Z notatek doktora

Nad Harare, jeszcze nie tak dawno noszącym kolonialną nazwę Salisbury, zapadał zmierzch. Siedziałem w ogródku na dachu prywatnego pensjonatu na “białym przedmieściu" i czekałem na Denninghama. Zadawałem sobie pytanie, co ja tu właściwie robię? Od ucieczki z Pretorii upłynął tydzień. Granicę pokonałem w bagażniku dyplomatycznego kabrioletu Burta, dwa dni później z Maputo przesłałem kartkę do Marthy, że żyję i żeby się nie martwiła. Jak się później okazało, nie trafiła do rąk adresatki. Potem wspólnie z osobnikiem noszącym nazwisko Lenni Wilde przejechałem do Zimbabwe. Miałem już pierwszorzędny paszport bułgarskiego ornitologa Wyłko Georgijewa. Czemu Burt uparł się, że mam być akurat Bułgarem, nie mam pojęcia.

Lenni Wilde, wydawał się być żywym przeciwieństwem Denninghama: nerwowy, o rozbieganych oczkach, z papierosem wiecznie przylepionym do dolnej wargi, nie robił miłego wrażenia, poza tym jego ręce, kosmate, chude, ruchliwe, z pozostałościami paraliżu dziecięcego, stwarzały bezustannie nastrój zagrożenia. Co innego Burt. Któż zresztą nie znał Denninghama? Ten człowiek właściwie powinien urodzić się w innym stuleciu. Im dłużej przebywałem w jego towarzystwie, tym, pod pozorami bezpośredniości, ba, serdeczności, wydawał się bardziej nieprzenikniony. W czasach kiedy wkuwałem anatomię i fizjologię w akademiku na ulicy Żwirki i Wigury, mógłbym przysiąc, że takich ludzi nie ma. Owszem, istnieli w epoce redaktora Stanleya, doktora Livingstone'a, czy wymyślonych bohaterów Verne'a lub Maya. Ze swoją urodą filmowego amanta, coś jak Rett Butler z Przeminęło z wiatrem, i inteligencją członka Akademii, Denningham stanowił irytujący przykład nadczłowieka. Zwłaszcza gdy dodamy do tego opanowanie, dowcip, elegancję, powodzenie u kobiet i poważanie u mężczyzn. Mocny człowiek w każdym calu! Kimś takim zapewne pragnął być Ernest Hemingway, ale mu się to nie udało, więc palnął sobie w łeb.

Jego kariera rozkręcała się powoli. Lubił chwalić się swoim londonowskim życiorysem. Syn wcześnie zmarłych emigrantów wychował się dosłownie na brukach, czy, precyzyjnie mówiąc, asfaltach San Francisco. W odróżnieniu od innych młodzieńców, którzy zwykle tam zostają lub lądują w San Quentin, do Burta uśmiechnęło się szczęście. Miał piętnaście lat i dorabiał jako boy w motelu, kiedy wpadł w oczy pewnej starzejącej się gwieździe filmowej. Szczupły, czarnowłosy, przedwcześnie dorosły, odrobinę bezczelny, był w typie, jaki podoba się gasnącym vedettom.

Przygarnięty, a potem adoptowany przez Patty Robinson – nie przeszkadzał tu w niczym fakt. że został jej kochankiem pierwszego wieczoru znajomości – Burt nie zgłupiał. Zamiast rozpić się, scyniczeć, uzupełnił przerwaną edukację, skończył studia, a gdy jego promotorka opuściła padół łez, zaś rodzina i adwokaci zadbali aby unieważnić testament, bez grosza przy duszy ruszył w wariacką eskapadę po świecie. Pracował jako kelner w barze portowym, muzyk w orkiestrze na wycieczkowym transatlantyku, kiedy nauczył się grać na perkusji – nie wiadomo; później zasilał szeregi policji w Honolulu, ale ten epizod trwał krótko; następnym etapem był Hongkong i brygada walcząca z narkotycznymi triadami. Epizod zakończył ciężki postrzał, co jednak nie wyleczyło Burta z umiłowania przygody. W rok później możemy go spotkać w roli organizatora łowieckich safari w Kenii, zamieszany w wewnętrzne rozgrywki w Ugandzie stoi nawet przed plutonem egzekucyjnym nad jeziorem Kiwu, ale i tym razem wyplątuje się z pułapki. Później dołącza do wyprawy straceńców zdecydowanych uwolnić zakładników z rąk jednego z islamskich dyktatorów. Wynosi stamtąd szramę na łopatce i przedwczesną siwiznę. Złośliwi wspominają też o znacznej liczbie kosztowności z osobistego sejfu “sługi Allacha"

I wtedy powala go złośliwa ameba. Małe żyjątko, które przy bliższym poznaniu okazuje się groźniejsze niż lwy, nosorożce i “anioły islamu". Burt ląduje w Los Angeles bogatszy, ale zarazem nieszczęśliwy. Lekarze dają mu najwyżej rok życia. Gorączkowo spisuje swoje przygody, publikuje młodzieńcze wiersze i wspomnienia. Powieść “Spodnie ściągnięte równikiem" wchodzi na listę bestsellerów. Do szpitala w Pasadenie pielgrzymują rozmaite wielkości z Barbarą Walters i Orianą Fallaci, aby zdobyć ostatnie wyznanie konającego herosa.

Denningham jednak musiał zawrzeć pakt z diabłem. Przeżył amebę. Początkowo blady i wymizerowany, podczas rejsu na Karaiby swoim jachtem “Esperanza" nabrał szybko sił. Ze świata nadchodziły wiadomości o sukcesach, przekładach, adaptacjach. Przyszła zasłużona nagroda Pulitzera. Krótka minipowieść autobiograficzna “Czekając na Ciemność", sugestywne studium szpitalne, zachwyciło również krytycznych dotąd wobec podróżnika snobów.

I wtedy Burt zniknął. Zapadł się jakby pod ziemię. Reporterzy ufundowali prywatną nagrodę za jego odnalezienie. Daremnie. Jak się okazało przeżył dwa lata w gminie wegetarianów w Nowej Anglii po czym pewnego dnia zjawił się w hotelu Ritza w Paryżu i zażądał kombinowanego dania z dwunastu gatunków mięs. Tak rozpoczął się okres playboyowski. Luksusowe jachty, rauty, dwory królewskie, podobno romansik z księżniczką Eweliną. Ta popularność cokolwiek zaszkodziła mu, gdy z ramienia Partii Nowych Wizji kandydował do Izby Reprezentantów USA. Kucharki i gospodynie domowe uwielbiały go w rubrykach towarzyskich, nie życzyły go sobie natomiast we władzach.

Jedno było dla wszystkich zastanawiające, mimo plotek o podbojach, flirtach i przygodach – Denningham pozostawał zawsze sam. W okresach wzmożonej pracy zamykał się w swojej willi w kształcie kieliszka, którą odkupił w Bel Air od pewnego zbankrutowanego producenta, i miesiącami nie wychylał z niej nosa, nie przyjmując nikogo.

Do ekologistów przystał nieoczekiwanie, ale błyskawicznie wszedł do Komitetu Doradczego, ożywiając go śmiałymi pomysłami, którymi zaktywizował to niemrawe dotąd ciało.

Nie potrafię powiedzieć, co właściwie nim kierowało – straceńcze prowokowanie przygody, potrzeba podniecenia związanego z ryzykiem, czy też poszukiwanie tematów do swych książek? Jego bohaterowie, mimo przygodowej konwencji całości, byli trudni, pokręceni psychologicznie, diablo skomplikowani, choć prawdziwi. Czy wśród owych typów kwalifikujących się do muzeum psychiatrii sportretował siebie? Wątpliwe. Być może decydujący dla jego psychiki okazał się ów związek dziecka-mężczyzny z przekwitłą gwiazdą. Wniebowstąpienie – z rynsztoka na Parnas. Może nie potrafił do końca pogodzić się z ceną, jaką przyszło mu za to zapłacić?

Lenni przyniósł drinka. Sączyliśmy go w milczeniu. Z Lennim nie było rozmowy. Podejrzewam, że potrafił mówić tylko tuk lub nie. Cały wolny czas spędzał na przeglądaniu prospektów samochodowych i pisemek pornograficznych. Mam wrażenie, że Burt przydzielił mi go jako ochronę. Chociaż patrząc na tego mizeraka przypuszczałem, że w razie czego na wiele by się nie przydał.

Jak dotąd mało dowiedziałem się o aferze, w którą wpadłem, czy raczej w którą wpakował mnie ten nieborak David. Czułem, że chodzi tu o jakiś paskudny szwindel przygotowywany rządowi RPA i że newralgicznym punktem jest owo tajemnicze Marindafontein oraz osobnik nazwiskiem Ziegler. Może chodziło tu o jakiś przerzut opozycyjnych działaczy albo o wywiad gospodarczy.

Minęła dziewiąta i mój wybawca nie zjawił się. Lenni wykazywał coraz większe zdenerwowanie. Przypominał przy tym trochę ratlerka, pieska któremu na sam widok mam zawsze ochotę wymierzyć kopniaka, tyle że nie warczał.

O dwudziestej pierwszej piętnaście zadzwonił telefon.

– Tak, spółka spedycyjna “Madison i syn" – powiedział Wilde i trochę się uspokoił – tak, rozumiem, tak, rozumiem, tak.

Potem położył słuchawkę i rzucił krótko: – Zbieramy się.

– Dzwonił Burt?

Lenni nie odpowiedział, udzielenie informacji uważał zapewne za stratę czasu. Zajechaliśmy do jakiegoś garażu z gatunku takich, w których filmowi gangsterzy zwykli załatwiać porachunki. Chwilę potem nadjechał otwartym wozem Burt. Kiedy dzień przedtem spytałem go, czy nie boi się, że go rozpoznają agenci RPA, roześmiał się.

– Nie. skądże. Dopóki nie zorientują się, że Burt Denningham i Denis Burton to ta sama osoba, a Wyłko Georgijew to ty, nie ma powodu do obaw.

– A nie zorientują się?

– Nie.

– Skąd ta pewność?

– Przypadkowo szef wydziału inwigilacji w Pretorii pracuje dla mnie. No, oczywiście w ograniczonym zakresie…

– Dla ciebie?…

Innym razem Burt z dziecinną otwartością przyznał, że sam współpracuje z wywiadem wojskowym RPA i to bardzo ułatwia mu działanie.

– Jak możesz! Z twoimi przekonaniami?

– Cóż – roześmiał się – informacje, które im sprzedaję, są niczym w porównaniu z tymi, które zdobywam.

Może zresztą żartował.

W garażu poprosił mnie do windy, a potem zaprowadził do jakiegoś kantorka.

– Słuchaj, Polaczku – powiedział prawie po ojcowsku. – Miałem serdeczną ochotę nie mieszać cię więcej w cały ten ambaras. Jako Bułgar miałeś jutro lecieć do Monachium, stamtąd krok tylko do Bonn i polskiej ambasady. W ojczyźnie byłbyś najbezpieczniejszy.

– Nie wiedziałem! – wykrzyknąłem zaskoczony.

– Oczywiście, nie wróciłbyś z gołymi rękami. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów premii, za to da się pożyć i w komunistycznym kraju…

– Z twoich słów wnioskuję, że te plany uległy zmianie?

– Decyzja zależy od ciebie. Ale okoliczności się skomplikowały. Otóż w Rijksveld pod Johannesburgiem, w szpitalu wojskowym, na oddziale intensywnej terapii znajduje się pewien pacjent, Daud, czy jak kto woli, David Dass…

– Did, on żyje?!

– Żyje. Choć brzmi to niewiarygodnie, siła odśrodkowa wyrzuciła go z koziołkującego samochodu, nim ten zaczął płonąć. Chłopak jest podobno nieprzytomny, w ciężkim stanie. Tylko dlatego nie przewieźli go dalej.

– Ale co ja mogę…?

– Jesteś potrzebny, mają tam ze dwudziestu aresztowanych i pokiereszowanych Azjatów. Ty jeden znasz Dassa osobiście. Poza tym jesteś początkującym lekarzem…

Nie dowierzałem własnym uszom.

– Więc chcecie go stamtąd wydostać?

– Wydostać, lub jeśli się nie uda, zlikwidować.

Zadrżałem. Denningham zrozumiał moje przerażenie. Ujął mnie mocno za ramię.

– Chłopaku, gra idzie o niewyobrażalną stawkę. Jeśli ten Hindus rzuci w malignie moje nazwisko lub doktora Zieglera, jeśli w ogóle sypnie choć słowo, wszystko stracone.

– Może już coś zeznał?

– Nie, ponieważ gdyby zeznał, ja bym nie żył.

Weszła jakaś dziewczyna. Ponieważ było ciemno zobaczyłem tylko długie, jasne włosy.

– Załatwione, Burt – powiedziała miękko. – Zarezerwowałam cztery bilety do Durbanu. Rano odlot.

– Do Durbanu? – zdziwiłem się – przecież mówiłeś, że szpital jest pod Johannesburgiem.

– Dlatego właśnie kupiliśmy bilety do Natalu. Z Durbanu za dwa dni wyruszymy w trójkę z Barbarą w przepiękny rejs na wyspy Mauritius i Reunion. Raj dla ornitologów i ekologów, doktorze Georgijew.

Dotąd przypuszczałem, że Burt działa sam, rychło miałem przekonać się o swej pomyłce.

W drodze, na lotnisko w Johannesburgu, odbywało się tankowanie. Wyszliśmy z samolotu. Wypiliśmy kawę w barku, po czym za Burtem skierowałem się do toalety. Zauważyłem, że Barbara zniknęła w damskiej. Wewnątrz Denningham popatrzył na zegarek i gestem wskazał czwartą kabinę. Była zajęta, ale po pociągnięciu drzwiczki się otworzyły. W środku ktoś był. I tym kimś byłem ja. To znaczy nie ja, tylko Bułgar Wyłko Georgijew, w kraciastej marynarce i luźnych spodniach. Bez słowa podał mi perukę, dżinsy, wkładki zniekształcające twarz, wprawnie dolepił mały wąsik. Na koniec wetknął dokumenty, z których wynikało, że jestem Ivo Mirkoyicem, jugosłowiańskim emigrantem, inżynierem urządzeń sanitarnych, przybyłym przed pięciu minutami z Lusaki.

Oddałem swoją walizkę sobowtórowi i czując się jak farbowana małpa, wyszedłem do kawiarni, a potem, po pobieżnej kontroli, do Terminalu. Tuż za mną podczas odprawy celnej ulokowała się długonoga bruneteczka z uroczym pieprzykiem na policzku i typowy Afrykaner, o kanciastych ruchach i kudłatej czuprynie.

– Cóż za spotkanie, panie inżynierze – zawołał Afrykaner, wyciągając do mnie rękę ledwie wyszliśmy na zewnątrz. – Kiedy ostatni raz piliśmy to piwo w Lusace nie przypuszczałem, że tak prędko się spotkamy. Pan pewnie leciał w drugiej klasie, ja wsiadłem w ostatnim momencie do pierwszej. Niech pan pozna, moja sekretarka, Maggi.

Dopiero po chwili minęło oszołomienie. Najwyraźniej oboje, tak jak ja, zamienili się w toalecie ze swymi sobowtórami.

– Jeśli jeszcze nie ma pan stałego locum, to zapraszam na moją farmę. To niedaleko, prawie pod miastem… Bob, gdzie jest ten wstrętny czarnuch?

Na podjeździe pojawił się zdezelowany ford, produkt tutejszej montowni.

Kiedy ruszyliśmy, Burt wreszcie zmienił akcent.

– Pojmujesz teraz zasadę zabawy. Mamy setki świadków, że po międzylądowaniu pomknęliśmy spokojnie do Durbanu…

– A jeśli śledził nas ktoś w toalecie?

– Lenni miał wszystko na oku. Agent, który nas obserwował w samolocie i detektyw lotniskowy, uważali głównie na wyjście do miasta.

– Co teraz?

– Teraz powinieneś poznać Roberta – wskazał na kierowcę. – Zna rejon Rijksveld jak własną kieszeń.

– Przecież do baz nie dopuszczają czarnych.

– Właśnie dlatego.

– To też człowiek twojej organizacji?

– Bynajmniej, pracuje dla radykalnej frakcji Kongresu Afrykańskiego, ale wyświadczamy sobie czasem drobne usługi.

Karmiony przez lata przygodami kapitana Klossa, miałem zgoła fantastyczne mniemanie o robocie dywersyjnej. W istocie, co najmniej połowę spraw załatwiały pieniądze. One przygotowywały teren lepiej niż ostrzał artyleryjski, one skutecznie zacierały ślady. Jeszcze raz mogłem się przekonać, że samotnik Denningham nie działa w absolutnej próżni…

Szpital w Rijksveld jest kompleksem kilkunastu połączonych pawilonów i zatrudnia ponad tysiąc osób personelu. Pojawienie się jeszcze jednego doktora i pielęgniarki nikogo nie zaskoczyło. Tym bardziej że nosiliśmy plakietki identyfikacyjne: Susy Smith i doktor Raupert. oraz legitymowaliśmy się białą cerą, co w tych stronach stanowi lepszą przepustkę niż gdzie indziej dowód osobisty.

Czy się bałem? U boku Barbary, uśmiechniętej i rozluźnionej, jakby wybierała się z wizytą do manikiurzystki, nie wypadało się bać.

Robert dokładnie opisał nam rozkład szpitala. Zjawiliśmy się tam w porze obiadowej, toteż panował pewien bałagan ułatwiający nasze poruszanie. Cel rekonesansu stanowił pawilon C, przeznaczony dla wojskowych i więźniów. Idąc szklanym, klimatyzowanym łącznikiem, widzieliśmy dwa wozy pełne żołnierzy zaparkowane na dziedzińcu; przy drzwiach stali wartownicy. Stosunkowo najłatwiejsze było przejście od strony sal operacyjnych. Imponował mi spokój Barbary. Kim była ta piękna, najwyżej dwudziestoparoletnia dziewczyna z uważnymi oczami zawodowej pielęgniarki i zmysłowymi ustami kapłanki Wenus? Skąd wytrzasnął ją Burt w Harare? Przyjechała razem z Lennim. Była kochanką któregoś z nich? Popatrzyłem na zgrabną linię nóg, ślicznie zarysowany pod kolorowym kitelkiem tyłeczek, i natychmiast zganiłem się w imieniu Marthy. Biedactwo – znajdowałem się przecież tak niedaleko od niej.

Z sali operacyjnej wyjeżdżał jakiś delikwent o ogolonej czaszce, popychający wózek pielęgniarz nie zaprotestował gdy ruszyliśmy obok niego. Mijając wartownika, Barbara udała zajętą kroplówką, a ja ująłem puls chorego. Był słaby, ale równy. Teraz wózek toczył się korytarzem przypominającym obóz wojskowy. Pod każdą salą siedział wartownik z automatem. Mimo klimatyzacji pora sjesty wpływała na ogólne rozleniwienie. Strażnicy siedzieli swobodnie, liczyli muchy lub skubali pielęgniarki. Zastanawiałem się, w której sali może znajdować się David. Po obu końcach korytarza znajdowały się stalowe kraty, teraz uniesione, lecz jak stwierdził Robert, opuszczane na noc.

Pielęgniarz zatrzymał się z chorym przed salą numer sześć. Wartownik podniósł się i warknął coś do chłopaka, żeby jechał dalej, bo na pewno ma zawieźć chorego do dziesiątki, a od szóstki wara.

– Ma być w szóstce – kategorycznie stwierdziła Barbara. – Prawda, doktorze?

Kiwnąłem głową – mój słowiański akcent zdradziłby mnie w sekundę.

Strażnik był młody, a kapryśny uśmieszek Barbary wyraźnie zrobił na nim wrażenie. Wjechaliśmy do środka. Z pięciu łóżek tylko trzy były zajęte. Jakiś facet z nogą na wyciągu, mumia przypominająca kokon jedwabnika, a tuż pod oknem ktoś obstawiony aparaturą reanimacyjną… obandażowana głowa, widoczne jedynie czarne oczy. Te oczy poznałbym zawsze.

Najwyraźniej był przytomny. I chyba mnie rozpoznał. Źrenice rozszerzyły się. Na myśl, że Denningham może zechcieć go wykończyć, przeleciał mnie dreszcz.

– Co tu robicie? – na progu stał niski, szczupły, mocno opalony oficer z dystynkcjami kapitana.

– Doktor Longfellow polecił nam… – zaczęła Barbara.

– Do dziesiątki! – warknął kapitan. Łypnął na mnie czujnie. – Nowy, co?

– Nasz anestezjolog, doktor Raupert – przedstawiła mnie Barbara.

– Zabierajcie się – tu trzeba spokoju…

Wyjechaliśmy na korytarz i doholowaliśmy pooperacyjny zewłok do dziesiątki. Wracając korytarzem widziałem, jak kapitan szepce coś do strażnika. Zdrętwiałem. Ale szliśmy dalej spokojnie.

– Pani zaczeka – dobiegło nagle z tyłu. Znieruchomieliśmy a strażnik nas dogonił. – Kapitan Maarens chciałby z panią porozmawiać.

– Niech pan wraca, doktorze, i nie czeka na mnie. – Powiedziała Barbara jakby chodziło o zwykłą randkę.

Inna sprawa, że rzeczywiście chodziło o randkę. Koło sali operacyjnej przedostałem się na cywilne oddziały i wyszedłem ze szpitala. Na parkingu czekał na mnie Burt.

– No i?

Lekko roztrzęsiony opowiedziałem o Barbarze, o Davidzie, kratach i najeżeniu obiektu funkcjonariuszami. Barbara zjawiła się po trzech kwadransach. Była uśmiechnięta, lekko zarumieniona.

– Ma na mnie ochotę – powiedziała – wpadłam w oko kapitanowi Maarensowi. Że też zawsze mam szczęście do bezpieczniaków.

Burt tylko się uśmiechnął.

– Zdaje się, że zrobiłam na nim wrażenie dziewczyny łatwej. Powiedzieliśmy sobie trochę komplementów. Pytał co robię wieczorem? Stwierdziłam, że mam wolne i przebywam poza szpitalem. Zmartwił się. On – powiada – musi tkwić tu dzień i noc. Rozumiecie, że nie ciągnęłam tego tematu. Zapytałam tylko, czy nie jest mu nudno? Westchnął. No to ja zrobiłam małe oczko. Wiecie, że potrafię wyglądać jak skończona dziwka. Na to on – właściwie mogłabyś się zamienić dyżurami, zostać na wieczór, moglibyśmy porozmawiać… Najpierw udałam obrażoną, a potem powiedziałam, że się zastanowię, że nie wypada i w ogóle. Łykał to wszystko z lekko otwartymi ustami. Jest dość obleśny, zanadto nawet jak na funkcjonariusza.

– A jeśli wiedziony zawodowym instynktem zechce cię sprawdzić? – zaniepokoiłem się.

– Cóż z tego. Pielęgniarka Susy Smith istnieje naprawdę i nawet jest do mnie podobna. Tyle, że akurat przebywa gdzie indziej.

– Opowiadaj dalej – przerwał Denningham.

– Powiedziałam, że dyżurami się nie zamienię, bo powstałyby okropne plotki, ale mogę wieczorem zajrzeć do baru dla personelu, bo akurat mam tam jakiś interes. Na to on, że nie może opuścić pawilonu… Zrobiłam zmartwioną minkę i stwierdziłam, że szkoda. Wtedy on ożywił się i zauważył, że mogę przecież z baru wpaść do niego.

– Przecież pawilon jest zamknięty? – powiedziałem.

– Dostaniesz przepustkę!

– Boję się.

– Ze mną możesz się niczego nie bać.

– Skończyło się na tym, że o dziesiątej zadzwonię do niego z barku.

– Kobieciarz, albo diablo sprytny oficer – zauważył Denningham.

– Hindus – powiedziała Barbara – jest prawie przytomny, poparzony, zdaje się, że ma złamaną rękę. Z pewnością ma ciężko uszkodzone gardło i dlatego nie mogli zmusić go do zeznań środkami halucynogennymi czy torturami… Ogólnie jednak wygląda lepiej niż myśleliśmy.

Popatrzyłem na dziewczynę z podziwem. Kiedy zdążyła to wszystko zauważyć. Ja który go znałem, zwróciłem uwagę tylko na oczy Davida.

Burt posadził dziewczynę za kierownicą i nakazał nam jechać na farmę, sam miał przybyć później. Pojechaliśmy więc. Głowę miałem pełną najrozmaitszych planów, które zamierzałem podsunąć Denninghamowi. Wszystkie zaczynały się od tego. że lekko zaróżowiona Barbara składa o północy wizytę kapitanowi Maarensowi w pogrążonym we śnie pawilonie wydzielonym…

Przyglądałem się mej towarzyszce pewnie prowadzącej samochód. Od dawna nie spotkałem osoby równie opanowanej. Kim była, skąd się wzięła? Barbara miała wszystkie cechy doskonałej modelki, łącznie z nieprawdopodobną figurą. Zachowywała się cały czas naturalnie, ale człowiek jej towarzyszący nie miał pojęcia, co naprawdę sobie myśli. Małomówna, choć niewątpliwie inteligentna, należała do tego gatunku kobiet, których istnienie podejrzewamy, lecz niesłychanie rzadko, bądź nigdy, nie spotykamy w życiu.

Znowu mimowolnie pomyślałem o Marthcie. Poczułem jak zwykle falę ciepła, ale dziś jakby słabszą. Cóż, obiektywnie biorąc, Barbara była kandydatką na Miss Świata, moja urocza, cieplutka żona – jedynie sympatyczną kurką domową.

Barbara onieśmielała, parę razy sieknęły mnie jej czujne, uważne spojrzenia, chociaż nie powiedziała ani słowa. Ja też tylko parokrotnie próbowałem zacząć rozmowę, ale jakoś mi się nie udawało.

Farma, a raczej niewielkie, cokolwiek zapuszczone gospodarstwo, było w momencie naszego przybycia całkowicie puste. Dopiero po godzinie zjawił się Robert, po nim jakiś wychudły młodzian o bladej twarzy, wreszcie koło zmierzchu sam Denningham.

Razem z Barbarą zamknęli się we czwórkę w jednym z mniejszych pokojów i konferowali długo i cicho, pozostawiając mi do dyspozycji jedynie stary, czarnobiały telewizor. Obejrzałem jakieś archiwalne filmy, wiadomości – wypełniały je doniesienia z pogranicza bantustanów. Południowy wschód Republiki stał w ogniu, mówiono o regularnych starciach i znacznej liczbie ofiar. W wielkich miastach co rusz wybuchały bomby, i aż trudno uwierzyć, że wszystko to kotłowało się gdzieś dookoła zacisznej, sielskiej farmy. Muszę przyznać, miałem trochę żalu do Burta, że nie wtajemnicza mnie w swoje sprawy. Wydarzenia w Pretorii, rekonesans w szpitalu, mimo przeżytego lęku zaszczepiły ciekawość, ba, ową dziwną żądzę emocji. Zresztą zdawałem sobie sprawę, że jadę na jednym wózku z całą grupą, jej sukces lub przegrana odbije się na mych dalszych losach.

Toteż kiedy Denningham wyszedł na chwilę z narady, podszedłem i spytałem, jaką rolę przewiduje dla mnie podczas dzisiejszej akcji.

– Jakiej akcji? – popatrzył na mnie z pewnym rozbawieniem.

– No, Barbara udaje się przecież na spotkanie z kapitanem…

– Skądże znowu, nasza panna Gray nie uważa, aby mogła biec na spotkanie z kimkolwiek zaledwie po krótkiej rozmowie.

– A więc nie zadzwoni do Maarensa?

– Zadzwoni, ale na tym koniec. Przynajmniej na dziś.

– A co z Davidem, nie zostawimy go przecież?

– Drogi Jan, ustalmy jedno, twoja rola w tej sprawie skończyła się. Otrzymasz swoją premię i masz moją dozgonną wdzięczność.

– Ale przecież mógłbym się jeszcze przydać.

– To robota dla zawodowców.

Sformułowanie zabrzmiało nieprzyjemnie i, wyznam, poczułem się trochę upokorzony. Czy w czymś skrewiłem, nie sprawdziłem się? Na końcu języka miałem stwierdzenie, że każdy kiedyś zaczynał, że moje medyczne kwalifikacje… Ale Burt nie wyglądał na człowieka, który zmienia swoje decyzje.

Czarnoskóry Bob i chudy młodzian wkrótce odjechali. Barbara podeszła do telefonu. Nakręciła numer szpitala i poprosiła dyżurnego lekarza pawilonu wydzielonego.

– Chciałam przekazać wiadomość kapitanowi Maarensowi – powiedziała bez wstępu. – Nie musi go pan prosić. Wystarczy przekazać, że Susy Smith rozmyśliła się, i że zadzwoni jutro rano. Może…

Niczego już nie rozumiałem. Czas podobno naglił, a wycofanie się ze spotkania pomniejszało i tak niewielkie szansę.

Obejrzałem ostatnie wiadomości. Obok mnie siedział Denningham, skupiony, milczący, cały zagłębiony w siebie, jak wyznawca jakiegoś kontemplacyjnego obrządku.

W pewnym momencie Burt wstał i nalał odrobinę whisky do dwóch kieliszków.

– Czy wiesz, czego potrzeba w dzisiejszych czasach łowcom przygód? – zapytał.

– Szczęścia?

– Ostrożności. Nigdy jej nie dosyć. Grając o wysokie stawki może my być pewni wyłącznie siebie. A innych – w ograniczonym zakresie. Wiem, że zdziwiło cię odrzucenie oferty kapitana prze? Barbarę. A czy wziąłeś pod uwagę, że to mogła być pułapka? Nagły afekt u wytrawnego pracownika sił specjalnych, czy to nie wygląda podejrzanie? Czy nie jest podejrzane również, że w ślad za waszym samochodem podążył inny wóz, który na szczęście udało się zgubić? Zresztą może tylko jestem przewrażliwiony. Ale nasi przeciwnicy to nie fuszerzy. Daud Dass jest dla nich zbyt ważną postacią, żeby lekceważyć jego ochronę.

– Czyli rezygnujemy?

– Nigdy nie rezygnuję z gry, którą można wygrać. Whisky przyjemnie zapiekła w gardle.

– Do mnie jednak dość szybko zyskał pan zaufanie – powiedziałem – a przecież też mogłem zostać podstawiony.

– Brałem to pod uwagę. Dlatego zachowywałem rezerwę, choć intuicja i znajomość ludzi przemawiała za tobą. No cóż, w razie gdybym się pomylił, pozostawał Lenni.

– Lenni Wilde?

– Miał cię zlikwidować w wypadku jakiegokolwiek podejrzenia. No, ale dobranoc, młody człowieku. Wypoczywaj.

Ogłuszony tą informacją powlokłem się korytarzem biegnącym wzdłuż długiego starego bungalowu, pełnego skór, wypchanych głów nosorożców, kłów słoni i tym podobnych pamiątek męskich przygód.

Pod drzwiami pokoju panny Gray sączyło się światło. Zapukałem.

– Wejdź, Jan.

Wszedłem. Barbara stała przed lustrem czesząc swoje długie, teraz opadające aż do pośladków, włosy. Była naga, ale wyraźnie nie krępowała się moją obecnością. Jednostajna tonacja opalenizny wskazywała, że nie należy do osób gustujących w strojach plażowych.

– Wiedziałam, że przyjdziesz – powiedziała, nie odwracając się od lustra.

– To zadziwiające, przecież ja sam tego nie wiedziałem.

Zachichotała. Zabawne, ale po raz pierwszy usłyszałem jak się śmieje. Miała charakterystyczny, wysoki, lekko bulgotliwy śmieszek, który w czyimkolwiek wykonaniu brzmiałby sztucznie, tu jednak idealnie harmonizował z wykonawczynią.

– Przyszedłeś tu z dwóch powodów. Po pierwsze, abym wstawiła się za tobą u Burta. Chciałbyś wziąć udział w akcji. A po drugie – podobam ci się.

– I co usłyszę? – dwa razy nie? – powiedziałem, siląc się na uśmiech.

– Na pierwszą prośbę odpowiadam: spróbuję, a na drugą: być może. Ale nie dziś. Nie kocham się nigdy w wigilię akcji. – Odwróciła się gwałtownie. Jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem wstydu, czy podniecenia, trudno dociec. – Jan, dlaczego jeszcze nie powiedziałeś, że ci się podobam, że od wczoraj zastanawiasz się w jaki sposób nie narażając miłości własnej na ryzyko odmowy, zaproponować mi łóżko?

Teraz ja spiekłem raka.

– Nie robię z tego ceregieli – mówiła dalej. “Ciało wymaga obróbki". – Wiesz, kto to powiedział?

– Lawrence?

– Nie. Mussolini. Dziś już trochę zapomniany specjalista seksu i polityki. A propos autora “Kochanka Lady Chatterley", nie cierpię drwali, szoferów, kulturystów. Jestem rzadkim przykładem dupeczki – ostatnie słowo wypowiedziała ze swoistym naciskiem – która woli inteligentów!

Postąpiłem krok do przodu. Jej lekko rozchylone usta i płonące oczy przyciągały mnie niczym magnes.

– Nie, Jan, jednak nie – powstrzymała mnie zdecydowanie – nie chciałabym cię skrzywdzić.

Czyżby wampirzyca?

– Będziemy się kochać wtedy, gdy się na mnie uodpornisz. Kiedy będę pewna, że nie zakochasz się we mnie.

– Dlaczego?

– Bo we mnie nie wolno się zakochać. Jestem, jak cały żywioł otaczający Burta, przygodą. To ryzykowny sport. Kto nie urodził się z talentem kaskadera, może złamać kark.

– Kochasz Denninghama! – rzekłem z wyrzutem.

Zapaliła papierosa i włożyła szlafrok. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że sutki jej piersi, drobne i delikatnie różowe jak u kilkunastoletniej dziewczyny, nabrzmiały i buńczucznie sterczały.

– To nie jest właściwe określenie – rzekła po chwili. – Potrzebujemy siebie.

– Kim ty właściwie jesteś, Barbaro?

– Kobietą – westchnęła, pocałowała mnie drapieżnie, gwałtownie jak błyskawica, i osłupiałego wypchnęła za drzwi.

O szóstej rano pojechaliśmy z Barbarą do Rijksveld. Jednak na akcję! Po prostu obudziła mnie kilkanaście minut wcześniej i stwierdziła, że wszystko w porządku. Wyglądała znów jak doskonale przygotowana do swego zawodu pielęgniarka. Spięte włosy ukryła pod ciemną, doskonale dopasowaną, peruką. Wyglądała skromnie, można rzec nobliwie.

Wokół pawilonu wydzielonego zauważyłem wzmożony ruch, wzmocniono straże, przy kępie krzaków zauważyłem stojący samochód pancerny. Czyżby nasz wczorajszy zwiad wzbudził podejrzenia?

Co gorsza, zaostrzone środki bezpieczeństwa rozciągnięto również na główną część szpitala. Dwóch wartowników stało przy drzwiach kontrolując dokładnie wszystkich wchodzących.

– I co teraz?

Barbara wyglądała na zakłopotaną. Zaparkowała wóz. Rozglądając się uważnie obserwowała nadjeżdżające karetki. Rychło wypatrzyła przy bocznej bramie wjazdowej kapitana Maarensa, uwijającego się wśród grupki młodszych oficerów. Wydawał się bardzo zaaferowany. Ale gdy machnęła ręką, zaraz ją zauważył. Wyszedł na zewnątrz, szarmancko skłonił się. Wchodzącej w takiej eskorcie nikt nie spytał o dokumenty, toteż wąska legitymacja Susy Smith z wklejonym moim zdjęciem mogła pozostać u mnie w kieszeni jako bardzo niepewny środek tożsamości. Gray uważała, że przy pośpiesznej kontroli patrzy się na samą legitymację, czasem na zdjęcie, a bardzo rzadko na nazwisko.

Tymczasem duży zegar na wieży szpitalnej wydzwonił dziewiątą trzydzieści, do terminu akcji pozostało trzydzieści minut. Sprzed głównego wejścia, po zewnętrznej stronie ogrodzenia, biegła alejka wysadzana roślinnością, rdzawą od parotygodniowych upałów. Ruszyłem nią i po pokonaniu kilkuset metrów znalazłem się przy bramie gospodarczej. Była uchylona. Czarnoskóry kierowca wozu pogrzebowego manewrował ciemnoszarą mazdą. Drugi, rosły, gestykulował zaciekle dyskutując ze strażnikiem. Machnąłem legitymacją i wszedłem. Strażnik nawet na mnie nie popatrzył. Kątem oka dostrzegłem, że rozmówcą ciecia był znany mi od wczoraj Robert.

Bob dogonił mnie po kilkudziesięciu krokach.

– Dobrze idzie – rzekł prawie wesoło.

Za garażami, magazynami, a także kostnicą, rozpościerał się teren niewielkiego lotniska. I tu trwał spory ruch. Z nieodległych terenów starć przywożono kolejnych rannych. Transport do szpitala odbywał się sprawnie, choć pojawiały się, wraz ze znużeniem, pierwsze oznaki bałaganu.

Z perspektywy czasu zastanawiam się, jak drogo kosztowała nasza akcja, poczynając od wynajęcia farmy, po przekupienie kilkunastu ludzi. Denningham wydał chyba ciężkie tysiące.

O dziewiątej pięćdziesiąt pięć na niebie pojawił się niewielki samolot sanitarny. Widocznie nie był uprzednio awizowany, ponieważ pośpiesznie uprzątano pas. Awionetka wylądowała dość sprawnie, choć nie była w najlepszym stanie, a na jej kadłubie widniały ślady kuł. Z podziemnego chodnika z piskiem wyjechał akumulatorowy wózek do transportu rannych. Z kadłuba samolotu dwóch ludzi, lekarz i pilot, wynosili obwinięte, nasiąkłymi krwią bandażami, ciało. Do samolotu podbiegł ktoś ze straży i wywiązała się krótka dyskusja. Lekarz gestykulował niecierpliwie. Być może informował dlaczego wylądował właśnie na tym lotnisku. Ponieważ miałem już na sobie strój pielęgniarza, zbliżyłem się do zbiegowiska.

– Ranny musi być natychmiast operowany, to senator Tuscley – wymachiwał rękami lekarz. Jego sylwetka wydawała mi się znajoma. Oczywiście – Lenni Wilde.

Tymczasem krwawy ochłap przeniesiono na wózek. Podszedłem tam i ja.

– Świetnie, że jesteście – zawołał do mnie lekarz przybyły ze szpitala. – Musimy się śpieszyć, ogromny upływ krwi.

Wilde pragnął pośpieszyć za nami, ale dość stanowczo powstrzymał go jakiś podoficer z ochrony.

– Musimy jeszcze wyjaśnić parę szczegółów. Proszę pana i pilota do siebie.

Poszukałem wzrokiem Boba, zniknął już gdzieś pośród wozów strażackich i rezerwowych sanitarek.

Zjechaliśmy w tunel, aby po paru minutach znaleźć się pod szybem dźwigu transportowego, wprost do antyszambrów sali operacyjnej.

Lekarz dyżurny, w którym rozpoznałem albinosa z wczorajszej narady, zeskoczył z wózka i dopadł telefonu.

– Siostro Suzy, jesteśmy na dole – rzucił krótko.

Dokładnie w tym samym czasie młoda pielęgniarka pawilonu wydzielonego podniosła alarm. Z pacjentem Davidem Dassem było niedobrze. Zanikało tętno, z ust wypłynął strumyczek krwi.

Maarens zajęty konwersacją z Barbarą, zareagował błyskawicznie, zanim jednak pokonał kilkaset metrów dzielących niewielką kantynę od pokoju numer sześć, Davida zdążył już odwiedzić dyżurny lekarz.

– Perforatio… mamrotał uczenie. – Konieczna jest natychmiastowa operacja.

– To operujcie, do cholery!

– Zanim pokonamy wszystkie formalności i dotrzemy na salę, a potem odstoimy w kolejce na operację…

– Jedźcie już – krzyknął Maarens podbiegając do telefonu. – Nie będziecie mieli żadnych kłopotów – tu zwrócił się do ponurego draba czatującego na korytarzu. – Wilkes, nie odstępujcie ich ani na krok!

– Pójdę z nimi – zaofiarowała się Barbara.

W trakcie drogi łącznikiem zgubiła się zarówno pielęgniarka, która podniosła alarm jak i lekarz dyżurny. Oboje otrzymali dość dużo, aby wykonać swoje zadanie bez zarzutu. Później, stojąc przed sądem, tłumaczyć się będą niedokładnością aparatury pomiarowej, symulacją oraz tym, że ktoś podrzucił pacjentowi Dassowi pęcherzyk z krwią, który ten rozgryzł. Wyprzedzając fakty dodam, że oboje zostali uniewinnieni.

Tymczasem rzekomo umierający Hindus oraz Barbara i Wilkes znaleźli się przy windzie. Sala operacyjna numer trzy znajdowała się kondygnację wyżej. Dźwig idący z dołu zatrzymał się. Ujrzawszy Barbarę i nieruchomą postać na łóżku, ucieszyłem się. Przestrzeń wewnątrz wypełniało już jedno posłanie na kółkach, z pacjentem, który przybył samolotem; kiedy wtoczono tam Dassa, nie można było praktycznie wcisnąć palca.

– Pobiegniemy schodami – zawołała Barbara. Wilkes łypnął na nas podejrzliwie, ale widząc wciśnięty przycisk na górę, posłuchał.

Musieliśmy bardzo się śpieszyć, przerzucić rannych z łóżka na łóżko, zarzucić na Davida pokrwawione prześcieradło rannego. Jego z kolei trzeba było przykryć po czubek głowy czystym płótnem Hindusa. Zdążyliśmy.

Barbara i Wilkes już czekali. Oczekiwał również chirurg i parę pielęgniarek. Modliłem się, aby za prędko nie odkryli prześcieradła. Ale nie, Wilkes sam energicznie szarpnął wózek z prawej.

Potem poszło szybko. Wilkesa zatrzymano przed salą operacyjną. W tym czasie Barbara umknęła ku schodom, zderzając się nieomal z Maarensem, który gonił, aby dopilnować zabiegu osobiście.

Nad drzwiami sali numer trzy zapalił się napis: “Operacja, nie przeszkadzać", toteż Maarens usiadł z Wilkesem pod drzwiami, wysłał też kogoś, aby pilnował drugiego wyjścia i wielce niespokojny oczekiwał na wynik operacji.

W tym czasie ja, blady doktor i David zjechaliśmy na najniższy poziom, po chwili dołączyła Barbara. Faktycznie, Dass nie mógł mówić ze względu na uszkodzenie krtani, ale poza tym był przytomny. Pomógł nawet przy zamianie miejsc. Posuwaliśmy się tunelem, w którym strzałki wskazywały drogę do kostnicy.

O kilkaset metrów dalej Lenni Wilde i wynajęty pilot wili się pod naporem pytań dociekliwych facetów z ochrony lotniska.

Gdzie senator został ranny?

Dlaczego nie powiadomiono szpitala telefonicznie? W Pretorii nic nie wiedziano o incydencie. Rodzina twierdziła, że senator Tuscley udał s ii; poprzedniego dnia na tereny walk i stracono z mm wszelki) łączność… Dnnningham zaproponował trick z senatorem, słuchając porannych wiadomości o jego zaginięciu.

– Kto jest ten drugi? – dopytywał się jeden z indagujących, mając na myśli bezwładne ciało leżące w kącie samolotu.

– Szofer senatora nie żyje – powiedział Lenni Wilde. Potem od niechcenia rzucił okiem na zegar, była dziesiąta dwadzieścia. Prawie jednocześnie zadzwonił telefon.

– To z kostnicy – poinformował porucznik przesłuchiwacz. – Pytają czy zabrać tego szofera?

– Nie ma przeciwwskazań – zauważył Lenni.

– Zabierajcie!

Wilde podszedł do okna. Mógł obserwować jak rozsunęły się drzwi niskiego ponurego pawilonu i wyłoniła się trójka ludzi na wózku akumulatorowym.

– Czy mogę zapalić? – zapytał.

– Proszę – stojący obok oficer podał ogień.

Między błyskiem zapalniczki a gwałtowną eksplozją cysterny z benzyną był związek, choć mniej oczywisty, niż mógłby przypuścić postronny obserwator. Zapalniczka stanowiła sygnał dla Boba.

Strugi płynącej benzyny zalały południową część płyty lotniska, objęły wozy strażackie, dwa stojące z boku samoloty. Przesłuchujący zgłupieli. Dwa ciosy Wildc'a precyzyjne, mierzone, zwaliły ich z nóg. Równocześnie pilot zwinnie wcisnął odbezpieczony granat w lotniskową radiostację. Ku zaskoczeniu obsługi lotniska, z której większość nie bardzo wiedziała, co zrobić, zawarczał silnik awionetki. Logiczne było, że ktoś zamierza odsunąć ją z zagrożonego obszaru. Ale kto to mógł zrobić, skoro wewnątrz znajdował się wyłącznie trup.

Lenni i pilot wybiegli z budynku ochrony. Gnali w stronę samolotu. Ten zaczynał już kołować, podjechał na spotkanie grupki z kostnicy, która wsiadła niezwłocznie, wciągając za sobą podłużny kształt w bieli. Teraz tylko pozostawał Lenni i pilot. Burt, cały w plastrach, z trupią bielą aktorskiego podkładu na twarzy, kołował sprawnie siedząc za sterami. Za biegnącymi uformował się już cały pościg.

– Strzelać, strzelać! – wrzeszczał jakiś oficer z oddali.

Ktoś przytomny oddał serię, nasz pilot zwinął się i został na płycie. a Lenni jakimś desperackim susem dopadł samolotu. Awionetka nabierała rozpędu. Serie z automatów pohamowały ścigających gorliwców. Tymczasem pożar rozszerzał się. Od strony północnej wsparła go kolejna detonacja. Tym razem ładunek Boba zniszczył wieżę kontrolną. Minęliśmy ją, samolot nabierał rozpędu, naraz zwolnił, spoza hangaru wybiegła rosła, ciemna sylwetka. Bob dopadł samolotu i niczym linoskoczek czepił się wspornika kół. Denningham docisnął gaz. Plując raz po raz ogniem, sanitarny samolocik wzbił się ponad dachami szpitala i nisko, bardzo nisko poszybował nad sadami, polami i zagajnikami.

Denningham powiedział mi tylko jedno słowo: Dobrze!

Barbara okazała się wylewniejsza. Na moment uczułem jej wilgotne usta na swoich. Miłe podziękowanie za chrzest bojowy. Przez moment zastanawiałem się, czy całowała się tego przedpołudnia z kapitanem Maarensem?

David usiłował wstać. Był zupełnie przytomny, tylko okropnie słaby. Dotknąłem końcem dłoni jego palców. Oddał uścisk.

– Dokąd teraz? – zapytał wśród ogólnego zadowolenia chudy blondyn.

Barbara wyprzedziła Denninghama. Wpatrując się w oczy Dauda Dassa powiedziała dobitnie:

– Jest. Marindafontein. Ziegler.

Загрузка...