Listy płonęły.
Część sufitu się zapadła, zasypując płomienie deszczem nowych listów. Ogień sięgał już wyższych pięter. Kiedy Stanley ciągnął pana Groata po podłodze, kolejny blok tynku runął na posadzkę, a za nim posypały się płonące już listy. Dym, gęsty jak zupa, kłębił się pod dalekim stropem.
Stanley wciągnął staruszka do szatni i ułożył na łóżku. Uratował też złotą czapkę, bo pan Lipwig na pewno by się gniewał, gdyby jej nie znalazł. Potem zamknął drzwi i z półki nad biurkiem Groata zdjął regulamin. Metodycznie przewracał kartki, aż trafił na zakładkę, którą włożył tam przed chwilą, na stronie „Co robić w razie pożaru”.
Stanley zawsze przestrzegał regulaminu. Gdy ludzie tego nie robią, wiele rzeczy może pójść nie tak, jak trzeba.
Jak dotąd wykonał już 1: Po wykryciu pożaru zachowaj spokój.
Teraz doszedł do 2: Głośno i wyraźnie krzyknij „Pali się!”.
— Pali się! — krzyknął i ołówkiem skreślił punkt 2.
Dalej był punkt 3: Jeśli to możliwe, spróbuj ugasić ogień.
Stanley podszedł do drzwi i je otworzył. Płomienie i dym wtargnęły do wnętrza. Przyglądał się im przez chwilę, pokręcił głową i zamknął drzwi.
Punkt 4 nakazywał: Jeśli zostaniesz odcięty przez ogień, spróbuj uciec. Nie otwieraj drzwi, jeśli są ciepłe. Nie używaj schodów, jeśli się palą. Jeśli nie znajdziesz żadnego wyjścia, zachowaj spokój i czekaj na (a) ratunek lub (b) śmierć.
To chyba wyczerpywało wszystkie możliwości. Świat szpilek był prosty i Stanley znał go tak dobrze, jak złota rybka swoje akwarium. Jednak wszystko inne było bardzo skomplikowane i działało jedynie wtedy, kiedy człowiek przestrzegał reguł.
Spojrzał na brudne okienka. Były o wiele za małe, żeby się przez nie przecisnąć, i zaklejone na głucho przez liczne aplikacje oficjalnej farby. Wybił więc jedną szybkę, tak równo, jak tylko potrafił, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Zanotował to w dzienniku awarii.
Pan Groat wciąż oddychał, chociaż z nieprzyjemnym odgłosem bulgotania. W szatni znajdowała się apteczka, ponieważ tego wymagał regulamin, jednak zawierała tylko kawałek bandaża, butelkę czegoś czarnego i lepkiego oraz zapasowe zęby pana Groata. Pan Groat mówił, żeby nigdy nie dotykał jego domowych leków, a ponieważ nierzadko się zdarzało, że jego buteleczki wybuchały nocą, Stanley zawsze bardzo skrupulatnie przestrzegał tego zakazu.
Regulamin nigdzie nie zawierał sformułowania: W razie ataku wielkiego, wrzeszczącego, pikującego stworzenia należy uderzyć je mocno w twarz workiem szpilek. Stanley zastanowił się, czy nie powinien wpisać ołówkiem tej nowej reguły. Ale byłoby to niszczenie własności Urzędu Pocztowego i mógłby mieć z tego powodu kłopoty.
To wyczerpało wszelkie możliwości dalszych działań. Zatem Stanley zachowywał spokój.
Wyglądało to jak delikatny śnieg listów. Niektóre lądowały, wciąż płonąc, inne wzbijały się fontanną ze skwierczącej kolumny ognia, która przebiła się już przez dach Urzędu Pocztowego. Jeszcze inne były tylko poczerniałym popiołem, po którym — niczym drwina z wysychającego atramentu — pełgały iskry. Niektóre — wiele — fruwały w górę i ponad miastem nienaruszone, a potem zygzakowały ku dołowi niczym przesłanie od jakiegoś przesadnie formalnego boga.
Moist zerwał marynarkę i przecisnął się przez tłum.
— Ludzie prawdopodobnie się wydostali — powiedziała panna Dearheart, stukając za nim obcasami.
— Naprawdę pani tak myśli?
— Szczerze? Nie. Nie, jeśli Gilt to ustawił. Przepraszam, pocieszanie już mi nie wychodzi.
Moist zatrzymał się i spróbował pomyśleć. Płomienie strzelały z dachu na końcu budynku. Główne wejście i całe lewe skrzydło pozostały nietknięte. Ale ogień to chytra sztuka, Moist wiedział o tym dobrze. Siedział sobie i żarzył się, dopóki człowiek nie otworzył drzwi, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku; wtedy ogień chwytał oddech, a człowiek kończył z oczami przylutowanymi do czaszki.
— Lepiej tam wejdę — powiedział. — E… Nie ma pani ochoty powiedzieć: „Nie, nie, proszę tam nie iść, jest pan zbyt odważny”? — zapytał jeszcze.
Ludzie stawali w rzędzie, przekazując sobie od niedalekiej fontanny wiadra z wodą. Będą pewnie tak skuteczne, jak plucie na słońce.
Panna Dearheart złapała płonący list, odpaliła od niego papierosa i zaciągnęła się.
— Nie, nie, proszę tam nie iść, jest pan zbyt odważny — powiedziała. — Jak to dla pana brzmiało? Bo gdyby pan jednak poszedł, to lewa strona wydaje się dość czysta. Ale proszę uważać, chodzą słuchy, że Gilt zatrudnia wampira. Jednego z tych dzikich.
— Ach… ale ogień zabija wampiry, prawda? — Moist rozpaczliwie szukał jaśniejszych stron sytuacji.
— Każdego zabija, panie Lipwig — odparła. — Każdego.
Złapała go za uszy, przyciągnęła i mocno pocałowała w usta. Było to, jakby pocałowała go popielniczka, ale w przyjemny sposób.
— Ogólnie, chciałabym, żeby pan stamtąd wyszedł — rzuciła cicho. — Na pewno nie chce pan zaczekać? Chłopcy za chwilę tu będą…
— Golemy? Mają dzisiaj dzień wolny!
— Ale muszą być posłuszni swojemu chemowi. Pożar oznacza, że ludziom może grozić niebezpieczeństwo. Wyczują to i zjawią się za parę minut, może mi pan wierzyć.
Moist zawahał się, spoglądając na jej twarz. A ludzie patrzyli na niego. Nie mógł nie wejść do budynku, nie pasowałoby to do jego wizerunku. Niech demony porwą Vetinariego!
Pokręcił głową, odwrócił się i pobiegł do drzwi. Lepiej się nie zastanawiać, lepiej nie myśleć, czemu zachowuje się tak głupio. Po prostu dotknąć frontowych drzwi… całkiem chłodne. Otworzyć je delikatnie… podmuch powietrza, ale nie wybuch. Wielka hala, oświetlona płomieniami… ale wszystkie powyżej niego, a jeśli będzie lawirował i odskakiwał, powinien dotrzeć do drzwi prowadzących do szatni.
Otworzył je kopniakiem.
Stanley uniósł głowę znad znaczków.
— Witam, panie Lipwig — powiedział. — Zachowywałem spokój. Ale myślę, że pan Groat jest chory.
Staruszek leżał na posłaniu, a „chory” wydawało się zbyt optymistycznym określeniem.
— Co mu się stało? — zapytał Moist i podniósł go ostrożnie. Pan Groat prawie nic nie ważył.
— To było coś podobnego do wielkiego ptaka — wyjaśnił Stanley. — Trafiłem go w paszczę workiem szpilek, panie Lipwig. Ja… miałem Trudną Chwilę…
— To powinno załatwić sprawę — uznał Moist. — Możesz iść za mną?
— Mam wszystkie znaczki — zapewnił Stanley. — I kasetkę z pieniędzmi. Pan Groat trzyma je pod łóżkiem, dla bezpieczeństwa. — Chłopak się rozpromienił. — I pana czapkę też mam. Zachowywałem spokój.
— Brawo, znakomicie — pochwalił go Moist. — A teraz trzymaj się za mną, dobrze?
— Ale co z Panem Pieszczochem, panie Lipwig? — Stanley zaniepokoił się nagle.
Gdzieś w hali coś się zawaliło i huk ognia stał się wyraźnie głośniejszy.
— Kto? Jaki pan Pie… Kot? Do demona z ko… — Moist urwał i przestawił własny język. — Założę się, że jest już na zewnątrz, pożera pieczonego szczura i się uśmiecha. Chodźmy już, co?
— Ale to przecież kot Urzędu Pocztowego! Nigdy nie wychodzi na dwór!
Jestem pewien, że teraz wyszedł, pomyślał Moist. Ale w głosie chłopca znów usłyszał napięcie…
— Wynieśmy stąd pana Groata, dobrze? — Przecisnął się przez drzwi ze staruszkiem na rękach. — Potem wrócę po Piesz…
Płonąca belka runęła na podłogę w środku hali; iskry i ogniste koperty podążyły spiralami w górę, ku głównemu ognisku. Huk płomieni, ściana ognia, odwrócony ognisty wodospad płynący w górę przez kolejne piętra i na zewnątrz przez dach. Grzmiało. Ogień został wypuszczony na swobodę i starał się jak najlepiej to wykorzystać.
W pewnym sensie Moist von Lipwig patrzył na to z zadowoleniem. Ale myślał: Przecież już prawie to wszystko uruchomiłem. Wszystko toczyło się naprzód. Znaczki naprawdę działały. To prawie jak być przestępcą, ale bez żadnego przestępstwa. Niezła zabawa.
— Szybciej, Stanley! — warknął, odwracając się od strasznego widoku i fascynującej myśli.
Chłopak szedł za nim z wahaniem, przez całą drogę do drzwi wołając tego przeklętego kota.
Powietrze na zewnątrz uderzyło jak nóż, ale wśród tłumu rozległy się oklaski, a potem zajaśniał błysk, który Moist nauczył się już kojarzyć z kłopotami.
— Dobry vieczór, panie Lipvig — odezwał się przyjazny głos Otto Chrieka. — Słovo daję, jeśli zależy nam na novinach, vystarczy chodzić za panem!
Moist nie zwracał na niego uwagi. Przecisnął się do panny Dearheart, która — jak zauważył — nie szalała z niepokoju.
— Czy znajdę w tym mieście jakąś lecznicę? — zapytał. — Może chociaż przyzwoitego lekarza?
— Jest Darmowy Szpital Lady Sybil — poinformowała panna Dearheart.
— Nadaje się do czegoś?
— Niektórzy w nim nie umierają.
— To znaczy dobry, tak? Przenieście go tam, byle szybko! Ja muszę wracać po kota!
— Chce pan tam wrócić po kota?
— To Pan Pieszczoch! — oświadczył z godnością Stanley. — Urodził się w Urzędzie Pocztowym.
— Lepiej nie dyskutować — uciął Moist. — Niech pani zajmie się Groatem, dobrze?
Panna Dearheart spojrzała na pokrwawioną koszulę staruszka.
— Ale to wygląda, jakby jakieś stworzenie próbowało…
— Coś na niego spadło — wyjaśnił krótko Moist.
— To by nie spowodowało…
— Coś na niego spadło — powtórzył Moist. — Tak właśnie było.
Spojrzała mu w twarz.
— Jasne — zgodziła się. — Coś na niego spadło. Coś z wielkimi szponami.
— Nie, jakaś belka z masą gwoździ czy coś w tym rodzaju. Każdy by poznał.
— To się właśnie zdarzyło, tak? — spytała panna Dearheart.
— Dokładnie to — potwierdził Moist i odszedł, zanim padły kolejne pytania.
Nie warto wplątywać w to strażników, myślał, idąc do drzwi. Będą tu wszędzie łazić, nie znajdą żadnych odpowiedzi, a doświadczenie podpowiada, że strażnicy zawsze lubią kogoś aresztować. Dlaczego pan sądzi, że to Reacher Gilt, panie… Lipwig, prawda? Och, potrafi pan odgadnąć, tak? Taki ma pan talent? Zabawne, ale my też czasem potrafimy. Ma pan dziwnie znajomą twarz, panie Lipwig. Skąd pan właściwie pochodzi?
Nie, naprawdę lepiej nie zaprzyjaźniać się ze strażnikami. Mogą wchodzić w drogę.
Górne okno eksplodowało na zewnątrz, płomienie zaczęły lizać krawędź dachu. Moist skoczył do drzwi, gdy z góry sypnęły się odłamki szkła. Co do Pieszczocha… No, będzie musiał znaleźć tego przeklętego zwierzaka. Jeśli nie zdoła, sytuacja przestanie być zabawna. Jeżeli nie zaryzykuje choć odrobiny życia i ociupinki jakiejś kończyny, nie będzie w stanie być nadal sobą.
Czy naprawdę to właśnie pomyślał?
Na bogów, stracił to swoje nieuchwytne coś. Nigdy nie był pewien, jak to uzyskał, ale teraz uciekło. Tak to się kończy, kiedy człowiek zaczyna brać pensję. Czy dziadek nie ostrzegał go przed kobietami tak neurotycznymi jak ogolone małpy? Prawdę mówiąc, nie, jako że interesowały go głównie psy i piwo, ale powinien.
Wizja klatki piersiowej pana Groata bezustannie atakowała wyobraźnię. Wyglądało na to, że coś ze szponami cięło go z rozmachem i gdyby nie gruby płaszcz uniformu, pewnie bo go otworzyło jak małża. Ale to raczej nie wampir. Wampiry nie są tak niedbałe. Przecież w ten sposób marnuje się dobre jedzenie… Mimo wszystko Moist sięgnął po połamane krzesło, które rozpadło się bardzo poręcznie. Najlepsze przy kołku w serce jest to, że działa nie tylko na wampiry.
Kolejne części stropu runęły na podłogę hali, ale zdołał przemknąć między gruzami. Główne schody były z tej strony całkiem nietknięte, choć dym leżał na podłodze niczym gruby dywan, a na drugim końcu, gdzie niedawno leżały góry starej poczty, wciąż huczał ogień.
Moist już nie słyszał szeptu listów. Przykro mi, pomyślał. Starałem się. To nie moja wina…
Co teraz? Mógłby przynajmniej wydostać z gabinetu swoją skrzynkę. Nie chciał, żeby się spaliła. Niektóre chemikalia byłyby trudne do uzupełnienia.
W gabinecie było pełno dymu, ale wyciągnął skrzynkę spod biurka, a potem zauważył kostium na wieszaku. Musi go przecież zabrać, prawda? Nie można pozwolić, by coś takiego pochłonął ogień. Po skrzynkę może tu wrócić, tak? Ale strój… strój był konieczny. Nigdzie nie zauważył Pieszczocha. Musiał się chyba wydostać, prawda? Czy koty nie uciekają z tonących okrętów? Nie, to chyba szczury. Ale czy koty nie pójdą za szczurami? W każdym razie dym przesączał się między deskami podłogi i spływał z wyższych pięter, więc nie było czasu, żeby dłużej się tu kręcić. Moist zajrzał we wszystkie rozsądne zakamarki, a nie ma sensu stać i czekać, aż na głowę się zwali tona płonącego papieru.
Plan był dobry, ale się rozsypał, kiedy w korytarzu Moist zauważył kota. Kot przyglądał mu się z zaciekawieniem.
— Pieszczoch! — ryknął Moist.
I pożałował tego. To takie głupie imię do wykrzykiwania w płonącym budynku…
Kot obejrzał się na niego i odszedł. Moist zaklął i pobiegł za nim; zobaczył, jak Pieszczoch znika w piwnicach.
Koty są inteligentne, prawda? Tam jest pewnie inne wyjście… Musi być…
Nie podniósł nawet głowy, gdy usłyszał nad sobą trzask drewna, ale pognał naprzód i zbiegł na dół po pięć stopni naraz. Sądząc po huku, spora część budynku uderzyła o posadzkę tuż za nim, a iskry zahuczały w piwnicznym korytarzu i sparzyły mu kark.
No, teraz już nie zdoła się cofnąć, to pewne. Ale piwnice… Piwnice mają różne klapy czy zsypy na węgiel, prawda? Są chłodne, bezpieczne i…
…i świetnie się nadają, by lizać tu rany po oberwaniu w twarz workiem szpilek. Zgadza się?
Wyobraźnia to straszna rzecz, kiedy zabiera się ją w takie miejsca.
Wampir, powiedziała. A Stanley workiem pełnym szpilek uderzył wielkiego ptaka. Stanley, postrach wampirów, z torbą szpilek… Nikt by nie uwierzył, jeśli nie widział go podczas jednej z tych — jak nazwał je pan Groat — „Trudnych Chwil”.
Prawdopodobnie nie da się zabić wampira szpilkami.
A kiedy człowiek już o czymś takim pomyśli, uświadamia sobie, że choćby nie wiem jak starał się nie oglądać, zawsze istnieje za nim to miejsce, gdzie się nie ogląda… Moist przylgnął plecami do chłodnej kamiennej ściany i przesuwał się wzdłuż niej do chwili, gdy ściana mu się skończyła, a za to trafił na futrynę.
W ciemności widoczne było słabe niebieskie lśnienie machiny sortującej.
I kiedy tylko Moist zajrzał do pokoju, widoczny stał się również kot. Kulił się pod machiną.
— To naprawdę bardzo kocie zachowanie, Pieszczoch — rzekł Moist, wpatrując się w mrok. — Chodź do wujka Moista. Proszę…
Westchnął, powiesił strój na dawnej półce na listy i przykucnął. Jak właściwie należy podnosić kota? Nigdy tego nie robił. Koty nigdy nie trafiały do dziadkowych klatek lipwigzerów, chyba że jako przypadkowa przekąska.
Sięgnął po Pieszczocha ręką. Kot położył uszy po sobie i zasyczał.
— Chcesz się tu ugotować? — spytał Moist. — Tylko bez pazurów, jeśli można prosić.
Kot zaczął warczeć, a Moist uświadomił sobie, że nie na niego.
— Grzeczny Pieszczoch — powiedział, czując, jak wzbiera w nim groza.
Jedna z podstawowych zasad badania nieprzyjaznego środowiska brzmiała: Zostaw kota. Bo nagle środowisko stanie się o wiele bardziej nieprzyjazne.
Druga ważna zasada: Nie odwracaj się powoli, żeby sprawdzić. To już tam jest. Nie kot. Niech licho porwie kota. To coś innego.
Wyprostował się i oburącz ścisnął drewniany kołek. Stoi tuż za mną, pomyślał. Tak? Pewne jak demon, że stoi za mną jak demon blisko jak demon! Oczywiście, że tak! Przecież nie może być inaczej!
Uczucie trwogi było niemal takie samo jak to, które go ogarniało, gdy — powiedzmy — cel oglądał szklany brylant. W ustach miał posmak miedzi, wszystkie zmysły wyczulone, czas trochę zwalniał…
Nie odwracać się powoli. Odwracać się szybko.
Odwrócił się szybko, wrzasnął i pchnął. Kołek trafił na opór, który poddał się tylko trochę.
Wąska blada twarz uśmiechnęła się do niego w błękitnym blasku. Ukazała rzędy ostrych zębów.
— Ominąłeś oba moje serca — stwierdził pan Gryle, plując krwią.
Moist odskoczył, gdy wąska, zbrojna w pazury dłoń rozcięła powietrze. Wciąż jednak wysuwał przed siebie kołek, kłuł, trzymał stwora na dystans…
Banshee, pomyślał. Niech to demony…
Dopiero kiedy Gryle się poruszył, jego skórzasta czarna peleryna rozsunęła się na chwilę, ukazując podobny do szkieletu korpus. Pomagało, jeśli człowiek pamiętał, że czarna skóra to skrzydła. Pomagało, jeśli myślał o banshee jako jedynej humanoidalnej rasie, która ewolucyjnie zyskała umiejętność lotu — w jakiejś dżungli, gdzie polowała na latające wiewiórki. Nie pomagało specjalnie, jeśli człowiek wiedział, skąd się wzięła legenda o tym, że krzyk banshee zwiastuje śmierć.
Krzyk oznacza, że banshee cię ściga. Nie warto nawet oglądać się za siebie. Banshee jest nad twoją głową.
Niewiele ich pozostało dzikich, nawet w Überwaldzie, ale Moist zapamiętał rady udzielane przez tych, którzy przeżyli spotkanie. Trzymaj się z dała od paszczy — te zęby są zabójcze. Nie atakuj piersi, mięśnie lotne są jak pancerz. Banshee nie są silne, ale mają ścięgna jak stalowe liny, a długie kości rąk dają im zasięg, przy którym mogą strącić ci z ramion ten głupi łeb…
Pieszczoch zamiauczał i cofnął się głębiej pod machinę sortującą. Gryle znów uderzył szponami i ruszył naprzód za cofającym się Moistem.
…ale karki pękają im łatwo, jeśli tylko uda się doprowadzić do zwarcia, no i muszą zamykać oczy, kiedy tak wrzeszczą.
Gryle był coraz bliżej. Głowa mu podskakiwała w rytm kroków. Moist nie miał już gdzie uciekać, więc odrzucił drewno i podniósł ręce.
— Dobra, poddaję się — rzekł. — Tylko załatw to szybko, zgoda?
Stwór wciąż zerkał na złoty strój; banshee reagują na błysk jak sroki.
— Potem się gdzieś wybieram — dodał Moist.
Gryle zawahał się. Był ranny, zdezorientowany, najadł się gołębi, tego ścieku ze skrzydłami. Chciał się stąd wydostać i wzlecieć w chłodne niebo. Tutaj było zbyt wiele celów, zbyt wiele zapachów…
Dla banshee wszystko kumulowało się w skoku, kiedy zęby, pazury i ciężar ciała uderzały jednocześnie. Teraz, zagubiony, przesuwał się w przód i w tył, usiłując znaleźć rozwiązanie w tej sytuacji. Nie było tu miejsca na lot, nie było drogi ucieczki, ofiara stała nieruchomo… Instynkt, emocje i słaba próba racjonalnego myślenia walczyły ze sobą w przegrzanej głowie Gryle’a.
Instynkt zwyciężył. Skakanie na innych z wysuniętymi pazurami działało przez miliony lat, więc niby czemu rezygnować akurat teraz?
Odchylił głowę, wrzasnął i skoczył.
Podobnie jak skoczył Moist, który zanurkował pod długimi ramionami. To nie było zaprogramowane w reakcjach banshee — ofiara powinna kulić się przerażona albo uciekać. Tymczasem Moist trafił go barkiem w pierś.
Stwór był lekki jak dziecko.
Moist poczuł, że szpon rozrywa mu rękę. Cisnął stwora na machinę sortującą, a sam rzucił się na podłogę. Przez jedną straszną chwilę myślał już, że banshee się podniesie, że nie trafił w kółko, ale kiedy rozwścieczony Gryle zmienił pozycję, zabrzmiał dźwięk jak „glup!”…
…a po nim cisza.
Moist leżał na chłodnych kamieniach, dopóki jego serce nie zwolniło tak, że zaczął odróżniać pojedyncze uderzenia. I leżąc, usłyszał, że coś lepkiego skapuje z boku machiny.
Wstał powoli, na chwiejnych nogach, i spojrzał na to, co zostało z banshee. Gdyby był bohaterem, wykorzystałby okazję, by powiedzieć „No to mamy wszystko posortowane”. Ale nie był, więc zwymiotował. Organizm nie funkcjonuje należycie, kiedy istotne jego elementy nie dzielą tej samej ramy czasoprzestrzennej co reszta. Ale za to wygląda o wiele barwniej.
Potem, ściskając krwawiącą rękę, Moist przyklęknął i zajrzał pod machinę, szukając Pieszczocha.
Muszę wyjść stąd z kotem, myślał otępiały. Po prostu muszę. Człowiek, który wbiega do pożaru, żeby ratować głupiego kota, i wychodzi, niosąc tego kota na rękach, jest bohaterem, nawet jeśli niezbyt rozsądnym. Jeśli wychodzi bez kota, jest durniem.
Stłumiony łoskot w górze sugerował, że runęła część budynku. Powietrze zaczynało parzyć.
Pieszczoch odsunął się od wyciągniętej dłoni Moista.
— Posłuchaj no — warknął Moist. — Bohater musi wyjść, trzymając kota. Ale kot wcale nie musi być żywy…
Sięgnął błyskawicznie, złapał Pieszczocha i wywlókł go spod machiny.
— Słusznie — mruknął i drugą ręką chwycił wieszak ze złotym kostiumem.
Na materiale było kilka plam banshee, ale pewnie da się je jakoś wywabić.
Wyszedł chwiejnie na korytarz. Z obu końców wyrastały ściany ognia, a Pieszczoch tę właśnie chwilę wybrał, by wbić mu w ramię cztery zestawy pazurków.
— Ach… — westchnął Moist. — Do tej chwili wszystko tak dobrze się układało…
— Panie Lipvig! Nic Się Panu Nie Stało, Panie Lipvig?
Tym, co golemy usuwały z ognia, był właściwie sam ogień — wynosiły wszystko, co się paliło. Działanie było zaskakująco precyzyjne. Zbierały się na granicy pożaru i pozbawiały go wszystkiego, co mógł spalić, otaczały go, zapędzały w ślepy zaułek i zadeptywały na śmierć.
Golemy mogły brodzić w lawie, mogły lać roztopione żelazo. Jeśli nawet wiedziały, czym jest strach, na pewno nie prześladował ich w zwykłym płonącym budynku.
Rozżarzone do czerwoności ręce przesuwały rozpalone gruzy. Moist spoglądał na ogniowy pejzaż, ale także na stojącego przed nim pana Pompę. Golem jarzył się pomarańczowo. Drobinki kurzu i brudu na jego glinie skrzyły się i błyskały.
— Dobrze Pana Widzieć, Panie Lipvig! — zadudnił radośnie, odrzucając na bok trzeszczącą belkę. — Oczyściliśmy Ścieżkę Do Drzwi! Proszę Ruszać Szybko!
— Dziękuję! — zawołał Moist, przekrzykując huk płomieni.
Rzeczywiście, widział oczyszczoną z odpadków ścieżkę z chłodnymi, spokojnymi drzwiami przyzywającymi go na końcu. Po drugiej stronie hali inne golemy, nie zważając na kolumny ognia, systematycznie wyrzucały przez otwór w murze płonące deski podłogi.
Żar był silny. Moist pochylił głowę, przytulił do piersi wystraszonego kota, poczuł, jak przypieka mu się kark, i pognał przed siebie.
Od tego momentu wszystko stało się jednym ciągłym wspomnieniem. Głośny trzask nad głową. Metaliczny łoskot. Golem Anghammarad spoglądający w górę, z wiadomością jaśniejącą żółto na wiśniowoczerwonym ramieniu. Dziesięć tysięcy ton deszczówki spływającej w dół w zwodniczo powolnym tempie. Zimna woda spadająca na rozżarzonego do czerwoności golema…
…eksplozja…
Płomienie zgasły. Dźwięki zgasły. Światło zgasło.
ANGHAMMARADZIE!
Anghammarad popatrzył na swoje ręce. Nie było tam niczego prócz żaru, straszliwego żaru, palącego żaru, który jednak tworzył kontury palców.
ANGHAMMARADZIE, powtórzył głuchy głos.
— Straciłem Swoją Glinę — powiedział golem.
TAK, zgodził się Śmierć. TO TYPOWE. JESTEŚ MARTWY. ROZBITY. EKSPLODOWAŁEŚ W MILION ODŁAMKÓW.
— Kim W Takim Razie Jest Ten, Który Teraz Słucha?
JEST WSZYSTKIM, CO BYŁO W TOBIE OPRÓCZ GLINY.
— Czy Masz Dla Mnie Jakieś Polecenie? — spytały pozostałości Anghammarada, wstając.
NIE TERAZ. DOTARŁEŚ DO MIEJSCA, GDZIE NIE MA WIĘCEJ ROZKAZÓW.
— Co Mam Robić?
WYDAJE MI SIĘ, ŻE NIE UDAŁO CI SIĘ ZROZUMIEĆ MOJEJ OSTATNIEJ UWAGI.
Anghammarad znowu usiadł. Poza faktem, że miał pod stopami piasek, nie muł, okolica przypominała mu głębinową równinę.
LUDZIE NA OGÓŁ CHCĄ IŚĆ DALEJ, podpowiedział Śmierć. CHCĄ JAK NAJSZYBCIEJ ZOBACZYĆ TAMTEN ŚWIAT.
— Zostanę Tutaj, Jeśli Można.
TUTAJ? — zdziwił się Śmierć. PRZECIEŻ TUTAJ NIE MA NIC DO ROBOTY.
— Tak, Wiem — zgodził się duch golema. — Jest Idealnie. Jestem Wolny.
O drugiej w nocy zaczął padać deszcz.
Mogło być gorzej. Mogły padać węże. Mógł spaść kwas.
Nadal pozostało trochę dachu i trochę ścian. Co oznaczało, że nadal stoi trochę budynku.
Moist i panna Dearheart siedzieli na stosie ciepłych gruzów przed szatnią, która była chyba jedynym pokojem, jaki można tym słowem opisać. Golemy zadeptały resztki ognia, podparły resztki murów, po czym bez słowa wróciły do niebycia młotkami aż do zachodu słońca.
Panna Dearheart obracała w dłoniach na wpół roztopioną taśmę z brązu.
— Osiemnaście tysięcy lat — szepnęła.
— To był zbiornik deszczówki — wymamrotał Moist, wpatrzony w pustkę.
— Ogień albo woda — westchnęła panna Dearheart. — Ale nie oba naraz.
— Nie można… no, wypalić go na nowo albo co?
Brzmiało to beznadziejnie już w chwili, gdy powiedział to głośno. Widział, jak pozostałe golemy szukają wśród gruzów.
— Za mało zostało. Jedynie pył zmieszany ze wszystkim innym. A on chciał tylko być użyteczny.
Moist spojrzał na resztki listów. Powódź spłukała czarną maź ich popiołów.
One chciały tylko być doręczone, pomyślał. W takich chwilach jak ta siedzenie na dnie morza przez dziewięć tysięcy lat wydaje się całkiem atrakcyjne.
— Miał zamiar doczekać, aż wszechświat zatoczy pełny krąg. Wiedział pan o tym?
— Tak, mówiła mi pani.
Nie ma żałośniejszego zapachu niż ten, jaki wydziela mokry, spalony papier. Oznacza: to koniec.
— Wie pan, Vetinari nie odbuduje już Urzędu Pocztowego — ciągnęła panna Dearheart. — Gilt skłoni ludzi, żeby zaczęli protestować, gdyby spróbował. Marnowanie miejskich funduszy. Ma przyjaciół. Ludzi, którzy są mu winni pieniądze i przysługi. Dobrze sobie radzi z takimi ludźmi.
— To Gilt kazał spalić budynek — stwierdził Moist. — Był zaszokowany, kiedy zobaczył mnie w restauracji. Myślał, że będę tutaj.
— Nigdy pan tego nie udowodni.
Pewnie nie, zgodził się Moist w ponurej, zasnutej dymem pustce własnej głowy. Straż pojawiła się szybciej, niż uważał za typowe dla miejskich policji. Mieli ze sobą wilkołaka. Jasne, pewnie większość uznałaby go za pięknego psa, ale jeśli człowiek dorastał w Überwaldzie i miał dziadka, który hodował lipwigzery, uczył się rozpoznawać drobne znaki. Ten pies nosił obrożę; poniuchał trochę wśród ciepłych jeszcze ruin i znalazł jakiś dodatkowy zapach w chmurze dymiących popiołów.
Zaczęli kopać, a potem nastąpiła kłopotliwa rozmowa. Moist rozegrał ją, jak najlepiej w tych okolicznościach potrafił. Kluczowe było to, by nigdy nie mówić prawdy. Gliny i tak nigdy nie wierzą w nic, co ludzie im mówią, więc nie warto im komplikować życia.
— Skrzydlaty szkielet? — powtórzył z czymś, co z pewnością brzmiało jak szczere zdziwienie.
— Tak, sir. Mniej więcej rozmiaru człowieka, chociaż bardzo… uszkodzony. Powiedziałbym nawet, że poszarpany. Interesuje mnie, czy wie pan coś na jego temat.
Strażnik był kapitanem. Jego twarz nie zdradzała niczego, co nie miało być zdradzone. Coś w jego postawie sugerowało, że zna już odpowiedzi, a pytania zadaje dla zachowania pozorów. Moist nie zdołał go rozszyfrować.
— Może to jakiś wyjątkowo duży gołąb? W tym budynku są prawdziwym przekleństwem.
— Wątpię. Widzi pan, panie Lipwig, uważamy, że to był prawdziwy banshee — tłumaczył cierpliwie kapitan. — Są bardzo rzadkie.
— Wydawało mi się, że one tylko wrzeszczą z dachów na ludzi, którzy mają umrzeć.
— Te cywilizowane owszem, sir. Te dzikie omijają pośredników. Pański młody człowiek mówi, że coś uderzył.
— Stanley rzeczywiście wspominał o czymś, no, czymś latającym dookoła — przyznał Moist. — Ale myślałem, że to…
— …wyjątkowo duży gołąb, rozumiem. I nie ma pan pojęcia, jak wybuchł ten pożar? Wiem, że korzystacie tutaj z bezpiecznych lamp…
— Obawiam się, że to prawdopodobnie spontaniczny samozapłon w stertach listów — odparł Moist, który miał czas, żeby się nad tym zastanowić.
— Nikt się dziwacznie nie zachowywał?
— W Urzędzie Pocztowym, kapitanie, bardzo trudno to poznać. Może mi pan wierzyć.
— Nikt panu nie groził, sir? Może ktoś, kogo pan zirytował?
— Nie, zupełnie nikt.
Kapitan westchnął i odłożył notes.
— Mimo wszystko zostawię tu paru ludzi, żeby pilnowali budynku przez noc — zdecydował. — Gratuluję uratowania kota. Kiedy pan z nim wyszedł, dostał pan prawdziwą burzę oklasków. Jeszcze tylko jedno…
— Tak, kapitanie?
— Dlaczego banshee… czy też może ogromny gołąb… zaatakował pana Groata?
A Moist pomyślał: czapka!
— Nie mam pojęcia — odpowiedział.
— Oczywiście, panie Lipwig — rzekł strażnik. — Jestem kapitan Żelaznywładsson, sir, choć ludzie zwykle nazywają mnie kapitanem Marchewą. Proszę się bez wahania skontaktować ze mną, gdyby cokolwiek pan sobie przypomniał. Jesteśmy tu, by pana chronić.
Ciekawe, co byś zrobił przeciwko banshee, pomyślał Moist. Podejrzewasz Gilta. Brawo. Ale tacy ludzie jak Gilt nie przejmują się prawem. Nigdy go nie łamią, po prostu wynajmują innych, którzy to robią… I nigdy nie znajdziesz niczego na papierze, nigdzie.
Zanim kapitan odwrócił się, by odejść, Moist był pewien, że wilkołak mrugnął porozumiewawczo.
A teraz, gdy krople deszczu wpadały do środka i syczały tam, gdzie kamienie wciąż były ciepłe, Moist spojrzał na ognie dookoła — wciąż było ich sporo w miejscach, gdzie golemy zrzuciły odłamki. A że znajdowali się w Ankh-Morpork, ludzie nocy nadciągnęli jak mgła i zbierali się przy nich, by się ogrzać.
Odbudowa tego budynku pochłonie fortunę. I co z tego? Wiedział przecież, skąd wziąć duże pieniądze, zgadza się? Nigdy mu na nich naprawdę nie zależało. Były tylko sposobem prowadzenia punktacji. Ale wtedy wszystko się skończy, ponieważ pieniądze należały do Alberta Spanglera i całej reszty, nie do niewinnego poczmistrza.
Zdjął złotą czapkę i przyjrzał jej się uważnie. Awatar, jak mówił Pelc. Ludzkie wcielenie boga. Ale przecież nie był bogiem, był tylko oszustem w złotym stroju, a oszustwa dobiegły końca. Gdzie jest teraz jego anioł? Gdzie są bogowie, kiedy ich potrzeba?
Bogowie mogliby pomóc…
Czapka połyskiwała w blasku ognia, a niektóre części umysłu Moista zaiskrzyły nagle. Nie oddychał nawet, kiedy pojawiła się myśl, by przypadkiem jej nie wystraszyć. To było takie proste. Coś, na co nie wpadłby nigdy żaden uczciwy człowiek…
— Potrzebujemy… — powiedział. — Potrzebujemy…
— Czego? — zdziwiła się panna Dearheart.
— Muzyki! — oznajmił Moist. Wstał i złożył dłonie koło ust. — Hej, ludzie! Gra tam który na banjo? Może na skrzypkach? Daję dolarowy znaczek, cenny dla każdego kolekcjonera, temu, kto zagra walca. No wiecie, raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy…
— Czy pan kompletnie zwariował? — rzuciła gniewnie panna Dearheart. — Najwyraźniej…
Zamilkła, ponieważ jakiś nędzarz puknął Moista w ramię.
— Ja gram na banjo — powiedział. — A mój kumpel Humphrey, o tamten, dmucha w harmonijkę bez litości! To będzie kosztować dolara, drogi panie. Ale w monecie, jeśli to nie przeszkadza, z powodu tego, że nie umiem pisać i nie znam nikogo, kto by umiał czytać.
— Moja piękna panno Dearheart — rzekł Moist, uśmiechając się do niej obłąkańczo. — Czy ma pani jakieś inne imię? Jakieś imię przyjacielskie albo przezwisko, jakieś rozkoszne zdrobnienie, którego używanie pani nie przeszkadza?
— Jest pan pijany? — zapytała.
— Niestety nie. Ale chciałbym. A więc, panno Dearheart? Uratowałem nawet mój najlepszy garnitur!
Była zaskoczona. Lecz nim jej naturalny cynizm zdążył zaryglować drzwi, odpowiedź sama się wyrwała.
— Brat nazywał mnie…
— Tak?
— Zabójcą — wyznała panna Dearheart. — Ale nie miał na myśli nic złego. Niech pan nawet nie myśli o używaniu tego przezwiska.
— To może Igła?
— Igła? Tak, z Igłą chyba przeżyję — zgodziła się. — A więc pan także. Ale to nie jest właściwa pora na tańce…
— Wręcz przeciwnie, Igło. — Moist rozpromienił się w świetle ognia. — To najlepsza pora. Najpierw zatańczymy, potem sprzątniemy tutaj, żeby przygotować Urząd Pocztowy do otwarcia, znowu uruchomimy doręczanie listów, zlecimy odbudowę i urządzimy wszystko tak, jak było. Proszę tylko patrzeć.
— Wie pan, to chyba prawda, że praca w Urzędzie Pocztowym doprowadza do szaleństwa. A niby skąd pan weźmie pieniądze na odbudowę?
— Bogowie dopomogą — zapewnił Moist. — Możesz mi wierzyć.
Popatrzyła groźnie.
— Mówi pan poważnie?
— Śmiertelnie poważnie.
— Będzie się pan modlił o pieniądze?
— Niezupełnie, Igło. Do bogów docierają codziennie tysiące modlitw. Mam inne plany. Znów odtworzymy Urząd Pocztowy, panno Dearheart. Nie muszę myśleć jak policjant albo listonosz, albo księgowy. Wystarczy, że będę załatwiał sprawy po swojemu. A wtedy w ciągu tygodnia doprowadzę Reachera Gilta do bankructwa.
Jej wargi ułożyły się w perfekcyjne O.
— A jak dokładnie pan to zrobi? — wykrztusiła.
— Nie mam pojęcia, ale wszystko jest możliwe, jeśli zatańczę z panią i nadal pozostanie mi u nóg dziesięć palców. Zatańczymy, panno Dearheart?
Była zdumiona, zaskoczona i oszołomiona, a Moist von Lipwig lubił to u innych. Czuł się ogromnie szczęśliwy. Nie wiedział dlaczego i nie wiedział, co zrobi potem… ale na pewno będzie zabawnie.
Znów pojawiło się to znajome elektryzujące uczucie — takie ogarnia człowieka gdzieś w głębi, kiedy stoi przed bankierem, który starannie ogląda jeden z przykładów jego najlepszych dzieł. Wszechświat wstrzymuje oddech, a potem bankier uśmiecha się i mówi: „Bardzo dobrze, panie Przybrane Nazwisko, polecę kasjerowi, żeby natychmiast przyniósł tu pieniądze”. To był dreszcz nie pościgu, ale stania nieruchomo, zachowywania spokoju, opanowania i szczerości, którymi przez pewien czas człowiek zdołałby nabrać cały świat i zakręcić nim na czubku palca. To były chwile, dla których żył wtedy, kiedy żył naprawdę, kiedy jego myśli płynęły jak rtęć, a samo powietrze się skrzyło. Później to uczucie przedstawi mu rachunek. Ale teraz Moist miał wrażenie, że lata.
Wracał do gry. Ale na razie, przy świetle płonących przeszłości, tańczył walca z panną Dearheart, a zaimprowizowana orkiestra improwizowała wytrwale.
Potem wrócił do domu, żeby się wyspać, zdziwiony, lecz dziwnie uśmiechnięty. Przeszedł do swojego gabinetu, w którym brakowało całej ściany, a tam spłynęła na niego religia, jak jeszcze nigdy nie spłynęła na nikogo.
Młody kapłan Offlera, boga krokodyla, o czwartej nad ranem był nieco wytrącony z równowagi, ale człowiek w skrzydlatej czapce i złocistym stroju chyba wiedział, co powinno się dziać, więc kapłan pozwalał sobą pokierować. Nie był zbyt inteligentny, co tłumaczyło, czemu wciąż pracuje na tej zmianie.
— Chce pan doręczyć ten list Offlerowi? — spytał, ziewając. Patrzył na wciśniętą mu w dłoń kopertę.
— Jest do niego adresowany — stwierdził Moist. — I ma odpowiednie znaczki. Elegancko napisany list zawsze zwróci uwagę. Przyniosłem też funt kiełbasek, które są zwyczajowe, jak rozumiem. Krokodyle uwielbiają kiełbaski.
— Ściśle mówiąc, widzi pan, do bogów wznosi się modlitwy — odparł kapłan z powątpiewaniem.
Nawa świątyni była pusta, tylko niski, chudy staruszek w brudnej szacie sennie zamiatał podłogę.
— Jak zrozumiałem — tłumaczył Moist — dar kiełbasek trafia do Offlera poprzez smażenie, tak? A duch kiełbasek wznosi się ku Offlerowi w formie zapachu, tak? A potem wy zjadacie kiełbaski?
— Ależ nie. Zupełnie inaczej — zapewnił młody kapłan, który znał te argumenty. — Tak może się wydawać niewtajemniczonym. Jednakże, tak jak pan mówił, prawdziwa kiełbaskowość wznosi się prosto do Offlera. On zjada ducha kiełbasek. Myjemy zaledwie ich ziemską powłokę, która, może mi pan wierzyć, zmienia się w naszych ustach w kurz i popioły.
— To by wyjaśniało, dlaczego zapach kiełbasek jest zawsze lepszy od rzeczywistych kiełbasek, prawda? Często zauważam to zjawisko.
Kapłan był pod wrażeniem.
— Czy jest pan teologiem? — zapytał.
— Jestem… wykonuję podobny zawód. Ale zmierzam do czegoś innego: jeśli ty przeczytasz ten list, to jakby sam Offler go przeczytał. Mam rację? Poprzez twoje oczy duch listu wzniesie się do Offlera, tak? A wtedy będę mógł oddać wam kiełbaski.
Młody kapłan rozejrzał się rozpaczliwie po świątyni. Było jeszcze zbyt wcześnie rano. Kiedy jakiś bóg, metaforycznie, niewiele robi, zanim piaszczyste brzegi nie rozgrzeją się przyjemnie na słońcu, starsi kapłani też lubią się wylegiwać.
— Sądzę, że tak — przyznał z ociąganiem. — Ale może pan zaczeka, aż diakon Jones…
— Trochę mi się spieszy — przerwał mu Moist. Milczał przez chwilę. — Przyniosłem trochę miodowej musztardy — dodał. — Idealny dodatek do kiełbasek.
Kapłan nabrał nagle entuzjazmu.
— Jaka to musztarda? — spytał.
— Premium Reserve pani Edith Leakall. — Moist pokazał mu słoik.
Młody kapłan się rozpromienił. Stał nisko w hierarchii i z kiełbasek dostawał niewiele więcej niż Offler.
— Boże, to kosztowny gatunek! — szepnął.
— Tak. Wszystko polega na tej nutce dzikiego czosnku — zgodził się Moist. — Ale może powinienem zaczekać, aż diakon…
Kapłan porwał list i słoik.
— Nie, nie. Widzę, że się panu spieszy. Załatwię tę sprawę od razu. To zapewne prośba o pomoc, tak?
— Tak. Chciałbym, by Offler sprawił, że blask jego oczu i błysk jego zębów padnie na mojego kolegę Tollivera Groata, który znajduje się teraz w Szpitalu Lady Sybil.
— A tak — zgodził się akolita. — Często przekazujemy takie…
— I chciałbym też mniej więcej sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów — ciągnął Moist. — Ankhmorporskie dolary byłyby najlepsze, oczywiście, ale do przyjęcia jest dowolna inna rozsądnie twarda waluta.
Kiedy Moist zmierzał z powrotem do ruin Urzędu Pocztowego, w jego kroku pojawiła się pewna sprężystość. Wysłał listy do Offlera, Oma i Ślepego Io — wszystkich poważnych bogów, ale też do Anoi, bogini Rzeczy, które Utykają w Szufladach[9]. Nie miała świątyni, a jej sprawami zajmowała się dorywczo kapłanka na Kablowej. Moist jednak miał przeczucie, że nim minie dzień, Anoia okaże się przeznaczona do rzeczy wyższych. Wybrał ją tylko dlatego, że spodobało mu się imię.
Da im mniej więcej godzinę. Bogowie przecież działają szybko.
Urząd Pocztowy za dnia nie wyglądał lepiej. Stała jeszcze mniej więcej połowa budynku. Nawet z plandekami obszar zadaszony był niewielki i wilgotny. Ludzie kręcili się dookoła, niepewni, co mają robić. On im to powie.
Pierwszą osobą, którą spotkał, był George Aggy kuśtykający ku niemu pospiesznie.
— Straszna historia, sir, straszna. Przyszedłem, jak tylko się… — zaczął.
— Dobrze cię widzieć, George. Jak noga?
— Co? Och, doskonale, sir, doskonale. Świeci w ciemności, ale można w ten sporo zaoszczędzić na świecach. Co teraz…
— Będziesz moim zastępcą, póki Groat leży w szpitalu — oświadczył Moist. — Ilu listonoszy możesz zebrać?
— Ze dwunastu, sir, ale zrobimy…
— Ruszymy pocztę, panie Aggy. To właśnie zrobimy! Przekaże pan wszystkim, że dzisiejsza oferta specjalna to Pseudopolis za dziesięć pensów, gwarantowane. Cała reszta niech się bierze do sprzątania. Został jeszcze kawałek dachu. Otwieramy jak zwykle. Bardziej niż zwykle.
— Ale… — Słowa opuściły Aggy’ego, który tylko bezradnie machnął ręką. — To wszystko?
— Ani deszcz, ani ogień, panie Aggy! — odpowiedział surowo Moist.
— Nie ma tego w naszym motcie, sir!
— Do jutra będzie. Ach, Jim…
Woźnica sunął w stronę Moista, powiewając ogromną peleryną.
— To był ten łajdak Gilt, zgadza się? — warknął. — Podpala, jak leci. W czym możemy pomóc, panie Lipwig?
— Czy nadal jesteście w stanie poprowadzić dzisiejszy kurs do Pseudopolis?
— Oczywiście. Jak tylko poczuliśmy dym, Harry z chłopakami wyprowadzili wszystkie konie. I straciliśmy tylko jeden powóz. Pomożemy, nie ma co gadać, ale Pień działa bez problemów. Marnuje pan tylko czas.
— Ty mi daj koła, Jim, a ja dam im coś do wożenia — uspokoił go Moist. — O dziesiątej będziemy mieli dla ciebie worek.
— Bardzo pan pewny swego, panie Lipwig. — Jim przekrzywił głowę.
— Anioł przyszedł do mnie we śnie i mi powiedział.
Jim wyszczerzył zęby.
— Ach, no to oczywiste. Anioł, co? Przydatna pomoc w ciężkich chwilach, tak przynajmniej słyszałem.
— Też tak sądzę — zgodził się Moist.
Wrócił do tej przewiewnej, poczerniałej od dymu, trójściennej jaskini, w którą zmienił się jego gabinet. Zmiótł popiół z fotela, sięgnął do kieszeni i położył na biurku list od Dymiącego Gnu.
Jedyni ludzie, którzy mogli wiedzieć, kiedy zepsuje się wieża sekarowa, musieli pracować dla firmy, zgadza się? — myślał. Albo pracowali kiedyś, to bardziej prawdopodobne. Ha! Tak przecież wszystko się odbywało. Ten bank w Sto Lat na przykład — nigdy nie udałoby się podrobić tych czeków, gdyby nie nieuczciwy kasjer, który sprzedał mi stary rejestr ze wszystkimi podpisami. To był dobry dzień.
Wielki Pień nie tylko zyskuje wrogów — on ich masowo produkuje. A teraz Dymiące Gnu postanowiło mi pomóc. Nielegalni sygnaliści… Pomyśleć tylko, ile znają sekretów…
Moist nasłuchiwał kurantów zegarów i wiedział, że jest już za kwadrans dziewiąta. Co zrobią? Wysadzą wieżę? Ale przecież w wieżach pracują ludzie. Na pewno nie…
— Och, panie Lipwig!
Nieczęsto się zdarza, że rozpłakana kobieta wbiega do pokoju i rzuca się na mężczyznę. Moistowi nie zdarzyło się jeszcze nigdy. To znaczy do tej chwili, i naprawdę szkoda, że tą kobietą okazała się panna Maccalariat.
Podbiegła truchcikiem i przylgnęła do zaskoczonego Moista. Łzy ciekły jej po twarzy.
— Och, panie Lipwig! — zawodziła. — Och, panie Lipwig!
Moist zatoczył się pod jej ciężarem. Ciągnęła go za kołnierzyk tak mocno, że niewiele brakowało, by przewrócił się na podłogę, a myśl o tym, że ktoś mógłby go zobaczyć na podłodze z panną Maccalariat, była… no, była myślą, której po prostu nie dało się pomyśleć. Głowa musi eksplodować, zanim dokona takiego wyczynu.
W siwych włosach miała różową spinkę w ręcznie malowane fiołki. Ten widok, o kilka cali od oczu, okazał się dziwnie niepokojący.
— Już dobrze, panno Maccalariat, tylko spokojnie — powtarzał Moist, starając się utrzymać równowagę za oboje.
— Och, panie Lipwig!
— Istotnie, to ja, panno Maccalariat — powiedział z desperacją. — Co mógłbym dla pani…
— Pan Aggy mówi, że nigdy nie odbudują Urzędu Pocztowego! Mówi, że lord Vetinari nigdy nie da na to pieniędzy! Och, panie Lipwig! Przez całe życie marzyłam, że będę tu pracować za ladą! Moja babka nauczyła mnie wszystkiego, kazała mi nawet ssać cytryny, żeby uzyskać właściwy wyraz twarzy! Przekazałam też wszystko mojej córce! Ma taki głos, że schodzi od niego farba! Och, panie Lipwig!
Moist rozpaczliwie poszukiwał jakiegoś miejsca, by ją poklepać — miejsca, które nie byłoby przemoczone ani nieprzystojne. Zdecydował się na ramię. Naprawdę, ale to naprawdę potrzebował teraz pana Groata. Pan Groat wiedział, jak sobie radzić w takich sytuacjach.
— Wszystko będzie dobrze, panno Maccalariat.
— I biedny pan Groat! — zaszlochała.
— Jak rozumiem, nic mu już nie grozi. Wie pani, co mówią o Szpitalu Lady Sybil: niektórzy ludzie wychodzą z niego żywi.
Naprawdę, naprawdę mam nadzieję, że mu się uda, pomyślał. Bez niego jestem zagubiony.
— To wszystko jest takie okropne, panie Lipwig! — mówiła panna Maccalariat, zdecydowana do ostatniej kropli wypić swój kielich goryczy. — Wszyscy skończymy na ulicy!
Moist chwycił ją za ramiona i odsunął delikatnie, starając się przy tym wypchnąć z myśli obraz panny Maccalariat na ulicy.
— Proszę mnie posłuchać, panno Maccalariat… Właściwie to jak pani na imię?
— Jodyna, panie Lipwig — odparła panna Maccalariat, ocierając twarz chusteczką. — Ojcu podobało się brzmienie.
— No więc… Jodyno, jestem przekonany, że jeszcze dzisiaj zdobędę pieniądze na odbudowę — oświadczył Moist.
Wytarła w chusteczkę nos i… tak, tak, zaraz wepchnie ją z powrotem do rękawa blezeru, o bogowie…
— Tak, pan Aggy o tym wspominał i ludzie mówią na ten temat. Podobno wysłał pan do bogów listy z prośbą o pieniądze! Panie Lipwig! Nie moją rolą jest pana pouczać, ale bogowie nie przysyłają pieniędzy!
— Mam wiarę, panno Maccalariat — zapewnił Moist i wyprostował się dumnie.
— Moja rodzina to anoianie od pięciu pokoleń, sir — powiedziała panna Maccalariat. — Codziennie grzechoczemy szufladami, ale nigdy nie dostaliśmy niczego materialnego, że tak powiem. Tylko babcia znalazła trzepaczkę do jajek, choć nie pamiętała, żeby ją chowała do szuflady, ale jesteśmy pewni, że to przypadek…
— Panie Lipwig! Panie Lipwig! — zawołał ktoś. — Podobno sekary… Och, przepraszam…
Zdanie kończyło się, jakby utknęło w syropie. Moist westchnął i odwrócił się do przybysza uśmiechającego się szeroko w obramowanym węglem drzewnym otworze drzwi.
— Słucham, panie Aggy?
— Podobno sekary znowu nie działają, sir! Linia do Pseudopolis!
— Co za nieszczęście… — zmartwił się Moist. — Chodźmy, panno Maccalariat, chodźmy, panie Aggy! Ruszamy z pocztą!
W pozostałościach głównej hali zebrał się spory tłumek. Jak zauważył Moist, obywatele miasta z entuzjazmem przyjmowali nowinki. Oczywiście, poczta była czymś bardzo starym — ale tak starym, że magicznie zmieniła się w nowość.
Schodzącego po schodach Moista ludzie powitali oklaskami. Dać im przedstawienie, zawsze warto dać im przedstawienie. Ankh-Morpork kocha przedstawienia.
Moist znalazł krzesło, wszedł na nie i złożył dłonie wokół ust.
— Specjalna oferta na dzisiaj, panie i panowie! — zawołał, przekrzykując gwar. — Przesyłki do Pseudopolis po obniżonej cenie trzech pensów! Tylko trzy pensy! Dyliżans rusza o dziesiątej! A jeśli ktokolwiek zechce przenieść do nas wiadomość sekarową, która utknęła u naszych pechowych kolegów z Kompanii Wielkiego Pnia, doręczymy ją za darmo!
To wzbudziło pewne zamieszanie. Sporo osób oderwało się od grupy i pospiesznie odeszło.
— Oto Urząd Pocztowy, panie i panowie! — wrzasnął Moist. — My doręczamy!
Znowu brawa.
— Chce pan się dowiedzieć czegoś naprawdę ciekawego, panie Lipwig? — zapytał Stanley, podbiegając do poczmistrza.
— Co takiego, Stanley? — Moist zeskoczył z krzesła.
— Sprzedajemy rano dużo tych nowych, dolarowych znaczków! I wie pan co? Ludzie wysyłają listy do siebie!
— Co takiego? — zdumiał się Moist.
— Żeby te znaczki przeszły przez pocztę, sir. Dzięki temu stają się… no, prawdziwe, sir! To dowodzi, że były użyte! Oni je kolekcjonują, sir! I jest coraz lepiej!
— Jak może być jeszcze lepiej, Stanley? — zdziwił się Moist. Przyjrzał się uważniej. Chłopak miał na sobie nową koszulkę z obrazkiem jednopensowego znaczka i napisem „Spytaj mnie o znaczki”.
— Sto Lat chce, żeby Teemer i Spools wydrukowali ich własny zestaw! Inne miasta też o to proszą!
Moist zanotował w pamięci: należy często zmieniać znaczki. I zaproponować osobne wersje wszystkim miastom i państewkom, o jakich tylko sobie przypomnimy. Wszyscy zechcą mieć swoje, zamiast „lizać tyłek Vetinariego”. Będziemy je honorować, jeśli tylko obiecają doręczać naszą pocztę, a pan Spools w bardzo określony sposób wyrazi swoją wdzięczność, dopilnuję tego.
— Przykro mi z powodu twoich szpilek, Stanley.
— Szpilki? — zdziwił się chłopak. — Ach, szpilki! Szpilki to tylko zaostrzone kawałki metalu, sir. Szpilki są martwe!
I tak dokonuje się postęp, pomyślał Moist. Byle do przodu, coś może stać za tobą.
Trzeba jeszcze tylko, żeby bogowie się do nas uśmiechnęli.
Hm… Sądzę, że na zewnątrz uśmiechną się szerzej…
Moist wyszedł na światło dnia. Granica między wnętrzem i zewnętrzem Urzędu Pocztowego nie była tak wyraźna jak dawniej, ale i tak czekało tu sporo ludzi. Było też dwóch strażników. Ci się przydadzą — już teraz przyglądają mu się podejrzliwie.
No to gotowe. Zaraz nastąpi cud. Znaczy… naprawdę zaraz zdarzy się cud, do demona!
Moist patrzył w niebo i słuchał bogów.