Z notatek doktora

Czasami wydaje mi się, że jestem przerażająco stary. Współczesny Matuzalem z nogami zabetonowanymi w ruchomym trotuarze upływającego czasu. Cud, że jeszcze egzystuję, myślę. A jednak ciągle żyję, zdrowie chwalić Boga dopisuje, puls równy – sześćdziesiąt na minutę, ciśnienie sto dwadzieścia na osiemdziesiąt, innych analiz nie robiłem od lat. Może tylko trudniej mi chodzić, natomiast pamięć nadal mam dobrą. Zwłaszcza sprawy odległe widzę z precyzją dalekowidza, tak jakbym przeżywał je wczoraj, najdalej przedwczoraj. Gdyby przed laty powiedziano mi, że przeżyję własną epokę i parę następnych, zapewne poradziłbym domorosłemu wróżbicie, aby czym prędzej zmienił zawód.

Ciężko jest pisać, ciężko rozdrapywać rany, a zarazem przeciwstawiać się całej oficjalnej historiografii, podręcznikom, propagandzie. Byłem jednak świadkiem, a obowiązek świadectwa prawdy jest nie mniej obligujący jak przysięga Hipokratesa. Myślę również o tych, co przyjdą po nas, a kropla przechowanej pamięci, niczym robaczek świętojański, może ukazać im drogę.

Ludzkość w swej historii dokonała paru rzeczy godnych opisania: ukradła ogień bogom – lub jak kto woli, skubnęła z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego – ukrzyżowała Chrystusa i wymyśliła postęp. Te trzy fakty doczekały się niezłej literatury. A czwarty?

W nowej chronologii jako dzień pierwszy przyjęto, zresztą dyskusyjnie, piąty marca. Równie dobrze można by cofnąć się pół roku czy nawet jeszcze rok. A Poniedziałek Wielkanocny owego roku…?

Czy można ustalić co robiła ludzkość owego piątego? Oczywiście. Nic szczególnego. Ale tak zawsze dzieje się z nowymi erami. Któż w Imperium Rzymskim, nie licząc paru pastuszków, zauważył narodziny Mesjasza, kto oprócz paru zaślepionych Arabów przywiązywał większą uwagę do ucieczki jakiegoś obywatela z Mekki do Medyny? A ci, których nawet poruszyła wiadomość o wzięciu Bastylii, czyż uświadomili sobie, że żyją już w nowym świecie?

Podobnie ma się rzecz z bohaterami. Jedni sieją, inni zbierają żniwo. Pierwsi wdzierający się na mury niwelują swymi ciałami fosy. Drudzy przechodzą do historii. Rewolucje pożerają swoje dzieci. I najgorsze, że wszyscy o tym wiedzą, ale niczego się nie uczą.

Niekiedy zdaje mi się, że jestem rówieśnikiem Agamemnona lub przynajmniej Karola Wielkiego – zresztą jakie to ma znaczenie, wszystko co miało miejsce przed coraz bardziej stapia się w bezkształtną magmę. Historia bez historii – ciekawa epoka.

Największym wstrząsem mojego dzieciństwa było ścięcie, nie wiem już z jakiego powodu, starej wierzby w kącie mojego ogrodu. Była to pierwsza śmierć, którą oglądałem na własne oczy, a wierzyłem jeszcze wtedy, że to co mi najbliższe, jest nieśmiertelne. A tu tymczasem wszyscy umarli, rodzice, nauczyciele, dziewczyny, które kochałem, i tych parę, które mnie kochały, o ile mówiły prawdę. A ja żyję. Kara czy nagroda?

Jako dziecko byłem drobny, podobno chorowity, choć na nic poważnego nie chorowałem. Rozwijałem się jednak wolniej niż moi rówieśnicy. Miałem też liczne kompleksy, z których niejeden pozostał mi do dziś. Bałem się, bardzo często się bałem. Czego? Chyba najbardziej własnej kompromitacji. Decyzji? A tyle musiałem ich podejmować. Chociaż ostatecznie o wszystkim decydował przypadek. Nawet poznanie mych rodziców było przypadkiem. Przechowalnia bagażu pomyliła walizki, ojciec pojechał na wczasy z neseserem mojej matki… Odszukali się po miesiącu, wymienili walizki… A może ta walizka była wszystkiemu winna? Miałem ją wtedy w samolocie…

Urodziłem się też przez przypadek. Miałem być dziewczynką. Joanną. I tym razem nie spełniłem pokładanych w sobie nadziei. Moi rodzice, urzędnicy tak drobni, że z trudem zauważani bez lupy, pragnęli ogromnie, żebym się wybił. Od szóstego roku życia musiałem grać na skrzypcach, o rok wcześniej niż rówieśnicy poszedłem do szkoły. Rodzina twierdziła, że postąpiono tak dla mego dobra. Nie miałem powodu, żeby im nie wierzyć. W osiemnastej wiośnie mego życia zdałem maturę. Nie mając muzycznego powołania, lub raczej nie znajdując w sobie zadatków na Menuhina, zdecydowałem się na medycynę. Była to druga ewentualność dopuszczana przez rodziców.

Wraz z wyjazdem do Warszawy życie nabrało tempa. Akademia Medyczna, burzliwa egzystencja akademikowa, nocne brydże i spotkania w ośrodku duszpasterstwa akademickiego, kilka nieśmiałych flirtów, potem jedna ostra, rozprawiczająca prywatka.

Wszystko wskazywało na to, że za parę lat wrócę do mego miasteczka, osiądę tam na stałe, aby leczyć miejscowych nastolatków i staruszki; ludzie w sile wieku opuszczali bowiem nasze nieurodzajne strony, dążąc, niczym ćmy do lampy, do wielkich miast. Pod tym względem stanowiłem wyjątek, zupełnie nie pociągały mnie metropolie ze swym zgiełkiem, pośpiechem i fałszem zachowań. W betonowych klitkach czułem się jak mucha wdeptana… w każdym razie nie w bursztyn.

W myślach o przyszłości nie wybiegałem zanadto do przodu. Marzyłem o kobiecie, nieważne że po drodze przydarzały się panienki, o tej jednej, wielkiej, absolutnej miłości. Ale ta nie przychodziła. Dużo czytałem. Już jako młodzian pochłonąłem wszelkie dostępne Stulecia chirurgów czy Łowców mikrobów, później przyszła kolej na Tajemnice immunologii czy Medycynę jutra.

Skórzana, coraz bardziej zniszczona walizka towarzyszyła mi cały czas, ale przypadek jakoś dotąd się nie odezwał. Mój ojciec, póki żył, a na zawsze został mi w pamięci jego obraz z gazetą przed telewizorem przy równocześnie grającym radioodbiorniku, lubił czasem rzucić jakąś maksymę. Szczególnie preferował jedną: “Przypadek układa los człowieka". Nie wierzyłem mu. Moje życie, tak jak szara rzeczywistość, wydawało się całkowicie przewidywalne, proste, bez emocji.

I tak się działo do trzeciego roku studiów.

Przez megafony zapowiedziano odlot samolotu do Wrocławia. Ścisnąłem mocniej rączkę skórzanej walizki wypełnionej materiałami naszego koła młodych naukowców, w którego imieniu miałem wygłosić sprawozdanie na sympozjum. Skierowałem się w stronę wejścia na płytę lotniska. Myślałem o poniedziałkowym kolokwium, o konieczności zreperowania elektrycznego imbryka i Dance, która nie odzywała się od tygodnia. Obok mnie w kolejce stanął rudy mężczyzna pocący się obficie.

Nie minął kwadrans od opuszczenia Okęcia, kiedy rudy osiłek, siedzący o parę foteli ode mnie zakaszlał donośnie. Zaraz potem z przodu i tyłu kabiny doleciał mnie dziwny trzask. A może tylko wydawało mi się, że go usłyszałem. Poczułem dziwny zapach, zakręciło mi się w głowie, ktoś krzyknął. Siedzący za mną funkcjonariusze usiłowali się poderwać, ale ruchy ich były niemrawe, niczym na zwolnionym filmie. Zresztą prędko ustały. Nie, chyba nikt nie zemdlał, ja też nie straciłem świadomości. Uległem paraliżującemu uderzeniu gazu, nie mogłem wołać ani poruszyć żadną kończyną. Pozostawało przypatrywanie się sytuacji z pozycji rośliny.

Dosłownie po kilkunastu sekundach podniosło się trzech facetów, rudy w środku, drugi z przodu, a trzeci z tyłu samolotu. Cała grupka nosiła na twarzach zaimprowizowane maski przeciwgazowe z pochłaniaczami. Zaraz po rozbrojeniu bezwładnych pracowników ochrony, używając jako tarczy półprzytomnej stewardesy, ruszyli do kabiny pilota.

Początkowo porywaczom udało się zmusić pilotów do obrania pożądanego kierunku. Niestety, tuż przed lądowaniem, doszło do jakiegoś zamieszania w kabinie nawigacyjnej. Samolot wypadł z pasa, stracił skrzydła, następnie przekoziołkował. Wreszcie stanął w płomieniach.

Należałem do dwudziestki ocalałych szczęśliwców. Mój stan był jednak na tyle ciężki, że przeszło trzy miesiące spędziłem w szpitalach, początkowo w Berlinie, później, kiedy zaczęły się komplikacje, w specjalistycznej klinice pod Norymbergą. Podobno wygrzebałem się dzięki nieprawdopodobnej woli życia. No cóż, miałem dwadzieścia jeden lat, pragnąłem żyć, kontynuować studia i jak najprędzej powrócić do rodziny.

Że tak się nie stało, sprawiła Martha. Dziewiętnastoletnia, szczupła pielęgniarka z Norymbergi, która w opiekę nade mną włożyła znacznie więcej wysiłku, niż wynikałoby to z zakresu jej obowiązków.

Wyszła z mgły. Dosłownie. Jej twarz, delikatna, może nawet zbyt szczupła, była pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem wracając do przytomności po paru tygodniach nirwany. Przywiązałem się do niej jak przyniesiony w koszyku psiak do pierwszej poznanej w domu osoby. Codziennie czekałem na moment, w którym się pojawi, pokochałem nawet lekarstwa, które podawały mi jej szczupłe rączki. Była moją społeczną nauczycielką języka, a gdy mój stan się poprawił, towarzyszyła mi w spacerach. Miałem szczęście w nieszczęściu; udzielając pierwszej pomocy ekipa pogotowia na lotnisku dokonała błędnego rozpoznania, jeden ze współtowarzyszy pechowego lotu zmarł, mnie z trudem utrzymano przy życiu. Dogrzebała się do tego prasa. Efekt, zamiast odesłania do Polski, ekskluzywna kuracja na koszt zachodnio-berlińskiego pogotowia.

Czy Martha zainteresowała się mną przez litość? Czy kierowała nią ciekawość? Sama nie potrafiła tego określić. Kiedy mnie poznała, znajdowała się w fatalnym stanie psychicznym, w który wpędził ją romans ze starszym, żonatym mężczyzną zakończony brutalnym, egoistycznym zerwaniem, a w parę tygodni później skrobanką.

Prawdopodobnie gdybym był zdrowy, nasz kontakt doprowadziłby do flirtu bez znaczenia, z krótkim finiszem w przygodnych warunkach. Moje dłuższe unieruchomienie i osobliwa zależność sprawiły, że uczucie miało szansę dojrzeć. Poznaliśmy się i polubiliśmy wcześniej, niż mogliśmy się kochać. Razem wyszliśmy z życiowego cienia.

No i zgłupiałem. Ledwo uniosłem się z łóżka, zamiast do domu, przyjąłem propozycję Marthy i wyjechałem z nią do Garmisch-Partenkirchen.

– Traktuj to jako pożyczkę – śmiała się, gdy opierałem się przed wypoczynkiem na jej koszt. – Poza tym należy ci się jakaś rekompensata ze względu na niesprawiedliwy kurs marki wobec złotego.

Któż oparłby się takiej ofercie! Martha miała zabawną buzię ze śmiesznym, jakby wiecznie zdziwionym, wyrazem. Ale naprawdę zdziwiony byłem ja sam. Walizeczka ze świńskiej skóry pojechała z nami do Ga-Pa. Tam jakoś logicznie wynikało, że się pobierzemy. Odkrycie, czym może być kobieta na stałe, przerastało zdolność obiektywnego myślenia takiego żółtodzioba jak ja. Oczywiście ciągle uważałem za pewny rychły powrót do kraju ojczystego. Martha zaczęła się nawet uczyć polskiego. Jeśli nie pojechaliśmy od razu, to tylko dlatego, że zamierzałem cokolwiek zarobić. Po prostu nie wypadało wracać z pustymi rękami, a i oszczędności młodej pielęgniarki nie były nieograniczone.

Martha podsunęła inne rozwiązanie. Jej stryj kierował pensjonatem dla zasobnych rencistów w RPA i od dawna proponował jej przyjazd i pracę. Później zaczął przebąkiwać, że znalazłaby się posada i dla mnie.

Zamiast do Warszawy – walizeczka poszybowała w przeciwnym kierunku. Pięć miesięcy po mojej dramatycznej podróży do Wrocławia, znajdowałem się w krainie diamentów, złota, apartheidu, strusiów, i naprawdę dużych możliwości. Pensjonat doktora Rode mieścił się pod Johannesburgiem, a moje zajęcia zostały tak ustawione, aby umożliwić kontynuację studiów. Pobraliśmy się z Marthą. Południowe słońce opaliło mi twarz na brązowo, tak że po następnym półroczu mogłem uchodzić za rodowitego Afrykanera.

Co prawda w owym czasie egzystencja Afrykanera stawała się coraz trudniejsza. Ulice miast znów przeistoczyły się w bitewne poligony, po zmierzchu nikt przytomny nie opuszczał “białych" dzielnic. Coraz śmielej poczynali sobie partyzanci, a w dyskusjach toczonych w salonach dominowały dwie koncepcje – wytruć Murzynów jak robactwo, albo pakować manatki i spływać.

Nieprzywykły do tego rodzaju podziałów, początkowo uważałem histerię białych pracowników pensjonatu za przesadzoną. Dopiero gdy po próbie wieczornego, pieszego spaceru wróciłem z rozbitą głową i bez portfela, podporządkowałem się ogólnym rygorom. Nadal jednak wierzyłem w stabilizację mego życia w RPA, tym bardziej że stara walizka zawieruszyła się na dobre. Stało się jednak inaczej.

W jaki sposób spotyka człowieka przygoda?

Czeka zaczajona za węgłem, po drugiej stronie ulicy? Kryje się w oczach dziewczyny siedzącej vis-a-vis w przedziale pociągu do Przeworska? Ma postać listu z egzotycznym znaczkiem? Wdziera się do zacisznego biura wraz z wrzawą tłumu narastającego na centralnym placu miasta? Czy też jest jak zwierzyna leśna w nielicznych matecznikach? Trwa przyczajona na marginesie znanego świata? Jest ukryta w Himalajach, w puszczach Nowej Gwinei, w lodach północy lub południa, w jaskiniach Pirenejów? Czy trzeba ją wymyślać przepływając pontonem Pacyfik, włażąc po linie na Empire State Building lub nurkując w Loch Ness za plezjozaurem? A może zaczyna się wtedy, kiedy trzaskamy drzwiami, zamykając za sobą etap stabilizacji i konformizmu, ignorując otwarte ze zdumienia usta niedawnych współtowarzyszy, zaskoczonych, że stać nas było na ten, ich zdaniem, bezsensowny gest?

Przygoda jest jak miłość. Zdarza się. Choć bywa, że nie przychodzi nigdy. Można samotnie opłynąć świat i w dzienniku pokładowym nie odnotować niczego ciekawego – zwłaszcza jeśli sztormy były umiarkowane, usterki niewielkie, a piraci, rekiny, ogromne kałamarnice, drapieżne ptactwo i choroby przewodu pokarmowego, trzymały się od nas z daleka.

Nie urodziłem się bohaterem. Nie miałem ambicji Kolumba, tym bardziej Robespierre'a.

Lądując w RPA, żeniąc się i rozmnażając, uważałem, że swoją największą przygodę mam już za sobą – a najbliższe lata przeżyję śledząc świat przez szybę, jeżdżąc landroverem po parku Krugera i strzelając fotki z kodaka półoswojonym nosorożcom.

W porównaniu z kolegami z ogólniaka swoją dawkę przygody już przyjąłem, przeżyłem, przeżułem.

Doktor Rode, wuj mej małżonki, parokrotnie utwierdzał mnie w mniemaniu, że nasz pobyt w Johannesburgu ma charakter czasowy. Dogrywał korzystny kontrakt z kliniką na Nowej Zelandii, gdzie z dala od jakichkolwiek konfliktów można cieszyć się życiem, przyrodą, ponoć jest to raj na ziemi, i dobrobytem. Czyż mogłem przypuszczać, że trwał ostatni rok naszej ery i ledwie kilka miesięcy, pięć lub sześć dzieliło nas od punktu ZERO?

Październikowe zamieszki wybuchły w piątek po południu i zastały mnie na przedmieściu. Autostradę zamknięto, patrole kierowały ruch inną trasą. Nisko krążyły helikoptery, a z gęsto zaludnionych dzielnic kolorowych dolatywały odgłosy kanonady. Sunąłem wolno jak ślimak na skraju zwartej kolumny samochodów, wśród zaciętych twarzy kierowców, z których niejeden wydobył ze skrytki broń, obawiając się najgorszego.

Znajdowaliśmy się na niskim nasypie. Prędkość podróży spadła do tempa marszu dziarskiego piechura. Uwagę moją przykuwały kłęby dymu dobywające się ze środka slumsów, może dlatego zauważyłem go dopiero wtedy, kiedy już siedział obok mnie. Miał około trzydziestki i orzechową twarz przybysza z Dekanu.

– Zjeżdżamy! – rzucił krótko. Jego propozycję popierał policyjny pistolet wymierzony w moją pierś. Zatrzasnął za sobą drzwiczki.

– Na bok – powtórzył jeszcze raz z desperacją. Mówił poprawną angielszczyzną i nie wyglądał na opryszka czy bandytę. Musiał niedawno zdrowo oberwać, rękaw płóciennej kurtki nasiąkł krwią. Bojowiec “Ruchu Równaczy"?

– Gdzie mam zjechać? – spytałem.

– Na bok! Już! – Targnął kierownicą. Nie zdążyłem wyprostować. Wóz przebił prowizoryczne obramowanie i po pochyłości zjechał ku zabudowaniom. Wpadliśmy w labirynt wąskich slumsowych uliczek. Hindus rzucał mi tylko co chwila komendy: prawa, lewa. Po jakimś czasie wyjrzał przez okienko.

– Chyba ich zgubiliśmy.

Ja również straciłem orientację. Przedmieścia, tereny przemysłowe, wysypiska śmieci, wszystko należało do strefy absolutnie mi nie znanej. Po dłuższej jeździe dotarliśmy do jakiejś stojącej na uboczu budy, Hindus kazał mi wysiąść, otworzyć wrota i wprowadzić wóz do środka. Znajdował się tam zdezelowany łazik terenowy. Posiadacz spluwy wysiadł i podszedł do pojazdu. Zapewne zamierzał się przesiąść. Cały czas krwawił.

– Musiałeś kiepsko zrobić zacisk – powiedziałem. – Daj, zrobię ci opatrunek, bo wykrwawisz się na śmierć.

Popatrzył na mnie koso.

– Jesteś lekarzem?

– Jak dobrze pójdzie.

Nie wypuszczając z ręki spluwy opartej o mój brzuch, przyglądał się podejrzliwie jak manipuluję przy jego ramieniu. Rana była paskudna, choć tętnica główna nie wyglądała na uszkodzoną. Powinno zakrzepnąć.

– Dobra, starczy – mruknął wreszcie – wracaj do wozu! Zabrał mi kluczyki, a twarz mu spochmurniała. Z bagażnika łazika dobył kanister i zaczął polewać ściany szopy. Uczułem zimne uderzenie potu. Hindus miał najwyraźniej zamiar zatrzeć ślady. Odjedzie łazikiem, a mnie i wóz, który zapewne wkrótce będzie poszukiwany, podpali. Głupi koniec krótkiego życia. Krzyczeć, płakać? Ogarnął mnie nigdy dotąd nieodczuwalny paraliż. Właściwie zrobiło mi się wszystko jedno. Niby znajdowałem się w wozie, w szopie, a jednocześnie ogarnął mnie jakby inny stan świadomości. Przedsionek nieskończoności.

Zadźwięczał odstawiony kanister. Hindus zbliżył się do samochodu.

– Wyłaź! – powiedział bardzo wolno.

Mechanicznie postąpiłem zgodnie z poleceniem. Podszedł do mnie bardzo blisko, mogłem go dotknąć, czułem obcy, nieznany dotąd zapach egzotycznego potu. Usłyszałem cichy brzęk i chłodny stalowy dotyk na przegubie. Drugą część kajdanek przykuł do drzwiczek. Nie zostawił mi najmniejszych szans. Sekundę wcześniej przyszło mi do głowy, że gdybym się rzucił, wybił broń, mógłbym się uratować, napastnik był przecież ranny… Teraz przepadło.

Kolorowy cofnął się o krok. Jego smutne oczy patrzyły na mnie uważnie, jednak nie potrafiłem wyczytać niczego w ich głębi.

– Jak się nazywasz?

– Jan.

– Niemiec, Szwed?

– Polak.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia dwa.

Znów uważne spojrzenie, głębokie zastanowienie. Wreszcie ściszony głos.

– Masz szczęście, będziesz długo żył. Powinienem cię zabić. Ale nie lubię tego. Prędzej czy później tu cię znajdą. Ja odjeżdżam. Policji możesz mówić co chcesz.

Odkręcił się i wypchnął łazika, a ten potoczył się bez trudu po spadzistym gruncie. Czekałem na trzask zapałki. Bardzo długie minuty. Ale zamiast tego zawarczał silnik. Potem ścichł w oddali. Zostałem sam. Jak długo można wytrzymać w napięciu? Trwoga, zmęczenie, wszystko to jakby czekało na moment odprężenia i teraz zwaliło się na mnie. Zaznałem uczucia podobnego do uderzenia mocnej dawki alkoholu, oszałamiającego, a zarazem błogiego. Naprawdę nie potrafię ocenić: zemdlałem czy usnąłem?

Obudziłem się po paru godzinach. Dookoła panował kompletny mrok. I cisza. Cisza, jeśli nie liczyć dalekiego warkotu śmigłowca. Potem znacznie bliżej zacharczał jakiś silnik. Ucieszyłem się. Zaraz ktoś mnie odnajdzie. Usta miałem wyschnięte, w głowie szum. Skrzypnęły drzwi.

– Nic nie mów, Jan! – zabrzmiał cichy melodyjny głos.

Hindus wrócił. Posuwał się z najwyższym trudem. Omiótł pomieszczenie latarką. Potem popatrzył na moją twarz i dał mi puszkę z orzeźwiającym sokiem.

– Pilnują sucze syny! – dodał tytułem wyjaśnienia. – Wszystko obstawione. Ale chyba mnie nie dostrzegli.

Na czubku języka miałem pytanie: kim jest, jakiej sprawie służy i kto go postrzelił? Ale postanowiłem wstrzymać się, pozostawiając udzielenie informacji jego dobrej woli.

– Nazywam się David – powiedział uprzedzając moją ciekawość – pewno jesteś głodny?

W samochodzie znalazło się sporo konserw i puszek z napojami. Najwyraźniej David przygotował się na taki obrót wydarzeń. Posililiśmy się w milczeniu.

– Im mniej wiesz, dłużej żyjesz – rzekł wreszcie patrząc mi w oczy. Potem dodał – nie mam nic wspólnego z tym bałaganem. Robię interesy i mam na pieńku z policją. Wpadłem zupełnie przypadkowo, kontrola drogowa podczas tych zamieszek. Jeden gliniarz był trochę narwany, więc go pomacałem, drugi zdążył mi się zrewanżować…

Przy jego doskonałej angielszczyźnie próba kreowania się na przemytnika była skazana na niepowodzenie. Udawałem jednak, że mu wierzę.

– Gdybym był mniej wycieńczony, mógł się czołgać, wydostałbym się, a tak…

– A tak?

– Poczekamy, a jutro wieczorem spróbujemy jeszcze raz.

– Dlaczego dopiero jutro wieczorem?

– Bo… – zawahał się – jest za wcześnie. Kupca jeszcze nie ma na miejscu. Natomiast jeśli się jutro wydostanę, choćby do najbliższej budki telefonicznej, jutro po północy… Zresztą co cię to obchodzi? Napijesz się wina?

Skinąłem głową. David zastanawiał się jeszcze nad czymś przez chwilę, a potem nagle się zdecydował i zdjął mi kajdanki.

– Właściwie teraz jesteś już moim wspólnikiem. Nikt nie uwierzy, że nim nie byłeś. Obcy zostałby dawno zlikwidowany. Miał rację. Roztarłem przeguby, a potem skierowałem się do najciemniejszego kąta.

– Dokąd idziesz?

– Załatwić się.

– Wyjdź na zewnątrz – poradził uprzejmie.

– Nie boisz się, że ucieknę?

– Nie. Jeśli nawet potrafisz się stąd wydostać, wpadniesz na patrol, a ci strzelają bez uprzedzenia.

Wyszedłem, na zewnątrz trwała widna noc. Dookoła rozciągał się księżycowy pejzaż dawnych wyrobisk, dopiero zaczynających porastać słabą roślinnością. Głębia ciszy. Nie grały nawet, tak liczne w ogrodzie doktora Rode, cykady.

Zawieszenie w pustce. Pomyślałem o moim porywaczu. Nie pasował do kreowanego schematu. Ani gangster, ani przemytnik – najbardziej mieścił się w kategoriach politycznych. Ale organizacje ekstremistów opanowane były przez czarnych, a nie Hindusów. Może jakiś wywiad? Tak wyglądało najprawdopodobniej. Chociaż fakt, że mnie oszczędził… A może stanowiłem jakiś punkt zaczepienia w jego dalszych planach?

Kiedy wróciłem do wnętrza, David przygotował obok siebie dwa posłania.

– Odpoczniemy – stwierdził – będzie ci niewygodnie, ale muszę cię skuć, doktorze. Na wypadek gdybyś miał niedobre sny.

Nie oponowałem. Z profesjonalistą, nawet osłabionym, nie miałem żadnych szans w walce wręcz.

Leżąc w mroku czekałem na nadejście snu.

David odezwał się znowu. Pytał o moje dotychczasowe życie. Mówiłem więc o Polsce, o porwanym samolocie, o żonie, o doktorze Rode… Hindus słuchał uważnie, nie przerywając. Kiedy opowiadałem, jak pieściliśmy się po raz pierwszy w szpitalnej dyżurce, ja ledwo odłączony od kroplówki a ona drżąca, roznamiętniona, bez żadnej garderoby pod kostiumem pielęgniarki, usłyszałem coś jak westchnienie.

Potem znowu zasnąłem.

Tym razem sen nie trwał długo. Obudził mnie jakiś szelest. Ruch. Tak, nie miałem wątpliwości, coś żywego znajdowało się na moim posłaniu. Coś krążyło wokół mego tułowia. Było ciepło, koszulę miałem rozpiętą… Zresztą tym czymś była dłoń. Gładka, szczupła, prawie kobieca.

– Co pan? – wykrztusiłem. Odpowiedzią był półsenny szept.

– Proszę, doktorze… proszę, łan… wiem, że dziś umrę.

W pieszczocie, która tymczasem nabierała rozmachu, nie było prawdę powiedziawszy nic obrzydliwego, raczej ogromna tęsknota za czymś nie zrealizowanym, za czymś, co zapewne nie nadejdzie nigdy. Zgrzytnął zamek dżinsów.


Poczęstował mnie papierosem. Odmówiłem. Leżeliśmy milcząc, a ja wpatrywałem się w ćmiący niedopałek.

– Boję się, łan – powiedział po dłuższej chwili Hindus. – Myślałem, że to jest łatwiejsze. Myślałem, że nic będę musiał ani zabijać, ani być zabijany.

Odważyłem się zapytać.

– Komu służysz?

– Sprawie – odparł wymijająco – wielkiej, czystej sprawie. Ale jestem jedynie pionkiem, łącznikiem…

Przerwał, uniósł się na łokciach. A potem rzucił krótko.

– Odwróć się!

Zgrzytnął kluczyk w rozpinanych kajdankach.

– Nie słyszysz? Ja słyszę – zachichotał nerwowo – nadchodzą. Słyszę lepiej niż inni. Byłem kiedyś zwiadowcą. Nadchodzą. Słuchaj, łan. Chcę cię prosić. Nie mam prawa, więcej – nie powinienem. Ba, nie mam żadnej pewności, nawet jeśli mi obiecasz, że prośba moja zostanie spełniona. Będą tu zaraz. Już nie zgubią tropu. Cała szansa w tym, że policja nie wie o tobie. Zaraz podpalimy szopę, ja wsiądę do samochodu i spróbuję odwrócić ich uwagę. Może nawet uda mi się przebić. Dobrzy ludzie, którzy wskazali mi to schronienie, mówili coś o korytarzu podziemnym.

Podbiegł do kąta i zaczął podważać jakieś deski.

– Jest! Teraz słuchaj uważnie. Pięćdziesiąt metrów dalej wyjdziesz na powierzchnię. Na prawo zobaczysz kępę krzaków. Maskuje wejście na stare tory kolejki wywożącej piasek. Posuwając się nią cały czas dotrzesz do zniszczonych baraków, omiń je, przejdź potok, tylko uważaj, żeby nie porwał cię nurt. Potem wdrapiesz się na urwisko i ścieżką między ogrodami trafisz na drogę. Tam będzie przystanek autobusu.

Mówił szybko, a głos jego nabrał tonów świszczących.

– Jeśli spotkasz policję, powiesz, że byłeś ogłuszony. Nie wiesz, kto cię porwał i co stało się z twoim wozem. Ocknąłeś się w rowie, sądzisz, że porywacz wyrzucił cię po drodze.

Skinąłem głową.

– Teraz najważniejsze… Jutro. Za kilka godzin. Po północy. Zgłosisz się do hotelu Gwiazda Południa w Pretorii. Apartament 333, pan Denis Burton. Powiesz mu – trzy słowa: “Jest. Marindafontein. Ziegler". Powtórz!

– Jest. Marindafontein. Ziegler. Ale…

– Im mniej wiesz, tym lepiej. To ważna wiadomość. Dobra wiadomość. Dla wszystkich.

Znów warczał helikopter. Teraz i do mnie dotarły odgłosy zbliżających się samochodów. Gdzieś szczekał pies.

– Spiesz się! Ja zatrę ślady. Twarz Davida przybrała blady odcień. Ścisnął mi rękę. Jeszcze raz mój wzrok odbił się w nieprzeniknionej tafli jego oczu. Zsunąłem się do kanału, podczas gdy on, blady ale skupiony, opróżniał ostatni kanister z benzyną.

Korytarzyk, częściowo zasypany, przebiegłem na czworakach; wydostałem się na powierzchnię. Usłyszałem warkot samochodu, a zaraz potem zza hałdy ukazały się kłęby dymu. Szopa płonęła. Nie wolno mi było tracić czasu. Pobiegłem po zmurszałych podkładach kolejki, uginających się niczym grząskie trzęsawisko. Krążący helikopter nie mógł mnie widzieć, cały czas posuwałem się pod nawisem skalnym. Jeszcze chwila i usłyszałem strzały. Serie napastników i krótkie odszczekiwania się Hindusa.

W pewnym momencie tory zakręciły i zobaczyłem szerszą panoramę doliny, przykucnąłem w krzakach. Helikopter akurat zapikował, na łuku drogi zauważyłem landrover Davida, jakieś sto metrów dalej sunął pościg, trochę wyżej drogę zablokowała wielka ciężarówka. Jak na złapanie przemytnika zaangażowano naprawdę olbrzymie środki. Sytuacja uciekiniera wydawała się beznadziejna. Ale nie poddawał się, zakręcił i po ostro nachylonym zboczu począł wspinać się do góry. Piął się wolno, wyrzucając spod kół tumany kurzu. Pościg zatrzymał się – nie próżnował jedynie helikopter. Znów seria ugodziła w wehikuł. Ten jednak nie zwolnił. Znalazł się już na grzbiecie wzgórza i sunął ponad stromym urwiskiem. Może David przypuszczał, że po drugiej stronie znajdzie ocalenie.

Kolejna seria. Tym razem celna. Targnęło wozem jak śmiertelnie trafionym rumakiem, skręcił nagle, przechylił się, przekoziołkował, a potem szybko, coraz szybciej, począł spadać w dolinę. Jeszcze chwila a do mych uszu dotarł stłumiony huk detonacji. Było po wszystkim.

Nie zastanawiając się dłużej pobiegłem pędem i zgodnie ze wskazówkami dotarłem do brzegu rzeki. Pokonałem urwisko i koło wpół do siódmej stałem wśród grupki podejrzliwie mnie obserwujących kolorowych pod wiatą autobusowego przystanku. Zastanawiałem się, czy policja mnie szuka? Do jakich wniosków doszła przeszukując zgliszcza szopy?

Zza zakrętu wyłonił się wolno sunący samochód osobowy. Wychyliłem się, zamachałem ręką. Wóz zatrzymał się. W środku siedział jakiś czerstwy Afrykaner ze strzelbą przerzuconą przez kolana.

– Do kroćset, siadaj chłopcze, co cię skłoniło do wycieczki o tak wczesnej porze w tej przeklętej okolicy?


Przyjęto mnie jak zmartwychwstańca. Martha płakała i śmiała się na przemian. Doktor Rode załatwił, żeby przesłuchania trwały jak najkrócej. Zresztą policjanci zachowywali się niezwykle uprzejmie. Przyjęli moje wyjaśnienia, że zostałem napadnięty, zmuszony do zjechania z drogi, potem ogłuszony, że ocknąłem się dopiero nad ranem w jakiejś pustej okolicy i idąc na oślep dotarłem do drogi, z której zabrał mnie pan Jorgens. Rozpoznałem Hindusa na zdjęciu. To już nie mogło mi zaszkodzić. A gdy przez ciekawość spytałem – kto to taki? Inspektor rzucił niedbale.

– Przemytnik i szlag z nim.

Podpisałem zeznania, uściśnięto mi dłoń i byłem wolny. Aha, poproszono mnie jeszcze, abym nie udzielał żadnych wywiadów w prasie, nie chwalił się moimi przygodami, a gdybym coś jeszcze sobie przypomniał, miałem do nich zadzwonić. Opuszczałem gmach policji z głęboką ulgą i niezmąconą pewnością, że żadna siła nie zmusi mnie do dalszego pogrążania się w tej aferze…

“Jest. Marindafontein. Ziegler!"

Im dalej jednak w tyle pozostawała za mną siedziba policji, te trzy słowa, warte najwyraźniej śmierci już paru ludzi, nurtowały mnie coraz głębiej. Sobotnie popołudnie spędziłem wypoczynkowo w naszym pawilonie położonym w ogrodzie rezydencji doktora Rode. Martha nad basenem czytała jakąś książkę, doktor pojechał do klubu. Ja wylegiwałem się. To znaczy pół drzemiąc, pół myśląc przewracałem się na tapczanie, nie mogąc uwolnić się od powracającego wspomnienia ciemnych oczu i szczupłych dłoni Hindusa.

“Jest. Marindafontein. Ziegler".

Słowo “jest" wyłączyłem z moich spekulacji. Było ono elementem pozytywnym informacji. Tyle winno mi na razie wystarczyć. W samej telefonicznej książce Johannesburga znalazłem sześćdziesięciu pięciu Zieglerów. Byli wśród nich inżynierowie, lekarze, jubiler, cukiernik, redaktor miejscowej telewizji… Podejrzewam, że w całej RPA znalazłoby się ich z pół tysiąca. Pozostawało Marindafontein. Dziwne słowo, dobre na nazwę wytwórni napojów orzeźwiających. Na dużej mapie południowej Afryki nie odszukałem żadnej miejscowości tej nazwy. Dopiero w indeksie geograficznego atlasu znalazłem wzmiankę. Była to osada, czy raczej stacja obserwacji meteorologicznych, położona na kompletnym bezludziu, jakim jest pogranicze Kaapplato i kraju Beczuanów, i to dalej na północ niż przebogate kopalnie manganu.

Przypomniały mi się dziecięce lektury na lekcjach angielskiego. Prester John, Schody o iluś tam stopniach… Może chodziło tu o skarb ukryty w interiorze? Czyż wtedy jednak z równą gorliwością tropiłaby Davida policja?

Dużo nagromadziło się tych zagadek. Z wieczornego dziennika dowiedzieliśmy się o bilansie starć, pokazywano trupy zmasakrowanych policjantów i rozstrzelanych bojowców ujętych z bronią w ręku… O Hindusie ani słowa.

Wiadomości poważnie zniechęciły mnie do zajmowania się tą podejrzaną sprawą. Owszem, gdy wybiła północ, przez moment miałem ochotę wykręcić numer hotelu Gwiazda Południa i spytać o pana Burtona. Ale poruszenie drzemiącej obok mnie Marthy, realnej i słodkiej, wróciło mnie do rzeczywistości. Objąłem ją czule.

Przygodo! Przygodo! Jeśli zagniesz parol na człowieka, nie rezygnujesz łatwo. W niedzielę koło południa doktor Rode oznajmił mi, że nazajutrz wybiera się do Pretorii i dobrze by było, gdybym mu towarzyszył. Przygotowania związane z naszym wyjazdem do Nowej Zelandii nabierały rozmachu i wypadało mi załatwić parę drobiazgów związanych z pewnymi utrudnieniami stwarzanymi przez mój życiorys. No cóż, pochodziłem z Europy Wschodniej.

Zgodziłem się ochoczo i wyjechaliśmy wczesnym rankiem. Martha odprowadziła nas do bramy. Doskonale ją zapamiętałem. Stała w zwiewnym szlafroczku, spod którego uwydatniał się rosnący brzuszek, cała utkana ze światła, snu i ciepła. Moja. Stryj gderał, żebyśmy nie żegnali się za długo, bo szkoda czasu, a jak dobrze pójdzie wrócimy najdalej jutro. Nasz pies Krakus, wodołaz wielki jak cielak i czarny jak przywódca Frontu Zulusów, szalał wokół nas, ocierał się, targał za nogawki, aż wreszcie zastawił swym cielskiem wyjazd i cofnął się dopiero po dłuższej perswazji. Zupełnie jak gdyby nie chciał mnie puścić.

Potarmosiłem Krakusa, uściskałem Marthę. Pogłaskałem brzuszek z juniorem. Nie brałem pod uwagę, że przyszła latorośl może być córką. Szofer doktora Rode zatrąbił.

I tak to wszystko zakrzepło w mej pamięci. Pawilony wśród kwiatów, dziewczyna w bieli i różu, i wielki pies u jej nóg. Nie wiem dlaczego przypomniał mi się wtedy inny świat. Mazowiecki kapuśniaczek, winda w akademiku na ulicy Żwirki i Wigury ze zbitą żarówką i autobus na lotnisko Okęcie.

“Jest. Marindafontein. Ziegler".

Te trzy słowa przypomniały mi się nagle, kiedy wałęsając się po stołecznej ulicy stanąłem twarzą w twarz z hotelem Gwiazda Południa. Było wczesne popołudnie. Doktor Rode dał mi trochę czasu i pieniędzy na jakiś prezencik dla Marthy. Swoją drogą ów szorstki w obejściu mężczyzna zaakceptował mnie całkowicie jako członka rodziny. Do umówionego spotkania pozostało mi trochę czasu. Przespacerowałem się dwukrotnie przed fasadą hotelu, nowoczesną, drapowaną roślinnością i z mosiężną płaskorzeźbą Juliusza Verne'a opodal wejścia.

Zastanawiałem się, czy ów Denis Burton ciągle jeszcze czeka na sygnał w apartamencie 333? Niczym ściągany magnesem, albo – lepsze określenie – jak ptak hipnotyzowany przez węża, okrążyłem trawnik i wszedłem do wnętrza.

– Czym mógłbym panu służyć? – obok mnie wyrósł cień w liberii.

– Chciałbym… chciałbym… szukam pewnej damy – wykrztusiłem.

– Nie udzielamy informacji o naszych gościach, proszę pana.

– W takim razie chciałbym zadzwonić – bąknąłem.

– Proszę żeton, automat jest na prawo.

Wykręciłem trzy trójki. Sygnał. Nikt nie odbierał, zapewne lokator wyprowadził się. Podszedłem do lady recepcyjnej zwrócić żeton. W tym momencie wszedł szparkim krokiem czterdziestoletni mężczyzna o białych jak mleko włosach i szczupłej twarzy ozdobionej rogowymi okularami.

– Czy była jakaś wiadomość dla mnie? – rzucił niedbale.

– Nie, mister Burton – powiedział recepcjonista.

Drgnąłem i zawahałem się. Denis Burton omiótł wzrokiem całe pomieszczenie nie omijając mojej postaci, przez moment czułem się jak u Roentgena, po czym skierował się w stronę windy. Miałem ochotę zatrzymać go. Zabrakło mi odwagi.

Zadzwonię z miasta, przekażę te trzy słowa. Po co mam się w to mieszać. Wyszedłem na zewnątrz. Do wyznaczonego spotkania z doktorem Rode pozostało jeszcze pół godziny. Ruszyłem wolno chodnikiem gapiąc się na wystawy. Jako przybysz z innego regionu płatniczego nie potrafiłem jeszcze na dobre przywyknąć do ogromu bogactwa i nieprawdopodobnej nadwyżki towaru nad zapotrzebowaniem. Nie zauważyłem sunącej za mną limuzyny, dopiero gdy uchyliły się drzwiczki i wyskoczył przede mną jakiś drab machający legitymacją, zorientowałem się, że nie jestem samotną jednostką w tłumie.

– Policja. Pan podjedzie z nami…

Zdanie nie zostało dokończone. Funkcjonariusz zwinął się z bólu, a mnie czyjaś ręka gwałtownie pociągnęła w bok. Zawył klakson. Wessało nas jakieś podwórko.

– Szybciej! – wołał mój wybawca.

– Pan Burton?

– Nie ma czasu na prezentacje.

Przeskoczyliśmy przez jakąś barierkę, potem przebiegliśmy dwie uliczki, wreszcie wskoczyliśmy do zaparkowanego wozu.

– Zgubimy durni!

Zdarł siwą perukę. Pozbył się rogowych okularów. Manewrując kierownicą, drugą ręką potargał czuprynę metalicznoczarnych włosów. Potem wyciągnął ze schowka miękki kapelusz i ciemne okulary przeciwsłoneczne.

– Na razie włóż to… Niczego nie rozumiałem.

– W jaki sposób domyślił się pan, że ja właśnie…? – dopytywałem się.

– Wieloletnia praktyka. Poza tym od razu zauważyłem, że jesteś śledzony przez ludzi z sekcji M/t.

– Ja śledzony?

– I to bardzo starannie. Mieliśmy szczęście, że zabrakło ci odwagi zwrócić się do mnie osobiście. Tam w holu mieliśmy słabe szansę. Ale do rzeczy, kto cię przysyła?

– Hindus imieniem David… Ale to dłuższa historia – jąkając się, jakbym dopiero wczoraj nauczył się angielskiego, zrelacjonowałem Burtonowi wydarzenia pamiętnej nocy, pomijając tylko parę naprawdę drobnych szczegółów.

– Przykro mi z powodu śmierci pańskiego przyjaciela – zakończyłem.

Mocno zacisnął szczęki.

– Koszty handlowe. Zresztą ja również nie znałem go osobiście – dodał. – Co ci polecił przekazać?

– Trzy słowa: “Jest. Marindafontein. Ziegler".

Oczy Burtona rozbłysły.

– Brawo, chłopcze. Nie masz pojęcia, jak nam pomogłeś. Teraz tylko jak najszybciej do granicy.

– Do granicy? Ależ ja muszę szybko wracać, mój stryj czeka na mnie i pewnie już się niepokoi.

Wesołe iskierki zatańczyły w oczach mego rozmówcy.

– Synku, zapomnij o stryju, już nigdy nie spotkasz się z nim. Przynajmniej tu w RPA. Jesteś spalony. Sekcja M/t wie już, że przekazałeś dalej wiadomości od Davida. Prawdopodobnie jesteśmy teraz najbardziej poszukiwanymi ludźmi w tym ślicznym kraju. Ale to nie szkodzi. Poradzimy sobie.

– A Martha, moja Martha…?

– Nie sądzę, żeby jej coś groziło. I daję słowo, spotkacie się i to niedługo, w nowym, w nowym – powtórzył z naciskiem – lepszym świecie. A na razie zachowaj spokój. Jeszcze dziś przejedziemy do Mozambiku…

– Przez zieloną granicę?

– Nie chłopcze, całkiem normalnie jak przystało na dyplomatów. Oficjalnie jestem tu delegatem Ogólnoamerykańskiego Kongresu Ochrony Środowiska. W moim prawdziwym wcieleniu mam immunitet i nazywam się Burt Denningham.

Загрузка...