— Panie Lipvig — odezwał się pan Pompa.
Moist spojrzał w rozjarzone oczy golema. Musi przecież istnieć jakiś lepszy sposób na poranne budzenie. Niektórzy radzą sobie z zegarem, na miłość bogów!
Leżał na nagim materacu, pod butwiejącym kocem w swoim niedawno odkopanym mieszkaniu, ciągle pachnącym starożytnymi papierami. Bolała go każda część ciała.
Słowa Pompy docierały do jego zamglonej świadomości:
— Listonosze Czekają, Sir. Inspektor Pocztowy Groat Powiedział, Że Zapewne Zechce Pan Ich W Tym Ważnym Dniu Odprawić Należycie.
Moist zamrugał, wpatrzony w sufit.
— Inspektor pocztowy? Awansowałem go na inspektora pocztowego?
— Tak, Proszę Pana. Był Pan Bardzo Impulsywny.
Wspomnienia zeszłej nocy stłoczyły się zdradziecko, by zacząć stepować w swoich numerach ze słynnego spektaklu Wielkiego Kłopotliwego Przypomnienia.
— Listonosze?
— Bractwo Obrządku Pocztowego. To Starzy Ludzie, Sir, Lecz Twardzi. Są Już Emerytami, Ale Wszyscy Zgłosili Się Jako Ochotnicy. Są Tu Od Wielu Godzin I Sortują Pocztę.
Zatrudniłem bandę dziadków starszych nawet od Groata…
— Czy robiłem coś jeszcze?
— Wygłosił Pan Niezwykle Inspirujące Przemówienie, Sir. Szczególne Wrażenie Zrobiła Na Mnie Pańska Uwaga, Że „Anioł” To Tylko Inne Określenie Posłańca. Niewielu Ludzi O Tym Wie.
Na materacu Moist powoli usiłował wcisnąć pięść do ust.
— Aha, I Obiecał Pan Sprowadzić Z Powrotem Wielkie Kandelabry I Kontuar Z Cennego Drewna, Sir. To Im Zaimponowało. Nikt Nie Wie, Gdzie Się Podziały.
O bogowie, pomyślał Moist.
— Oraz Posąg Boga, Sir. To Zaimponowało Im Jeszcze Bardziej, Albowiem, Jak się Zdaje, Wiele Lat Temu Został On Przetopiony.
— Czy ostatniej nocy zrobiłem cokolwiek, co by sugerowało, że jestem normalny?
— Przepraszam, Sir? — zdziwił się golem.
Ale Moist przypomniał sobie światło i szepty listów. Wypełniły jego umysł… wiedzą, czy może wspomnieniami, choć nie pamiętał, w jaki sposób je zyskał.
— Niedokończone opowieści — rzekł.
— Tak, Sir — zgodził się golem obojętnie. — Mówił Pan O Nich Bardzo Szczegółowo, Sir.
— Naprawdę?
— Tak, Sir. Powiedział Pan…
…że każda niedoręczona wiadomość jest fragmentem czasoprzestrzeni pozbawionym drugiego końca, dryfującą swobodnie wiązką wysiłku i emocji. Jeśli upakować ich miliony, zaczynają robić to, co zawsze robią listy: komunikują i zmieniają naturę zdarzeń. Kiedy jest ich dostatecznie dużo, zniekształcają wokół siebie wszechświat.
Wszystko to miało sens dla Moista. A przynajmniej tyle sensu, ile cokolwiek innego.
— A czy… czy rzeczywiście uniosłem się w powietrze i jarzyłem się złociście? — zapytał Moist.
— Chyba Musiałem To Przeoczyć, Sir — uznał pan Pompa.
— To znaczy, że nie.
— W Pewnym Sensie Tak, Sir — zapewnił golem.
— Ale w zwyczajnej, codziennej rzeczywistości jednak nie?
— Rozświetlał Pana, Jak To Mówią, Wewnętrzny Ogień, Sir. Zrobił Pan Wielkie Wrażenie Na Pocztowcach.
Wzrok Moista spoczął na skrzydlatej czapce rzuconej niedbale na biurko.
— Nigdy nie spełnię ich oczekiwań, panie Pompa — rzekł. — Oni chcą świętego, nie kogoś takiego jak ja.
— Może Święty Nie Jest Tym, Czego Potrzebują, Sir.
Moist usiadł i koc zsunął się z niego.
— Gdzie się podziało moje ubranie? — zapytał. — Jestem pewien, że powiesiłem je elegancko na podłodze.
— Przyznaję, Że Próbowałem Oczyścić Pański Kostium Wywabiaczem Plam. Ponieważ Jednak Był On Praktycznie Jedną Wielką Plamą, Wywabił Się Cały.
— Lubiłem ten garnitur! Mogłeś go chociaż zachować na szmaty…
— Przepraszam, Sir. Uznałem, Że Szmaty Zostały Zachowane Na Pański Garnitur. Ale W Każdym Razie Wykonałem Pańskie Polecenie, Sir.
Moist przez chwilę się zastanawiał.
— Jakie polecenie? — zapytał podejrzliwie.
— Zeszłej Nocy Nakazał Mi Pan, By Znaleźć Ubranie Odpowiednie Dla Poczmistrza, Sir. Udzielił Mi Pan Bardzo Precyzyjnych Instrukcji. Na Szczęście Mój Kolega Zszywacz 22 Pracuje W Garderobie W Teatrze. Strój Wisi Na Drzwiach.
Golem znalazł nawet lustro. Nie było wielkie, ale dostatecznie duże, by pokazać Moistowi, że gdyby ubierał się bardziej ostro, pewnie by się pokaleczył przy chodzeniu.
— O rany… — westchnął. — El Dorado czy jak?
Ubiór zrobiony był ze złota, czy też tego, czego aktorzy zamiast złota używają. Moist chciał już zaprotestować, ale umysł interweniował szybko.
Dobre ubranie pomaga. Szybki język nie na wiele się przyda w nędznych portkach. Ludzie zapamiętają kostium, nie jego. Z pewnością będzie zauważony, kiedy pojawi się na ulicy w takim stroju. Przechodnie będą musieli zasłaniać oczy, by na niego spojrzeć. I najwyraźniej sam o to poprosił.
— Jest bardzo… — zawahał się. Jedynym dobrze pasującym słowem było: — …szybki. To znaczy wygląda, jakby lada moment miał pomknąć naprzód.
— Tak, Sir. Zszywacz 22 Ma Talent. Proszę Też Zauważyć Złotą Koszulę I Krawat. Pasują Do Czapki, Sir.
— Eee… Nie mógłbyś go namówić, żeby pozszywał mi coś ciemniejszego? — Moist przysłonił oczy, by przestały go oślepiać własne klapy. — Żebym miał co włożyć, kiedy nie chcę oświetlać dalekich obiektów?
— Uczynię Tak Natychmiast, Sir.
— No cóż… — Moist zamrugał od blasku swoich rękawów. — Chodźmy zatem popędzić pocztę, co?
Byli emerytowani listonosze czekali w hali, w miejscu opróżnionym ze zrzutu listów zeszłej nocy. Wszyscy nosili mundury, ale żadne dwa nie były takie same, a zatem formalnie trudno byłoby ich uznać za jednolicie umundurowanych. Wszystkie czapki miały daszki, ale jedne były wysokie, inne miękkie. Staruszkowie wrośli w swoje ubrania, więc kurtki wisiały na nich jak płaszcze, a nogawki spodni przypominały harmonie. Dodatkowo, jak to jest w zwyczaju starszych mężczyzn, nosili medale i stanowcze miny ludzi gotowych do ostatniej bitwy.
— Zespół gotów do kontroli, sir! — oznajmił inspektor pocztowy Groat. Stał na baczność tak wyprężony, że sama duma unosiła jego stopy o pełen cal nad podłogą.
— Dziękuję, hm… dobrze.
Moist nie był pewien, co ma kontrolować, ale bardzo się starał. Jedna po drugiej wpatrywały się w niego pomarszczone twarze.
Medale, jak sobie uświadomił, nie wszystkie były wojskowe, Urząd Pocztowy przyznawał też własne. Wśród nich znalazła się złota psia głowa, którą nosił nieduży człowieczek z twarzą jak całe stado łasic.
— Co to takiego, eee… — zaczął.
— Starszy listonosz George Aggy, sir. To odznaczenie? Piętnaście ugryzień i nadal stałem, sir — odparł z dumą staruszek.
— No, to jest… bardzo dużo ugryzień, prawda…
— Tak, ale przechytrzyłem bestie przy dziewiątym, sir, i sprawiłem sobie blaszaną nogę.
— Straciliście nogę? — przeraził się Moist.
— Nie, sir. Kupiłem kawałek starej zbroi, zgadza się? — Pomarszczony człowieczek uśmiechnął się chytrze. — Aż cieplej mi się robi na sercu, kiedy słyszę, jak zgrzytają o nią zębami, sir.
— Aggy, Aggy… — zastanowił się Moist, a potem zaiskrzyła pamięć. — Czy nie byliście…
— Jestem Czcigodnym Mistrzem, sir — wyjaśnił Aggy. — Na pewno nie ma pan nam za złe wczorajszej nocy, sir. Wszyscy byliśmy kiedyś jak młody Tolliver, ale straciliśmy nadzieję. Bez pretensji?
— Oczywiście — uspokoił go Moist i roztarł tył głowy.
— Chciałbym też przekazać własną wiadomość z gratulacjami jako przewodniczący Ankhmorporskiego Oddziału Przyjaznego i Dobroczynnego Stowarzyszenia Pracowników Pocztowych — ciągnął Aggy.
— Ehm… Bardzo dziękuję. A właściwie kim oni są?
— To byliśmy my wczoraj w nocy, sir. — Aggy się rozpromienił.
— Myślałem, że jesteście tajnym stowarzyszeniem!
— Nie tajnym, sir. Niedosłownie tajnym. Raczej… ignorowanym, można powiedzieć. Ostatnio zajmujemy się głównie emeryturami i pilnujemy, żeby starzy kumple mieli porządne pogrzeby, kiedy zostają Zwróceni do Nadawcy.
— Brawo — rzekł Moist, co zdawało się dobrą odpowiedzią na wszystkie kwestie. Odstąpił i zakaszlał. — Panowie, jest tak: jeśli chcemy, żeby Urząd Pocztowy wrócił do pracy, musimy zacząć dostarczać dawne listy. To święta sprawa: listy docierają. Może to zabrać pięćdziesiąt lat, ale w końcu znajdziemy adresata. Znacie swoje rejony. Tylko spokojnie. Pamiętajcie, jeśli nie możecie doręczyć, jeśli nie ma już domu… wtedy przesyłka wraca tutaj, a my odkładamy ją do Biura Martwych Listów i wiemy, że przynajmniej próbowaliśmy. Chcemy dać ludziom do zrozumienia, że Urząd Pocztowy znów działa. Zrozumiano?
Któryś z listonoszy podniósł rękę.
— Słucham? — Umiejętność zapamiętywania nazwisk była u Moista o wiele lepiej rozwinięta niż umiejętność zapamiętania czegokolwiek innego z wczorajszej nocy. — Starszy listonosz Thompson, tak?
— Tak jest, sir! Ale co mamy robić, gdyby ludzie dawali nam listy, sir?
Moist zmarszczył czoło.
— Słucham? Myślałem, że to wy doręczacie pocztę, prawda?
— Nie, Bill ma rację — wtrącił Groat. — Co mamy robić, jeśli ludzie spróbują nam dawać nową pocztę?
— Eee… A co zwykle robiliście?
Listonosze spojrzeli po sobie.
— Braliśmy od nich po pensie na ostemplowanie i przynosiliśmy tutaj, żeby ostemplować oficjalnym stemplem. Potem były sortowane i doręczane.
— Czyli… ludzie muszą czekać, dopóki nie zobaczą listonosza? To raczej…
— Och, za dawnych czasów mieliśmy dziesiątki mniejszych urzędów. Ale straciliśmy je, kiedy wszystko zaczęło się rozsypywać.
— No dobrze. Zróbmy coś z zaległą pocztą, a nad innymi kwestiami będziemy się zastanawiać, kiedy się pojawią — zdecydował Moist. — Jestem przekonany, że pojawią się odpowiednie pomysły. A teraz, panie Groat, miał mi pan wyjawić pewien sekret…
Klucze Groata dzwoniły na kółku, kiedy staruszek prowadził Moista przez piwnice gmachu, aż wreszcie stanął przed metalowymi drzwiami. Moist zauważył na podłodze kawałek czarno-żółtego sznura. Straż też tu była.
Drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem. Wewnątrz coś jarzyło się na niebiesko, akurat tak słabo, by denerwować, na granicy pola widzenia pozostawiać fioletowe plamy i wywoływać łzawienie.
— Voil-ah — rzekł Groat.
— Czy to… jakaś odmiana organów teatralnych? — spytał Moist.
Trudno było rozróżnić kontury maszyny na środku pokoju, ale stała tam z wdziękiem katowskiego koła. Niebieskie lśnienie wydobywało się mniej więcej z jej środka. Z oczu Moista płynęły już strumienie łez.
— Niezłe skojarzenie, sir! Tak naprawdę to Machina Sortująca — odparł Groat. — Przekleństwo Urzędu Pocztowego, sir! Kiedyś miała w środku chochliki, żeby czytały adresy na kopertach, ale wszystkie wyparowały już wiele lat temu. I dobrze.
Moist zmierzył wzrokiem siatkowe półki, zajmujące całą ścianę dużego pomieszczenia. Odkrył też wyrysowane kredą na podłodze kształty. Kreda jarzyła się w dziwnym świetle. Kształty były całkiem małe. Jeden z nich miał pięć palców.
— Wypadek przy pracy… — mruknął Moist. — No dobrze, panie Groat. Niech pan mówi.
— Proszę się nie zbliżać do tego blasku, sir. To samo mówiłem panu Whobblebury’emu. Ale on później się tu zakradł całkiem samiutki. Och, drogi panie, to biedny młody Stanley przyszedł i go znalazł, sir, kiedy zobaczył biednego małego Pieszczocha wlokącego coś po korytarzu. I jego oczom ukazała się scena rzezi. Nie może pan sobie nawet wyobrazić, sir, jak tu wyglądało.
— Chyba mogę…
— Wątpię, czy pan może, sir.
— Naprawdę mogę.
— Jestem przekonany, że pan nie może, sir.
— Mogę! Zrozumiano?! — krzyknął Moist. — Myśli pan, że nie widzę wszystkich tych małych kształtów wyrysowanych kredą? A czy teraz możemy przejść dalej, zanim zwymiotuję?
— Eee… racja, sir — zgodził się Groat. — Słyszał pan kiedyś o Bezdennie Głupim Johnsonie? Całkiem sławny w naszym mieście.
— On budował różne maszyny, prawda? I zawsze coś w nich było nie tak? Chyba czytałem gdzieś o nim…
— To właśnie on, sir. Budował bardzo wiele różnych maszyn, ale, trzeba ze smutkiem przyznać, zawsze miały jakąś poważną usterkę.
W umyśle Moista zaskoczył jakiś neuron.
— Czy to nie on specyfikował ruchome piaski jako materiał budowlany, bo chciał zaoszczędzić na transporcie?
— Tak jest, sir. Zwykle poważną usterką było to, że konstruktorem był Bezdennie Głupi Johnson. Usterką, można powiedzieć, będącą kluczowym elementem całości. Co prawda trzeba szczerze przyznać, że sporo rzeczy, które on wymyślił, całkiem dobrze działało, tyle że nie robiły tego, co powinny. To urządzenie, sir, istotnie zaczęło swój żywot jako organy, ale skończyło jako machina do sortowania poczty. Co miało polegać na tym, że wysypuje się do tej szuflady worek listów, a one są szybko porozkładane na te półki. Poczmistrz Cowerby chciał dobrze, przynajmniej tak mówią. Był strasznym maniakiem szybkości i wydajności. Dziadek mi opowiadał, jak to Urząd Pocztowy wydał fortunę, żeby wdrożyć to urządzenie do pracy.
— I stracił pieniądze, co? — domyślił się Moist.
— Ależ skąd, sir. Machina działała. O tak, działała znakomicie. Tak świetnie, że pod koniec ludzie dostawali obłędu.
— Niech zgadnę… Listonosze musieli za ciężko pracować?
— Och, listonosze zawsze za ciężko pracują, sir. — Groat nawet nie mrugnął. — Nie. Ludzi martwiło raczej to, że na tacach sortera znajdowali listy na rok przed tym, jak powinny być napisane.
Zapadła cisza. W tej ciszy Moist wypróbował w myślach kilka możliwych odpowiedzi, od „Spróbuj pan innego, ten aż dzwoni” po „To niemożliwe” — i uznał, że wszystkie brzmią głupio. Groat wydawał się śmiertelnie poważny. Powiedział więc:
— Jak?
Stary listonosz wskazał niebieskie lśnienie.
— Niech pan zerknie do środka, sir. Może pan to zobaczyć. Tylko proszę nad nią nie stawać, cokolwiek by się działo.
Moist podszedł bliżej i zajrzał do wnętrza machiny. Z trudem odróżnił — w samym sercu blasku — małe kółko. Obracało się powoli.
— Wychowałem się na poczcie — odezwał się Groat zza jego pleców. — Urodziłem się w sortowni, ważyli mnie na oficjalnej wadze, czytać uczyłem się na kopertach, liczyć ze starych rejestrów, gegrafię poznałem, oglądając mapy miasta, a historię od starych ludzi. To lepsze od wszystkich szkół, sir. Lepsze od szkół… Ale nigdy nie nauczyłem się gemetrii, sir. Normalnie miałem taką dziurę w rozumie, jeśli chodzi o te wszystkie kąty i różne takie. A tutaj, sir, chodzi o pi…
— Znaczy co? Skrót od pisania, czy jak? — Moist odsunął się od źródła złowieszczego blasku.
— Nie, nie, sir. Pi jak w gemetrii.
— Och, chodzi panu o pi, tę liczbę, którą się uzyskuje, kiedy…
Moist urwał. Jego znajomość matematyki była dość przypadkowa. Inaczej mówiąc, potrafił błyskawicznie oceniać szanse i przeliczać waluty. W jego podręczniku szkolnym był rozdział poświęcony geometrii, ale nie widział w tym sensu. Mimo to spróbował.
— To ma związek z tym, no… z liczbą, jaka powstaje, kiedy promień koła… nie, długość brzegu koła jest trzy i kawałek razy większa niż… hm…
— Coś w tym rodzaju, zapewne, sir, coś w tym rodzaju. Trzy i kawałek, o to właśnie chodzi. Tylko że Bezdennie Głupi Johnson uznał, że to nieporządnie, więc zbudował takie kółko, w którym pi wynosi dokładnie trzy. I ono tam jest.
— Przecież to niemożliwe! Nie da się tego zrobić! Pi jest tak jakby… wbudowane! Nie można go zmienić! Trzeba by zmienić cały wszechświat!
— Tak jest, sir. I tłumaczyli mi, że to właśnie się stało — stwierdził spokojnie Groat. — A teraz pokażę panu sztuczkę, sir. Proszę się odsunąć.
Wyszedł na chwilę z piwnicy, po czym wrócił z kawałkiem drewna.
— Niech pan się cofnie jeszcze trochę, sir — poradził.
I rzucił drewno na machinę.
Dźwięk nie był głośny. Brzmiał mniej więcej jak „klop!”. Moist miał wrażenie, że coś stało się z drewnem, kiedy przelatywało przez niebieskie światło; pojawiła się sugestia zakrzywienia…
Na podłogę spadło kilka większych kawałków i deszcz drzazg.
— Sprowadzili tu maga, żeby to obejrzał — tłumaczył Groat. — Powiedział, że ta machina skręca kawałek wszechświata, żeby pi mogło być równe trzy, sir, ale wyczynia cuda ze wszystkim, co znajdzie się za blisko, sir. Te kawałki, których potem brakuje, giną gdzieś w… w… w czasoprzestrzeniokontinuumumumum, sir. Ale tak się nie dzieje z listami, sir, a to z powodu tego, jak się przesuwają przez tę machinę, sir. Tak to tłumaczył, sir. I niektóre wychodzą z niej pięćdziesiąt lat przed wysłaniem.
— Dlaczego jej nie wyłączyliście?
— Nie mogliśmy, sir. Ona ciągle działała, jak syfon. Zresztą mag powiedział, że gdybyśmy to zrobili, mogłyby się zdarzyć okropne tragedie! Z powodu tych, no… chyba kwantów.
— W takim razie można było zwyczajnie przestać dostarczać jej listy, prawda?
— No tak, sir, to jest to. — Groat poskrobał się po brodzie. — Wskazał pan palcem samo sedno czy też klucz sprawy. Tak powinniśmy zrobić, sir, tak właśnie, ale próbowaliśmy to jakoś wykorzystać. Tak, kierownictwo miało plany, sir. Takie na przykład doręczenie listu na Siostrach Dolly w trzydzieści sekund po nadaniu go w centrum miasta… Co by pan na to powiedział, sir? Oczywiście, byłoby niegrzecznie doręczać pocztę, zanim jeszcze do nas trafiła, ale można by zmniejszać odstęp… Byliśmy dobrzy, więc próbowaliśmy być lepsi…
I nagle wszystko zabrzmiało znajomo…
Moist słuchał ponuro. Podróże w czasie to w końcu tylko pewien rodzaj magii. I nigdy nic dobrego z nich nie wynika.
Dlatego pracują zwykli listonosze. Dlatego sekary są szeregiem kosztownych wież. Jeśli się zastanowić, to również dlatego farmerzy sieją zboże, a rybacy wyciągają sieci. Och, można by wszystko załatwić czarami, to jasne. Można machnąć różdżką i dostać gwiazdkę z nieba oraz świeżo upieczony bochenek. Można sprawić, że ryby będą wyskakiwały z morza już przyrządzone. Ale potem, gdzieś, kiedyś, magia wystawia rachunek, który zawsze opiewa na więcej, niż człowieka stać.
Tak więc pozostawiano ją magom, którzy wiedzieli, jak obchodzić się z nią bezpiecznie. Niekorzystanie z magii było ich głównym zadaniem — nie „niekorzystanie z magii”, gdyż nie potrafią z niej korzystać, ale „niekorzystanie z magii”, kiedy potrafią i tego nie robią. Człowiek musi być mądry, by się od tego powstrzymać, kiedy wie, jakie to proste. Istniały na świecie miejsca upamiętniające czasy, gdy magowie nie byli jeszcze tacy mądrzy — tam już nigdy nie wyrośnie trawa.
W każdym razie w całym tym interesie była pewna nieuchronność. Ludzie chcieli być oszukiwani. Naprawdę wierzyli, że można znaleźć na piasku bryłki złota, że tym razem spotkają księżniczkę, że chociaż raz szkiełko okaże się prawdziwym brylantem.
Słowa wylewały się z pana Groata jak upakowane listy ze szczeliny w murze. Czasami machina wypluwała tysiąc kopii jednego listu albo zasypywała salę listami z przyszłego wtorku, z przyszłego miesiąca, przyszłego roku. Czasami były to listy, których ktoś nie napisał, które mógłby napisać albo zamierzał napisać, lub też listy, o których ludzie przysięgali, że je napisali, a tak naprawdę jednak nie, ale które mimo to zyskały mglistą egzystencję w jakimś dziwnym, niewidzialnym listowym świecie, a machina uczyniła je rzeczywistymi.
Jeśli gdzieś może istnieć każdy możliwy świat, to gdzieś istnieje również każdy list, który potencjalnie mógłby być napisany. Gdzieś tam wszystkie te wysłane czeki naprawdę istnieją w poczcie.
Wysypywały się — listy z dnia dzisiejszego, który okazywał się nie tym dniem dzisiejszym, ale innym, jaki mógłby się zdarzyć, gdyby w historii zmieniono jakiś drobny detal. To nieważne, że machina została wyłączona, jak tłumaczyli magowie. Istniała w mnóstwie innych teraźniejszości, więc pracowała dzięki… tu następowało długie zdanie, którego pocztowcy nie rozumieli, ale miało w sobie takie słowa jak „portal”, „multiwymiarowy” i „kwanty” — kwanty nawet dwa razy. Nie rozumieli, ale coś musieli z tym zrobić. Nikt nie mógł doręczyć wszystkich tych listów — i pokoje zaczęły się wypełniać.
Magowie z Niewidocznego Uniwersytetu bardzo się interesowali całą sprawą — zupełnie jak lekarze zafascynowani nową i zjadliwą chorobą. Pacjent wprawdzie docenia ich zainteresowanie, ale wolałby, żeby albo znaleźli w końcu jakieś lekarstwo, albo przestali go poszturchiwać.
Machiny nie dało się zatrzymać i absolutnie nie wolno było niszczyć, twierdzili magowie. Zniszczenie maszyny mogło łatwo doprowadzić do tego, że cały wszechświat nagle przestanie istnieć.
A Urząd Pocztowy wypełniał się szybko. Pewnego dnia zatem główny inspektor pocztowy Rumbelow zszedł do tego pomieszczenia z łomem w ręku, kazał wszystkim magom wyjść i tłukł machinę, dopóki kółka nie przestały się kręcić.
Lawina listów się urwała. Przyjęto ten fakt z ogromną ulgą, jednakże Urząd Pocztowy miał swój regulamin, więc główny inspektor pocztowy Rumbelow został wezwany przed oblicze poczmistrza Cowerby’ego i zapytany, dlaczego postanowił zaryzykować zniszczenie za jednym zamachem całego wszechświata.
Według pocztowej legendy pan Rumbelow odpowiedział: „Po pierwsze, sir, pomyślałem, że jeśli zniszczę za jednym zamachem cały wszechświat, nikt się o tym nie dowie; po drugie, kiedy przywaliłem w to draństwo po raz pierwszy, zobaczyłem, że magowie uciekają, no więc pomyślałem sobie, że jeśli nie mają innego wszechświata, do którego mogą uciec, to tak naprawdę wcale nie są pewni; i w końcu, sir, ta przeklęta aparatura działała mi na nerwy; nigdy nie znosiłem maszynerii, sir”.
— I tak się to skończyło — rzekł Groat, kiedy wyszli już na korytarz. — Słyszałem, jak magowie mówią, że wszechświat został zniszczony za jednym zamachem, ale natychmiast za jednym zamachem powrócił. Twierdzą, że umieją to poznać, sir. Czyli wszystko w porządku i stary Rumbelow się wykręcił, bo trudno zgodnie z regulaminem Urzędu Pocztowego ukarać kogoś za zniszczenie za jednym zamachem całego wszechświata. Owszem, byli tacy poczmistrze, którzy by spróbowali. No ale ta historia odebrała nam ducha, sir. Potem wszystko już toczyło się w dół. Ludzie stracili serce. Złamało nas to, prawdę mówiąc.
— Chwileczkę… — Moist się zastanowił. — Te listy, które właśnie daliśmy chłopcom, nie były z jakiegoś innego wymiaru ani…
— Niech pan się nie martwi, sir, sprawdziłem jeszcze w nocy. Są zwyczajnie stare. Na ogół można to poznać po stemplu. Dobrze mi idzie poznawanie, które są nasze, sir. Miałem całe lata, żeby się nauczyć. To talent, sir.
— Mógłby pan nauczyć innych?
— Tak, chyba tak.
— Panie Groat, listy do mnie przemawiały — wyrzucił z siebie Moist.
Ku jego zaskoczeniu Groat chwycił go za rękę i potrząsnął mocno.
— Brawo, sir — powiedział, a łzy błysnęły mu w oczach. — Mówiłem, że to talent, prawda? Trzeba słuchać ich szeptów, to połowa roboty, sir! One żyją, sir, są żywe! Nie jak ludzie, ale jak… jak statki są żywe, sir. Mógłbym przysiąc, że wszystkie te listy upchnięte tutaj, cała ta… ta ich pasja, sir, naprawdę, wydaje mi się, że nasza poczta ma coś w rodzaju duszy, sir, tak właśnie uważam…
Łzy pociekły mu po policzkach. To szaleństwo, oczywiście, pomyślał Moist. Ale teraz mnie także się udzieliło.
— Aha, widzę to w pańskich oczach, sir, całkiem wyraźnie. — Groat uśmiechnął się przez łzy. — Urząd Pocztowy pana znalazł! I wciągnął pana, o tak… Już go pan nie opuści, sir. Niektóre rodziny pracowały tutaj od setek lat, sir. Kiedy już służba pocztowa przybije na panu stempel, nie ma odwrotu…
Moist taktownie uwolnił rękę.
— Tak — zgodził się. — Proszę mi zatem opowiedzieć o stemplach.
Stuk!
Moist spojrzał na kartkę papieru. Rozmazane czerwone litery, wytarte i nierówne, stwierdzały: „Urząd Pocztowy Ankh-Morpork”.
— Właśnie tak, sir. — Groat zamachał ciężkim stemplem z drewna i metalu. — Uderzam w poduszkę z tuszem, o tutaj, sir, potem uderzam w list. O tak! Widzi pan, sir? Za każdym razem tak samo. Ostemplowany.
— I to jest warte pensa? — spytał Moist. — Wielkie nieba, człowieku, dziecko mogłoby to podrobić połówką ziemniaka!
— To zawsze był pewien problem, sir, rzeczywiście…
— Ale dlaczego listonosz ma stemplować listy? Dlaczego po prostu nie sprzedaje ludziom stempla?
— Bo zapłacą pensa, a potem będą stemplować bez końca, sir — stwierdził rozsądnie Groat.
W maszynerii wszechświata tryby nieuchronności szczęknęły, blokując się na pozycjach…
— No dobrze… — Moist patrzył w zadumie na kartkę. — A może… może stempel, którego można użyć tylko raz?
— Znaczy jak niby? Dać mało tuszu? — Groat zmarszczył czoło, przez co jego tupecik zsunął się na bok.
— Znaczy… Gdyby odbić taki stempel wiele razy na papierze, potem wyciąć te odbicia… — Moist wpatrywał się w coś oczyma duszy, choćby po to, by uniknąć rzeczywistego widoku tupecika, który wpełzał powoli na miejsce. — Cena doręczenia listu pod dowolny adres w mieście to jeden pens, tak?
— Oprócz Mroków, sir. Tam kosztuje pięć pensów, z powodu uzbrojonego strażnika.
— Dobrze. No ta-ak… Mam chyba pewien pomysł… — Moist zerknął na pana Pompę, który tlił się w kącie gabinetu. — Panie Pompa, proszę uprzejmie pójść pod Kozła i Ducha Spokoju przy Kwoki i Kurczaków i poprosić oberżystę o skrzynkę pana Robinsona. Może chcieć dolara. A przy okazji, po drodze jest drukarnia, Teemer Spools. Proszę im zostawić wiadomość, że naczelny poczmistrz chciałby omówić bardzo duże zlecenie.
— Teemer Spools? Są bardzo kosztowni, sir — zauważył Groat. — Robią te wszystkie aliganckie druki dla banków.
— Demonicznie ciężko ich podrobić, wiem dobrze — odparł Moist. — Tak mi przynajmniej mówiono — dodał szybko. — Znaki wodne, specjalne fale na papierze i inne takie sztuczki. Ehm… Czyli… ostemplowanie za pensa i ostemplowanie za pięć pensów… Co z przesyłkami do innych miast?
— Pięć pensów do Sto Lat. Dziesięć albo piętnaście do innych. Ha, jeszcze trzy dolary za całą drogę do Genoi. Te musieliśmy wypisywać ręcznie.
— Czyli będziemy potrzebowali stempla za dolara. — Moist zaczął bazgrać coś na papierze.
— Stempel za dolara! A kto taki kupi?
— Każdy, kto chce wysłać list do Genoi. W końcu kupią po trzy, ale na razie obniżam cenę do jednego dolara.
— Jeden dolar? To przecież tysiące mil, sir! — zaprotestował Groat.
— Owszem. Prawdziwa okazja, co?
Groat wyglądał jak człowiek rozdarty między euforią a rozpaczą.
— Przecież mamy tylko grupę starych ludzi, sir! Owszem, całkiem żwawych, przyznaję, ale… No przecież trzeba nauczyć się chodzić, sir, zanim człowiek spróbuje biegać.
— Nie! — Moist uderzył pięścią w stół. — Nigdy tego nie mów, Tolliverze! Nigdy! Biegaj, zanim zaczniesz chodzić! Lataj, zanim zaczniesz pełzać! Ale zawsze naprzód! Myślisz, że powinniśmy stworzyć sensowną służbę pocztową w mieście. Ja uważam, że musimy spróbować dostarczać listy do każdego miejsca na świecie! Jeśli padniemy, będzie to wspaniały upadek! Wszystko albo nic, Tolliverze!
— Oj, sir! — westchnął Groat.
Moist rzucił mu swój promienny, słoneczny uśmiech, który niemal odbił się od kostiumu.
— Do roboty! Potrzebujemy więcej personelu, inspektorze pocztowy Groat. O wiele więcej. Uszy do góry, człowieku! Urząd Pocztowy powrócił!
— Tajest, sir! — Groat był pijany z entuzjazmu. — Będziemy… będziemy działać w całkiem nowym stylu, w interesujący sposób!
— Widzę, że zaczynasz łapać… — Moist przewrócił oczami.
Dziesięć minut później Urząd Pocztowy odebrał swoją pierwszą przesyłkę.
Był to starszy listonosz Bates z twarzą zalaną krwią. Odstawiło go dwóch funkcjonariuszy straży dźwigających nosze.
— Znaleźliśmy go wałęsającego się po ulicy, sir — poinformował jeden z nich. — Sierżant Colon, sir, do usług.
— Co mu się stało? — zapytał przerażony Moist.
Bates otworzył oczy.
— Przepraszam, sir — wymamrotał. — Trzymałem mocno, ale przywalili mi w makówkę czymś ciężkim.
— Paru zbójów go napadło — wyjaśnił sierżant Colon. — I wyrzucili jego torbę do rzeki…
— Czy to normalnie trafia się listonoszom? — spytał Moist. — Och, nie…
Nowym, boleśnie powolnym przybyszem okazał się starszy listonosz Aggy. Powłóczył nogą, gdyż wlókł uczepionego do niej buldoga.
— Bardzo za to przepraszam, sir — rzekł, kuśtykając bliżej. — Obawiam się, że rozerwał mi oficjalne spodnie. Ogłuszyłem go torbą, sir, ale te demony nijak nie chcą puścić.
Buldog miał zamknięte oczy i zdawał się myśleć o czymś innym.
— Dobrze, że mieliście ten swój pancerz, co?
— Nie ta noga, sir. Ale nie ma obawy, jestem naturalnie odporny w regionie łydek. I tak mam tam same blizny, można by o nie zapalać zapałki. Za to Jimmy Tropes ma prawdziwe kłopoty, sir. Siedzi na drzewie w Rajd Parku.
Moist von Lipwig z ponurą twarzą kroczył ulicą Targową. Okno wystawowe Powiernictwa Golemów nadal zakrywały deski, które zdążyły już uzyskać nową warstwę graffiti. Farba na drzwiach była przypalona i pokryta bąblami.
Otworzył drzwi, a instynkt kazał mu się uchylić. Poczuł, jak bełt świsnął między skrzydełkami czapki.
Panna Dearheart opuściła kuszę.
— Na bogów, to pan! Przez moment sądziłam, że na niebie pojawiło się drugie słońce!
Widząc, że panna Adora Belle odkłada kuszę, Moist wyprostował się ostrożnie.
— W nocy próbowali nas podpalić — oświadczyła, co pewnie miało tłumaczyć, czemu próbowała strzelić mu w głowę.
— Ile golemów ma pani w tej chwili do wynajęcia, panno Dearheart?
— Ile? No… może z tuzin, mniej więcej…
— Świetnie. Biorę je. Nie musi pani pakować. Mają jak najszybciej stawić się w Urzędzie Pocztowym.
— Co? — Na twarz panny Dearheart powrócił zwykły wyraz wiecznej irytacji. — Nie może pan tak sobie wejść, pstryknąć palcami i od razu rozkazywać dwunastu osobom…
— One wierzą, że są własnością! — przypomniał Moist. — Tak mi pani mówiła.
Patrzyli gniewnie na siebie. W końcu panna Dearheart pogrzebała niechętnie w dokumentach.
— Mogę panu dać… pozwolić panu zatrudnić cztery — stwierdziła. — To będą Wrota 1, Piła 20, Dzwonnica 2 i… Anghammarad. W tej chwili tylko Anghammarad potrafi mówić. Wolne nie pomogły jeszcze pozostałym.
— Pomogły?
Panna Dearheart wzruszyła ramionami.
— Wiele kultur, które budowały golemy, uważało, że narzędzia nie powinny mówić. Nie mają języków.
— A powiernictwo wydziela im trochę dodatkowej gliny?
— To trochę bardziej mistyczne — odparła z powagą, rzucając mu niechętne spojrzenie.
— No cóż, mogą być nieme, byle nie głupie. — Moist starał się mówić rzeczowo. — Ten Anghammarad ma imię? Nie tylko opis?
— Wiele bardzo starych ma imiona. Proszę powiedzieć, co będą tam robić?
— Będą listonoszami.
— Pracującymi w miejscach publicznych?
— Nie wydaje mi się, żeby istnieli tajni listonosze… — Moist wyobraził sobie szare postacie skradające się od drzwi do drzwi. — To jakiś kłopot?
— No… nie. Oczywiście, że nie. Tylko że ludzie trochę się robią nerwowi i podkładają ogień pod biuro. Przyprowadzę je jak najszybciej. — Zastanowiła się. — Rozumie pan, oczywiście, że posiadane golemy muszą mieć jeden dzień wolny w tygodniu? Czytał pan tę broszurę, prawda?
— Wolny dzień? — zdziwił się Moist. — A po co im wolne? Młotek nie potrzebuje wolnego, prawda?
— Aby być golemami. Proszę nie pytać, co wtedy robią… Podejrzewam, że siedzą w jakiejś piwnicy. Chodzi o pokazanie, że jednak nie są młotkiem, panie Lipwig. Te zakopane czasem o tym zapominają. Wolne ich uczą. Ale proszę się nie martwić, przez resztę tygodnia nie muszą nawet spać.
— Czyli… pan Pompa też wkrótce będzie miał dzień wolnego? — spytał Moist.
— Oczywiście — potwierdziła panna Dearheart, a Moist zanotował to w pamięci pod nagłówkiem „warto wiedzieć”.
— Dobrze. Dziękuję.
Może zjemy dziś razem kolację? Moist zwykle nie miał kłopotów ze słowami, te jednak jakby przylgnęły do języka. Panna Dearheart miała w sobie coś kolczastego, jak ananas. I coś w wyrazie jej twarzy mówiło: Nie istnieje nic, czym zdołałbyś mnie zaskoczyć; wiem o tobie wszystko.
— Coś jeszcze? — spytała. — Bo stoi pan tak z rozdziawionymi ustami…
— E… nie. Wszystko w porządku. Dziękuję — wymamrotał.
Uśmiechnęła się do niego i fragmenty Moista zamrowiły.
— No to niech pan idzie, panie Lipwig — powiedziała. — Niech pan rozjaśni ten świat jak promyk słońca.
Czterech z pięciu listonoszy było tymi, których pan Groat nazywał horse de combat, a w tej chwili parzyli herbatę w zapchanej listami klitce, dla żartu nazywanej pokojem wypoczynkowym. Aggy’ego odesłano do domu, kiedy już udało się podważyć szczęki buldoga zaciśnięte na jego nodze. Moist przysłał im kosz owoców. Kosz owoców zawsze jest odpowiedni.
W każdym razie zrobił wrażenie. Podobnie jak buldog. Ale trudno zaprzeczyć, że dostarczono trochę poczty. Trudno też zaprzeczyć, że listy były spóźnione o lata — ale ruszyły. Czuło się to w powietrzu. Gmach nie wydawał się już grobowcem.
Moist wycofał się do gabinetu i zajął kreatywnością.
— Herbaty, panie Lipwig?
Podniósł głowę znad biurka i spojrzał na odrobinę dziwną twarz Stanleya.
— Dziękuję, Stanley — powiedział, odkładając pióro. — Widzę, że tym razem udało ci się prawie całą utrzymać w kubku! Piękny wyczyn!
— Co pan rysuje, panie Lipwig? — Chłopak wyciągnął szyję. — Wygląda jak Urząd Pocztowy!
— Doskonale. Będzie na stemplu, Stanley. Popatrz tutaj… Co myślisz o pozostałych? — Wręczył mu resztę szkiców.
— Jej, niezły z pana rysownik, panie Lipwig. Ten wygląda całkiem jak Vetinari!
— To stempel za pensa — wyjaśnił Moist. — Skopiowałem jego wizerunek z jednopensówki. Herb miasta na dwupensowym, Morporkia z widłami na piątce, a Wieża Sztuk na dużym, jednodolarowym stemplu. Myślałem też o stemplu dziesięciopensowym.
— Bardzo ładne, panie Lipwig — przyznał Stanley. — Tyle szczegółów… Jak małe obrazy. Jak się nazywają te cienkie linie?
— Sianko. Dzięki temu bardzo trudno je podrobić. A kiedy list ze stemplem trafia do Urzędu Pocztowego, rozumiesz, bierzemy któryś ze starych gumowych stempli i przybijamy na nowym stemplu… Nie, lepiej nazwę je znaczkami, bo oznaczają opłacenie poczty, a stempel i tak trzeba przybić. Więc przybijamy na znaczku, żeby nie dało się go użyć drugi raz…
— No tak, bo one właściwie są jak pieniądze — stwierdził z satysfakcją chłopak.
— Słucham? — Moist znieruchomiał z kubkiem w drodze do ust.
— Jak pieniądze. Te znaczki są jakby pieniędzmi. Bo znaczek za pensa to właściwie pens, jeśli się zastanowić. Dobrze się pan czuje, panie Lipwig? Ma pan taką zabawną minę…
— E… co? — Moist z dziwnym, rozmarzonym uśmiechem wpatrywał się w ścianę.
— Dobrze się pan czuje, sir?
— Co? Och… Tak, tak, oczywiście. Hm… Potrzebny nam będzie większy znaczek? Jak myślisz? Może pięciodolarowy?
— Ha… Za te pieniądze można by wysłać gruby list aż do Czteriksów, panie Lipwig!
— Warto myśleć o przyszłości… Skoro już projektujemy znaczki i w ogóle…
Ale Stanley podziwiał teraz skrzynkę pana Robinsona. Była starym przyjacielem Moista. Nigdy nie używał aliasu „pan Robinson” — jedynie po to, by umieścić ją pod opieką jakiegoś półuczciwego kupca czy oberżysty, by nic jej nie zagroziło, nawet gdyby on sam musiał w pośpiechu opuścić miasto. Skrzynka taka była dla oszusta i fałszerza tym, czym dla włamywacza jest zestaw wytrychów — tyle że jej zawartością mógł otwierać ludzkie umysły.
Można ją było uznać za dzieło sztuki. Miała przegródki unoszące się i rozsuwające po otworzeniu. Wewnątrz tkwiły pióra i atramenty, oczywiście, ale też małe słoiczki farb, pigmentów, barwników i rozpuszczalników. A także, złożone płasko, trzydzieści sześć rodzajów papieru, niektóre bardzo trudne do zdobycia. Papier jest ważny. Jeśli człowiek pomyli ciężar albo połysk, żaden talent nie zdoła już go ocalić. Łatwiej ujdzie brak opanowania pióra niż błąd w doborze papieru. Prawdę mówiąc, błędy przy piórze często lepiej działały niż cały tydzień pracowitych nocy, poświęconych na dokładne odtworzenie najdrobniejszych szczegółów. To dlatego, że coś w ludzkich mózgach zauważało jakiś niewielki detal, który nie jest taki, jak być powinien, a równocześnie uzupełniało elementy zasugerowane tylko kilkoma starannymi pociągnięciami. Postawa, sugestia i prezentacja są wszystkim, co się liczy.
Tak jak ze mną, pomyślał.
Ktoś zastukał do drzwi i otworzył je jednym ruchem.
— Tak? — rzucił Moist, nie patrząc. — Jestem zajęty projektowaniem pie… znaczków!
— Przyszła jakaś dama — wysapał Groat. — Z golemami!
— Aha, to pewnie panna Dearheart. — Moist odłożył pióro.
— Tak jest, sir. Powiedziała „Przekaż panu Promykowi, że przyprowadziłam mu listonoszy”, sir. Chce pan używać golemów jako listonoszy, sir?
— Tak. Czemu nie? — Moist spojrzał na niego surowo. — Chyba nie przeszkadza panu pan Pompa?
— No nie, on jest w porządku — wymamrotał Groat. — Znaczy, sprząta tutaj i zawsze okazuje szacunek… Mówię, co myślę, sir. Ludzie czasem dziwnie reagują na golemy, sir, z tymi ich ognistymi oczami i w ogóle, i tym, że nigdy nie odpoczywają. Chłopcy nie będą chyba zachwyceni, sir, tyle tylko chciałem powiedzieć.
Moist patrzył na niego… Golemy były dokładne, niezawodne i na bogów, słuchały poleceń. Będzie miał kolejną szansę, żeby panna Dearheart się do niego uśmiechnęła…
Myśl o golemach! Golemy, golemy, golemy!
Uśmiechnął się…
— Nawet jeśli udowodnię, że są prawdziwymi poczciarzami?
Dziesięć minut później golem Anghammarad przebił ręką skrzynkę na listy i kilka cali kwadratowych drewna.
— Poczta Doręczona — oznajmił i znieruchomiał. Oczy mu przygasły.
Moist obejrzał się na grupkę ludzkich listonoszy i skinął na zaimprowizowany Tor Listonosza, który ustawił w głównej hali.
— Zauważcie, panowie, zgniecioną wrotkę. Zauważcie stosik sproszkowanego szkła w miejscu, gdzie leżała butelka po piwie. Muszę też zaznaczyć, że pan Anghammarad cały czas miał na głowie worek.
— Tak, ale jego oczy wypaliły w nim dziury — zauważył Groat.
— Nic nie możemy poradzić na to, jacy zostaliśmy stworzeni — oświadczyła z godnością Adora Belle Dearheart.
— Muszę przyznać, że mocniej zabiło mi serce i cieplej się zrobiło na sercu, kiedy zobaczyłem, jak rozbija te drzwi — stwierdził starszy listonosz Bates. — To ich nauczy, żeby nie dawać klapek tak nisko i takich ostrych.
— I żadnych kłopotów z psami — dodał Jimmy Tropes. — Nigdy nie wygryzą mu tyłka ze spodni.
— Czyli zgadzacie się, panowie, że golem nadaje się na listonosza? — spytał Moist.
Wszystkie twarze wykrzywiły się nagle, a listonosze odpowiedzieli chórem:
— To nie o nas chodzi, rozumie pan…
— …ludzie dziwnie reagują na to… gliniane towarzystwo…
— …całe to gadanie o odbieraniu pracy prawdziwym ludziom…
— …nic nie mam przeciwko niemu, ale…
Umilkli, gdyż golem Anghammarad znowu zaczynał mówić. W przeciwieństwie do pana Pompy potrzebował czasu, żeby nabrać właściwej prędkości. A kiedy głos w końcu się wydobywał, zdawało się, że dobiega z bardzo dawna i bardzo daleka, jak szum morza w skamieniałej muszli.
— Kim Jest Listo Nosz? — zapytał.
— Posłańcem, Anghammaradzie — odpowiedziała panna Dearheart.
Moist zauważył, że do golemów mówiła inaczej — w jej głosie brzmiała prawdziwa czułość.
— Panowie — zwrócił się do listonoszy. — Wiem, co myślicie…
— Byłem Posłańcem — oznajmił Anghammarad.
Sposób mówienia miał inny niż pan Pompa, podobnie jak powierzchnię. Wyglądał niczym prymitywna układanka rozmaitych rodzajów gliny, od prawie czarnej przez czerwoną do jasnoszarej. Jego oczy, w przeciwieństwie do płomiennego blasku u innych golemów, jarzyły się głęboką rubinową czerwienią. Wyglądał staro. Więcej — budził uczucie starości, bił od niego chłód Czasu.
Na ramieniu, tuż powyżej łokcia, nosił metalowe pudełko na zardzewiałej metalowej obręczy, która plamiła glinę.
— Biegałeś z wiadomościami? — zapytał nerwowo Groat.
— Ostatnio Przekazywałem Dekrety Króla Heta z Thut — odparł Anghammarad.
— W życiu nie słyszałem o żadnym królu Hecie — mruknął Jimmy Tropes.
— Przypuszczam, Że To Dlatego, Iż Dziewięć Tysięcy Lat Temu Kraina Thut Zsunęła Się Pod Morskie Fale — wyjaśnił golem z powagą. — Tak Bywa.
— Niech to licho… Masz dziewięć tysięcy lat?! — zdumiał się Groat.
— Nie. Mam Prawie Dziewiętnaście Tysięcy Lat, Będąc Zrodzony W Ogniu Przez Kapłanów Upsy W Trzecim Ningu Strzyżenia Kozła. Dali Mi Głos, Bym Mógł Przenosić Wiadomości. Tak Już Zbudowany Jest Ten Świat…
— O nich też nie słyszałem — stwierdził Tropes.
— Upsa Została Zniszczona Wskutek Wybuchu Mount Shiputu. Spędziłem Dwa Stulecia Pod Górą Pumeksu, Zanim Usunęła Ją Erozja. Po Czym Zostałem Posłańcem Dla Królów Rybaków Ze Świętego Ultu. Mogło Być Gorzej.
— Musiał pan wiele widzieć — wtrącił podniecony Stanley.
Lśniące oczy zwróciły się ku niemu, oświetliły twarz.
— Jeżowce. Widziałem Mnóstwo Jeżowców. I Strzykwy. I Żeglujące Martwe Statki. Raz Spadła Kotwica. Wszystko Mija.
— Jak długo siedziałeś pod wodą? — spytał Moist.
— To Było Prawie Dziewięć Tysięcy Lat.
— Znaczy… tak po prostu siedziałeś?
— Nie Otrzymałem Instrukcji, By Czynić Inaczej. Słyszałem Nad Sobą Pieśni Wielorybów. Było Ciemno. A Potem Była Sieć I Wznoszenie, I Światło. Tak Się Zdarza.
— A nie było ci… no wiesz, nudno? — zapytał Groat.
Listonosze milczeli.
— Nudno? — powtórzył tępo Anghammarad i zwrócił spojrzenie ku pannie Dearheart.
— On nie ma pojęcia, o czym pan mówi — wyjaśniła. — Żaden z nich tego nie rozumie. Nawet te młodsze.
— Spodziewam się więc, że z radością zaczniesz znowu roznosić wiadomości — rzekł Moist bardziej jowialnie, niż zamierzał.
Golem znów spojrzał na pannę Dearheart.
— Z Radością? — zapytał.
Westchnęła.
— Następny trudny termin, panie Lipwig. Najbliższe pojęcie, jakie potrafię podać, to: zaspokoisz imperatyw wykonania ukierunkowanego działania.
— Tak — zgodził się golem. — Wiadomość Musi Zostać Przekazana. Tak Zostało Zapisane W Moim Chemie.
— Chem to taki zwój w głowie, na którym są zapisane instrukcje dla golema — wyjaśniła panna Dearheart. — W przypadku Anghammarada to gliniana tabliczka. W tamtych czasach nie znano jeszcze papieru.
— Naprawdę przenosiłeś wiadomości dla królów? — spytał Groat.
— Wielu Królów — potwierdził Anghammarad. — Wielu Imperatorów. Wielu Bogów. Wszyscy Odeszli. Wszystko Mija. — Głos golema zabrzmiał głębiej, jak gdyby cytował z pamięci. — Ani Potop, Ani Burza Lodowa, Ani Czarna Cisza Dolnych Kręgów Piekła Nie Zatrzymają Posłańców Świętej Sprawy. Ale Nie Pytaj Nas O Tygrysy Szablozębne, Smoliste Otchłanie, Wielkie Zielone Stwory Z Zębami Ani O Boginię Czol.
— Mieliście wtedy wielkie zielone stwory z zębami? — zdziwił się Tropes.
— Większe. Zieleńsze. Miały Więcej Zębów — zadudnił Anghammarad.
— A bogini Czol? — zainteresował się Moist.
— Nie Pytaj.
Zapadło nerwowe milczenie. Moist wiedział, jak je przerwać.
— I wy chcecie decydować, czy on jest poczciarzem? — zapytał cicho.
Listonosze naradzali się przez chwilę, po czym odezwał się Groat.
— Z niego jest prawdziwy poczciarz i jeszcze połowa, panie Lipwig — oświadczył. — Nie wiedzieliśmy. Chłopcy uważają… no, że to będzie zaszczyt, pracować razem z nim. Znaczy, to jakby… jakby historia, sir. Takie… no…
— Zawsze powtarzałem, że nasz zakon sięga daleko w przeszłość, prawda? — dodał Jimmy Tropes, promieniejąc z dumy. — Listonosze działali już u zarania czasu! Kiedy inne tajne stowarzyszenia się dowiedzą, że mamy członka, który pochodzi z samego początku, pozielenieją jak… jak…
— Coś wielkiego z zębami? — podpowiedział Moist.
— Właśnie. I z jego kumplami też nie będzie kłopotu, jeśli tylko umieją słuchać poleceń — dodał Groat wielkodusznie.
— Dziękuję, panowie — rzekł Moist. — Teraz pozostaje tylko… — Skinął na Stanleya, który podniósł dwie duże puszki farby. — Pozostaje sprawa ich mundurów.
Za ogólną zgodą Anghammarad otrzymał wyjątkową rangę bardzo starszego listonosza. Wydawało się to… sprawiedliwe.
Pół godziny później, wciąż trochę się lepiąc, każdy w towarzystwie ludzkiego listonosza, golemy wyszły na ulice. Moist obserwował, jak ludzie odwracają za nimi głowy. Popołudniowe słońce migotało na królewskim błękicie, a Stanley — niech bogowie mu to wynagrodzą — znalazł też małą puszkę złotej farby. Golemy naprawdę wyglądały imponująco. Aż lśniły.
Trzeba dać ludziom przedstawienie. Dać im przedstawienie, a są już prawie tam, gdzie chciało się ich doprowadzić.
— Listonosz tak runął, jak wilk spada na trzody, złotem, lazurem kohort parł i miażdżył przeszkody…
Przez jedną chwilę, jedno mgnienie Moist myślał: Zdradziłem się, ona wie. Skądś wie. A potem jego mózg znów zaczął działać. Odwrócił się do panny Dearheart.
— Kiedy byłem dzieckiem, myślałem, że kohorta to element zbroi, panno Dearheart. — Uśmiechnął się. — Wyobrażałem sobie, jak żołnierze czyszczą je przez całą noc…
— Słodkie. — Pana Dearheart zapaliła papierosa. — Obiecuję, że jak najszybciej przyślę pozostałe golemy. Oczywiście mogą być kłopoty. Ale straż będzie po pańskiej stronie. Mają u siebie wolnego golema i jest dość lubiany. Chociaż tutaj nie ma wielkiego znaczenia, z czego kto jest zrobiony, kiedy wstępuje do straży, bo komendant Vimes dopilnuje, żeby stał się solidnym… no tak, gliną. To najbardziej cyniczny drań, jakiego nosi ta ziemia.
— Myśli pani, że jest cyniczny?
— Tak. — Dmuchnęła dymem. — I jak pan podejrzewa, to praktycznie zawodowa opinia. Ale dziękuję, że zatrudnił pan chłopców. Nie jestem pewna, czy rozumieją, co znaczy lubić coś, ale lubią pracować. A Pompa 19 chyba dosyć pana szanuje.
— Dziękuję.
— Osobiście uważam, że jest pan oszustem.
— Tak, spodziewałem się, że tak pani pomyśli.
Na bogów, panna Dearheart wymagała ciężkiej pracy. Spotykał już kobiety, których nie potrafił oczarować, ale były niczym podnóża gór wobec lodowatych szczytów Mount Dearheart. To była tylko rola. Musiała być. To była gra. Musiała być.
Wyjął pakiet projektów znaczków.
— Co pani o nich myśli, panno De… A właściwie jak nazywają panią przyjaciele, panno Dearheart?
W myślach powiedział do siebie „Nie wiem” dokładnie w chwili, kiedy ona odparła:
— Nie wiem. Co to jest? Nosi pan ze sobą swoje ryciny, żeby nie tracić czasu?
Czyli to gra, a on był zaproszony do udziału.
— Mam nadzieję, że to będą miedzioryty — odparł potulnie. — Zaprojektowałem nowe znaczki.
Wyjaśnił jej ideę, a ona przejrzała rysunki.
— Niezły Vetinari — pochwaliła. — Mówią, wie pan, że farbuje włosy. A co to takiego? Ach, Wieża Sztuk… Jak bardzo po męsku. Dolar, tak? Hmm… Owszem, są całkiem dobre. Kiedy zaczniecie ich używać?
— Właściwie to skoro chłopcy są w terenie, zamierzałem wybrać się do Teemera i Spoolsa, by omówić z nimi druk.
— Dobrze. To porządna firma. Śluza 23 napędza ich maszyny. Utrzymują go w czystości i nie przylepiają na nim notatek. Wie pan, co tydzień odwiedzam i sprawdzam wszystkie zatrudnione golemy. Wolnym bardzo na tym zależy.
— Chcą mieć pewność, że nie są źle traktowane? — zapytał Moist.
— Chcą mieć pewność, że nie będą zapomniane. Zdziwiłby się pan, ile firm w mieście ma golema pracującego gdzieś na zapleczu. Ale nie Wielki Pień — dodała. — Nie pozwoliłabym im tam pracować. — W jej głosie zabrzmiało rozdrażnienie.
— Ee… dlaczego nie? — zdziwił się Moist.
— Nawet golemy nie powinny pracować w tym gównie — odparła. — To istoty moralne.
No dobrze, pomyślał Moist. Trafiliśmy w jakiś drażliwy punkt…
— Czy zjadłaby pani dziś kolację? — udało mu się powiedzieć.
Przez ułamek sekundy panna Dearheart była zaskoczona. Potem jej wrodzony cynizm znowu się nadął.
— Chciałabym jeść kolację codziennie. Z panem? Nie. Mam sporo zajęć. Dziękuję za zaproszenie.
— Żaden kłopot — zapewnił Moist z odrobiną ulgi.
Rozejrzała się po hali pełnej ech.
— Czy to pomieszczenie nie przyprawia pana o dreszcze? Może pomogłyby tu kwieciste tapety i bomba zapalająca?
— Wszystko zostanie posortowane — zapewnił. — Ale lepiej zacząć działać możliwie jak najszybciej. Pokazać ludziom, że wracamy.
Przyglądali się, jak Stanley z Groatem cierpliwie sortują na brzegu stosu, jak poszukiwacze skarbów u stóp pocztowej góry. Przy białych kopcach wydawali się tacy mali.
— Całą wieczność zajmie wam doręczenie tych listów, wie pan? — Panna Dearheart odwróciła się do wyjścia.
— Tak, wiem — odparł Moist.
— Ale to właśnie jest główna cecha golemów. — Zatrzymała się jeszcze w progu. — Nie obawiają się wieczności. Niczego się nie obawiają.