Rozdział siódmy A Pocztowy pęd

Natura Borysa — Złowieszcza wieża — Pan Lipwig się uspokaja — Dama z precelkami na uszach — Zaproszenie przyjęte — Skrzynka pana Robinsona — Tajemniczy przybysz

Hobson wypróbował Borysa na wyścigach — i Borys świetnie by się sprawdził, gdyby nie jego nieopanowany odruch, by przy starcie atakować sąsiedniego konia, a na pierwszym wirażu przeskakiwać przez ogrodzenie. Moist jedną ręką złapał czapkę, drugą chwycił wodze, wcisnął palce nóg pod popręg, gałki oczne wbiły mu się w mózg. Broad-Way runął na niego cały naraz — wozy i ludzie przesuwali się rozmazani.

Wóz stał w poprzek ulicy, ale Borys nie dawał żadnej możliwości sterowania. Potężne mięśnie napięły się i nastąpił długi, powolny, bezgłośny moment szybowania nad przeszkodą.

Gdy koń wylądował, kopyta ześliznęły się i przejechały po bruku przed strumieniem iskier. Sam pęd pozwolił mu odzyskać równowagę i jeszcze przyspieszył.

Zwykły przy Bramie Osiowej tłumek rozbiegł się na boki, aż po horyzont ukazały się równiny. Zadziałały jakoś na obłąkany koński mózg Borysa. Cała ta przestrzeń, ładna i płaska, z kilkoma tylko łatwymi do przeskoczenia przeszkodami, takimi jak drzewa…

Znalazł dodatkowe siły i przyspieszył znowu; krzaki, drzewa i wozy pędziły naprzeciw.

Moist przeklinał brawurę, która kazała mu zrezygnować z siodła. Każda część ciała go za to nienawidziła. Ale w rzeczywistości Borys — kiedy już człowiek dostał się pod ananasa — nie był złym wierzchowcem. Osiągał swój rytm, naturalny swobodny cwał, a jego płonące oczy koncentrowały się na błękicie. Nienawiść do wszystkiego roztapiała się przez chwilę w czystej radości przestrzeni. Hobson miał rację, nie dałoby się nim sterować nawet młotkiem, ale przynajmniej pędził w odpowiednim kierunku, to znaczy byle dalej od stajni. Borys nie chciał spędzać swoich dni, wykopując z muru cegły i czekając, kiedy uda się zrzucić kolejnego napuszonego idiotę. Chciał ugryźć horyzont. Chciał biec.

Moist bardzo ostrożnie zdjął czapkę i chwycił ją w zęby. Nie wyobrażał sobie nawet, co by się stało, gdyby spadła — musiał mieć ją na głowie u celu podróży. To było ważne. Wszystko polegało na stylu.

Jedna z wież Wielkiego Pnia wyrastała z przodu i trochę po lewej. Były dwie takie na przestrzeni dwudziestu mil pomiędzy Ankh-Morpork i Sto Lat, ponieważ przekazywały prawie cały ruch z linii ciągnących się przez kontynent. Za Sto Lat Wielki Pień rozgałęział się, wypuszczał odnogi — ale tutaj, błyskając nad głowami, płynęły słowa świata…

…a raczej powinny płynąć. Ale przesłony były nieruchome. Moist zobaczył ludzi pracujących wysoko na otwartej drewnianej wieży. Sądząc z wyglądu, uszkodzeniu uległa cała sekcja.

Ha! Dobrze wam tak, dranie! To poważna naprawa! Może warta nocnego transportu do Pseudopolis? Porozmawia z woźnicami. Przecież nigdy nie zapłacili Urzędowi Pocztowemu za te swoje nieszczęsne dyliżanse. I nie będzie istotne, czy w końcu sekary zostaną uruchomione, ponieważ Urząd Pocztowy zaczął działać. Kompania sekarowa miała bandyckie metody: zwalniała ludzi, podnosiła opłaty, żądała masy pieniędzy za złą obsługę. Urząd Pocztowy stał jakby na przegranej pozycji, od razu rzucony na kolana — ale ktoś taki zawsze znajdzie jakieś miękkie miejsce do ukąszenia.

Ostrożnie wpuścił pod siebie jeszcze kawałek koca. Rozmaite organy traciły czucie.

Opary wznoszące się nad Ankh-Morpork pozostały daleko w tyle. Pomiędzy uszami Borysa widać już było Sto Lat — pióropusz węższych słupów dymu. Wieża zniknęła z tyłu, a przed sobą Moist widział już następną. Pokonał trzecią część drogi w dwadzieścia minut, a Borys wciąż gnał w tym samym tempie.

Mniej więcej w połowie drogi między dwoma miastami wyrastała stara kamienna wieża — wszystko, co pozostało ze stosu ruin otoczonych lasem. Była prawie tak wysoka jak sekarowa i Moist zastanowił się, czemu jej nie wykorzystano. Ale pewnie jest już zbyt zniszczona, żeby — obciążona przesłonami — wytrzymała wichurę. Okolica wydawała się ponura: zarośnięte pustkowie wśród nieskończonych pól.

Gdyby miał ostrogi, pewnie by w tym miejscu spiął Borysa, a następnie — prawdopodobnie — zostałby zrzucony, stratowany i zjedzony za swe cierpienia[8]. Zamiast tego pochylił się nisko nad końskim karkiem i usiłował nie myśleć o tym, co ta jazda robi z jego nerkami.

Mijał czas.

Minęli drugą wieżę i Borys zwolnił do galopu. Sto Lat było już wyraźnie widoczne. Moist rozróżniał miejskie mury i wieże zamku.

Będzie musiał zeskoczyć — nie było innego wyjścia. Mury rosły z wolna, a on wypróbował w myślach pół tuzina różnych scenariuszy, jednak wszystkie wykorzystywały stogi siana. Według tego jednego, który ich nie wykorzystywał, Moist łamał sobie kark.

Ale wydawało się, że Borysowi nie przychodziło nawet na myśl, by skręcić. Był na drodze, droga była prosta i prowadziła przez tamtą bramę. To mu nie przeszkadzało. Poza tym chciał się napić.

Ulice miasta pełne były rzeczy, nad którymi nie da się przeskoczyć — ale zauważył też koryto z wodą. Tylko mgliście zdawał sobie sprawę z czegoś, co zwaliło się z jego grzbietu na ziemię.

Sto Lat nie było dużym miastem. Moist spędził tu kiedyś szczęśliwy tydzień, puszczając w obieg kilka fałszywych weksli, dwa razy zrobił numer na Ubogiego Spadkobiercę, a przy wyjeździe sprzedał pierścień ze szkiełkiem — nie z potrzeby, ale z nieustającej fascynacji ludzką chciwością i łatwowiernością.

A teraz, obserwowany przez tłum, chwiejnie wspiął się na schody ratusza. Pchnął drzwi i cisnął worek poczty na biurko pierwszego urzędnika, jakiego zobaczył.

— Poczta z Ankh-Morpork — warknął. — Ruszyłem o dziewiątej, więc jest świeża, jasne?

— Dopiero wybił kwadrans po dziesiątej! Jaka poczta?

Moist starał się nie denerwować. I tak był już obolały.

— Widzisz tę czapkę? — zapytał, wskazując palcem. — Widzisz? To znaczy, że jestem naczelnym poczmistrzem w Ankh-Morpork! A to jest wasza poczta! Za godzinę ruszam z powrotem, zrozumiano? Jeśli chcecie, żeby wasze listy dotarły do wielkiego miasta na drugą… Auć… Jednak raczej na trzecią, to włóżcie je do worka. A to… — Pomachał młodemu człowiekowi przed nosem plikiem znaczków. — To są znaczki. Czerwone po dwa pensy, czarne po pensie. Poczta kosztuje dziesięć… au… jedenaście pensów za list, zrozumiano? Sprzedajecie znaczki, dajecie mi pieniądze, liżecie znaczki i naklejacie je na koperty! Dostawa ekspresowa gwarantowana! Na godzinę mianuję cię pełniącym obowiązki poczmistrza! Obok stoi gospoda. Muszę znaleźć wannę. Potrzebna mi zimna kąpiel. Naprawdę zimna. Macie tu gdzieś lód? No to właśnie taka zimna. Albo bardziej. Ooch, bardziej. I coś do picia, i kanapkę, a przy okazji, na zewnątrz stoi wielki czarny koń. Jeśli wasi ludzie potrafią go złapać, proszę, załóżcie mu siodło i odwróćcie go w stronę Ankh-Morpork! Do roboty!

W balii zmieścił się tylko na siedząco, a woda sięgała do bioder, ale przynajmniej w mieście była lodownia. Moist siedział w stanie błogości wśród pływających kawałków lodu, sączył brandy i nasłuchiwał odgłosów poruszenia na dworze.

Po chwili ktoś zapukał do drzwi i zabrzmiał męski głos:

— Wygląda pan przyzwoicie, panie poczmistrzu?

— Bardzo przyzwoicie, ale jestem nieubrany — odpowiedział Moist.

Sięgnął w bok i wcisnął na głowę skrzydlatą czapkę.

— Proszę wejść!

Burmistrz Sto Lat okazał się niskim mężczyzną o ptasiej sylwetce, który albo został burmistrzem bardzo niedawno i bezpośrednio po kimś wysokim i grubym, albo uważał, że szata wlokąca się kilka stóp za nim i sięgający do pasa łańcuch na szyi to w tym sezonie odpowiedni wygląd dla miejskich dygnitarzy.

— Joe Camels, proszę pana — przedstawił się nerwowo. — Jestem tu burmistrzem…

— Naprawdę? Miło cię poznać, Joe. — Moist uniósł kieliszek. — Wybacz, że nie wstaję.

— Pański koń, ehm, uciekł, a wcześniej kopnął trzech ludzi. O czym zawiadamiam z przykrością.

— Naprawdę? Zwykle tego nie robi.

— Proszę się nie martwić, złapiemy go, a zresztą na powrót możemy wypożyczyć panu innego. Chociaż nie tak szybkiego, niestety.

— Ojej… — Moist zajął nową pozycję między kawałkami lodu. — Jaka szkoda.

— Och, wiem o panu wszystko, panie Lipwig. — Burmistrz mrugnął porozumiewawczo. — W worku z pocztą było kilka egzemplarzy „Pulsu”! Człowiek, który chce działać, jest z pana! Człowiek pełen werwy jest z pana! Takich lubię! Pan mierzy do samego księżyca, taki pan jest! Widzi pan swój cel i dąży do niego, choćby wszystkie demony, tak pan robi! Człowiek przebojowy, jak ja! I chciałbym, żeby pan to uścisnął, drogi panie!

— Co, gdzie? — zdziwił się Moist i poruszył niespokojnie w balii; woda szybko stawała się letnia. — Och… — Potrząsnął wyciągniętą ręką. — Czym się pan zajmuje, panie Camels?

— Robię parasole — odparł burmistrz. — Ale już chyba najwyższy czas, żeby jasno pokazać kompanii sekarowej, gdzie jej miejsce! Wszystko szło dobrze jeszcze kilka miesięcy temu… To znaczy owszem, kazali płacić jak za zboże, ale przynajmniej wiadomości dochodziły tam, gdzie powinny, szybko jak strzały. A teraz stale jakieś awarie i naprawy, a do tego kasują jeszcze więcej. I nigdy nie chcą powiedzieć, jak długo trzeba będzie czekać, zawsze jest „już wkrótce”. I zawsze „bardzo przepraszamy za niedogodności”. Wypisali to nawet na tabliczce i wywiesili ją w swoim biurze! Pełne emocji i ciepła jak ciśnięty nóż, jak pan mówił. I wie pan, co właśnie zrobiliśmy? Poszliśmy do wieży sekarowej w mieście i przeprowadziliśmy poważną rozmowę z młodym Daveyem, który jest porządnym chłopakiem, więc oddał nam wszystkie nocne sekary do wielkiego miasta, których nie dał rady wysłać. I co pan na to powie, co?

— Nie będzie miał kłopotów?

— Mówi, że i tak rzuca tę pracę. Nikomu z chłopców się nie podoba to, w jaki sposób działa firma. Wszystkie oznaczkowaliśmy, tak jak pan kazał. A teraz pozwolę panu się ubrać, panie Lipwig. Koń czeka. — Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach. — Aha, jeszcze jedna sprawa, wie pan… Chodzi o znaczki…

— Tak? Jakiś problem, panie Camels?

— Nie jako taki, panie Lipwig. Nie powiem ani słowa przeciwko lordowi Vetinariemu, na pewno, ani przeciwko Ankh-Morpork — zapewnił człowiek żyjący w promieniu dwudziestu mil od dumnych i drażliwych obywateli. — Tylko że, tego… nie wydaje się słuszne takie lizanie… no, lizanie ankhmorporskich znaczków. Czy moglibyście wydrukować trochę i dla nas? Mamy przecież królową, niezła dziewczyna, ładnie by wyglądała na znaczku. Jesteśmy ważnym miastem, wie pan…

— Zobaczę, co da się zrobić, panie Camels. Ma pan przypadkiem jej obrazek?

Wszyscy będą chcieli, myślał, ubierając się. Własne znaczki mogą być jak własna flaga czy własne godło. To może być świetny interes. I na pewno dogadam się jakoś z moim przyjacielem, panem Spoolsem. Nieważne, czy ma się własny urząd pocztowy, ale własne znaczki trzeba mieć koniecznie.

Radosny tłum żegnał go, gdy odjeżdżał na koniu, który wprawdzie nie był Borysem, ale robił, co mógł, i chyba wiedział, do czego służą wodze. Moist z wdzięcznością przyjął również poduszkę na siodle. Dzięki temu szkiełko błysnęło jeszcze jaśniej: nie oszczędzał się w czasie jazdy, więc teraz potrzebował poduszki.

Wyruszył z pełnym workiem poczty. Dziwne, ale ponownie niektórzy ludzie kupowali znaczki tylko po to, by je mieć. Czytali „Puls” — oto działo się coś nowego i chcieli brać w tym udział.

Kiedy już galopował wśród pól, czuł, że jego entuzjazm słabnie. Zatrudniał Stanleya, grupę twardych, ale trochę pomylonych staruszków, i jeszcze parę golemów. Nie mógł utrzymać tego tempa.

Ale najważniejsze, że dodał trochę blasku. Powiedział ludziom, co ma zamiar zrobić, a oni uwierzyli, że to zrobi. Każdy mógł podjąć taką wyprawę. Ale nikt nie podjął. Czekali tylko, aż naprawią sekary.

Jechał dość spokojnie; przyspieszył tylko, mijając naprawianą wieżę sekarową. Nadal była naprawiana, lecz widział więcej ludzi dookoła i w górze, na samej wieży. Pojawiła się wyraźna sugestia, że prace naprawcze przebiegają o wiele szybciej.

W pewnej chwili prawie na pewno zauważył, że ktoś spada. Ale to chyba nie byłby dobry pomysł, żeby podjechać tam i spytać, czy może jakoś pomóc — nie jeśli miał zamiar dalej iść przez życie z własnymi zębami. Poza tym to był długi, bardzo długi upadek na pola kapusty, dogodnie łączący w jednym śmierć i pogrzeb.

Przyspieszył znowu, kiedy dotarł do miasta. Podjechanie truchtem do schodów Urzędu Pocztowego byłoby niedopuszczalne. Ludzie w kolejce… nadal stała kolejka… bili brawo, kiedy przygalopował.

Pan Groat wybiegł — o ile krab potrafi biegać.

— Może pan jeszcze raz wziąć listy do Sto Lat, sir?! — zawołał. — Mam już pełen worek! A wszyscy pytają, kiedy zacznie pan je dostarczać do Pseudopolis i Quirmu! Dostałem też jeden do Lancre!

— Co? Człowieku, to piekielne pięćset mil!

Moist zeskoczył z siodła, choć stan jego nóg zmienił ten zeskok w spadnięcie.

— Sprawy nabrały tempa, odkąd pan wyjechał, sir. — Groat podtrzymał go. — O tak, w samej rzeczy! Nie mamy dosyć ludzi! Ale przychodzą też szukać pracy, sir! Przychodzą, odkąd ukazała się ta azeta! Ludzie ze starych pocztowych rodzin, takich jak ja! I kolejni dawni pracownicy, wracający z emerytury! Pozwoliłem sobie zatrudnić ich tymczasowo, no bo przecież pełnię obowiązki poczmistrza! Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko, sir? A pan Spools drukuje więcej znaczków! Już dwa razy musiałem posłać Stanleya po nowe. Słyszałem, że jeszcze dziś wieczorem mamy dostać pierwsze pięciopensowe i dolarowe! Piękne czasy, co, sir?

— Hm… tak — zgodził się Moist.

Świat zmienił się nagle w coś przypominającego Borysa — pędził szybko i nie dało się nim kierować. Jeśli nie chciał dać się stratować, musiał utrzymać się na górze.

W hali ustawiono dodatkowe stoły. Tłoczyli się przy nich ludzie.

— Sprzedajemy im koperty i papier — poinformował Groat. — Atrament jest gratis za darmo.

— Sam pan to wymyślił?

— Nie, kiedyś to robiliśmy. Panna Maccalariat zdobyła mnóstwo taniego papieru od Spoolsa.

— Panna Maccalariat? — zdziwił się Moist. — Kto to jest panna Maccalariat?

— Z bardzo starej pocztowej rodziny, sir. Postanowiła pracować dla pana.

Groat wydawał się trochę zdenerwowany.

— Słucham? — powiedział Moist. — Postanowiła dla mnie pracować?

— No, wie pan, jak to jest z poczciarzami, sir… Nie lubimy…

— Pan jest poczmistrzem? — odezwał się oschły głos za plecami Moista.

Głos przedostał się do mózgu, przewiercił przez wspomnienia, przeszukał lęki, znalazł odpowiednie dźwignie, chwycił je i pociągnął. W przypadku Moista znalazł Frau Shambers. W drugim roku nauki człowiek był wytrącany z ciepłego, miłego przedszkola Frau Tissel, gdzie pachniało farbami plakatowymi, masą solną i niedostatecznym opanowaniem toalety, prosto do zimnych ławek, gdzie rządziła Frau Shambers i gdzie pachniało Edukacją. Przeżycie było ciężkie jak akt narodzin, z dodatkowym utrudnieniem w postaci nieobecności matki.

Moist odwrócił się odruchowo i spojrzał w dół. Tak, były na miejscu: praktyczne buty, grube czarne pończochy, trochę kosmate, i rozciągnięty wełniany blezer. A tak, arrgh, blezer; Frau Shambers wypychała rękawy chustkami do nosa, arrgh, arrgh… A wyżej okulary i wyraz twarzy wczesnych przymrozków. Włosy splatała w warkocze, które zwijała po obu stronach głowy w dwa dyski; w domu, w Überwaldzie, nazywano je ślimaczkami, ale w Ankh-Morpork ludziom kojarzyły się raczej z kobietą, która nosi przyczepione do uszu zawijane, lukrowane drożdżówki.

— Proszę mnie uważnie posłuchać, panno Maccalariat — rzekł stanowczo. — Ja tu jestem poczmistrzem, ja dowodzę i nie mam zamiaru dać się zastraszyć przedstawicielom personelu kontuarowego tylko dlatego, że pracowali tu ich przodkowie. Nie boję się pani bezkształtnych butów, panno Maccalariat, śmieję się wesoło wobec pani lodowatego spojrzenia! Nic mi pani nie zrobi! Jestem dorosłym mężczyzną, Frau Shambers, nie zadrżę od pani ostrego głosu i zachowam całkowitą kontrolę nad pęcherzem, choćby nie wiem jak surowo pani na mnie patrzyła! O tak! Albowiem jestem poczmistrzem i moje słowo jest tu prawem!

W każdym razie takie słowa wygłosił jego mózg. Niestety, zbłądziły gdzieś w drodze do ust przez dygoczący kręgosłup i wargi wymówiły tylko:

— Eee… tak?

Zabrzmiało to jak pisk.

— Panie Lipwig, chciałabym się czegoś dowiedzieć — oświadczyła przerażająca kobieta. — Nie mam nic przeciw golemom, ale czy te, które pan zatrudnia w moim Urzędzie Pocztowym, są damami czy dżentelmenami?

Było to dostatecznie niespodziewane, by szarpnąć Moista z powrotem do czegoś zbliżonego do rzeczywistości.

— Co? — zdumiał się. — Nie wiem! Co za różnica? Trochę więcej gliny… czy mniej gliny? Czemu?

Panna Maccalariat skrzyżowała ręce na piersi, sprawiając, że Moist i Groat cofnęli się równocześnie.

— Mam nadzieję, że nie żartuje pan sobie ze mnie, panie Lipwig — rzekła.

— Co? Żartować? Nigdy nie żartuję! — Moist próbował się opanować. Cokolwiek stanie się za chwilę, nie da postawić się do kąta. — Nie żartuję sobie, panno Maccalariat, nie żartowałem w przeszłości, a choćbym miał skłonność do żartów, nawet bym nie pomyślał o żartowaniu z panią. Czy są jakieś kłopoty?

— Jeden z nich był w damskiej… toalecie, panie Lipwig — oznajmiła pana Maccalariat.

— I co robił? Znaczy, one przecież nie jedzą, więc…

— Czyścił ją, jakoby… — Panna Maccalariat zdołała w tym miejscu zasugerować jakieś mroczne podejrzenie. — Ale słyszałam, że mówi się o nich „pan”.

— No, wykonują czasem różne drobne zadania, bo nie lubią przerywać pracy — wyjaśnił Moist. — Preferujemy używanie wobec nich grzecznościowego „pan”, gdyż, no… „to coś” nie wydaje się właściwe, a są pewne… pewne osoby, do których określenie „panna” zwyczajnie nie pasuje, panno Maccalariat.

— Tu chodzi o zasady, panie Lipwig — stwierdziła stanowczo kobieta. — Nikt, do kogo zwracają się „pan”, nie ma prawa wstępu do damskiej. Takie rzeczy prowadzą do różnych migdaleń. A na to nie pozwolę, panie Lipwig.

Moist popatrzył na nią. Potem obejrzał się na pana Pompę, który zawsze był w pobliżu.

— Panie Pompa, czy jest jakiś powód, by któryś z golemów nie dostał nowego imienia? — spytał. — W interesie unikania migdaleń?

— Nie, Panie Lipwig — zadudnił golem.

Moist zwrócił się do panny Maccalariat.

— Czy „Gladys” może być, panno Maccalariat?

— Gladys będzie wystarczająca, panie Lipwig. — W głosie panny Maccalariat zabrzmiała więcej niż tylko nutka tryumfu. — Musi być odpowiednio ubrana, ma się rozumieć.

— Ubrana? — powtórzył niepewnie Moist. — Ale przecież golemy nie… nie mają… — Zadrżał pod jej spojrzeniem i zrezygnował. — Tak, panno Maccalariat. Jakaś bawełna w kratę, jak sądzę. Panie Pompa?

— Zorganizuję To, Poczmistrzu — obiecał golem.

— Czy to już wszystko, panno Maccalariat? — upewnił się Moist z pokorą.

— Na razie tak — odparła, jakby żałowała, że chwilowo nie ma już na co się skarżyć. — Pan Groat wie o mnie, co trzeba, poczmistrzu. A teraz powrócę do właściwego wykonywania moich obowiązków, w przeciwnym razie bowiem ludzie znowu spróbują ukraść pióra. Trzeba ich obserwować jak jastrząb, wie pan.

— Dobra kobieta, naprawdę — zapewnił Groat, kiedy już odeszła. — Piąte pokolenie panien Maccalariat. Panieńskie nazwisko zachowują z przyczyn zawodowych, naturalnie.

— Wychodzą za mąż?

Z grupy przy prowizorycznej ladzie dobiegł dźwięczny rozkaz:

— Odłóż to pióro w tej chwili! Myślisz, że jestem zrobiona z piór?

— Tak, sir — przyznał Groat.

— Czy w noc poślubną odgryzają mężowi głowę?

— Nic mi nie wiadomo o takich praktykach, sir. — Groat się zaczerwienił.

— Przecież ona ma nawet wąsik!

— Tak, sir. Dla każdego znajdzie się ktoś na tym wspaniałym świecie, sir.

— Przyszli też inni, którzy szukają pracy… Tak pan mówił, zdaje się.

Tym razem Groat się rozpromienił.

— Szczera prawda, sir! To przez ten kawałek w azecie.

— Znaczy, ten dzisiaj rano?

— Myślę, że to pomogło, sir. Ale sobie myślę, że dopiero popołudniowe wydanie załatwiło sprawę.

— Jakie popołudniowe wydanie?

— Jesteśmy na całej pierwszej stronie, sir! — odparł z dumą Groat. — Położyłem egzemplarz na pańskim biurku na górze…

Moist wepchnął mu w ramiona worek z pocztą.

— Proszę to… posortować — polecił. — Jeśli jest już dość poczty na następną dostawę, niech pan znajdzie jakiegoś młodziaka, który szaleje na punkcie pracy, wsadzi go na konia i jazda. Nie musi się bardzo spieszyć, nazwiemy to nocnym kurierem. Powie mu pan, żeby się spotkał z burmistrzem, a rano wrócił z nową pocztą.

— Tak jest, sir! Moglibyśmy również uruchomić nocnych kurierów do Quirmu i Pseudopolis też, gdybyśmy mogli tak zmieniać konie, jak to robią dyliżansy…

— Zaraz… A czemu dyliżansy pocztowe nie mogą wozić poczty? Wciąż nazywają się „pocztowe”, prawda? Wiemy, że po cichu zabierają przesyłki od każdego. No więc Urząd Pocztowy wraca do akcji. Wezmą nasze listy. Proszę iść, znaleźć tego, kto nimi kieruje, i mu to przekazać.

— Tak jest, sir! — odpowiedział radośnie staruszek. — Myślał pan już, jak będziemy wysyłać pocztę na księżyc?

— Po kolei, panie Groat.

— To do pana nie pasuje, sir. Wszystko naraz jest bardziej w pana stylu.

Chciałbym, żeby nie było, pomyślał Moist, wolno wchodząc na piętro. Ale trzeba się spieszyć. Zawsze się spieszył. Całe życie. Spiesz się, bo nigdy nie wiesz, co próbuje cię dogonić…

Zatrzymał się na schodach.

Nie pan Pompa!

Golem nie wyszedł z Urzędu Pocztowego. Nie próbował go gonić! Dlaczego? Bo wyjechał w sprawie poczty? Na jak długo może wyjechać w sprawie poczty? Może zdoła upozorować własną śmierć? Stary numer ze stosem ubrań na plaży? Warto zapamiętać. Niezbędna jest tylko odpowiednia przewaga. Jak właściwie pracuje umysł golema? Trzeba będzie zapytać pannę…

Panna Dearheart! Wpadł w taką euforię, że zaprosił ją na kolację! W tej chwili to może być problem, ponieważ cała dolna część jego ciała płonęła i to akurat nie pożądaniem dla panny Dearheart. Co tam, pomyślał, wchodząc do gabinetu, może uda się znaleźć restaurację z miękkimi fotelami…


SZYBCIEJ NIŻ ŚWIATŁO

„Staroświecka” Poczta wygrywa z Sekarami

Poczmistrz doręcza, mówi: „Nos nie zagrał”

Szokujące sceny w Urzędzie Pocztowym


Tytuły krzyczały do niego od chwili, kiedy przestąpił próg. Miał ochotę też na nie krzyknąć.

Oczywiście, powiedział to wszystko. Ale powiedział do niewinnie uśmiechniętej twarzy panny Sacharissy Cripslock, nie do całego świata! A ona zapisała to bardzo dokładnie i nagle… widział coś takiego.

Moist nigdy się nie przejmował azetami. Był artystą. Nie interesowały go wielkie plany. Oszukiwał człowieka przed sobą, patrząc mu szczerze w oczy.

Ale musiał przyznać, że obrazek się udał. Stojący dęba koń, skrzydlata czapka, a przede wszystkim lekkie rozmazanie od prędkości. To robiło wrażenie.

Uspokoił się trochę. Urząd Pocztowy działał. Wysyłano listy. Doręczano przesyłki. Zgoda, większa część tego wynikała z faktu, że sekary nie pracują, ale może z czasem ludzie zrozumieją, że list do siostry w Sto Lat nie musi kosztować trzydziestu pensów i, być może, dotrzeć tam za godzinę, ale wystarczy, jeśli za skromne pięć pensów będzie u celu rankiem.

Stanley zastukał i otworzył drzwi.

— Herbaty, panie Lipwig? — zaproponował. — I bułeczkę?

— Jesteś aniołem w przebraniu, Stanley — odparł Moist.

Usiadł ostrożnie i skrzywił się.

— Bardzo dziękuję, sir — odparł chłopak z powagą. — Mam dla pana wiadomości, sir.

— Świetnie, Stanley — powiedział Moist. Nastąpiła długa chwila ciszy, nim sobie przypomniał, że rozmawia ze Stanleyem. — Powtórz mi te wiadomości, Stanley — dodał więc.

— Ta dama od golemów przyszła tu i powiedziała… — Stanley przymknął oczy. — „Powtórz tej Błyskawicy, że rano będzie miał kolejne osiem golemów, a jeśli nie jest zbyt zajęty robieniem cudów, przyjmę jego zaproszenie na kolację w Le Foie Heureux, spotkanie pod Załatanym Bębnem o siódmej”.

— Radosna Wątróbka? Jesteś pewien? — Ale oczywiście nie mogło być pomyłki. To przecież Stanley. — Ha, tam przecież nawet zupa kosztuje piętnaście dolarów! — westchnął Moist. — I trzeba czekać trzy tygodnie na rozmowę, zanim w ogóle się zastanowią nad rezerwacją. Ważą człowiekowi portfel! Czy jej się wydaje, że ja…

Jego wzrok padł na „skrzynkę pana Robinsona” stojącą niewinnie w kącie gabinetu. Lubił pannę Dearheart. Większość ludzi jest… dostępna. Wcześniej czy później daje się odkryć sprężyny, które ich napędzają. Nawet panna Maccalariat ma ukrytą gdzieś dźwignię, choć to przerażająca myśl. Ale Adora Belle broniła się, a w dodatku broniła się, zanim jeszcze została zaatakowana. Była wyzwaniem, a zatem fascynowała. Była tak cyniczna, tak niechętna, tak najeżona… W dodatku odnosił wrażenie, że ona potrafi w nim czytać o wiele, wiele lepiej niż on w niej. Ogólnie biorąc, była intrygująca. No i świetnie wyglądała w gładkiej, prostej sukience, o tym też nie można zapominać.

— W porządku. Dziękuję ci, Stanley — powiedział. — Coś jeszcze?

Chłopak położył mu na biurku arkusz trochę wilgotnych, zielonoszarych znaczków.

— Pierwsze dolarowe, sir — oznajmił.

— Słowo daję, Spools naprawdę się postarał! — Moist przyjrzał się setkom małych zielonych obrazków uniwersyteckiej Wieży Sztuk. — Nawet wyglądają na warte dolara.

— Zgadza się, sir. Prawie nie widać tego małego ludzika, który skacze ze szczytu.

Moist wyrwał chłopcu z ręki arkusz.

— Co takiego? Gdzie?

— Potrzebne jest szkło powiększające, sir. I on jest tylko na kilku. Na niektórych jest w wodzie. Pan Spools bardzo przeprasza, sir. Mówi, że to pewnie jakaś indukowana magia. Że niby nawet obrazek wieży magów jest sam w sobie trochę magiczny. Na innych też jest parę błędów. Na niektórych czarnych jednopensowych druk się trochę nie udał i lord Vetinari ma siwe włosy, sir. A niektóre nie mają kleju, ale to nie przeszkadza, bo ludzie takie właśnie chcieli.

— Po co?

— Mówią, że są tak dobre jak prawdziwe pensy, ale o wiele lżejsze, sir.

— Lubisz znaczki, Stanley? — zapytał łagodnie Moist.

Czuł się o wiele lepiej na siedzeniu, które nie podskakuje bez przerwy.

Stanley się rozpromienił.

— O tak, sir. Naprawdę, sir. Są cudowne, sir. Zachwycające, sir!

Moist uniósł brew.

— Aż tak dobre?

— To jakby… jakby być przy tym, kiedy wynaleźli pierwszą szpilkę, sir! — Twarz Stanleya jaśniała.

— Doprawdy? Pierwszą szpilkę, tak? Niezwykłe… No cóż, w takim razie, Stanley, mianuję cię kierownikiem znaczków. Całego wydziału. Złożonego właściwie z ciebie. Jak ci się to podoba? Domyślam się, że już teraz wiesz o nich więcej niż ktokolwiek inny.

— Och, wiem, sir. Na przykład w pierwszym wydruku znaczków pensowych użyli innego rodzaju…

— Dobrze — przerwał mu pospiesznie Moist. — Brawo. Mogę sobie zatrzymać ten pierwszy arkusz? Na pamiątkę?

— Oczywiście, sir. Kierownik znaczków, hm… Czy dostanę specjalną czapkę?

— Jeśli chcesz — zgodził się wspaniałomyślnie Moist. Złożył arkusz i wsunął do wewnętrznej kieszeni. O wiele wygodniejsze niż dolary… Naprawdę niesamowite. — Albo może koszulkę? — zaproponował. — No wiesz… „Zapytaj mnie o znaczki”?

— Dobry pomysł, sir! Mogę iść i opowiedzieć panu Groatowi, sir? Będzie ze mnie taki dumny, sir!

— Ruszaj. Ale wróć tu za dziesięć minut, dobrze? Będę miał dla ciebie list do doręczenia… osobiście.

Stanley wybiegł.

Moist otworzył drewnianą skrzynkę, która posłusznie rozsunęła swoje tacki, i rozprostował palce.

Hm… Zdawało się, że każdy, kto… kto był kimś w tym mieście, drukował papier listowy u Teemera i Spoolsa. Moist przerzucił zdobyte niedawno próbki i w końcu znalazł:


KOMPANIA WIELKIEGO PNIA

„Z Prędkością Światła”

Gabinet Prezesa


To było kuszące. Niezwykle kuszące. Tamci byli bogaci, bardzo bogaci. Nawet przy obecnych kłopotach wciąż byli ważni. A Moist nie spotkał jeszcze kelnera, który nie lubi pieniędzy.

Znalazł egzemplarz wczorajszego „Pulsu”. Był tam obrazek… tak, tutaj: obrazek Reachera Gilta, prezesa Wielkiego Pnia, na jakimś przyjęciu. Wyglądał jak lepszej klasy pirat, może bukanier, ale taki, który nie żałuje czasu, by wypolerować swoją deskę. Te długie czarne włosy, ta broda, ta opaska na oku i… bogowie… ta papuga! To był wizerunek, nie ma co…

Moist nie zawracał sobie głowy kompanią Wielkiego Pnia. Była zbyt wielka, a z tego, co słyszał, zatrudniała praktycznie własną armię — w górach zdarzały się groźne sytuacje, a człowiek był tam często bardzo daleko od czegokolwiek przypominającego strażnika. Ludzi, którzy sami egzekwują prawo, lepiej jest nie okradać. Mają skłonność do bardzo stanowczych działań.

Ale to, co planował w tej chwili, to przecież nie jest kradzież. Może nawet nie naruszał prawa. Oszukanie maître d’ to praktycznie służba publiczna.

Raz jeszcze przyjrzał się obrazkowi. Hm… Jak taki człowiek pisze własne nazwisko?

Hm… Litery zamaszyste, ale niewielkie… taki pewnie jest charakter pisma Reachera Gilta. Prezes jest tak elegancki, tak towarzyski, ma tak otwartą osobowość, że ktoś znający się na takich sprawach musi się zastanawiać, czy to nie kolejny odprysk szkła próbuje błyszczeć jak diament. A istota oszustwa polega na tym, by dzięki fałszywym sugestiom i wyborze właściwej chwili sprawić, że szkło bardziej będzie przypominało diament niż sam diament.

W każdym razie warto spróbować. Przecież nie planuje żadnego szwindlu, nie w ścisłym sensie.

Hm… Małe, ale zamaszyste, tak… Ale ktoś, kto nigdy nie widział pisma tego człowieka, spodziewałby się raczej liter ekstrawagancko dużych i zakręconych, jak on sam.

Moist zbliżył pióro do papieru… i napisał:


Maître d’

Le Jaie Heureux


Byłbym niezwykle wdzięczny, gdyby dzisiaj o ósmej znalazł pan stolik dla mojego dobrego przyjaciela, pana Lipwiga, i jego damy.

Reacher Gilt


Niezwykle wdzięczny — to dobre. Reacher Gilt pewnie rozrzuca napiwki jak pijany marynarz.

Moist złożył list i właśnie adresował kopertę, gdy weszli Stanley i Groat.

— Ma pan list, panie Lipwig — oznajmił z dumą Stanley.

— Owszem, tutaj…

— Nie, chodziło mi o to, że przyszedł do pana — sprostował chłopak.

Wymienili się kopertami. Moist zerknął na otrzymaną i otworzył ją kciukiem.

— Mam złe wieści, sir — poinformował Groat, kiedy Stanley wyszedł.

— Hm… — mruknął Moist, wpatrując się w list.


Poczmistrzu,

linia sekarowa do Pseudopolis będzie miała awarię jutro o dziewiątej rano.

Dymiące Gnu


— Tak jest, sir. Poszedłem do biura dyliżansów — ciągnął Groat — i powtórzyłem im to, co pan mówił, sir. A oni powiedzieli, żeby pan pilnował swoich spraw, bardzo będą wdzięczni, a oni przypilnują swoich.

— Hm — powtórzył Moist, wciąż oglądając list. — No, no… Słyszał pan o kimś, kto nazywa się „Dymiące Gnu”, panie Groat?

— A co to jest gnu, sir?

— Chyba taka trochę niebezpieczna krowa — wyjaśnił Moist. — Ehm… Co pan mówił o tych ludziach od dyliżansów?

— Napyskowali mi, sir — oświadczył Groat. — Powiedziałem im, powiedziałem, że jestem wicenaczelnym poczmistrzem, a oni na to: „I co z tego?”, sir. Więc im powiedziałem, że wszystko panu powtórzę, a oni… chce pan wiedzieć, co oni wtedy, sir?

— Hm. Nie mogę się doczekać, Tolliverze… — Moist raz po raz przebiegał wzrokiem po dziwnym liście.

— Powiedzieli: „Tak, akurat”, sir — rzekł Groat, promieniejący sprawiedliwym gniewem.

— Zastanawiam się, czy pan Trooper znajdzie dla mnie chwilę — mruczał Moist, wpatrując się w sufit.

— Przepraszam, sir…

— Och, nic takiego. Może lepiej pójdę i sam z nimi porozmawiam. Niech pan mi znajdzie pana Pompę, dobrze? I przekaże mu, żeby przyprowadził jeszcze ze dwa golemy. Chcę… wywrzeć odpowiednie wrażenie.


* * *

Odpowiadając na stukanie, Igor otworzył drzwi frontowe.

Nikogo nie zobaczył. Wyszedł za próg i rozejrzał się po ulicy.

Nikogo nie zobaczył…

Wrócił do środka i zamknął za sobą drzwi — a nikt stał już w korytarzu, kapiąc wodą z czarnej peleryny, zdejmując kapelusz z płaskim rondem.

— Ach, pan Gryle, fir — zwrócił się do niego Igor. — Powinienem fię domyflić, że to pan.

— Reacher Gilt mnie wzywał — odparł pan Gryle. Było to raczej tchnienie niż głos.

Klan Igorów już wiele pokoleń temu wyeliminował u siebie wszelką skłonność do drżenia, co bardzo się teraz przydało. Igor czuł się nieswojo w obecności Gryle’a i jemu podobnych.

— Jafnie pan oczekuje… — zaczął.

Ale nikogo już nie zobaczył.

Nie polegało to na magii, a Gryle nie był wampirem. Igory potrafią zauważyć takie rzeczy. Po prostu niczego nie miał za wiele — ani ciała, ani czasu, ani słów. Nie dało się wyobrazić sobie Gryle’a kolekcjonującego szpilki, rozkoszującego się kieliszkiem wina czy nawet wymiotującego po zepsutym paszteciku. Wizja tego, jak myje zęby albo śpi, absolutnie nie potrafiła się w myślach uformować. Sprawiał wrażenie, jakby z trudem powstrzymywał się od zabicia rozmówcy.

Zamyślony Igor zszedł do swojego pokoiku obok kuchni i sprawdził, czy jego nieduża skórzana torba jest zapakowana — na wszelki wypadek.

W gabinecie Reacher Gilt nalał sobie małą brandy. Gryle rozglądał się oczami, które chyba niezbyt dobrze się czuły wśród ograniczonych horyzontów zamkniętego pomieszczenia.

— A dla ciebie? — zapytał Reacher Gilt.

— Woda — odparł Gryle.

— Spodziewam się, że wiesz, o co tu chodzi.

— Nie.

Gryle nie należał do takich, którzy lubią swobodne pogaduszki, czy też — jeśli się zastanowić — jakiekolwiek pogaduszki.

— Czytałeś azety?

— Nie czytam.

— Ale wiesz o Urzędzie Pocztowym?

— Tak.

— Skąd, jeśli wolno spytać?

— Chodzą słuchy.

Gilt nie dyskutował. Pan Gryle miał szczególny talent, a jeśli w formie dodatków do niego prezentował jakieś drobne dziwactwa, niech tak będzie. Poza tym był godny zaufania — był kimś, kto nie uznaje rozwiązań pośrednich. Nigdy by nikogo nie szantażował, ponieważ taka próba byłaby pierwszym posunięciem w grze, która niemal na pewno skończy się czyjąś śmiercią. Jeśli pan Gryle miałby brać w niej udział, zabiłby od razu, bez zastanowienia, żeby zaoszczędzić na czasie. I zakładał, że tak postąpiłby każdy. Prawdopodobnie był szalony według zwykłych ludzkich norm, choć trudno to wykryć; można chyba użyć określenia „normalny inaczej”. W końcu Gryle potrafiłby pewnie w ciągu dziesięciu sekund pokonać wampira, a przy tym nie miał żadnych wampirzych słabości — z wyjątkiem może niezwykłego zamiłowania do gołębi. Okazał się cennym znaleziskiem.

— I niczego pan nie odkrył na temat pana Lipwiga? — spytał Gilt.

— Nie. Ojciec nie żyje. Matka nie żyje. Wychowany przez dziadka. Posłany do szkoły. Prześladowany. Uciekł. Zniknął.

— Hm… Ciekawe, gdzie się podziewał przez ten czas. Albo kim był.

Gryle nie marnował oddechu na retoryczne pytania.

— Jest… niewygodny — rzekł Reacher Gilt.

— Zrozumiano.

I na tym polegał cały urok Gryle’a. Rozumiał. Rzadko wymagał polecenia, należało jedynie określić problem. Fakt prezentacji problemu właśnie Gryle’owi był gwarancją tego, jakie będzie rozwiązanie.

— Budynek Urzędu Pocztowego jest stary i pełen papieru. Bardzo suchego papieru — oświadczył Gilt. — Byłoby godne pożałowania, gdyby taka piękna budowla spłonęła.

Gryle miał jeszcze jedną zaletę — naprawdę niewiele mówił. A już zwłaszcza nie mówił o dawnych czasach i wszystkich innych prostych rozwiązaniach, jakich dostarczył kiedyś Reacherowi Giltowi. I nigdy nie mówił niczego w stylu „O co panu chodzi?”. Rozumiał.

— Potrzebne tysiąc trzysta dolarów — powiedział.

— Oczywiście — zgodził się Gilt. — Prześlę sekarem na pańskie konto…

— Wezmę gotówkę — przerwał mu Gryle.

— Złoto? Nie trzymam tyle przy sobie… Zdobędę w ciągu kilku dni, oczywiście, ale wydawało mi się, że preferuje pan…

— Nie ufam teraz semaforom.

— Ale nasze szyfry są bardzo dobrze…

— Nie ufam teraz semaforom — powtórzył Gryle.

— Jak pan sobie życzy.

— Rysopis — powiedział Gryle.

— Nikt jakoś nie pamięta, jak on wygląda — odparł Gilt. — Ale zawsze nosi taką dużą złotą czapkę ze skrzydłami i ma mieszkanie w tamtym budynku.

Przez chwilę coś zamigotało na wąskich wargach Gryle’a — to był uśmiech, przerażony, że znalazł się w tak obcym miejscu.

— Czy umie latać?

— Niestety, nie zdradza na ogół chęci wspinania się na duże wysokości.

Gryle wstał.

— Zrobię to dziś wieczorem.

— Pracowity człowiek. A raczej…

— Zrozumiano — rzekł Gryle.

Загрузка...