — Po czym dodał: — Ani na dowolną inną jego część.

— Przecież pan mówił, że w głównym holu stał kiedyś złoty posąg tego boga. Ludzie musieli ciągle na niego patrzeć.

Groat westchnął. Stanley zaczynał dojrzewać. Wcześniej czy później będzie musiał się dowiedzieć.

— Pamiętaj, że ludzie niezbyt się przyglądali obliczu. Częściej patrzyli na… skrzydła.

— Na kapeluszu i w kostkach — dokończył Stanley. — Żeby mógł przenosić wiadomości z prędkością… wiadomości.

Kropelka potu spłynęła Groatowi z czoła.

— Głównie na kapeluszu i w kostkach — przyznał. — Ale nie tylko tam.

Stanley przyjrzał się obrazkowi.

— A tak, nigdy dotąd ich nie zauważyłem. Ma skrzydełka na…

— Listku figowym — wtrącił pospiesznie Groat. — Tak to nazywamy.

— Dlaczego on ma tam liść? — zdziwił się Stanley.

— Och, oni wszyscy je mieli w dawnych czasach, z tej przyczyny, że byli klasyczni — wyjaśnił Groat zadowolony, że oddalają się od sedna. — To liść figowy. Z figowca.

— Cha, cha, żart im nie wyszedł! Przecież tu nigdzie nie rosną figowce! — oświadczył Stanley tonem człowieka, który odkrywa lukę w wyznawanym od dawna dogmacie.

— Tak, chłopcze, słuszna uwaga. Ale ten i tak był z blachy.

— A skrzydełka?

— Noo… Sądzę, że oni uznali, że im więcej skrzydeł, tym lepiej.

— Niby tak, ale gdyby jego czapkowe i nożne skrzydła przestały działać, trzymałby się w górze za…

— Stanley! To tylko posąg! Nie denerwuj się! Spokojnie! Nie chcesz chyba rozzłościć… ich.

Stanley zwiesił głowę.

— One… znowu do mnie szeptały, panie Groat — wyznał, zniżając głos.

— Tak, Stanley. Do mnie też szepczą.

— Pamiętam, jak ostatni raz odzywały się w nocy, panie Groat. — Głos Stanleya drżał. — Kiedy zamykam oczy, widzę pismo.

— Tak, Stanley. Nie martw się tym. Staraj się o tym nie myśleć. To wina pana Lipsticka, że je rozbudził. Lepsze jest wrogiem dobrego, zawsze to powtarzam. Ale nigdy mnie nie słuchają, a potem co się dzieje? W końcu przekonują się o twardych faktach.

— Wydaje się, że ledwie wczoraj byli tu ci strażnicy, żeby obrysować kredą ciało pana Mutable’a. — Stanley zaczął dygotać. — Odkrył twarde fakty!

— Spokojnie, chłopcze, tylko spokojnie. — Groat poklepał go łagodnie po ramieniu. — Bo je zdenerwujesz. Myśl o szpilkach.

— Ale to okrutne i niesprawiedliwe, panie Groat, że nigdy nie żyją tak długo, by awansować pana na starszego listonosza.

Groat pociągnął nosem.

— Dość już o tym. To nie takie ważne, Stanley — zapewnił z twarzą jak burza gradowa.

— No tak, panie Groat, ale jest pan już starym, bardzo starym człowiekiem, i wciąż tylko młodszym li… — upierał się Stanley.

— Powiedziałem: dość. A teraz przytrzymaj wyżej tę latarnię, dobrze? O, teraz lepiej. Przeczytam ci stronę Regulaminu, to zawsze je uspokaja. — Groat odchrząknął. — Czytanie z Księgi Regulaminu, terminy doręczenia (teren miasta) (z wyjątkiem niedziel i oktodni) — oznajmił, zwracając się do powietrza. — I mówi księga: „Godziny, przed którymi listy winny być dostarczone do domów zbiorczych, dla kolejnych obchodów w granicach murów miejskich Ankh-Morpork, poprzedniego dnia do ósmej wieczorem dla pierwszego obchodu. Do ósmej rano dla drugiego obchodu. Do dziesiątej rano dla trzeciego obchodu. Do dwunastej dla czwartego obchodu. Do drugiej po południu dla piątego obchodu. Do czwartej po południu dla szóstego obchodu. Do szóstej po południu dla siódmego obchodu”. Takie są godziny, a ja je odczytałem.

Groat na chwilę spuścił głowę, a potem energicznie zatrzasnął książkę.

— Dlaczego to robimy, panie Groat? — spytał potulnie Stanley.

— Z powodu niedbałości — wyjaśnił Groat. — Niedbałość zabiła Urząd Pocztowy. Niedbałość, a także Bezdennie Głupi Johnson i Nowe Pi.

— Pi, panie Groat? Pi od pisania? Czy to możliwe…

— Nie pytaj, Stanley. To skomplikowane, a nie ma żadnego związku ze szpilkami.

Zdmuchnęli świece i wyszli.

Kiedy zniknęli, zabrzmiały cichutkie szepty.

Загрузка...