Rozdział piąty Zagubione w poczcie

W którym Stanley doświadcza radości worków — Rodowe lęki pana Groata — Horsefry się niepokoi — Reacher Gilt, człowiek z towarzystwa — Listowe schody — Lawina pocztowa — Pan Lipwig widzi — Na ślepo — Tor Listonosza — Czapka

Stanley polerował szpilki. Czynił to rozanielony i skupiony, niczym człowiek śniący z otwartymi oczami.

Kolekcja skrzyła się na paskach brązowego papieru i rolkach czarnego filcu tworzących pejzaż świata prawdziwego łebkarza. Obok stało duże, stołowe szkło powiększające, a na podłodze leżał worek rozmaitych szpilek, kupiony w zeszłym tygodniu od emerytowanej krawcowej.

Odkładał moment otworzenia go, by dłużej się nim rozkoszować. Oczywiście, prawie na pewno okaże się pełen zwykłych, typowych „mosiądzów”, może trafi się jakaś płaskogłowa czy z błędem, ale właśnie o to chodzi, że człowiek nigdy nie wiedział. Na tym polega cała radość worków. Nigdy nie wiadomo. Niekolekcjonerzy byli żałośnie obojętni na szpilki — traktowali je, jakby były zaledwie zaostrzonymi kawałkami metalu do przypinania jednych rzeczy do innych. Wiele wspaniałych okazów o wielkiej wartości odkryto w workach szpilek krawieckich.

A teraz stał się właścicielem Numeru Trzeciego, Szerokołebkowego „Kuraka” Ekstradługiego — dzięki temu miłemu panu Lipwigowi. Świat lśnił jak szpilki ułożone równo na rozwiniętym filcu. Stanley może i pachniał trochę serem, miał grzybicę stóp sięgającą do kolan, ale w tej chwili szybował na srebrnych skrzydłach pod migotliwym niebem.

Groat siedział przy piecyku, obgryzał paznokcie i mruczał coś do siebie. Stanley nie zwracał na to uwagi, gdyż tematem tych pomruków nie były szpilki.

— …mianowany, tak? Nieważne, co mówi bractwo! Każdego może awansować, tak? To znaczy, że należy mi się dodatkowy złoty guzik na rękawie i pensja, tak? Żaden z wcześniejszych nie nazwał mnie starszym listonoszem! A na dodatek, nie ma co ukrywać, dostarczył list. Miał go ze sobą, zobaczył adres i doręczył, tak po prostu. Może ma w sobie krew listonosza… I odzyskał te metalowe litery! Litery, listy… To znak, jasna sprawa! Ha, potrafi czytać słowa, których nie ma! — Groat wypluł kawałek paznokcia i zmarszczył czoło. — Tylko… będzie chciał się dowiedzieć o nowym pi. Na pewno. Ale… to byłoby jak drapanie strupa. Może być niedobrze. Bardzo niedobrze. No… ale jak chytrze odzyskał nasze litery… bardzo dobry. Może to prawda, że pewnego dnia znów będziemy tu mieli prawdziwego poczmistrza, tak jak jest powiedziane: „Oto zgniatał będzie pod butami Porzucone Wrotki, a Psy Tego Świata połamią na nim swe Zęby!”. No i pokazał nam znak, prawda? Owszem, część znaku wisiała nad modnym zakładem damskich fryzur, trudno zaprzeczyć, tylko jeśli to takie oczywiste, każdy mógł go pokazać. — Kolejny skrawek paznokcia uderzył o piecyk, gdzie zaskwierczał. — No a ja nie robię się przecież młodszy, taka jest prawda. Okres próbny za to nie jest dobry, zupełnie nie jest. A co się stanie, jeśli już jutro wyzionę ducha, co? Stanę wobec moich przodków, a oni spytają: „Jesteś li starszym inspektorem pocztowym Groatem?”, ja powiem nie, więc oni spytają: „Z pewnością jesteś zatem inspektorem pocztowym Groatem?”, a ja na to, że chyba jednak nie, na co oni powiedzą „Jesteś więc starszym listonoszem Groatem”, na co ja powiem, że ściśle rzecz biorąc też nie, więc oni zakrzykną: „Niech cię rozdziobią kruki i wrony, Tolliverze, chcesz nam wmówić, że nie awansowałeś powyżej młodszego listonosza?! Co z ciebie za Groat?!”, a ja będę cały czerwony na twarzy i stanę po kolana w kałuży sromoty. Nieważne, że sam prowadzę ten urząd od lat, o nie. Trzeba mieć złoty guzik!

Zapatrzył się w płomienie. Gdzieś spod jego splątanej brody na powierzchnię próbował się wydostać uśmiech.

— Mógłby spróbować utorować sobie przejście przez Tor. Nikt nie będzie protestował, jeśli utoruje Tor. A wtedy będę mógł mu powiedzieć wszystko! Będzie dobrze! A gdyby nie dotarł do samego końca, to i tak nie nadawał się na poczmistrza! Stanley! Stanley!!!

Stanley przebudził się z marzeń o szpilkach.

— Tak, panie Groat?

— Mam dla ciebie kilka zleceń, mój chłopcze.

A jeśli nie nadaje się na poczmistrza, dodał Groat w samotności swego skrzypiącego mózgu, to umrę jako młodszy listonosz…


* * *

Trudno zapukać do drzwi, kiedy człowiek rozpaczliwie usiłuje nie wydawać żadnego dźwięku. W końcu Crispin Horsefry zrezygnował z drugiego celu i mocniej uderzył kołatką.

Stuk poniósł się po pustej ulicy, ale nikt nie podszedł do okna. Nikt w tej eleganckiej dzielnicy nie wyjrzałby przez okno, nawet gdyby na zewnątrz kogoś mordowano. W biedniejszych ludzie przynajmniej wyszliby, żeby popatrzeć albo włączyć się do akcji.

Drzwi się otworzyły.

— Dobry wieczór, fir…

Horsefry przecisnął się obok krępej postaci do mrocznego przedpokoju. Gorączkowo pomachał ręką na służącego.

— Zamykaj drzwi, człowieku, zamykaj szybciej! Mogli mnie śledzić… Na niebiosa, jesteś Igorem, prawda? Gilta stać na Igora?

— Brawo, fir — pochwalił go Igor. Wyjrzał w przedwieczorny zmierzch. — Okolica czyfta, fir.

— Zamknij drzwi, na litość bogów! — jęknął Horsefry. — Muszę się zobaczyć z panem Giltem.

— Pan wydaje włafnie jedno ze fwoich fuare, fir — poinformował go Igor. — Fprawdzę, czy można mu teraz przefkadzać.

— Czy jest tu ktoś z pozostałych? Czy oni też… Co to jest fuare?

— Takie niewielkie fpotkanie, fir. — Igor pociągnął nosem. Przybysz cuchnął alkoholem.

— Soirée?

— Otóż to, fir — potwierdził Igor z niezmąconym spokojem. — Czy mogę wziąć pańfki niezwykle rzucający fię w oczy długi płafcz z kapturem, fir? Zechce pan pójfć za mną do faloniku…

I nagle Horsefry znalazł się sam w wielkim pokoju pełnym cieni, blasku świec i wpatrzonych w niego oczu, a drzwi zamknęły się powoli.

Oczy należały do portretów w szerokich, zakurzonych ramach, przesłaniających ściany od rogu do rogu. Plotka głosiła, że Gilt nabył je wszystkie, i nie tylko obrazy — podobno wykupił też pełne prawa do tych dawno zmarłych, przepisał na siebie ich nazwiska i w ten sposób w ciągu jednej nocy wyposażył się w dumny rodowód. Budziło to niejasny lęk nawet u Horsefrya. Wszyscy kłamali na temat swoich przodków, to normalne, jednak kupowanie ich wydawało się dość niepokojące, choć ten mroczny, oryginalny pomysł świetnie pasował do Reachera Gilta.

Na temat Reachera Gilta krążyło wiele plotek; powstały, gdy tylko ludzie zauważyli go i zaczęli pytać: „Kto to taki, ten Reacher Gilt? I co to w ogóle za imię, Reacher?”. Wydawał okazałe przyjęcia, to pewne. Ten rodzaj bankietów trafiał do miejskiej mitologii (To prawda z tą siekaną wątróbką? Byliście tam? A wtedy, kiedy sprowadził trollową striptizerkę i trójka gości wyskoczyła przez okno? Byliście tam? A ta historia z paterą słodyczy? Byliście tam? Widzieliście to? To prawda? Byliście tam!?). Bywała tam chyba połowa Ankh-Morpork, dryfowała od stołu przez bufet, parkiet taneczny do stolików gier hazardowych, mając uczucie, że za każdym podąża milczący i uprzejmy lokaj z ciężką od drinków tacą. Niektórzy twierdzili, że gospodarz ma kopalnię złota, inni przysięgali, że był piratem. Z całą pewnością wyglądał na pirata z tymi długimi kędzierzawymi włosami, przystrzyżoną bródką i opaską na oku. Podobno miał nawet papugę. Teoria piracka tłumaczyła jego pozornie nieograniczoną fortunę oraz fakt, że nikt, absolutnie nikt nie wiedział o nim niczego sprzed przybycia do miasta. Może sprzedał swoją przeszłość, żartowali, tak samo jak kupił sobie nową.

Bez wątpienia w interesach zachowywał się po piracku. Horsefry wiedział o tym dobrze…

— Dwanaście i pół procent! Dwanaście i pół procent! — usłyszał niespodziewanie.

Kiedy już się upewnił, że nie dostał ataku serca, którego przez cały dzień się spodziewał, przeszedł przez pokój, kołysząc się lekko jak człowiek, który wypił kieliszeczek czy dwa dla uspokojenia nerwów. Uniósł ciemnoczerwoną płachtę, która — jak się okazało — ukrywała klatkę z papugą kakadu podskakującą gorączkowo na żerdce.

— Dwanaście i pół procent! Dwanaście i pół procent!

Horsefry się uśmiechnął.

— Ach, poznałeś już Alfonsa — rzekł Reacher Gilt. — Ale czemuż to zawdzięczam tę nieoczekiwaną przyjemność, Crispinie?

Drzwi za nim zamknęły się powoli, domykając wyklejoną filcem ramę. Odcięły dalekie dźwięki muzyki.

Horsefry odwrócił się. Krótka chwila rozbawienia ulotniła się natychmiast, jego dusza powróciła do stanu nerwowego zamętu. Gilt, z ręką w kieszeni pięknego smokingu, przyglądał mu się z zainteresowaniem.

— Szpiegują mnie, Reacher! — wybuchnął Horsefry. — Vetinari nasłał na mnie jednego z…

— Proszę, usiądź, Crispinie. Sądzę, że przyda ci się solidna brandy. — Zmarszczył nos. — Kolejna solidna brandy, trzeba chyba powiedzieć.

— Nie odmówię! Musiałem wypić kieliszek, rozumiesz, żeby ukoić nerwy. Co za dzień! — Horsefry opadł na skórzany fotel. — Wiesz, że przed bankiem prawie całe popołudnie stał jakiś strażnik?

— Grubas? Sierżant? — Gilt podał mu kieliszek.

— Gruby, tak. Nie zauważyłem rangi. — Horsefry pociągnął nosem. — Nigdy nie miałem do czynienia ze strażą.

— Za to ja miałem. — Gilt skrzywił się, widząc znakomitą brandy pitą w sposób, w jaki pił ją Horsefry. — I jak rozumiem, sierżant Colon zwykle wałęsa się w pobliżu dużych budynków, nie dlatego, żeby nikt ich nie ukradł, ale lubi czasem zapalić osłonięty od wiatru. To błazen i nie trzeba się go obawiać.

— Tak, ale dziś rano jeden z urzędników skarbowych odwiedził tego starego durnia, Cheeseborougha…

— To takie niezwykłe, Crispinie? — zapytał kojącym tonem Gilt. — Pozwól, że ci doleję…

— No, przychodzą raz czy dwa razy w miesiącu — przyznał Horsefry, wyciągając dłoń z pustym kieliszkiem. — Ale…

— Czyli nic nadzwyczajnego. Boisz się własnego cienia, drogi Crispinie.

— Vetinari mnie szpieguje! — wybuchnął Horsefry. — Jakiś człowiek w czerni przez cały wieczór pilnował mojego domu! Usłyszałem szelesty, wyjrzałem i zobaczyłem go w kącie ogrodu!

— Może to złodziej?

— Nie, wniosłem w gildii wszystkie opłaty. I jestem pewien, że ktoś był dzisiaj w moim domu! Poprzesuwał rzeczy w moim gabinecie! Boję się, Reacher! To ja mam tu najwięcej do stracenia! Gdyby przeprowadzili audyt…

— Wiesz, że nie będzie audytu, Crispinie. — Głos Gilta był niczym miód.

— Tak, ale ciągle nie mogę dostać do ręki wszystkich papierów, jeszcze nie, dopóki stary Cheeseborough nie przejdzie na emeryturę. A Vetinari ma mnóstwo takich no, jakże się oni… urzędników, no wiesz, którzy nic innego nie robią, tylko przyglądają się małym kawałkom papieru! Oni to rozpracują, zobaczysz! Kupiliśmy Wielki Pień za jego własne pieniądze!

Gilt poklepał go po ramieniu.

— Uspokój się, Crispinie. Nic nie może się nie udać. Myślisz o pieniądzach w staroświeckim stylu. Pieniądze nie są rzeczą, nie są nawet procesem. To rodzaj wspólnego marzenia. Śnimy, że mały dysk zwykłego metalu wart jest solidnego posiłku. Kiedy już przebudzisz się z tego snu, możesz pływać po morzu pieniędzy.

Głos brzmiał niemal hipnotycznie, ale Horsefrya nie opuszczało przerażenie. Czoło lśniło mu od potu.

— W takim razie Greenyham sika do wody! — warknął, a w jego małych oczkach błysnęła desperacka złośliwość. — Pamiętasz tę wieżę na opak od Lancre, z którą parę miesięcy temu mieliśmy tyle problemów? Kiedy nam tłumaczyli, że to przez czarownice, które wpadają na konstrukcje? Ha! Tylko za pierwszym razem to była czarownica! Potem Greenyham przekupił paru nowych z obsady, żeby zgłosili awarię, a jeden z nich pognał konno do wieży w dole rzeki i wysłał mu dane handlowe z Genoi dobre dwie godziny wcześniej, niż dostał je ktokolwiek inny! W ten sposób Greenyham opanował całe suszone krewetki. A także suszone rybie pęcherze i pastę krewetkową. I nie pierwszy raz wyciął taki numer! Ten gość nas oszukuje!

Gilt przyglądał się Horsefryowi i zastanawiał, czy zabicie go w tej chwili nie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Vetinari jest sprytny. Ktoś, komu brakuje sprytu, nie pozostaje długo władcą takiego fermentującego, gnijącego miasta. Jeśli ktoś widział jego szpiega, to znaczy, że szpieg chciał być widziany. Człowiek wiedział, że Vetinari naprawdę ma na niego oko, jeśli nagle odwracał się bardzo szybko i nikogo za sobą nie widział.

I niech bogowie przeklną tego Greenyhama. Niektórzy nie mieli stylu, nie mieli pojęcia. Byli tacy… mali.

Takie wykorzystanie sekarów było niemądre, ale dopuszczenie, by wykrył to taki mułożerca jak Horsefry, to już rzecz niewybaczalna. Głupia. Mali, głupi ludzie okazują arogancję królów, uśmiechają się do tych, których okradają… i zupełnie nie rozumieją pieniędzy.

A ten głupi, prosiaczkowaty Horsefry przybiegł tutaj… To komplikowało sprawę. Drzwi były dźwiękoszczelne, dywan łatwy do wymiany, a oczywiście Igory znane są z dyskrecji. Ale prawie na pewno ktoś niezauważony widział, że Horsefry tu wchodzi; rozsądek zatem nakazywał dopilnować, by również wyszedł.

— D-dobry s ssiebie chop, Reacher…

Horsefry czknął i niepewnie pomachał znów prawie pustym kieliszkiem do brandy. Z pijacką starannością odstawił go na niski stolik, ponieważ jednak był to niewłaściwy z trzech obrazów pływających w jego polu widzenia, szkło roztrzaskało się na dywanie.

— Szeprasz-szam za to — wybełkotał. — Dobry chop s ssiebie, więs si to dam. Nie mogę szymać tego w domu, no nie mogę, nie s tymi szpiegami Ve-Vetinariego. Ss-spaliś też nie mogę, bo mam tam szszysko. Szyskie małe… trasaksje. Barzzo ważne. Nie ufam reszsie, bo mnie nienawizzą. Szypilnujesz tego, so?

Wyjął pomięty czerwony notes i wręczył niepewnie Giltowi. Gilt wziął od niego notes i otworzył. Przebiegł wzrokiem po stronicach.

— Wszystko spisywałeś, Crispinie — zauważył. — Dlaczego?

Crispin wydawał się zdumiony.

— Szeba prowazić re-estry, Reacher. Nie możesz zacierać śladów, jeśli nie wiesz, zie je zosstawiłeś. A potem można… szyssko oddać na miejsce, rozumiesz, i nie ma żadnego szestępstwa. — Spróbował stuknąć się palcem w bok nosa i chybił.

— Zajmę się tym z wielką starannością, Crispinie — obiecał mu Gilt. — Bardzo mądrze uczyniłeś, przynosząc mi te notatki.

— To wiele la mie znaszy, Reacher — oświadczył Crispin, zmierzając do stanu roztkliwienia nad sobą. — Ty mnie bierzesz poważnie, nie jak Greenyham i jego kumple. Ja się narażam, a oni mnie traktują jak śmiesia! Śmiecia znaczy. Ale z siebie to porządny faset… Smiszna sprawa, że masz tu Igora, taki równy gość jak ty… — Odbiło mu się potężnie. — Bo słyszałem, że Igory to prasują tylko dla obłąkanych typów, no wiesz, wampirów i różnych takich, co to im paru klepek brakuje. Ale niss nie mam do twojego, wygląda na solidnego typa, ha, na paru s-solidnych typów. Ha, ha!

Reacher Gilt delikatnie postawił go na nogach.

— Jesteś pijany, Crispinie — stwierdził. — I zbyt gadatliwy. No więc teraz zawołam tu Igora…

— Fłucham, fir — odezwał się Igor za jego plecami.

Na taką służbę niewielu mogło sobie pozwolić.

— …a on zabierze cię do domu moim powozem. Dopilnuj, żeby bezpiecznie przekazać go lokajowi, Igorze. Aha, a kiedy już to załatwisz, spróbuj odnaleźć mojego kolegę, pana Gryle’a. Przekaż, że mam dla niego niewielkie zlecenie. Dobranoc, Crispinie. — Gilt poklepał gościa po tłustym policzku. — I nie martw się. Sam się przekonasz, że jutro wszystkie te drobne lęki po prostu znikną…

— Porządny gośś — wymamrotał zadowolony Horsefry. — Jak na suzoziemsa…


* * *

Igor zawiózł Crispina do domu. Przez ten czas jego podopieczny osiągnął stan „wesołego pijanicy” i śpiewał ten rodzaj piosenek, który jest zabawny tylko dla graczy w rugby i dzieci w wieku poniżej jedenastu lat. Dostarczenie go do domu musiało obudzić wszystkich sąsiadów, zwłaszcza że stale powtarzał wers o wielbłądzie.

Potem Igor wrócił do siebie, odstawił powóz, zadbał o konia, po czym udał się do niewielkiego gołębnika za domem. Mieszkały w nim duże, pulchne gołębie, nie takie zwykłe, zakażone dachowe szczury tego miasta. Wybrał jednego tłustego, fachowo wsunął mu na nóżkę srebrną obrączkę z wiadomością i rzucił nim w górę.

Gołębie w Ankh-Morpork są całkiem inteligentne jak na gołębie. Głupota w tym mieście żyje raczej krótko. Ten ptak z pewnością szybko dotrze do dachowej kwatery pana Gryle’a. Igora denerwowało tylko, że gołębie nigdy stamtąd nie wracają…


* * *

Moist szedł gniewnie, a czasem brnął gniewnie między stosami kopert przez opuszczone pomieszczenia poczty. Był w takim nastroju, że miał ochotę kopniakami wybijać dziury w ścianach. Znalazł się w pułapce. Prawdziwej pułapce. Zrobił, co mógł, prawda? Może nad tym miejscem naprawdę ciążyła klątwa… A dobrą nazwą dla niej byłby Groat.

Pchnął drzwi i znalazł się na wielkim dziedzińcu wozowni, wokół którego budynek poczty wyginał się jak litera U. Wozownia wciąż była w użyciu. Kiedy padły usługi pocztowe, dyliżanse przetrwały, jak mówił Groat. Były użyteczne, miały klientów, a poza tym posiadały dziesiątki koni. Koni nie można wcisnąć pod podłogę ani pochować w workach na strychu. Trzeba je karmić. I tak, bardziej czy mniej bezkonfliktowo, woźnice przejęli interes i nadal prowadzili linie pasażerskie.

Moist przyglądał się, jak załadowany dyliżans wytacza się z dziedzińca, gdy nagle jego wzrok przyciągnął jakiś ruch wysoko w górze.

Zdążył się już przyzwyczaić do wieżyczek sekarowych. Miał czasem wrażenie, że wyrosły na każdym dachu. Większość to te nowe skrzynki przesłon instalowane przez kompanię Wielkiego Pnia, ale bez trudu można było znaleźć staromodne semafory z ramionami, a nawet flagi sygnałowe. Te jednak działały wolniej i tylko w linii wzroku, a ta coraz trudniej dawała się wytyczyć wśród rosnącego lasu wież. Jeśli człowiek chciał czegoś więcej niż tylko podstawowej obsługi, szedł do jednej z małych firm sekarowych i wynajmował niedużą wieżę z przesłonami, rezydentnym gargulcem do wypatrywania nadchodzących wiadomości oraz dostępem do wież przekaźnikowych — a jeśli był bogaty, także wyszkolonego operatora. I płacił. Moist nie znał się na nowej technice, ale z tego, co wiedział, cena warta była ręki, nogi albo obu.

Ale te myśli orbitowały w jego mózgu niczym planety wokół centralnego, słonecznego zagadnienia: po jakiego demona nam wieża?

Wyraźnie stała na dachu budynku poczty. Widział ją i słyszał daleki grzechot przesłon. Był też pewien, że zauważył głowę, nim zniknęła z pola widzenia.

Dlaczego mamy tam wieżę i kto z niej korzysta?

Biegiem wrócił do wnętrza. Nigdzie nie znalazł schodów prowadzących na dach, ale kto może wiedzieć, co się ukrywa za stosem listów na końcu jakiegoś zablokowanego korytarza?

Przecisnął się wzdłuż kolejnego przejścia i dotarł do miejsca, gdzie wielkie, zaryglowane podwójne drzwi wychodziły z powrotem na dziedziniec. Były też schody prowadzące w górę. W czerni powyżej z małych lampek bezpieczeństwa ściekały kałuże światła. Oto Urząd Pocztowy, pomyślał Moist. Regulamin stwierdza, że schody mają być oświetlone, i są oświetlone, choć od dziesiątków lat nie korzysta z nich nikt, jedynie latarnik Stanley.

Była tu także stara winda towarowa, jedna z tych niebezpiecznych, działających metodą przepompowywania wody z wielkiego zbiornika deszczówki na dachu. Moist nie wiedział, jak nią kierować, zresztą i tak by jej nie zaufał. Groat twierdził, że winda jest zepsuta.

U stóp schodów, zatarty, ale wciąż rozpoznawalny, wyrysowany był kredowy kontur. Ręce i nogi przedstawiono w niewygodnych położeniach.

Moist przełknął ślinę, ale chwycił poręcz.

Zaczął się wspinać.

Na pierwszym piętrze były drzwi. Otworzyły się bez trudu — odskoczyły wręcz po lekkim dotknięciu klamki i do klatki schodowej wysypała się spiętrzona poczta niczym jakiś skaczący potwór. Most jęknął cicho, kiedy ławice listów spadały kaskadami po schodach.

Sztywno wspiął się na następny podest i znalazł kolejne słabo oświetlone drzwi. Tym razem odsunął się na bok, nim je otworzył. Energia martwych listów i tak pchnęła mu je na nogi, a ich szelest brzmiał jak suchy szept, kiedy wysypywały się w mrok. Całkiem jak nietoperze… Cały ten gmach pełen był martwych listów szepczących coś do siebie w ciemności, gdy ludzie spadali w dół, ku śmierci…

Jeszcze trochę, a skończę jak Groat, zupełnie obłąkany. Ale to przecież nie wszystko. Gdzieś w tym budynku są drzwi…

… „Jego głowa była na całej ścianie”…

Słuchaj no, zwrócił się do swojej wyobraźni, jeśli tak masz zamiar się zachowywać, to więcej cię nie zabiorę.

Ale — zdradziecka jak zwykle — działała nadal. Moist nigdy, naprawdę nigdy nie tknął nikogo nawet palcem. Zawsze wolał raczej uciekać, niż walczyć. A morderstwo… No przecież morderstwo to z całą pewnością czyn absolutny. Nie można popełnić 0,021 morderstwa, prawda? Tylko Pompa uważał chyba, że da się mordować z linijką… No dobrze, może pewne osoby z nizin społecznych doznały pewnych niewygód w związku z jego działaniami, ale… tacy bankierzy, kamienicznicy, nawet barmani? „Oto pańska podwójna brandy, sir, i właśnie 0,0003 pana zabiłem”? Wszystko, co ktokolwiek uczynił, wcześniej czy później wpływało na wszystkich.

Poza tym spora część jego przestępstw nie była nawet przestępstwami. Weźmy na przykład sztuczkę z pierścionkiem. Nigdy nie twierdził, że to pierścień z brylantem. No i to naprawdę smutne, jak szybko uczciwi obywatele usiłowali chwycić okazję i wykorzystać biednego głupiego wędrowca. Coś takiego może zrujnować resztkę wiary w ludzką uczciwość. Poza tym…

Trzecie piętro spuściło kolejną lawinę listów, ale kiedy ustała, korytarz wciąż był zablokowany ścianą papieru. Kiedy Moist podszedł, wypadły jedna czy dwie szeleszczące koperty, grożąc jeszcze jednym osunięciem.

Miał ochotę się wycofać, ale schody były już zasłane kopertami, a chwila nie była właściwa na narciarstwo po suchym stoku.

No ale piąte piętro musi być czyste, prawda? Jak inaczej Sideburn mógłby się dostać do schodów, by zdążyć na swoje spotkanie z wiecznością? Tak, na czwartym, na listowej zaspie, została nawet resztka żółto-czarnego sznura — była tu straż. Mimo to Moist otworzył drzwi z wielką ostrożnością, jak z pewnością zrobił to strażnik.

Wypadły jeden czy dwa listy, ale główna lawina nastąpiła już wcześniej. Kilka stóp za progiem wyrastał znajomy już mur listów, upakowanych gęsto jak warstwy skalne. Strażnik był również tutaj — ktoś próbował przebić się przez ścianę słów i pozostawił otwór. Zapewne włożył do niego rękę po samo ramię, tak jak Moist w tej chwili. I tak jak jego, palce strażnika musiały także dotknąć głębszych pokładów sprasowanych kopert.

Nikt się tędy nie przedostał na schody. Musiałby przeniknąć przez mur listów grubości co najmniej sześciu stóp…

Schody prowadziły jeszcze o poziom wyżej. Moist wspinał się ostrożnie i był już w połowie drogi, gdy usłyszał, jak pod nim rusza kolejna lawina.

Chyba naruszył pokłady na niższym piętrze. Struga listów wypływała z korytarza, niepowstrzymana jak lodowiec. Kiedy czoło dotarło do klatki schodowej, kawały poczty odrywały się i spadały w przepaść. Głęboko w dole drewno zatrzeszczało i pękło. Schody zadygotały.

Moist podbiegł ostatnie kilka stopni, złapał klamkę, szarpnął drzwi i chwycił mocno, gdy runęła następna lawina. Wszystko się już trzęsło. Zabrzmiał głośny trzask, kiedy ustąpiła pozostała część schodów, a Moist pozostał uwieszony u klamki. Obok sypały się listy.

Kołysał się tak z zamkniętymi oczami, aż hałas ustał, choć z dołu wciąż czasem dobiegały jakieś zgrzyty.

Schody zniknęły.

Bardzo ostrożnie Moist uniósł nogi, aż poczuł pod stopami krawędź korytarza. Unikając czynności tak prowokacyjnych jak oddychanie, zmienił chwyt, by trzymać klamkę po obu stronach. Powoli manewrując piętami, przesunął je przez warstwę listów na podłodze, ciągnąc przy tym drzwi. Po chwili obie dłonie już miał na wewnętrznej klamce.

Dopiero wtedy nabrał do płuc stęchłego, suchego powietrza. Szaleńczo drapiąc stopami i wyginając ciało jak łosoś na wędce, wsunął na podłogę korytarza dostateczną część siebie, by nie spaść w dół przez sześćdziesiąt stóp listów i połamanego drewna.

Prawie nie myśląc, zdjął latarnię z haka na futrynie i odwrócił się, by sprawdzić, co go czeka.

Korytarz był jasno oświetlony, z kosztownym dywanem na podłodze. I całkowicie wolny od listów.

Moist wytrzeszczył oczy.

Przecież listy tu były, upchnięte od podłogi po sufit. Widział je, czuł, jak tuż przy nim wysypują się w czeluść klatki schodowej. To nie halucynacja — były solidne, stęchłe, zakurzone i realne. Wiara w cokolwiek innego dowodziłaby obłędu.

Obejrzał się, by spojrzeć na ruinę schodów — i nie zobaczył ani schodów, ani drzwi. Chodnik na podłodze ciągnął się aż do dalekiej ściany.

Moist zdawał sobie sprawę z faktu, że musi istnieć jakieś wytłumaczenie tego zjawiska, ale w tej chwili przychodziło mu do głowy tylko jedno: To dziwne. Ostrożnie dotknął dywanu w miejscu, gdzie powinny być schody… I poczuł chłód, gdy opuszki palców przeniknęły w pustkę.

Zastanowił się. Czy któryś z wcześniejszych nowych poczmistrzów stał tutaj, w tym samym miejscu gdzie ja? Czy chciał przejść po tym, co wyglądało na solidną podłogę, a skończył, staczając się przez pięć pięter bólu?

Moist ruszył bardzo powoli w przeciwnym kierunku; zaczął słyszeć gwar. Był to ogólny, niewyraźny odgłos wielkiego gmachu przy pracy — wołania, stukot maszynerii, szemranie tłumu tysiąca głosów, kółek, kroków, uderzeń stempla, skrzypnięć pióra i trzasków, wszystkie utkane razem w ogromnej przestrzeni, by stać się czystą, dotykalną fakturą komercji.

Korytarz się kończył, dochodząc do prostopadłego przejścia. Gwar dobiegał z jasno oświetlonej przestrzeni poza nim. Moist ruszył do błyszczącej mosiężnej balustrady galeryjki przed sobą…

…i stanął.

No dobrze. Kosztem sporego wysiłku aż do tego miejsca dźwigał ze sobą mózg. Pora, żeby teraz mózg się trochę wysilił.

Hol Urzędu Pocztowego wyglądał jak mroczna pieczara z górami listów w środku. Nie było żadnych galerii, żadnego błyszczącego mosiądzu, krzątającego się personelu, a już z całą pewnością żadnych klientów.

Jedyny okres, kiedy Urząd Pocztowy mógł tak wyglądać, znajdował się w przeszłości. Prawda?

… „I jeszcze takie balkony dookoła głównego holu, na każdym piętrze, zrobione z żelaza jak koronka!”.

Tylko że one nie istniały w teraźniejszości, nie w tu i teraz. A on nie cofnął się w przeszłość, nie tak całkiem. Palce wyczuwały klatkę schodową, gdy oczy widziały dywan na podłodze.

Moist uznał, że stoi w tu i teraz, natomiast patrzy na tu i wtedy. Oczywiście trzeba być wariatem, żeby uwierzyć w coś takiego, ale to w końcu Urząd Pocztowy…

Biedny pan Sideburn stanął na podłodze, której już nie było.

Moist zatrzymał się, zanim wyszedł na galerię. Schylił się, wyciągnął rękę i znowu poczuł chłód na czubkach palców, kiedy te przenikały przez dywan. Kto to… a tak, pan Mutable. Stał tutaj, ale podbiegł, żeby wyjrzeć na dół i…

… „Plask! Wie pan, plasnął o marmur”.

Moist wstał powoli, oparł się o ścianę i ostrożnie wyjrzał do holu.

U sufitu wisiały kandelabry, ale wygaszone, ponieważ światło słoneczne wlewało się przez roziskrzoną kopułę w scenerię wolną od gołębich odchodów, za to rojącą się od ludzi spieszących po czarno-białej podłodze albo zapracowanych za długimi, polerowanymi kontuarami zrobionymi „z cennego drewna, tak mi mówił tato”. Moist stał i patrzył.

Cały obraz tworzyły setki celowych działań, radośnie zlewających się w ogólną anarchię. W dole popychano przez halę wielkie druciane kosze na kółkach, wysypywano na taśmociągi worki listów, urzędnicy gorączkowo rozkładali pocztę do skrytek. To była maszyna zbudowana z ludzi, „sir, szkoda, że pana tam nie było”.

Z daleka po lewej stronie, prawie na końcu hali, stał złoty posąg, trzy, może cztery razy większy niż naturalnych rozmiarów. Przedstawiał smukłego młodego człowieka, najwyraźniej boga, ubranego jedynie w kapelusz ze skrzydełkami, sandały ze skrzydełkami i… Moist wytężył wzrok… listek figowy ze skrzydełkami? Rzeźbiarz uchwycił go w chwili, gdy w szlachetnej misji podrywał się do lotu, niosąc kopertę.

Dominował w hali. Dzisiaj już go nie było, piedestał stał pusty. Jeśli zniknęły kontuary i kandelabry, posąg, choćby tylko wyglądający na złoty, nie miał żadnych szans. Przedstawiał prawdopodobnie Ducha Poczty czy kogoś podobnego.

Tymczasem poczta w dole przemieszczała się bardziej prozaicznym sposobem.

Tuż pod kopułą umieszczono zegar, a jego tarcze wskazywały w cztery strony. Gdy Moist patrzył, duża wskazówka przesunęła się na szczyt, znacząc pełną godzinę.

Zabrzmiała syrena. Nerwowy balet ustał, gdzieś poniżej Moista otworzyły się jakieś drzwi, a dwa rzędy ludzi w mundurach, „sir, ciemnoniebieskie z mosiężnymi guzikami, powinien je pan zobaczyć”, wmaszerowało do głównego holu i w dwuszeregu ustawiło się przed głównymi drzwiami. Potężny mężczyzna w bardziej strojnej wersji tego samego munduru i z twarzą jak ból zęba już na nich czekał; nosił dużą klepsydrę zawieszoną w łożyskowanej klatce u pasa. Spojrzał na czekających, jakby widywał już w życiu gorsze rzeczy, ale nie za często i jedynie na podeszwach swych wielkich butów.

Ze złośliwą satysfakcją uniósł klepsydrę do góry i nabrał tchu, po czym ryknął:

— Obchód numer czteeery… Gotów!

Słowa dotarły do uszu Moista trochę stłumione, jakby słuchał ich przez tekturę. Listonosze, stojący już na baczność, zdołali jakoś wyglądać na dających jeszcze większe baczenie.

— Czwaaarty obchód… czekać, czekać… DORĘCZAAAĆ!

Dwa rzędy listonoszy wymaszerowały obok niego na zewnątrz.

… „Kiedyś byliśmy poczciarzami”…

Muszę znaleźć prawdziwe schody, myślał Moist, odsuwając się znad krawędzi. Teraz… halucynuję przeszłość. A stoję w teraźniejszości. To jak lunatyzm. Ale nie chcę wyjść na powietrze i skończyć jako następny wyrysowany kredą kontur.

Odwrócił się, a ktoś przeszedł prosto przez niego.

Wrażenie okazało się nieprzyjemne, jakby nagle skoczyła mu gorączka. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było widzieć, jak czyjaś głowa przesuwa się przez jego głowę. Widok wypełniała głównie szarość, ze śladami czerwieni i pustą sugestią zatok. Człowiek wolałby nic nie wiedzieć o gałkach ocznych.

… „z twarzą całą powykrzywianą, jakby zobaczył upiora”…

Żołądek podjechał mu do gardła. A kiedy odwrócił się, unosząc rękę do ust, zobaczył młodego listonosza spoglądającego mniej więcej w jego stronę z wyrazem grozy na twarzy — wyrazem będącym zapewne odbiciem niewidzianej twarzy Moista. Po chwili chłopak zadrżał i odszedł pospiesznie.

Czyli pan Ignavia też dotarł tak daleko… Miał dość rozumu, żeby pojąć, co się dzieje z podłogą, ale widzieć, jak cudza głowa przenika przez jego własną, tego już było za wiele.

Moist pobiegł za listonoszem. Tu, na górze, był zagubiony. Obejrzał z Groatem pewnie mniej niż jedną dziesiątą gmachu, ponieważ drogę stale blokowały lodowce listów. Wiedział, że są też inne schody, takie, które wciąż istnieją w teraźniejszości. Parter — to był jego cel. Podłoga, na której można polegać.

Chłopak przeszedł przez drzwi do czegoś, co wyglądało na nieduży pokój zastawiony paczkami. Moist dostrzegł na drugim końcu otwarte drzwi i sugestię balustrady. Przyspieszył — i podłoga zniknęła mu spod nóg.

Zgasło światło. Przez moment był przerażająco świadom listów spadających wraz z nim. Wylądował na kolejnych listach, krztusząc się, gdy nad nim zbierała się warstwa pradawnej, wyschłej poczty. Przez chwilę, poprzez deszcz papieru, widział jakby zakurzone okno, do połowy przesłonięte listami, a potem znów się zanurzył. Stos pod nim zaczął się ruszać, zsuwać w dół i na bok. Zabrzmiał trzask czegoś, co mogło być wyrwanymi z zawiasów drzwiami, i prąd boczny wzmógł się wyraźnie. Moist szaleńczo starał się wydostać na powierzchnię, co udało mu się akurat na czas, by uderzyć głową w futrynę. Potem nurt wciągnął go pod powierzchnię.

Bezradny, koziołkując w rzece papieru, poczuł słaby wstrząs, gdy zawaliła się podłoga. Poczta runęła w dół, porywając go ze sobą, ciskając na kolejny stos kopert. Widok zniknął, kiedy tysiące listów posypało się na niego z góry; po chwili ucichły też dźwięki.

Ciemność i cisza chwyciły go jak w zaciśniętą pięść.

Moist von Lipwig klęczał z głową opartą o ręce. Miał trochę powietrza, ale było stęchłe i nie mogło wystarczyć na długo. Nie był w stanie nawet poruszyć palcem.

Może tu umrzeć. Pewnie umrze. Otaczały go całe tony listów…

— Powierzam swą duszę dowolnemu bogu, który potrafi ją znaleźć — wymamrotał w dusznym powietrzu.

Linia błękitu zatańczyła mu przed oczyma duszy.

To było pismo. Ale mówiło…


Kochana Mamo, dotarłem bezpiecznie i znalazłem dobrą kwaterę przy…


Głos brzmiał, jakby należał do chłopaka ze wsi, ale był tak jakby… skrzypiący. Gdyby list mógł mówić, mówiłby właśnie tak. Szeptał dalej, litery wyginały się i pochylały niezręcznie pod niewprawną ręką piszącego…

…a równocześnie następna linia rozjarzyła się w ciemności, równa i staranna:


Szanowny Panie, mam zaszczyt poinformować, że jestem jedynym wykonawcą testamentu zmarłego Daviego Thrilla z Rezydencji Złączonych Błogosławieństw, a jak się wydaje, pan właśnie jest jedynym…


List mówił dalej, tak starannie, że człowiek wyczuwał niemal biblioteczkę przy biurku i półki pełne książek prawniczych. Tymczasem pojawiła się trzecia linia:


Droga pani Clark, z głębokim żalem informuję, że we wczorajszym starciu z nieprzyjacielem mąż pani, C. Clark, walczył mężnie, ale…


I nagle wszystkie listy odezwały się naraz. Głosy dziesiątkami, setkami, tysiącami wypełniały uszy. Nie krzyczały, po prostu rozwijały słowa, aż jego głowę wypełnił dźwięk formujący nowe słowa — jak instrumenty w orkiestrze, które dzwonią i piszczą, by doprowadzić do kulminacji…

Moist usiłował krzyknąć, ale koperty wciskały mu się w usta.

Wtedy czyjaś dłoń zamknęła się na jego kostce i znalazł się na powietrzu, wisząc głową w dół.

— Ach, Pan Lipvig! — zahuczał głos pana Pompy. — Badał Pan Budynek! Witam W Pańskim Nowym Gabinecie!

Moist wypluł papier i wciągnął powietrze do piekących płuc.

— One… żyją — wysapał. — One żyją! I są złe. Mówią! To nie była halucynacja! Miewałem już halucynacje i one nie bolą! Już wiem, jak zginęli pozostali!

— Cieszę Się Wraz Z Panem, Panie Lipvig! — Pompa odwrócił go głową do góry i ruszył przez pokój, zanurzony w poczcie po piersi. Za nimi przez otwór w stropie ściekała do pokoju cienka strużka listów.

— Nie rozumiesz! One mówią! One chcą… — Moist się zawahał. Wciąż słyszał szepty w głowie… Powiedział głośno, zarówno do siebie, jak i do golema: — Całkiem jakby chciały… być przeczytane.

— Taka Jest Funkcja Listu — odparł spokojnie Pompa. — Przekona Się Pan, Że Prawie Oczyściłem Pańskie Mieszkanie.

— Słuchaj, przecież to papier! A jednak mówiły!

— Tak — zadudnił golem. — To Miejsce Jest Grobowcem Niewysłuchanych Słów. Starają Się Być Usłyszane.

— Nie, daj spokój! Listy to tylko papier. Nie mogą mówić!

— Ja Jestem Tylko Gliną, A Słucham — odparł Pompa z tym samym, doprowadzającym do szału spokojem.

— Tak, ale ty masz dodaną jakąś abrakadabrę…

Czerwony płomień rozjarzył się w oczach golema, który odwrócił się i spojrzał groźnie na Moista.

— Przeniosłem się… wstecz w czasie. Tak myślę — wymruczał Moist i cofnął się. — Ale… w głowie. To tak zginął Sideburn. Spadł ze schodów, których w przeszłości tam nie było. A pan Ignavia umarł z przerażenia. Jestem tego pewien! Ale byłem też wewnątrz listów! I musiała tam być taka… dziura w podłodze albo co… I ja… spadłem i… — Urwał. — Ten budynek potrzebuje kapłana albo maga. Kogoś, kto zna się na takich sprawach. Nie mnie!

Golem nabrał w obie ręce listów, które jeszcze niedawno przysypywały jego podopiecznego.

— Pan Jest Poczmistrzem, Panie Lipvig.

— To tylko sztuczka Vetinariego! Nie jestem listonoszem, jestem oszustem…

— Panie Lipwig… — odezwał się nerwowy głos z tyłu, od strony drzwi.

Moist odwrócił się i zobaczył młodego Stanleya, który drgnął, widząc jego minę.

— Tak? — burknął Moist. — Czego, do demona… O co chodzi, Stanley? W tej chwili jestem trochę zajęty…

— Jest tu kilku ludzi — wyjaśnił Stanley z niepewnym uśmiechem. — Czekają na dole. Kilku ludzi.

Moist popatrzył gniewnie, ale Stanley najwyraźniej już skończył.

— A ci ludzie chcą…? — ponaglił Moist.

— Chcą pana spotkać, panie Lipwig — oznajmił Stanley. — Powiedzieli, że chcą się widzieć z człowiekiem, który chce być poczmistrzem.

— Wcale nie chcę… — zaczął Moist i urwał. Nie powinien przecież odgrywać się na chłopaku.

— Przepraszam, Panie Poczmistrzu — odezwał się za nim golem. — Chciałbym Dokończyć Przydzielone Mi Zadanie.

Moist odsunął się, a gliniany osobnik wyszedł na korytarz. Stare deski jęczały pod jego ogromnymi stopami. Na zewnątrz widać było, w jaki sposób zdołał opróżnić gabinet. Ściany innych pokojów wyginały się na zewnątrz niemal do granic eksplozji. Kiedy golem wciska gdzieś jakieś rzeczy, pozostają wciśnięte.

Widok brnącej wielkiej postaci trochę Moista uspokoił. W panu Pompie było coś niezwykle… no… niezwykle przyziemnego.

W tej chwili bardzo potrzebował normalności, rozmowy z normalnymi ludźmi, normalnych zadań do wykonania, by przepędzić z głowy tamte głosy. Strzepnął skrawki papieru z coraz brudniejszego garnituru.

— No dobrze — rzekł, rozglądając się za krawatem, który znalazł wiszący na plecach. — Zobaczę, czego chcą.


* * *

Czekali na półpiętrze głównych schodów. Byli starymi ludźmi, chudymi i przygarbionymi, jakby nieco starszymi kopiami Groata. Nosili takie same stare uniformy i było w nich coś dziwnego.

Każdy nosił też szkielet gołębia przymocowany do czapki z daszkiem.

— Czy jestżeś Człowiekiem Nieofrankowanym? — zapytał chrapliwie jeden z nich, kiedy Moist się zbliżył.

— Co? Kto? Kim jestem? — zdumiał się Moist. Nadzieja na normalność zaczęła się nagle rozwiewać.

— Tak, jest pan, sir — szepnął stojący obok Stanley. — Musi pan powiedzieć, że tak, sir. O rany, sir, szkoda że nie ja to robię.

— Co robisz?

— Po raz drugi: czy jestżeś Człowiekiem Nieofrankowanym? — zapytał staruszek z zagniewaną miną.

Moist zauważył, że brakuje mu czubków środkowych palców prawej dłoni.

— Przypuszczam, że tak. Skoro nalegacie…

Nie spotkało się to z aprobatą.

— Po raz ostatni więc: czy jestżeś Człowiekiem Nieofrankowanym? — Tym razem w głosie zadźwięczała groźba.

— Tak, niech będzie! Dla celów tej konwersacji, tak! Jestem Człowiekiem Nieofrankowanym! — wykrzyknął Moist. — A teraz czy możemy…

Coś czarnego opadło mu z tyłu na głowę; poczuł, jak sznurek zaciska się wokół szyi.

— Człowiek Nieofrankowany jest opieszały — zaskrzypiał inny starczy głos. — Żaden to listonosz.

— Wszystko będzie dobrze, sir — odezwał się głos Stanleya. Moist próbował się wyrwać. — Niech pan się nie martwi, pan Groat panem pokieruje. Łatwo da pan sobie radę, sir.

— Z czym? Puśćcie mnie, wy stare tępaki!

— Człowiek Nieofrankowany lęka się Toru! — syknął jeden z napastników.

— Tak, Człowiek Nieofrankowany nieprędko będzie Zwrócony do Nadawcy — stwierdził inny.

— Człowiek Nieofrankowany musi zostać zważony — uznał trzeci.

— Stanley, sprowadź tu zaraz pana Pompę! — krzyknął Moist, ale worek na głowie był gruby i ciasny.

— Nie mogę tego zrobić, sir — odparł Stanley. — Całkiem nie mogę. Wszystko będzie dobrze, sir. To tylko… tylko test, sir. To Zakon Pocztowy, sir.

Śmieszne czapki, przypomniał sobie Moist i uspokoił się. Zawiązywanie oczu i groźby… Znam to wszystko. To mistycyzm rzemieślników. Nie ma chyba na świecie miasta bez swego Lojalnego, Pradawnego, Sprawiedliwego czy Hermetycznego Stowarzyszenia małych ludzi, którzy wierzą, że posiądą starożytne tajemnice w zamian za parę godzin co czwartek — i którzy nie zdają sobie sprawy, jak głupio wyglądają w długich szatach. Powinienem się domyślić… do kilkunastu sam przystąpiłem. Założę się, że mają tajne powitanie. Znam więcej tajnych powitań niż bogów. Grozi mi z grubsza tyle, ile w klasie pięciolatków. Pewnie mniej. Człowiek Nieofrankowany… też coś.

Rozluźnił się. Pozwolił sprowadzić się ze schodów i obrócić dookoła. Tak, zgadza się. Nowicjusz powinien się bać, ale przecież wszyscy wiedzą, że to taka zabawa towarzyska. Zabrzmi to groźnie, może nawet sprawiać wrażenie groźnego, ale żadnego zagrożenia nie będzie. Przypomniał sobie, jak wstępował… co to było?

A tak… Wyznawcy Bruzdy w jakimś miasteczku zarośniętym głąbami[3]. Wyznawcy zawiązali mu oczy, naturalnie, a potem wydawali najstraszniejsze dźwięki, jakie umieli sobie wyobrazić. Na końcu głos w ciemności powiedział „A teraz podaj rękę Dawnemu Panu”, Moist wyciągnął dłoń i uścisnął kozie kopytko. Ci, którzy wyszli stamtąd z czystą bielizną, wygrywali.

Następnego dnia trzech ze swych ufnych nowych braci naciągnął na osiemdziesiąt dolarów. W tej chwili nie wydawało się to już takie zabawne.

Starzy listonosze prowadzili go do głównej hali — poznał to po echach. Byli tam również inni ludzie, jak stwierdzały krótkie włoski na karku. Może nie tylko ludzie — zdawało mu się, że słyszy zduszony warkot. Ale tak to powinno działać, prawda? Wszystko ma brzmieć niepokojąco. Kluczem jest, by zachowywać się mężnie, udawać szczerego i odważnego.

Eskorta go puściła. Moist stał przez chwilę w ciemności, a potem poczuł, że ktoś chwyta go za łokieć.

— To ja, sir, starszy listonosz w okresie próbnym Groat, sir. Proszę się niczym nie martwić, sir. Jestem dzisiaj pańskim Tymczasowym Diakonem.

— Czy to konieczne, panie Groat? — westchnął Moist. — Mianowano mnie poczmistrzem, wie pan…

— Mianowano, tak. Ale jeszcze nie uznano, sir. Dowód nadania nie jest dowodem doręczenia, sir.

— O czym pan mówi?

— Nie można zdradzać tajemnic Człowiekowi Nieofrankowanemu, sir — oświadczył nabożnie Groat. — Dobrze panu szło, dotarł pan aż tutaj.

— No, niech będzie. — Moist starał się, by zabrzmiało to dobrodusznie. — W końcu co najgorszego może się zdarzyć?

Groat milczał.

— Powiedziałem… — zaczął Moist.

— Musiałem się zastanowić, sir. Niech pomyślę… Tak, sir. Najgorsze, co może się zdarzyć, to że straci pan palce jednej ręki, zostanie kaleką na całe życie i połamie sobie połowę kości. Aha, i wtedy pana nie przyjmą… Ale nie ma powodów do niepokoju, sir, najmniejszych…

W górze zahuczał potężny głos:

— Kto sprowadza Człowieka Nieofrankowanego?

Obok Moista Groat odchrząknął, a kiedy przemówił, głos mu wyraźnie drżał.

— Ja, starszy listonosz w okresie próbnym Tolliver Groat, przyprowadzam Człowieka Nieofrankowanego.

— Mówił pan o tych kościach, żeby mnie wystraszyć, tak? — syknął Moist.

— A czy stanie on w Mroku Nocy? — zapytał głos.

— Właśnie stoi, Czcigodny Mistrzu! — wykrzyknął radośnie Groat, po czym dodał szeptem: — Niektórzy z chłopców byli naprawdę zachwyceni, kiedy odzyskał pan litery z napisu.

— Dobrze. A wracając do tych połamanych kości…

— Niech zatem drogę przez Tor utoruje! — nakazał niewidoczny właściciel głosu.

— Przejdziemy teraz do przodu, sir. Spokojnie — szeptał gorączkowo Groat. — O, tutaj. Niech się pan zatrzyma.

— Zaraz! — rzekł Moist. — Wszystko to… ma mnie tylko przestraszyć, tak?

— Proszę zostawić to mnie, sir.

— Ale przecież… — zaczął Moist i poczuł w ustach kaptur.

— Niech włoży Buty! — ciągnął głos.

Zabawne, jak można usłyszeć wielkie litery, pomyślał Moist, próbując nie udusić się tkaniną.

— Stoi przed panem para butów, sir — napłynął chrapliwy szept Groata. — Proszę je włożyć. Żaden kłopot, sir.

— Pff! To jasne, ale…

— Buty, sir! Proszę!

Moist niezręcznie zdjął swoje i wsunął stopy w niewidzialne buty. Okazały się ciężkie jak z ołowiu.

— Ciężki jest marsz Człowieka Nieofrankowanego — zaintonował grzmiący głos. — Niech idzie dalej!

Moist zrobił następny krok, nadepnął na coś, co się potoczyło, zachwiał się i upadł. Poczuł agonalne cierpienie, kiedy goleniem uderzył o metal.

— Pocztowcy! — zahuczał znowu potężny głos. — Jaka jest Pierwsza Klątwa?

Z ciemności odpowiedziały chórem liczne głosy:

— Szlag, no uwierzyłbyś? Zabawki, wózki, narzędzia ogrodowe… Nic ich nie obchodzi, co zostawiają na ścieżce w te ciemne poranki!

— Czy Człowiek Nieofrankowany zakrzyknął?

Chyba złamałem sobie szczękę, myślał Moist, kiedy Groat pomógł mu wstać na nogi. Chyba złamałem sobie szczękę!

— Brawo, sir! — wyszeptał staruszek i podniósł głos, przemawiając do niewidocznych patrzących. — Nie zakrzyknął, Czcigodny Mistrzu, ale był nieugięty!

— A zatem podajcie mu Torbę! — zahuczał znowu głos.

Moist powoli zaczynał go nienawidzić.

Niewidzialne ręce przełożyły pas przez ramię Moista. Kiedy puściły, ciężar zgiął go wpół.

— Torba Listonosza ciężka jest, jednakże wkrótce będzie lekka! — odbiło się echem od ścian.

Nikt nic nie mówił o bólu. No nie, właściwie mówili, ale nie uprzedzili, że to na poważnie…

— Dalej, sir — ponaglił go niewidoczny u boku Groat. — To jest Tor Listonosza, proszę o tym pamiętać.

Moist przesunął się naprzód bardzo ostrożnie i poczuł, jak stopa odpycha coś turkoczącego.

— Nie nadepnął na Wrotkę, Czcigodny Mistrzu! — zameldował Groat niewidzialnym widzom.

Moist, obolały, ale pełen nadziei, z wahaniem zrobił jeszcze dwa kroki. Znów zabrzęczało i coś odbiło się od jego buta.

— Niedbale Porzucona Butelka po Piwie też go nie zatrzymała! — krzyknął Groat tryumfalnie.

Ośmielony Moist zaryzykował następny krok, nadepnął na coś śliskiego i poczuł, że jego noga oddala się naprzód i do góry, ale bez niego. Wylądował ciężko na plecach, głową uderzył o podłogę. Był pewien, że słyszy trzask pękającej czaszki.

— Listonosze! Jaka jest Druga Klątwa? — zapytał dźwięczny głos.

— Psy! Powiadam ci, nie istnieje coś takiego jak dobry pies! Jak już nie gryzą, to paskudzą! A to jak stanąć na oleju maszynowym!

Moist ukląkł z wysiłkiem. W głowie mu się kręciło.

— Już dobrze, nic się nie stało, niech pan idzie dalej! — syczał Groat, chwytając go za łokieć. — Przejdzie pan, w śniegu czy deszczu! — Zniżył głos jeszcze bardziej. — Proszę pamiętać, co jest napisane na budynku!

— Pani Cake? — wymamrotał Moist, a potem pomyślał: To był deszcz czy śnieg? A może deszcz ze śniegiem?

Usłyszał jakiś ruch i zgarbił się nad ciężką torbą, gdy woda przemoczyła go do suchej nitki, a użyte z nadmiernym entuzjazmem wiadro odbiło się od głowy.

Czyli deszcz… Wyprostował się, poczuł lodowate zimno spływające mu po plecach i niemal krzyknął.

— To były kostki lodu — szepnął Groat. — Dostałem je z kostnicy, ale proszę się nie martwić, sir, prawie nieużywane. To najlepsze, czego o tej porze roku mogliśmy użyć zamiast śniegu. Przepraszamy. I proszę się o nic nie martwić, sir.

— Niech będą sprawdzone Listy! — zagrzmiał rozkazujący głos.

Dłoń Groata sięgnęła do torby i tryumfalnie podniosła list. Moist chwiał się na wszystkie strony.

— Ja, starszy listonosz w okresie… Och, przepraszam na momencik, Czcigodny Mistrzu… — Moist poczuł, że jego głowa ściągana jest do poziomu ust Groata. Staruszek szepnął: — Zostałem starszym listonoszem na okres próbny czy już na stałe, sir?

— Co? Na stałe, tak, na stałe! — zapewnił Moist. Lodowata woda napełniała mu buty. — Stanowczo.

— Ja, starszy listonosz Groat, oznajmiam niniejszym, że list ten suchy jest jak pieprz, Czcigodny Mistrzu! — zawołał tryumfalnie Groat.

Tym razem w głosie władzy zabrzmiała nuta złośliwej uciechy.

— A więc niech… go doręczy!

W dusznym mroku pod workiem poczucie zagrożenia Moista zaryglowało drzwi i ukryło się w piwnicy. W tym miejscu niewidzialni chórzyści pochylili się z ciekawością. W tym miejscu to już nie była zabawa.

— Właściwie to niczego nie zapisałem, chcę zauważyć — zaczął, kołysząc się na nogach.

— Ostrożnie teraz, ostrożnie — syknął Groat, nie zwracając uwagi na jego słowa. — Już prawie koniec! Tuż przed panem są drzwi, a w drzwiach szczelina na listy… Czy mógłby chwilę odetchnąć, Czcigodny Mistrzu? Paskudnie przywalił głową…

— Odetchnąć, bracie Groat? Może po to, żebyś mógł mu udzielić jednej czy drugiej wskazówki? — zapytał z pogardą rządzący głos.

— Czcigodny Mistrzu, rytuał mówi, że Człowiek Nieofrankowany ma prawo do…

— Ten Człowiek Nieofrankowany musi iść sam! Bez pomocy, Tolliverze Groat! On nie chce zostać młodszym listonoszem, o nie, ani nawet starszym listonoszem! To nie dla niego! On chce jednym skokiem dotrzeć do rangi poczmistrza! Więc nie bawimy się tu w listonosza Stuka, młodszy listonoszu Groat! Ty nas do tego namówiłeś! I nie będziemy tracić czasu! Ma nam pokazać, ile jest wart!

— Proszę do mnie mówić starszy listonoszu Groat, bardzo byłbym wdzięczny! — wrzasnął Groat.

— Nie będziesz prawdziwym starszym listonoszem, Tolliverze Groat, jeśli on nie przejdzie tej próby!

— Tak? A niby kto powiedział, że jesteś Czcigodnym Mistrzem, George’u Aggy? Zostałeś Czcigodnym Mistrzem, bo pierwszy wybierałeś sobie szatę!

Głos Czcigodnego Mistrza stał się trochę mniej władczy.

— Porządny z ciebie gość, Tolliverze Groat, przyznaję. Ale te bajki, które opowiadasz, o tym, że pewnego dnia zjawi się prawdziwy poczmistrz i wszystko naprawi, są po prostu… głupie. Rozejrzyj się może, co? Ten gmach miał swoje piękne dni, jak my wszyscy. Ale skoro zamierzasz się tak upierać, załatwimy to zgodnie z regulaminem.

— No to dobrze! — rzekł Groat.

— No to dobrze! — powtórzył Czcigodny Mistrz.

Tajne stowarzyszenie pocztowców, pomyślał Moist. Ale… po co?

Groat westchnął i przysunął się bliżej.

— Kiedy skończymy, będzie demoniczna awantura — szepnął Moistowi do ucha. — Przepraszam za to, sir. Niech pan po prostu doręczy list. Wierzę w pana, sir!

Odstąpił.

W ciemnej nocy pod workiem, oszołomiony i zakrwawiony, Moist pokuśtykał naprzód, wyciągając przed sobą ręce. Odnalazł drzwi, potem przesunął dłońmi po ich powierzchni, na próżno szukając szczeliny na listy. Znalazł ją w końcu o stopę nad ziemią.

No dobra, dobra, wepchnę tam ten nieszczęsny list i skończymy tę głupią pantomimę.

Ale to przecież nie zabawa. Niejedna z tych imprez, w których wszyscy wiedzą, że stary Harry musi tylko wymamrotać właściwe słowa, by stać się najnowszym członkiem Lojalnego Stowarzyszenia Tapicerów. Wokół byli ludzie, którzy traktowali to poważnie.

No cóż, musi tylko wrzucić list przez szczelinę, prawda? Czy to może być trudne?… Zaraz, zaraz… Czy jednemu z ludzi, którzy go tu prowadzili, nie brakowało czubków palców u jednej ręki?

I nagle Moist się rozgniewał. Gniew przebił się nawet przez ból rozbitego podbródka. Nie musi tego robić. A przynajmniej nie musi tego robić w taki sposób. Źle by to wyglądało, gdyby nie był lepszym graczem w les durnieures risibles od tej gromady starych durniów!

Wyprostował się, tłumiąc jęk, i ściągnął z głowy worek. Wciąż otaczała go ciemność, ale nakrapiana błyskami zza klapek kilkunastu ślepych latarni.

— On zdjął worek! — krzyknął ktoś.

— Człowiek Nieofrankowany może postanowić, by pozostać w mroku — oznajmił Moist. — Ale Listonosz kocha Światło.

Klapa latarni uchyliła się trochę szerzej.

— Moment, nie mogę tego znaleźć w księdze — poskarżył się płaczliwy głos. — Gdzie niby to jest napisane?

Trzeba działać szybko. Moist owinął workiem rękę i podniósł klapkę w szczelinie na listy. Drugą ręką chwycił pierwszy z brzegu list z torby, wepchnął go do szczeliny, a potem wyrwał zaimprowizowaną rękawicę. Rozerwała się, jak ucięta nożycami.

— Listonosze, jaka jest Trzecia Klątwa?! — wykrzyknął tryumfalnie Groat. — Wszyscy razem, chłopcy: Do licha, z czego oni robią te klapki, z brzytew?

Odpowiedziała mu urażona cisza.

— Nie miał worka… — mruknęła postać w długiej szacie.

— Miał! Owinął go na ręku! Powiedzcie, gdzie jest napisane, że nie wolno mu tego robić! — wrzasnął Groat. — Mówiłem wam! On jest tym, na którego czekaliśmy!

— Pozostała jeszcze ostatnia próba — przypomniał Czcigodny Mistrz.

— O jakiej ostatniej próbie mówisz, George’u Aggy? Doręczył pocztę! — zaprotestował Groat. — Lord Vetinari mianował go poczmistrzem, a on utorował sobie Tor.

— Vetinari? Przecież rządzi tu ledwie od pięciu minut. Kim jest, żeby decydować, kto będzie poczmistrzem? Czy jego ojciec był listonoszem? Nie. Ani jego dziad! Popatrzcie tylko, jakich ludzi przysyła! Sam mówiłeś, że to chytre dranie, które nie mają we krwi nawet kropli pocztowego atramentu.

— Myślę, że ten potrafi…

— Musi przejść ostateczny test — oświadczył surowo Czcigodny Mistrz. — I wiesz, na czym on polega.

— To będzie morderstwo! — wystraszył się Groat. — Nie możecie…

— Mam ci znów powtórzyć, młody Tolly, żebyś zamknął jadaczkę? I co, panie poczmistrzu? Czy zmierzysz się z największym wyzwaniem listonosza? Czy zmierzysz się… — głos urwał dla efektu i na wypadek, gdyby zabrzmiało kilka akordów złowieszczej muzyki — …z Nieprzyjacielem u Bramy?

— Zmierzę się i pokonam go, jeśli tego żądacie! — odparł Moist.

Ten dureń nazwał go poczmistrzem! To zadziałało! Mów, jakbyś to ty rządził, a zaczną w to wierzyć! I to „pokonam go” też było niezłym pociągnięciem.

— Żądamy! O tak, żądamy! — odpowiedzieli chórem pocztowcy w długich szatach.

Groat — brodaty cień w mroku — chwycił dłoń Moista i ku jego zdumieniu, uścisnął ją.

— Przepraszam za to, panie Lipwig — powiedział. — Nie spodziewałem się tego wszystkiego. Oszukują. Ale poradzi pan sobie. Może pan wierzyć starszemu listonoszowi Groatowi, sir.

Cofnął rękę, a Moist poczuł w dłoni coś małego i zimnego. Zacisnął na tym palce. Nie spodziewał się tego wszystkiego?

— No dobrze, poczmistrzu — rzekł Czcigodny Mistrz. — To prosty test. Wszystko, co musi pan zrobić, prawda, to stać tu nadal, na własnych nogach, za minutę od teraz. Jasne? Wiejemy, chłopcy!

Zaszeleściły szaty, zadudniły szybkie kroki, trzasnęły dalekie drzwi. Moist został sam w milczącym, cuchnącym gołębiami pomieszczeniu.

Jaka jeszcze próba mogła pozostać? Spróbował sobie przypomnieć wszystkie słowa wypisane na frontonie budynku. Trolle? Smoki? Zielone stwory z zębami? Otworzył dłoń, by sprawdzić, co wsunął mu Groat.

Wyglądało to całkiem jak gwizdek.

Gdzieś w ciemności drzwi otworzyły się i zamknęły znowu. Potem zabrzmiał daleki odgłos zmierzających ku niemu łap.

Psy…

Moist odwrócił się i pobiegł przez hol do cokołu. Wspiął się na niego. Nie sprawi wielkich problemów dużym psom, ale przynajmniej ich łby znajdą się na wysokości kopniaka.

Usłyszał szczeknięcie i rozciągnął usta w uśmiechu. Takie szczeknięcie wystarczy usłyszeć raz… Nie było szczególnie agresywne, ponieważ wydobywało się z paszczy zdolnej skruszyć czaszkę. Kiedy ktoś jest do tego zdolny, nie musi się specjalnie reklamować. Wieści same się rozchodzą.

To będzie… ironiczne. Naprawdę udało im się zdobyć lipwigzery!

Moist czekał, aż w blasku latarni zobaczy oczy psów, po czym powiedział:

Schlat!

Psy zahamowały i spojrzały na niego. Wyraźnie uznały, że coś się tu nie zgadza. Moist westchnął i zsunął się z cokołu.

— Posłuchajcie — rzekł. Położył ręce na obu zadach i lekko pchnął ku dołowi. — Fakt, o którym wiedzą wszyscy, to ten, że żadnym sukom lipwigzerów nigdy nie pozwolono opuścić kraju. To pozwala utrzymać wysoką cenę zwierząt… Schlat, mówię!… A każdy szczeniak jest nauczony lipwigzańskich rozkazów! To stary kraj do was przemawia, chłopcy! Schlat!

Psy siadły natychmiast.

— Grzeczne pieski — powiedział Moist.

To prawda, co mawiali tacy ludzie jak jego dziadek: kiedy już człowiek przebije się przez tę ich zdolność odgryzienia nogi jednym kłapnięciem, są to bardzo miłe zwierzaki.

Złożył dłonie koło ust i krzyknął:

— Panowie! Możecie już podejść bezpiecznie!

Listonosze nasłuchiwali, to pewne. Czekali na wrzaski i warkot.

Dalekie drzwi otworzyły się znowu.

— Podejdźcie! — rzucił Moist.

Psy obejrzały się, by popatrzeć na zbliżającą się gromadkę listonoszy. Zawarczały przy tym — długi, nieprzerwany turkot wydobył się z paszczy.

Teraz mógł dobrze się przyjrzeć tajemniczemu zakonowi. Nosili długie szaty, oczywiście, bo bez takich szat nie może działać żadne tajne stowarzyszenie. Teraz zdjęli kaptury i każdy z podstarzałych mężczyzn[4] miał na głowie czapkę z daszkiem, a na niej umocowany ptasi szkielet.

— No więc, drogi panie, wiedzieliśmy, że Tolliver wsunie panu psi gwizdek…

— To? — Moist otworzył dłoń. — Nie użyłem go. On tylko je złości.

Listonosze patrzyli na siedzące psy.

— Ale skłonił je pan, żeby usiadły, sir…

— Mogę kazać im robić co innego. Wystarczy, że powiem słowo.

— Eee… Na zewnątrz czeka dwóch chłopców z kagańcami, jeśli nie ma pan nic przeciw temu, sir — wtrącił Groat, gdy zakon wycofywał się powoli. — Bo my się dzi-dzi-dziecznie obawiamy psów. To cecha listonoszy.

— Mogę was zapewnić, że mój głos trzyma je w tej chwili pod kontrolą mocniej niż stal — zapewnił Moist.

Prawdopodobnie była to bzdura, ale dobra bzdura. Warkot jednego z psów nabrał tonu, jaki pojawiał się zwykle tuż przed przemianą zwierzęcia w pocisk z zębatą głowicą.

Vodit! — krzyknął Moist. — Przepraszam za to, panowie — dodał. — Wasza obecność chyba je niepokoi. Potrafią wyczuć strach, jak panowie zapewne wiecie.

— Proszę posłuchać, naprawdę przepraszamy, zgadza się? — odezwał się ktoś, kto miał głos sugerujący, że należy do Czcigodnego Mistrza. — Musieliśmy być pewni, zgadza się?

— Czyli jestem poczmistrzem? — spytał Moist.

— Absolutnie, sir. Żaden problem. Bądź pozdrowiony, o poczmistrzu!

Szybko się uczy, pomyślał Moist.

— Sądzę, że tylko… — zaczął, gdy na końcu hali otworzyły się podwójne drzwi.

Wkroczył pan Pompa, niosąc duże pudło. Otwieranie ciężkich drzwi, kiedy niesie się coś oburącz, powinno być dość trudne — ale nie jeśli jest się golemem. Golemy zwyczajnie przechodzą, a drzwi mogą się otworzyć albo próbować pozostać zamknięte, to już ich wybór.

Psy wystartowały jak fajerwerki. Listonosze wystartowali w przeciwnym kierunku i wspięli się na podium za Moistem z szybkością godną podziwu u osób w tym wieku.

Pan Pompa szedł naprzód, miażdżąc stopami resztki Toru. Zakołysał się, gdy zwierzęta uderzyły w niego, po czym spokojnie odstawił pudło i podniósł oba psy za karki.

— Na Zewnątrz Czekają Jacyś Dżentelmeni Z Siatkami, W Rękawicach I Niezwykle Grubej Odzieży, Panie Lipvig — powiedział. — Twierdzą, Że Pracują Dla Pana Harry’ego Króla. Chcą Wiedzieć, Czy Już Pan Skończył Z Tymi Psami.

— Harry’ego Króla? — powtórzył Moist.

— To ważny handlarz odpadkami, sir — wyjaśnił Groat. — Przypuszczam, że psy są wypożyczone od niego. Nocą wypuszcza je wolno na swoje place.

— Żaden złodziej się tam nie dostanie, co?

— Myślę, że jest zadowolony, jeśli się jakiś dostanie, sir. Oszczędza na karmie dla psów.

— Ha! Proszę je zabrać, panie Pompa — polecił Moist.

Lipwigzery… To było takie proste…

Kiedy golem odwrócił się, trzymając pod pachami po skamlącym psie, Moist dodał jeszcze:

— Panu Królowi musi dobrze iść w interesach, jeśli trzyma lipwigzery jako zwykłe psy strażnicze.

— Lipwigzery? U Harry’ego Króla? Wielkie nieba, sir, stary Harry w życiu by nie kupił modnych zagranicznych psów, kiedy może kupić mieszańce. Nie on — zapewnił Groat. — Prawdopodobnie mają w sobie część krwi lipwigzera, i to tej najgorszej. Ha, rasowy lipwigzer nie wytrzymałby pewnie i pięciu minut przeciw niektórym kundlom z naszych zaułków. Niektóre mają w sobie trochę krokodyla.

Zapadła cisza. Po chwili Moist odezwał się nieobecnym głosem:

— Czyli… to stanowczo nie były importowane rasowe egzemplarze?

— Ręczę głową, sir. To jakiś kłopot, sir?

— Co? Ehm… nie. Nie, skąd.

— Bo mówi pan, jakby był pan rozczarowany, sir. Albo co…

— Nie, w porządku. Żaden problem — stwierdził zamyślony Moist. — Wie pan, naprawdę muszę oddać rzeczy do prania. I może kupić nowe buty…

Drzwi otworzyły się po raz kolejny, odsłaniając nie powracające psy, ale znów pana Pompę. Podniósł pudło, które wcześniej zostawił, i ruszył w stronę Moista.

— No, na nas już pora — stwierdził Czcigodny Mistrz. — Miło było pana poznać, panie Lipwig.

— I to wszystko? Nie ma jakiejś ceremonii albo czegoś takiego?

— Och, to pomysły Tollivera, nic więcej — wyjaśnił Czcigodny Mistrz. — Przyjemnie zobaczyć, że stary urząd pocztowy nadal stoi, naprawdę przyjemnie, ale dzisiaj liczą się tylko sekary, zgadza się? Młody Tolliver uważa, że da się to wszystko znowu uruchomić, ale był dzieciakiem, kiedy system się załamał. Pewnych rzeczy nie można naprawić, panie Lipwig. Jasne, może się pan tytułować poczmistrzem, ale od czego pan zacznie, żeby tu wszystko znowu działało? To skamielina, drogi panie, tak samo jak my.

— Pańskie Nakrycie Głowy, Sir — oznajmił pan Pompa.

— Co takiego?

Moist się obejrzał. Golem stał cierpliwie przy podeście i trzymał w rękach czapkę.

To była pocztowa czapka z daszkiem, złota, ze złotymi skrzydełkami. Moist wziął ją i zobaczył, że złoto to tylko farba, popękana i złuszczona, a skrzydełka to wysuszone skrzydła prawdziwego gołębia, które rozsypały się niemal od dotknięcia. Kiedy golem trzymał ją w świetle, lśniła jak przedmiot ze starożytnego grobowca. W rękach Moista trzeszczała cicho, pachniała strychem i sypała złocistymi płatkami. Wewnątrz, na brudnej metce, dostrzegł słowa: „Boult Locke, Uniformy Militarne i Ceremonialne, ul. Zapiekanki Brzoskwiniowej, A-M, Rozmiar: 7 ¼”.

— Jest Też Para Butów Ze Skrzydełkami — poinformował pan Pompa. — Oraz Coś W Rodzaju Elastycznego…

— Daruj sobie ten element! — przerwał mu podniecony Groat. — Gdzie to znalazłeś? Szukaliśmy wszędzie! Przez lata!

— Leżało Pod Listami W Gabinecie Poczmistrza, Panie Groat.

— Niemożliwe, to niemożliwe! Przesiewaliśmy te listy dziesiątki razy! Widziałem każdy cal dywanu w tym gabinecie!

— Wiele poczty, eee… przemieściło się dzisiaj — wtrącił Moist.

— To Prawda — potwierdził golem. — Pan Lipvig Wpadł Przez Sufit.

— I w ten sposób to wszystko znalazł, tak?! — zawołał radośnie Groat. — Widzicie? Wszystko zaczyna się sprawdzać! Przepowiednia!

— Nie ma żadnej przepowiedni, Tolliverze. — Czcigodny Mistrz ze smutkiem pokręcił głową. — Wiem, ty uważasz, że jest. Ale pragnienie, żeby ktoś pojawił się pewnego dnia i uporządkował ten chaos, to nie to samo co przepowiednia. Nie tak naprawdę.

— Znowu słyszeliśmy, jak listy mówią! Szepczą po nocach. Musieliśmy czytać regulamin, żeby je uciszyć. Tak jak powiedział ten mag!

— No tak, pewnie… Wiesz przecież, co dawniej mawialiśmy: trzeba być wariatem, żeby tutaj pracować — westchnął Czcigodny Mistrz. — To już skończone, Tolliverze. Naprawdę skończone. To miasto już nawet nas nie potrzebuje.

— Proszę włożyć tę czapkę, panie Lipwig! — poprosił Groat. — Los przysłał ją akurat w tej chwili. Niech ją pan włoży i zobaczymy, co się stanie!

— Jeśli wszyscy są tego zdania… — mruknął Moist. Uniósł czapkę nad głową i zawahał się. — Nic się nie stanie, prawda? Bo mam za sobą bardzo dziwny dzień…

— Nie, nic się nie stanie — stwierdził Czcigodny Mistrz. — Nigdy nic się nie staje. Och, kiedyś wszyscy myśleliśmy inaczej. Za każdym razem, kiedy ktoś mówił, że zawiesili z powrotem kandelabry albo że ktoś doręczył pocztę, myśleliśmy: Może już się skończyło, może tym razem naprawdę się uda. A ten oto młody Tolliver był szczęśliwy, kiedy na budynku znów pojawił się napis. To go podekscytowało. Pomyślał, że może tym razem się uda. Ale nigdy się nie udaje, bo to miejsce jest przeklętte.

— To znaczy przeklęte z dodatkowym te?

— Zgadza się, sir. Najgorszy rodzaj klątwy. A teraz niech pan włoży czapkę. Przynajmniej ochroni przed deszczem.

Moist gotów był wsadzić czapkę na głowę, kiedy zauważył, że starzy listonosze się cofają.

— Nie jesteście pewni! — krzyknął i pogroził im palcem. — Nie jesteście wcale tacy pewni, tak? Wy wszyscy! Myślicie sobie: Hm, może tym razem się uda, tak? Wstrzymujecie oddech! Widzę to! Nadzieja to straszna rzecz, panowie!

Włożył czapkę.

— Czuje pan coś? — spytał po chwili Groat.

— Trochę… drapie — wyznał Moist.

— Ach, to pewnie wycieka niezwykła mistyczna moc, co? — zapytał desperacko Groat.

— Nie sądzę. Przykro mi.

— Większość poczmistrzów, pod którymi pracowałem, nienawidziła noszenia tej czapki — oświadczył Czcigodny Mistrz, kiedy wszyscy odetchnęli z ulgą. — Chociaż ma pan odpowiedni wzrost, żeby dobrze w niej wyglądać. Poczmistrz Atkinson miał tylko pięć stóp i cal, więc wyglądał jak kwoka. — Poklepał Moista po ramieniu. — Nie martw się, synu. Zrobiłeś, co mogłeś.

Koperta odbiła się od jego głowy. Strzepnął ją, a wtedy następna wylądowała mu na ramieniu i zsunęła się w dół.

Wokół nich listy spadały na podłogę niczym ryby upuszczone przez przelatujące tornado. Moist spojrzał w górę. Listy spływały z ciemności, a ich deszcz zmieniał się szybko w ulewę.

— Stanley? Czy… majstrujesz coś tam na górze? — zapytał Groat, prawie niewidoczny w strumieniach papieru.

— Zawsze uważałem, że te sale mają za słabe podłogi! — jęknął Czcigodny Mistrz. — To znów listowa burza! Narobiliśmy za dużo hałasu i tyle. Szybciej, wynieśmy się stąd, póki jeszcze możemy!

— Ale pogaście latarnie! — krzyknął Groat. — To nie jest bezpieczne oświetlenie!

— Będziemy błądzić po omacku, chłopcze!

— Aha, więc wolicie raczej widzieć przy świetle płonącego dachu, tak?

Latarnie pogasły… a przy ciemności, którą teraz promieniowały, Moist von Lipwig zobaczył napis na ścianie, a w każdym razie wiszący w powietrzu tuż przed nią. Ukryte pióro zataczało pętle i łuki, formując za sobą lśniące błękitne litery.

Moist von Lipwig? — wypisało.

— Eee… tak?

Jesteś poczmistrzem!

— Słuchaj, nie jestem tym, którego szukacie!

Moiście von Lipwig, w takiej chwili jak ta każdy się nada!

— Ale ja… nie jestem godzien!

Zatem pozyskaj godność jak najszybciej, Moiście von Lipwig! Wpuść znowu swiatło! Otwórz drzwi! Nie zatrzymuj Posłańców wykonujących Zadania!

Moist spojrzał w dół, na złocisty blask wokół swych stóp. Światło zaiskrzyło się przy czubkach palców i zaczęło z wolna wypełniać go od wewnątrz, niczym dobre wino. Czuł, że jego stopy odrywają się od podłogi, jakby słowa uniosły go i obróciły łagodnie.

Na początku było Słowo, ale czym jest słowo bez swego posłańca, Moiście von Lipwig? Jesteś poczmistrzem!

— Jestem poczmistrzem! — krzyknął Moist.

Listy muszą się przemieszczać, Moiście von Lipwig! Za długo już byłyśmy tu uwięzione.

— Przemieszczę listy!

Przemieścisz listy?

— Tak! Obiecuję!

Moiście von Lipwig!

— Tak?

Słowa napłynęły jak szkwał, aż w roziskrzonym blasku zawirowały koperty, a budynek zadrżał od fundamentów po dach.

Doręcz nas!

Загрузка...