12 marca

Feridun Gassari vel Wyłko Georgijew posuwał się ciemnawą przecznicą wśród zacinającej mżawki, klnąc porę, miejsce i zasady konspiracji, która nakazała pozostawienie samochodu z dala od miejsca spotkania. Hamburg, z wyjątkiem rozrywkowej dzielnicy Sankt Pauli, spał, a i na Reeperbahnie życie zaczynało wygasać, dyżurowały tylko najbardziej zdeterminowane panienki i co podlejsze lokale.

Pora nie należała do przyjemnych, ale agent, a zwłaszcza agent podwójny nie wybiera sobie czasu do działania. Toteż wezwanie od L-18, zgodnie z procedurą alarmową nie zaskoczyło go. Oczywiście zachowywał ostrożność, o pięćdziesiąt metrów podążał za nim Carlo, sobowtór Denninghama, z którym spędzili uroczy urlop na Oceanie Indyjskim. Wtedy była jeszcze z nimi Maggi. Cudowna szelma, wyzwolona i zawsze chętna do kochania. Szkoda, że ostatnio widywali się tak rzadko.

Wyłko nie miał humoru z jeszcze jednego powodu. Na poprzednim spotkaniu łącznik przekazał polecenie zmieniające dotychczasowe priorytety śledcze. Odtąd, zamiast śledzić na zlecenie L-18 Denninghama, (po prawdzie to właśnie z ramienia Denninghama kontrolował poczynania ludzi z L-10), miał zająć się penetracją środowisk Nowej Frakcji. Dziwne, dotąd Komórka Niemiecka wykazywała chorobliwe zainteresowanie Burtem, pobyt na Maskarenach musiał relacjonować parokrotnie, a teraz nowe zadanie? Wsypa była nieprawdopodobna. O zmianie na lotnisku w Johannesburgu wiedzieli tylko Burt, Lenni Wilde, tamta dwójka, która zginęła, oraz on, Carlo i Maggi…

Może z wiekiem człowiek robi się coraz bardziej przewrażliwiony?

Gassari zatrzymał się na moment pod gmaszyskiem noszącym numer czternaście i sprawdziwszy czy jego obstawa utrzymuje odpowiedni dystans, Carlo chwiejąc się na nogach obejmował właśnie jakąś latarnię, pchnął uchylone skrzydło wrót.

Wewnątrz bramy panował mrok, ognik papierosa wskazywał jednak, że ktoś oczekuje gościa. Ale nawet gdyby nie ta drobina żaru, to ostry zapach i tak zdradziłby palacza.

– Cześć, Ferri – rzucił przyjacielsko czekający. Wyłko poznał natychmiast, że nie jest to L-18 ani żaden z dotychczasowych łączników. Zacisnął dłoń na sztylecie znajdującym się na zwykłym miejscu. Nieznajomy wyrecytował hasło. Odpowiedział odzewem.

– Przejdźmy stąd – powiedział amator ostrych papierosów.

– Dokąd?

– Kawałeczek.

Tu nieznajomy podszedł do bramy i zatrzasnął ją.

– Wyjdziemy drugą stroną – oznajmił.

Sygnał alarmowy zapalił się ponownie w głowie Feriduna. Facet zręcznie odcinał go od obstawy, zupełnie jakby o niej wiedział. Jednocześnie czujne ucho “Turka" złapało blisko warkot pracującego na jałowym biegu silnika. A więc ktoś tam czekał. Może kilka osób? Uszli parę metrów i oczom Gassariego ukazał się jasny prostokąt przeciwległej bramy. Nieznajomy został lekko z tyłu. Jeżeli w ogóle istniała jakaś szansa – to tylko teraz.

– Wybraliście okropne miejsce na spotkanie – Feridun zaczął mówić tonem spokojnym, niefrasobliwym. Idący za nim milczał. – Cholernie ślisko – kontynuował fałszywy Turek. Ilustracją słów było potknięcie. Manewr dawno wyćwiczony obejmował gwałtowny zwrot podczas padania, następnie podcięcie przeciwnika i użycie noża. Niestety, nieznajomy chodził najwyraźniej do tej samej szkoły. Nastąpiła błyskawiczna parada i w oczy Gassariego zajrzała zimna lufa lugera.

– Spokój! – wycedził posiadacz spluwy, a jednocześnie nastąpił cios stopą w uzbrojoną rękę.

Wyłko wiedział, że nie ma szansy, to znaczy istniała jedna, że nieznajomy zacznie strzelać. Oczywiście z tej odległości nie chybiłby nawet ślepy i pijany kret, ale Georgijewowi nie chodziło już o własne życie. Chciał zawiadomić Carla. Poddał się więc ciosowi i przekoziołkował całym ciałem w prawo, usiłując jednocześnie wyłuskać lewą ręką zapasowy nóż. Strzał nie nastąpił, Gassari doturlał się aż do krańca podwórka. Ściany i jakieś schody, a może balkon, tworzyły tu wilgotny i nie oświetlony zakątek. Na pierwszy rzut oka całkowita pułapka; jednocześnie jednak gęsty mrok dawał szansę.

Niestety, ścigający miał latarkę. Snop światła przeciął ciemności. Za murem szczeknął suchy strzał.

– Carlo – pomyślał Feridun – a właściwie nie miał czasu pomyśleć. Strzał odwrócił uwagę przeciwnika. Świsnął nóż. Niezależnie od aktualnej narodowości, Turek czy Bułgar, nigdy nie chybiał. Rozległ się lekki charkot. Gassari nie miał zamiaru sprawdzać celności rzutu, podniósł upuszczonego lugera i skoczył ku zamkniętej bramie… Otworzył zapadkę, ale siódmy zmysł podpowiedział mu, by się zatrzymać. Z zewnątrz dobiegł cichy jęk. Feridun zrozumiał już, co się musiało stać. Carlo dostał, a jego schwytano w dwa ognie.

Dom był starą, solidną kamienicą, wzniesioną jeszcze w czasach Bismarcka. Jednak nowi właściciele zadbali o zainstalowanie w niej elektrycznej windy.

Wyłko wysadził kopniakiem drzwi i wypadł na klatkę schodową. Winda znajdowała się na parterze. Była czynna. Wcisnął piątkę i, nim dźwig ruszył, opuścił kabinę, zbiegając schodkami w stronę piwnicy.

Napastników zjawiło się trzech. Wszyscy uzbrojeni. Jeśli liczyć sztywniejącego na podwórku miłośnika mocnych papierosów, do zlikwidowania agenta przeznaczono znacznie większe siły.

– Pojechał na górę! – warknął wyższy.

– Nie ucieknie – odparł drugi – do pierwszego piętra są w oknach kraty.

– Może narobić hałasu?

– Nie może, zresztą zaledwie w paru mieszkaniach są jakieś staruszki, a telefony wyłączyłem.

– Jedziemy?

– Pójdziemy schodami. Heinz pozostanie przy windzie. I nie wdajemy się w dyskusje. To zawodowiec!

Mówili po niemiecku, w sposób charakterystyczny dla mieszkańców północy kraju. W ciągu następnych trzech minut Georgijew udowodnił, że opinia zawodowca w pełni do niego pasuje. Heinz umarł, nie zdoławszy wydać nawet jęku. Droga stanęła otworem. Turek dopadł bramy. Na pustym trotuarze czerniało martwe ciało Carla. Perspektywę ulicy przekreślał nieprawidłowo zaparkowany mercedes combi. Georgijew nie miał zamiaru zwracać uwagi jego kierowcy, że przekracza przepisy drogowe, nie miał zresztą bloczka mandatowego. Bezszelestnie cofnął się, przemknął przez podwórko i wyszedł uchyloną bramą na sąsiednią ulicę. Tam również stał mercedes, osobowy, czarny. Jego pasażerowie opuścili go tak pospiesznie, że aż zapomnieli o kluczykach. Czyż było coś prostszego niż go uruchomić?

Gassari porzucił samochód, a właściwie starannie zaparkował go w pobliżu przystani pasażerskiej, na wysokości sklepu Montana, potem wskoczył do przejeżdżającej taksówki i już w pół godziny później dojeżdżał do nadmorskiego Travemiinde.

Przez całą drogę zastanawiał się, kim mogli być napastnicy? Na terrorystów Nowej Frakcji nie wyglądali. Nie byli też policjantami – Wyłko posiadał nieomylne metody rozpoznawania funkcjonariuszy na odległość. Więc kto? Ludzie Denninghama, którzy nagle bez powodu stracili do niego zaufanie? Wykluczone! Wyłko znał Burta od lat i wiedział, że pisarz brzydzi się skrytobójstwem, a już w żadnym wypadku nie nakazałby pochopnej egzekucji. A L-18? Agent pomyślał o swoich ogromnych zasługach jakie przez parę lat oddał wyspecjalizowanej komórce i jakimkolwiek braku podstaw do powątpiewania w jego lojalność…

A więc, na miłość boską, kto i dlaczego?

Tak czy siak należało jak najprędzej porozumieć się z Denninghamem i przedstawić mu sytuację. Może zamach był elementem jakichś rozgrywek wewnątrz władz światowego Konwentu? Ale dotąd poza ekstremistycznymi grupami w rodzaju Synów Arkadii terroryzm nie sięgał kierowniczych gremiów ruchu.

Główny problem polegał zresztą na tym, że Georgijew nie miał pojęcia jak znaleźć Amerykanina. Telefon w domu w Kalifornii odebrał kamerdyner, Wyłko poprzestał na krótkim, zaszyfrowanym meldunku, w którym doniósł o śmierci Carla i własnym zagrożeniu. Kamerdyner nie wiedział, gdzie przebywa aktualnie gospodarz.

Pozostawała sprawa L-18. Wyłko zatelefonował pod numer kontaktowy, ale jedyną odpowiedzią był długi, przerywany sygnał, świadczący, że abonenta nie ma w mieszkaniu. Może nieznany wróg zlikwidował również L-18?

W Trayemiinde wysiadł opodal kasyna. Było ponuro, zimno i dżdżysto. Bezlistne drzewa i prawie puste parkingi kurortu mogły jedynie wzmóc chandrę i niepewność.

Taksówka odjechała, Gassari rozejrzał się bacznie. Nie śledził go nawet pies z kulawą nogą. Agent przeszedł dwie przecznice i znalazł się przed małym domkiem zbudowanym z ową niezwykłą fantazją budowniczych przełomu stuleci, którzy nie zwracając uwagi na krytyki architektonicznych koneserów potrafili budować niepowtarzalne eklektyczne perełki, pełne wykuszy, baszt i balkonów, w proporcjach miłych dla oka, po prostu na ludzką miarę.

Jeszcze z Hamburga, z automatu zatelefonował do Maggi. Zastał ją. Nie rozwodząc się długo kazał dziewczynie zachować ostrożność, nie wpuszczać nikogo i w razie czego strzelać bez ostrzeżenia.

Georgijew zerknął na okno, świeciło się. A więc czekała na niego. Przyglądając się zsuniętej firance nie zauważył ani jednego z umówionych znaków ostrzegawczych.

Uważnie przyjrzał się zaparkowanym samochodom. Żaden nie wyglądał podejrzanie. Wszystkie, sprawdził zbliżając dłoń, były zimne.

Spokojnym krokiem okrążył dom, otworzył drzwi własnym kluczem i stromymi schodami podążył na drugie piętro. Urok locum, które odkrył dla Maggi jeszcze w zeszłym roku, polegał na niekrępującym wejściu. Dzięki temu, oraz dodatkowym kompletom kluczy, mogli odwiedzać ją na zmianę z Carlem, zachowując pełne pozory wzajemnej nieświadomości na temat funkcjonowania trójkąta.

Zapukał w umówiony sposób. Brak odpowiedzi. Cofnął się o krok, tak aby nawet seria z automatu przez drzwi nie mogła wyrządzić mu krzywdy. Nadal cisza. Na korytarzyku było małe okienko. Otworzył je bezszelestnie i wspiął się na parapet. Znalazł się w ten sposób o półtora metra od kuchennego okna apartamentu. Framuga była uchylona. Nie wypuszczając z dłoni odbezpieczonego lugera, wśliznął się do środka. Z pokoju dobiegały ciche tony radia. Jednym skokiem wdarł się do wnętrza, którego rozkład znał jak własną kieszeń. Nikogo. Na nocnym stoliku leżała kartka, bez wątpienia pismo Maggi.

– Wybacz, przestraszyłam się. Zadzwonię…

Nie podobał mu się ten liścik. Coś musiało się zdarzyć. Jasnowłosa agentka nie należała do osób bojaźliwych. Mimo młodego wieku posiadała całkiem interesujący życiorys. Zaczynała jako informatorka Carla w środowisku londyńskim cali girls i łączyła zawsze bezpruderyjny stosunek do życia z doskonałą troską o własne interesy. Długi czas używano jej do podrzędniejszych zadań i dopiero podobieństwo do Barbary Gray sprawiło, że otrzymała rolę jej dublerki.

A może ktoś wywabił ją z mieszkania, które dla uzbrojonego człowieka mogło stanowić niezłe schronienie. Byłaby taka naiwna? Chyba że pułapkę zastawił ktoś doskonale jej znany… Ale kto?


– Dzwoń!

– Nie!

– Nie bądź kretynką, Maggi, nie masz wyboru. Musisz myśleć o sobie, musisz się zrehabilitować!

– Ależ Al, ja zawsze…

– Dlaczego nie poinformowałaś mnie o zamianie w Johannesburgu? Gdyby nie moje informacje z Afryki, nie dowiedziałbym się, że Georgijew jest zdrajcą.

– Nie wiedziałam, że to takie ważne – tłumaczyła, widząc, że tłumaczy się bardzo głupio – zresztą Feri nie kazał.

Dłoń mężczyzny zanurza się w bujne, złociste włosy panny Black.

– Słuchaj mała, jesteś bardzo inteligentna, bardzo dobrze, że przyszłaś tu zaraz po jego telefonie. Teraz pozostaje tylko formalność. Dzwoń!

– Czy on musi…?

– Tak musi zginąć. Taka jest decyzja “góry".

– A ja?

– Przecież wiesz, że cię kocham. Nie zabija się pięknych kobiet. A poza tym – ty naprawdę dużo umiesz. I masz pomysły.

Ręka kobiety wysuwa się w stronę telefonu. Normalnego, standardowego aparatu w hotelowym pokoiku jakich wiele w Travemiinde. Jeszcze się waha.

– A nie mógłbyś ty sam?

– Zależy mi na tym, abyś zadzwoniła ty. – Mężczyzna wstaje i podchodzi do okna. Z hotelu widać odległy o dwieście metrów domek Maggi. – No, szkoda czasu.

Przynaglona wybiera numer, w tym samym momencie profesor Levecque otwiera na całą szerokość okno.

Gassari rozważał wszystkie możliwości. Dokąd mogła udać się Maggi? Jej samochód stał cały czas na parkingu. Może złapała taksówkę i kazała się wozić w kółko. To nawet niezły patent zabezpieczający. Ale w takim razie znając odległość do Hamburga, powinna zaraz zadzwonić.

Dźwięk telefonu. Miękki, delikatny, jak na aparat luksusowej kobiety przystało.

Nareszcie. Wyłko sięgnął po słuchawkę. W ostatniej chwili, zaciskając już dłoń na plastiku, pomyślał, że to wszystko jest jakieś takie zbyt oczywiste, podejrzane i gdyby on sam miał zastawić pułapkę… Słuchawka drgnęła i choć Feridun puścił ją, próbując wykonać skok ku drzwiom, było za późno.

Noc pękła rozsadzona detonacją.

O dwieście metrów dalej Levecque zamknął okno. Nie lubił obserwować zrujnowanych stylowych kamieniczek.


Dwa dni po śmierci Georgijewa którą prasa ochrzciła tytułem Porachunki w świecie przemytników opinię publiczną zaskoczyła informacja o katastrofie luksusowego statku “Amfitryta" zacumowanego w prywatnej przystani u brzegów wysepki Monte Christo. Policja stwierdziła silną detonację, która przełamała kadłub powodując natychmiastowe zatonięcie jednostki. Właściciel, Guido Morelo, handlowiec z Genui, deputowany do parlamentu, podzielił los swoich gości. Prawdopodobnie nastąpiła eksplozja dużego ładunku wybuchowego ukrytego pod stępką. Prasa brukowa parokrotnie wymieniała Morela w kontekście afer z handlem bronią. Czy jednak podobne transakcje mogły być dokonywane na wypoczynkowym jachcie? Zresztą trochę później eksperci znaleźli dowody, że miny zostały zamontowane precyzyjnie, pod kadłubem, przez zawodowego płetwonurka…

– Chyba miał pan rację, Levecque – skomentował wydarzenie Admirał – to wszystko bardzo przypomina robotę “camerade Reinera" – likwiduje wspólników, pozbywa się człowieka, którego pan usiłuje mu podstawić…

– Nie pojmuję tylko, jak tak wspaniały agent jak Georgijew dał się tak przechytrzyć. Wyłko należał do mistrzów ostrożności – wzdycha profesor. – Jest to moja wina! Nie wiem, czy w tej sytuacji, jako odpowiedzialny za akcję…

– Ależ, stary – Człowiek-Cytryna znajduje w sobie niespodziewanie dużo wyrozumiałości i poklepuje Levecque'a – to nie ciebie zawiodła intuicja. To my daliśmy za małe wsparcie. Nie ulega wątpliwości, że Nowy Front coś knuje. Być może zamierza się posłużyć którymś z wynalazków z Marindafontein. Niestety, ci z Pretorii do tej pory nie chcą nam przekazać informacji, jakie z dokonanych tam odkryć mogą być przydatne w działalności terrorystycznej…

– I jeszcze jedno – Admirał podnosi jakąś kartotekę, w tej grupce była dziewczyna… zaraz, mam, Maggi Black, sądząc po zdjęciu bardzo ładna. Wiesz, co się z nią stało?

– Zniknęła jak kamień w wodę – rozkłada ręce Levecque – obawiam się, że za jakiś czas Morze Bałtyckie zechce ujawnić ofiarę niedobrowolnej kąpieli.

– A więc twoim zdaniem, Al, ona nie żyje? – wtrąca się major.

– Znając robotę “camerade Reinera", jestem pewien. Ale dobierzemy się mu do skóry…

– Dostanie pan nowych ludzi – podsumowuje Admirał. – Ale i na tych ekologistów też trzeba uważać. Może między Zielenią a Czernią istnieją jakieś powiązania.

Ekspert ze zrozumieniem pochyla głowę. Na mięsistych wargach pojawia się uśmiech. Zadowolenie sługi pochwalonego przez patrona? A może uciecha szubrawca, któremu udało się oszukać wszystkich?

Z notatek doktora Miałem osobliwy sen. Śniło mi się, że jestem befsztykiem po angielsku smażącym się na teflonowej patelni. Wśród piekielnego żaru jedyną ulgę sprawiał mi cień kucharza wiszący nade mną. W pewnej chwili zostałem uniesiony w górę i uczułem uderzenia. Może kucharz uznał, że zostałem zbyt mało rozbity…

– Jan, Jan! – wołanie przedarło się przez pierścienie bólu. Oprzytomniałem. Żyłem! Słońce już wstało i mimo ostrego kąta parzyło niesamowicie. Poznałem, to pochylała się Barbara. Wyglądała okropnie, z opalonymi włosami i brwiami, w podartym, zakrwawionym ubraniu…

– Myślałam już, że cię nie dobudzę – westchnęła. – Powiedz, czy możesz wstać?

Próbowałem się unieść, ale opadłem z jękiem.

– Podejrzewałam to, noga skręcona – rzekła tonem mistrza ortopedii – trzeba będzie nastawić, panie doktorze.

Podczas zabiegu zemdlałem ponownie, ale kiedy odzyskałem przytomność, poczułem się lepiej, kostka została silnie obandażowana, tak że nawet mogłem kuśtykać. Barbara pokazała mi zwęglone resztki awionetki. O tym, jak nie tracąc głowy wyniosła mnie z płomieni, opowiedziała w sposób jak najbardziej naturalny, a potem głosem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła, że musimy szybko się oddalić, ponieważ prędzej czy później będą nas szukać i to bynajmniej nie przyjaciele.

Był jeszcze jeden powód do pośpiechu. Rozlegające się pomimo bezchmurnego nieba grzmoty zapowiadały zmianę pogody. Pora suszy miała się ku końcowi. Nie należałem do znawców geografii Afryki, ale zdawałem sobie sprawę, że w sezonie deszczów wyschnięte wody Botswany łatwo mogą zmienić się w nieprzebyte trzęsawiska, a wraz z opadami pojawią się insekty i gorączka. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znajdujemy. Mapy i przyrządy pokładowe uległy kompletnemu zniszczeniu. Ocalało zaledwie parę konserw i niewielki kanister z wodą. Barbara z wprawą skauta ustaliła kierunki na podstawie słońca i stwierdziła, że strefa zamieszkana musi być właśnie gdzieś tam – wskazała wyschniętą kępę akacji. No i poszliśmy.

Obandażowana noga miała dopiero teraz poznać, co oznaczają dystanse afrykańskie. Z przerwami maszerowaliśmy cały dzień. Nie będę wdawał się w szczegóły. Istnieje w języku polskim adekwatne słowo – koszmar.

Wielokrotnie byłem przekonany, że umrę. Ale nie umarłem. Gęstniejąca pokrywa chmur uchroniła nas przed morderczym słońcem, a pod wieczór lunęło. Zresztą, czy to był deszcz? Z nieba lały się prawdziwe wanny wody, bez jakiejkolwiek oszczędności. Zmrok i piekielne zmęczenie uniemożliwiały dalszy marsz. Zresztą pozbawieni kompasu, lub choćby słonecznego drogowskazu, kręcilibyśmy się tylko w kółko. Przewrócona kłoda z olbrzymiego drzewa dała nam minimalne schronienie. Niestety, nasz parasol funkcjonował na kształt krótkiej kołdry. Jakaś część ciała stale musiała wystawać na zewnątrz.

Siedziałem i trząsłem się. Miałem gorączkę. Może był to jedynie wynik poparzeń, w każdym razie czułem się jak przysłowiowy piesek co wypadł z sań. Nieszczęśliwy, chory i przerażony. Za to Barbara wydawała się być wykonana z żelaza. Z nie korodującego żelaza! Nie okazywała zmęczenia, choć musiała być piekielnie zmordowana. W końcu to ona – o wstydzie! – targała cały nasz bagaż. Gdzieś w pobliżu zawyło jakieś zwierzę – hiena, szakal? Za jedyną obronę mógł nam posłużyć śrubokręt i scyzoryk. Cała broń przepadła w ogniu.

Panna Gray wygrzebała trochę suchego chrustu i roznieciła pod kłodą, pół metra od nas, maleńkie ognisko. Dzięki chmurom mogliśmy się nie bać lotniczego zwiadu. Potem zjedliśmy konserwę i wtuliliśmy się w siebie jak dwójka bliźniąt w łonie matki. Czułem ciepło wspaniałego ciała Barbary, jej prowokujące krągłości, ale naprawdę byłem zbyt zmęczony, by wyciągnąć z tego dalej idące wnioski.

Obudziło mnie nieprzyjemne szarpnięcie!

Wciąż padał deszcz. Ognisko ledwie dymiło. Więcej zobaczyć nie mogłem, oślepił mnie bowiem silny snop światła z latarki.

– Wstań i podnieś ręce do góry – warknął ktoś koślawą angielszczyzną.

Wstałem. Ciemne, małpie ręce obszukały mnie zwinnie, wyłuskując z kieszeni scyzoryk. Padło parę słów w nieznanym narzeczu, które niewątpliwie musiały być przekleństwami. Potem skrępowano mi ręce i popędzono w noc. Wszystko odbywało się bez zbędnej konwersacji. Nigdzie nie dostrzegłem Barbary. Może zginęła?

Karawana szła nocą, rankiem stanęła na popas. Tworzyło ją kilkunastu ludzi, licząc z wyrostkami i kobietami, ubranych najdziwniej na świecie i uzbrojonych w kolekcje rupieci wszelkiej możliwej produkcji. Dostrzegłem wreszcie Barbarę, szła nie związana, ale za to pilnowana przez dwóch czarnoskórych aniołów stróżów. Kiedy tylko spróbowała zbliżyć się do mnie, jeden z eskortujących ją Murzynów, drągal w połatanej panterce pamiętającej chyba czasy Czombego, silnie pchnął ją automatem.

Jak się wkrótce miałem przekonać, grupka, która nas znalazła, stanowiła patrol wywiadowczy ZFWsWD, czyli Zjednoczonego Frontu Wyzwolenia spod Wrogiej Dominacji, przy czym ową wrogą dominacją byli również Czarni. ZFWsWD operował na pograniczach szumnie głosząc plany Wielkiej Republiki Kalaharii.

Trudno dociec, jakie zamiary żywiono wobec nas. Drugiego dnia rozklekotanym dżipem zjawiło się dwóch oficerów, na pierwszy rzut oka braci bliźniaków. Rozróżniłem ich jedynie po uniformach. Jeden był schludniejszy, drugi miał brudną bluzę pełną najrozmaitszych ozdóbek i naszywek. Odbył się krótki dialog między przybyłymi a dowódcą patrolu. Przy czym schludny zdawał się zajmować, pozycję Katona. Z jego gestów wynikało niezbicie, że uważa nas za szpiegów, których należy bez patyczkowania się rozstrzelać. Oberwaniec zdawał się zgadzać z przedmówcą co się tyczy ogólnej strategii, dawał jednak do zrozumienia, że przed egzekucją wypadałoby nas przesłuchać. Skończyło się chyba na odroczeniu. Nikt w oddziale nie władał na tyle jakimkolwiek cywilizowanym językiem, by się z nami precyzyjnie dogadać.

Obserwowałem wysiłki Barbary przekonywającej, że jesteśmy naukowcami, których samolot rozbił się – kochamy Afrykę i jej prawowitych gospodarzy oraz w pełnej rozciągłości popieramy ideały ZFWsWD. Nie wiem, na ile błyskotliwa pantomima przekonała partyzantów, ale najwyraźniej postanowiono wstrzymać się z wykonaniem wyroku. Poczęstowano nas nawet papierosami. Oberwaniec siadł przy mnie z miną życzliwego kanibala, po czym wskazując na mnie i na ogromny nóż wiszący u pasa, dał do zrozumienia, że pięciu takich jak ja, to on już – ciaaach! Zastanawiałem się, ilu w takim razie ma na sumieniu jego mniej przyjacielski kompan, ale było to rozmyślanie czysto akademickie.

Trzeciego dnia znaleźliśmy się w jaskiniach. Musiał to być jeden z głównych obozów afrykańskich Robin Hoodów. Całkiem nieźle wyposażony, dostrzegłem bowiem i działko przeciwlotnicze i rusznicę przeciwpancerną.

Do luksusów, które nam zademonstrowano w wielkiej pieczarze, należała latryna i zbiornik z wodą, w której nareszcie mogliśmy się umyć. Widziałem jak Barbara bez najmniejszego wstydu obnaża się przy cysternie i kąpie pod polowym kranem. Ów wodny striptiz ściągnął chyba połowę obozowiska, ale to wcale nie żenowało panny Gray. Co się tyczy mnie, osłabiony utrzymującą się gorączką, wielogodzinnym marszem i permanentną biegunką, umyłem zaledwie twarz i ręce, i zasnąłem.

Sen, może właściwszym określeniem byłby letarg, trwał dwa dni. Nie wiem, czy przez ten czas dokonywano na mnie jakichś zabiegów medycznych, jest faktem, że obudziłem się głodny. Głodny, a więc wracający do zdrowia. Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, był koszyk pełen dorodnych owoców leżących obok mego posłania. Sięgnąłem po pomarańcze.

– Śmiało, śmiało, doktorze – zachęcił mnie dźwięczny głos. Uniosłem głowę. Na tle kamiennych ścian jaskini, oświetlonych blaskiem słońca docierającym tylko przez kilka szczelin, mówiący wydał się być przybyszem z innego wymiaru. W stosunku do tego rodzaju ludzi pasuje słowo wymuskany. Taki też był Murzyn siedzący na wyściełanym krześle. Ubrany w fantazyjny biały garnitur z akselbantami, przywodził na myśl postać z dziewiętnastowiecznej operetki. Jego strój uzupełniał brylant wielkości ziarna fasoli na palcu i złoty kieł dyndający na łańcuchu na piersiach.

– Proszę jeść i nie przejmować się moją obecnością – mówił elegant – baliśmy się o pana cenne zdrowie. No cóż, mamy tu spartańskie warunki transportowe, a wszczepienie w moich ludzi nawyków cywilizacyjnych ciągle jeszcze napotyka opory. Ale pan wybaczy – nie przedstawiłem się: kapitan Bongote… Moi ludzie co prawda od dawna żądają abym przyjął tytuł marszałka, ale na to przyjdzie czas po zwycięstwie. Nie muszę dodawać, że chciałbym, aby pan uważał się za mojego gościa. Wszelkie oskarżenia o szpiegostwo były prymitywnymi rojeniami moich nie douczonych przyjaciół.

Sok pomarańczowy zalał mi przełyk. Cudowne!

– Jestem więc wolny? – spytałem po chwili.

Bongote, który właśnie skończył ściskanie mi dłoni, uśmiechnął się i cofnął o krok.

– Do pewnego stopnia – powiedział. – No cóż, dalszą podróż chwilowo trzeba będzie odłożyć. Toczy się wojna. A na wojnie – jak na wojnie. W tych jaskiniach jest akurat najbezpieczniej. Poza tym jest pan lekarzem…

– Dopiero się uczę – sprostowałem.

– Nie należę do rygorystów pytających o dyplomy – uśmiechnął się jeszcze raz kapitan – ale muszę dbać o moich ludzi. Na całych obszarach wyzwolonych jest tylko jeden felczer i trzy zakonnice, a potrzeby mamy olbrzymie.

Na końcu języka miałem pytanie, jak wielki jest obszar wyzwolony, ale powstrzymałem się.

– Widzi pan – ciągnął dowódca – budujemy tu nowe społeczeństwo. I nie wszyscy mogą zrozumieć surowe prawa okresu przejściowego. Mieliśmy tu lekarza, Belga, podobno anestezjologa, choć znieczulał głównie siebie stale zaglądając do kieliszka. Niestety, nie podzielał naszych ideałów, usiłował szkodzić. Inteligencja ma wrodzone tendencje do szkodnictwa. Lubi dzielić włos na czworo, rozważać zawsze plusy i minusy, brać pod uwagę opinię mniejszości. Sam wiem, bo długo musiałem się z tego leczyć. Wątpliwości nie sprzyjają zwycięstwu! Dowódca, przywódca, szef, musi być jak chirurg – rozpoczynając cięcie nie może w połowie zatrzymać skalpela. Co chore, winno być usunięte!

Nadal mówił to wszystko niesłychanie spokojnym tonem człowieka doskonale wychowanego, może w ostatnim zdaniu uniósł minimalnie głos. Dopiero teraz w twarzy tchnącej spokojem i uprzejmością dostrzegłem płonące oczy pantery. Rozszerzone źrenice szaleńca. A może narkomana?

– Ale po co ja pana zanudzam ideologią? Pożyje pan z nami, pozna przyjemność jaką daje dzieło tworzenia, oczywiście po dokładnym zniwelowaniu starego. I, słowo honoru, nie będę pana do niczego przekonywał! Sam pan dojrzeje. Zresztą potrzebujemy lekarza, nie bojowca.

– A ten anestezjolog, opuścił was? – zapytałem.

Bongote chyba w pierwszej chwili nie zrozumiał pytania. Popatrzył na mnie jak entomolog na egzotycznego motyla, a potem wybuchnął cichym, równym śmieszkiem.

– Nas się nie opuszcza, doktorze – mówił wśród rechotu – nas można najwyżej zdradzić, a doktor Macon miał nieszczęśliwy wypadek. Bardzo nieszczęśliwy… – nie przestając się śmiać podszedł do szafki stojącej pod ścianą. Już wcześniej zauważyłem na górnej półce duży, rudawy orzech kokosowy. Kapitan odwrócił go. Zdrętwiałem. To co brałem za łupinę, było krótko ostrzyżonymi włosami, całość zaś stanowiła wyblakłą, odrąbaną głowę ludzką.

– No, nie przeszkadzam w śniadaniu doktorze – powiedział ucinając śmieszek Bongote – sądzę, że od jutra przejmie pan obowiązki naszego “głównego ordynatora".

Ukłonił się po wojskowemu i wyszedł. A ja zwymiotowałem.


Pracy rzeczywiście było moc. W pierwszej chwili liczyłem, że otrzymam do pomocy Barbarę, która dotąd znakomicie wywiązywała się z roli pielęgniarki, ale widocznie przeznaczono ją do innych zadań. Szpital zajmował parę podziemnych sal wraz z gankiem zewnętrznym, niewielką półką skalną, z której rozciągał się widok na sąsiednie porośnięte lasem wzgórze. Wyposażenie znalazłem dość nędzne i przypadkowe, gromadzono je przecież w drodze rabunków, a nie planowych dostaw. To samo można było powiedzieć o lekarstwach, jak również o całym personelu. Najważniejszy z jego składu był felczer Perez, Mulat z Angoli, posępny milczek, oddany sprawie i kapitanowi. Skrupulatny w pracy i znakomicie zorientowany w miejscowych schorzeniach, przy czym jego wiedza medyczna stanowiła zaskakującą mieszaninę lokalnego szamaństwa z podstawowymi wiadomościami absolwenta skróconych kursów felczerskich. Perez wyznawał poza tym jedną zasadę lekarską – kto ma umrzeć, i tak umrze, a kto ma wyzdrowieć, tego i bakterie nie przeżrą, w związku z czym z olbrzymią pogardą odnosił się do aseptyki uważając, że opalenie skalpela nad palnikiem przed operacją jest zabiegiem absolutnie wystarczającym, podczas gdy mycie rąk już zatrąca o szkodliwe marnotrawstwo wody. Podobne idee wyznawał jego asystent, kulawy Grido, któremu nogę amputował jeszcze doktor Macon. Jako nieprzydatny w boju, został odkomenderowany do szpitala. Grido był wesołym, absolutnie tępym chłopakiem, nie rozumiejącym ani słowa po angielsku, za to bezgranicznie leniwym. Inaczej rzecz się miała z siostrzyczkami. Zagarnięte przez partyzancki zagon, ciche i pokorne, wykonywały swe obowiązki zgodnie z regułą zakonu. Najstarsza, Bernarda, trzymała pozostałe żelazną ręką, nie pozwalając na zwątpienia, zapominanie o obowiązkach lub złamanie któregokolwiek ze ślubów. Średnia, Felicita, rodem z Włoch, robiła wrażenie ograniczonej umysłowo. Flegmatyczna, choć pilna, miała niezdrową, ziemistą cerę i wiecznie spuszczała oczy. Odwrotnie Audacja – Hiszpanka, wykazywała zgoła nieprzyzwoity temperament, strzelając oczami to tu, to tam – co mogłoby mieć co najmniej nieobyczajne skutki, gdyby nie siła charakteru Bernardy. Ile lat miała ta zakonnica? Chyba dawno przekroczyła sześćdziesiątkę. Należała jednak do owego gatunku niewiast, które stare już koło czterdziestki, zachowują się nie zmienione do osiemdziesiątki. Wysoka, sczerniała, miała siłę trzech mężczyzn i wytrzymałość muła. Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie jej rodowód. Kiedy podczas kolacji trzeciego dnia spytałem skąd pochodzi – odpowiedziała: New Market.

– W Stanach? – dopytywałem się.

– Nie, na Podhalu.

Oczywiście chodziło o Nowy Targ. A więc w środku interioru trafiłem na rodaczkę. Nie muszę dodawać, jak niebywałą frajdą był dla mnie, po przeszło roku cudzoziemszczyzny, powrót do rodzinnego języka. Siostra Bernarda opuściła Polskę dość dawno i od piętnastu lat przebywała w Trzecim Świecie. Oprócz kwalifikacji pielęgniarskich była, jak się okazało, niezłym mechanikiem – dwa lata Politechniki Gliwickiej,. przedtem technikum mechaniki precyzyjnej – zanim splot dramatycznych wydarzeń skierował ją ku właściwemu powołaniu.

Tego wieczora rozmawialibyśmy dłużej, gdybym nie zauważył brzydkich spojrzeń Pereza i jego pomagiera, wściekłych, że nie rozumieją ni w ząb naszej konwersacji.

Nazajutrz rano wezwał mnie Bongote. Po raz pierwszy zaprowadzono mnie do jego apartamentu. Po drodze, idąc długim korytarzem, minąłem silnie uzbrojony posterunek. Mieszkanie wodza urządzone było ze smakiem, choć dobór mebli z konieczności cechowała przypadkowość. Tym razem kapitan powitał mnie w kwiecistym szlafroku. Poczęstował cygarem i zaproponował filiżankę mocnej kawy. Nie odmówiłem, rozglądając się ciekawie. Kawę podała Barbara. Grzeczna, posłuszna pani domu. Ominęła mój wzrok. Ale nie musiałem długo myśleć nad jej obecnym statusem. Funkcja kochanki szefa rzucała się aż nadto w oczy.

Wypiliśmy kawę gawędząc o rzeczach obojętnych. Nie wiem, jak powściągnąłem nienawiść do Czarnucha, który stał się właścicielem Barbary. Mojej Barbary! Mojej, która nigdy nie była moja. Nie, uchowaj Boże, nigdy nie byłem rasistą, ale podczas owej sympatycznej kawusi czułem się jak cały Ku-Klux-Klan i prezydent RPA w jednej osobie.

– Jak praca, interesująca? – zapytał Bongote.

Przytaknąłem. W gruncie rzeczy poza jednym ropniem i doglądaniem rannych z poprzedniej potyczki, zabiegi ograniczyły się dotąd do przemywania oczu, aplikowania zastrzyków na choroby weneryczne i zszycia ciętej rany uczestnika towarzyskiej bójki w obozie.

– Miałbym jedną prośbę – powiedział na odchodnym dowódca ZFWsWD – kiedy rozmawia pan z siostrą Bernardą, proszę nie używać raniącego uszy personelu szwargotu. Jesteśmy tu wielką rodziną, nie mamy tajemnic.

O rodzinnych obyczajach miałem okazję się przekonać jeszcze poprzedniego dnia. Podczas egzekucji dezertera. Bongote odczytał krótki werdykt w miejscowym narzeczu, a potem wśród monotonnego śpiewu zakopano delikwenta w mrowisku na skraju lasu.

– Pan wybaczy, kapitanie – odparłem – ale siostra Bernarda jest moją rodaczką i pewne terminy fachowe łatwiej przypominają mi się, kiedy mówię po polsku.

– Powiedziałem o odczuciach pańskiego personelu, nic więcej – rzekł bez uśmiechu Bongote.

Wychodziłem, kiedy Barbara wróciła, aby posprzątać naczynia. Tym razem nie unikała mego spojrzenia. Przeciwnie, stojąc przez moment tyłem do wodza, puściła mi najbardziej wymowne oko, z jakim spotkałem się w życiu. Jego sens w dużym skrócie sprowadzał się do informacji:

– Wybacz stary, ale ze względu na twoje i moje dobro muszę postępować tak, jak muszę. Duszą jestem twoja i jeszcze kiedyś przekonasz się, że nie tylko duszą. Do tego jednak muszę zdobyć zaufanie tego negatywa, więc nie denerwuj się jak mały, głupi, zakochany szczeniak. Nawiasem mówiąc, to o czym myślisz, się nie wymydli. A teraz zmykaj".

Chociaż porozumiewawcze spojrzenie Barbary potraktowałem jako zapowiedź lepszego jutra, już następny dzień rozwiał moje nadzieje.

Jeszcze przed świtem Bongote nakazał wymarsz znacznej części swych oddziałów. Przenosili się, wraz z dogodną do działań zaczepnych porą deszczową, na inny “teatr wojenny".

Od Atlantyku po Ocean Indyjski

Rozciągnie się Wielka Kalaharia

Pustynia zamieniona w ogród

i niewolnicy w obywateli

Prowadź nas Bongote

gwiazdo naszych gór

a wrogowie nasi

niech będą ucztą sępów!

Tak śpiewali, tekst przełożyła mi siostra Bernarda, odmaszerowujący bojowcy.

Liczyłem dni do ich powrotu. Potem tygodnie, miesiące… Deszcz lał prawie codziennie, chorych nie było wielu, mogłem więc czytać, nieoczekiwanie znalazłem całkiem niezłą bibliotekę medyczną po doktorze Macon, notować moje wspomnienia… Jeśli kiedyś z tego wyjdę i dotrę do Polski, w mojej ulubionej serii Naokoło świata spróbuję wydać tę historię. Może będzie bestseller?

Perez zachowywał się wobec mnie grzecznie, nawet zachęcał do wspólnych popijaw, ale alkohol miał wyjątkowo nędzny, więc nie korzystałem. Zauważyłem jednak, że on, Grido, a także paru żołnierzy, nie spuszczają ze mnie oka. Najwyraźniej Bongote zalecił zaufanie, ale ograniczone. W myśl wskazań teoretyków: Ufać to znaczy kontrolować!

Z siostrą Bernardą dużo mówiliśmy o Bogu, ale nie chcę o tym pisać. To co zdarzyło się później, zdruzgotało moją wiarę w ład historii, choć dziś myślę, że może ten czyściec był nam potrzebny.

Wiadomości o sukcesach docierały do obozu i gdyby brać je poważnie, zagrożona przez ZFWsWD była nie tylko Lusaka i Gaberone, ale również Kinszasa i Pretoria. Natomiast z końcem lutego powrócił sam wódz w asyście mocno zdziesiątkowanych oddziałów. Wróciła i Barbara.

Od razu prysnął spokój i pojawiła się masa roboty, dziesiątki rannych, w tym czwórka ciężko, do tego grupka jeńców, pochodzących z pacyfikacji terytoriów wyzwolonych, której to Bongote dokonał zapewne dla poprawienia sobie samopoczucia.

“Terytoria wyzwolone" kapitan traktował surowo, bezlitośnie zdzierał kontrybucje i podatki, karał kolaborantów z rządem centralnym. Nie zorientowałem się, czy zamierzał naprawdę zorganizować jakąś nową ofensywę, bo o niej bez przerwy rozpowiadał, czy też kontentował się królowaniem na skrawku pogranicza, którego odbicie nie leżało w możliwościach rządu centralnego. Może zresztą partyzantka ZFWsWD była przydatna oficjalnej władzy ze względów propagandowych i dlatego nie spieszono się z jej ostatecznym zdławieniem? Obok czwórki ciężej rannych, których umieszczono w podziemnym szpitalu, przyprowadzono grupkę jeńców. Stanowili ją: trójka dzieci, które brutalnie oddzielono od matek i wysłano, jak później się dowiedziałem, do szkółki janczarów, cztery niebrzydkie Murzynki, te rozdzielili między siebie dowódcy pododdziałów, oraz piątka mężczyzn, wszyscy ranni.

Moje siostrzyczki zabrały się za opatrunki. A dowódca zwrócił się do mnie z pytaniem:

– Jakie mają szansę?

– Wszyscy czterej bojowcy powinni wyzdrowieć – rzekłem.

– Mówię o jeńcach.

– No cóż, stan tego małolatka jest poważny, podejrzewam zapalenie otrzewnej, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, natomiast tamten starszy musi być operowany. Gangrena posuwa się szybko. Będziemy musieli amputować nogę. Sądzę…

– Nie rozumiemy się, człowieku. Nieważne, co pan sądzi. Interesuje mnie, czy szybko będą mogli pracować?

Dostrzegłem w tym momencie przerażone spojrzenie siostry Bernardy, ale nie zrozumiałem go właściwie.

– Pracować? Ależ rekonwalescencja potrwa miesiące…

– Dziękuję, to chciałem usłyszeć. – Kapitan wydobył z kabury pistolet i strzelił dwukrotnie, prawie przykładając broń do ciał ofiar.

Uderzyła mnie fala niewyobrażalnego gniewu. Nie panując nad sobą skoczyłem w stronę eleganta, ale ktoś w owej chwili myślał szybciej ode mnie. Podcięto mi nogi i runąłem na spód pieczary. Siostra Bernarda!

Upadła razem ze mną sycząc w ucho wiązankę, jakiej nigdy nie spodziewałem się usłyszeć w równie świątobliwych ustach. Bongote odwrócił się i z pewnym rozbawieniem spoglądał jak gramolimy się, próbując wstać.

– Doktor się potknął i przewrócił mnie przy okazji – powiedziała Bernarda.

– Trzeba wystrzegać się tego rodzaju potknięć – odparł uprzejmie kapitan, gestem głowy nakazując Perezowi i Grido uprzątnięcie zwłok.

Pomagając wstać, ścisnąłem kościstą dłoń zakonnicy.

– Aha, siostro – zwrócił się do niej dowódca, oglądając z uwagą swój mundur, czy przypadkiem nie uległ zabrudzeniu przez odpryski mózgu ofiar. – Moja kobieta narzeka na jakąś przypadłość. Babskie sprawy. Parę miesięcy spędziła naprawdę w trudnych warunkach. Mówiła, że jakiś Hypnotix, czy coś, mógłby to uśmierzyć.

Szarytka skinęła głową. Ja też nie powiedziałem ani słowa. A po co miałem się wychylać, że Hypnotix to w naszej apteczce najsilniejszy ze środków o działaniu nasennym.


Barbara zjawiła się dopiero trzeciej nocy po swym powrocie. Bóg jeden wie, w jaki sposób pokonała dziesięć metrów gładkiej ściany łączącej szpitalny taras z naturalnym balkonem w apartamencie Bongote. Na ramieniu miała zwój własnoręcznie uplecionej liny, dwa automatyczne pistolety i mapnik.

– Spiesz się – powiedziała, przysłaniając mi dłonią usta, bym przez zaskoczenie nie wydobył dźwięku. – Raul śpi i prędko się nie zbudzi. Powinnam – raz na zawsze załatwić szubrawca, ale nie potrafiłabym zaszlachtować śpiącego.

– Uciekamy?

– Nie, będziemy wykładali pasjanse. Weź trochę żywności, lekarstw i wody.

Po linie, liczącej dokładnie czternaście metrów, opuściliśmy się na powierzchnię terenu. Nadal mżyło. Z tej strony wartownicy przechodzili rzadko, toteż odczekawszy minięcie jednego patrolu podbiegliśmy od krzaka do krzaka ku krawędzi lasu. Po drodze znajdowały się jeszcze zasieki, ale zabrane zawczasu stalowe nożyce utorowały drogę. Panna Gray gruntownie przygotowała ucieczkę. W krzakach za drutami znaleźliśmy dwa stare, ale zupełnie przyzwoite rowery, o których ustawienie zadbała siostra Bernarda. Zakonnica, w odróżnieniu ode mnie, miała pełną swobodę poruszania się po okolicy. Grunt był rozmokły, ale od biedy dało się jakoś jechać. Martwiły mnie odciski opon, ale Barbara uspokajała, że mając około siedmiu godzin przewagi nad ewentualnym pościgiem, potrafimy oddalić się dostatecznie daleko. Z mapki wynikało, że już siedemdziesiąt kilometrów na północ znajduje się duża wieś Cuito, będąca pod kontrolą administracji rządowej. Na mapie zaznaczone były również drogi i posterunki partyzantów. Oczywiście wyminięcie ich opóźniało ucieczkę, ale choć pedałowanie po bezdrożach nie należało do rzeczy łatwych, to dawało za to minimum bezpieczeństwa.

Po drodze minęliśmy parę zniszczonych zagród. Tu i ówdzie bielały kości ludzkie obrane do szczętu przez ogromne mrówki. I wreszcie koło dziesiątej otoczyły nas poletka uprawne… Wjechaliśmy na wydeptaną ścieżkę. Po drodze nie rozmawialiśmy wiele. Barbara w paru zdaniach opowiedziała o swej kampanii u boku kapitana, czyli cyklu drobnych potyczek, ucieczek i pacyfikacji…

– Nie mogłam uciec, pilnował mnie jak Cerber, nie było nawet mowy o przekazaniu jakiejkolwiek informacji. Ale nie zmarnowałam czasu…

– Wyobrażam sobie – mruknąłem ponuro.

– Rozpracowałam trochę kontaktów wodza. Bardzo ciekawe i bardzo cenne dossier. Szkolenie sabotażystów dla paru państw, handel ludźmi, narkotyki. To są informacje warte majątek.

– Ale czy warte… – urwałem. A Barbara roześmiała się po raz pierwszy podczas naszej ucieczki.

– Zapamiętaj sobie, Jan, ja jestem zawodowcem. Najważniejsze, że żyjemy i niedługo będziemy całkiem wolni.

Wieś wyglądała na wyludnioną. I to trochę nam się nie podobało. Toteż przejście w poprzek drogi tubylczego pętaka przyjęliśmy za dobry znak.

– Cuito? – spytała Barbara.

– Si, si, Cuito – powiedziało dziecko.

W centrum, jeśli wyschnięty placyk można nazwać centrum czegokolwiek, przed niskim pawilonem powiewała na maszcie flaga Republiki. Przy drzwiach stali dwaj wartownicy w mundurach. Odczułem ogromną ulgę.

Barbara przywitała się z wartownikami i zażądała natychmiastowego widzenia się z komendantem posterunku.

– Oczywiście, oczywiście, prosimy tylko oddać broń. Zważywszy, że dwoje turystów wyjechało na rowerach prosto z buszu, nie były to wygórowane żądania. Wartownicy wprowadzili nas do przestronnej izby, gdzie oczekiwał komendant. Mimo panującego półmroku rozpoznałem biały uniform i operetkowe akselbanty kapitana Bongote.

Droga powrotna upłynęła nam w żałosnej pozycji. Skuci czterema parami kajdanek – ręce z rękami, nogi z nogami, tworzyliśmy arcyniewygodny kłąb, tym boleśniejszy, że skuto nas tyłem do siebie. Szlak był wyboisty, a resory furgonetki w pożałowania godnym stanie. Na dobitkę dwa rowery, wrzucone razem z nami, tańczyły po całej platformie.

– Błędy, błędy! – mówił z wysokości ławeczki, tonem znudzonego instruktora kursu na prawo jazdy, kapitan Bongote – jeszcze pana, doktorze, mógłbym zrozumieć, jest pan amatorem w tym fachu, ale droga Barbara… Jak można było pozostawić mnie przy życiu? I ten brak krytycyzmu w stosunku do zawartości mapnika. Cóż za lenistwo! Wystarczyło zajrzeć do moich notatek, aby dowiedzieć się, że Cuito zajęliśmy bohaterskim szturmem trzy miesiące temu. Zresztą nawet gdybym zginął, wpadlibyście prosto w ręce mojego szefa posterunku. A on zadbałby już o szybką, chociaż banalną śmierć.

Przeszedł mnie dreszcz. W głosie Bongote'a brzmiała zapowiedź czegoś doprawdy ekstra.

– Wyliczenia też zrobiliście nieprecyzyjne. Przecięte druty zauważono już po dwóch godzinach, w trzeciej udało im się mnie dobudzić. A po pięciu znajdowałem się już w Cuito. I czekałem. A nawiasem mówiąc, wolno jechaliście. Kochaliście się po drodze? Jeśli nie stracona szansa.

Milczeliśmy. Co zresztą mieliśmy mówić. Oczyma wyobraźni widziałem własną głowę obok czerepu doktora Mącona.

– Ciekawi jesteście jak umrzecie? Z tobą – wskazał palcem Barbarę – nie mam kłopotu. Sądzę, że stu wystarczy…

– Co? – wyrwało się pannie Gray.

– Stu wyposzczonych patriotów starczy chyba i dla ciebie, kochanie. Jeśli to przetrzymasz, zostaniesz uwieczniona w księdze rekordów Guinnesa.

Z ust dziewczyny nie wydobyło się nawet westchnienie. Stykając się z nią plecami poczułem tylko krótkie drgnięcie jej mięśni. Nic więcej.

– A pan, doktorze? Możliwości mamy dużo: mrówki, pal, ukrzyżowanie, a może zestaw ćwiczeń dowolnych? Powolutku, powolutku.

Przez moment zastanawiałem się, czy nie byłoby dobrym sposobem sprowokowanie sadysty, wprawienie go w szał, tak, żeby zastrzelił nas od razu. Nie potrafiłem jednak zdobyć się na wystarczającą dozę śmiałości.

– Przykro mi ze względu na pozostawionych chorych – zacząłem, czując, że metoda tłumaczenia sposobem uczniaka przyłapanego na psocie jest w naszej sytuacji co najmniej żenująca – sądzę jednak, że mogę być dla pańskiej organizacji bardziej przydatny żywy niż martwy.

Cichy, równy śmieszek.

– Oczywiście to Barbara namówiła pana do ucieczki, sam pan nigdy z własnej woli nie przedsięwziąłby niczego przeciw nam. Nieprawdaż?

Nie odpowiedziałem.

W obozie przywitały nas nienawistne okrzyki i szturchańce tłumu. Rozkuto nas, panna Gray szła pierwsza. Jak zwykle pełna godności, wyprostowana, zapewne tak wyglądała Maria Antonina wstępująca na podium gilotyny.

– Do widzenia, Jan – powiedziała – trzymaj się!

– Żegnaj, Barbaro!

Potem straciliśmy się z oczu. Wrzucono nas do głębokiej cuchnącej jamy, zatrzaśnięto klapę z gałęzi. I nastąpiła ciemność. Czekałem. Mijały godziny, nikt się nie zjawiał, z zewnątrz nie dobiegały żadne odgłosy. Mój dół znajdował się w odleglejszej części obozowiska. Parę razy usiłowałem się wspiąć do wyjścia. Nic z tego, jama posiadała kształt gruszki a jej ściany nachylały się ku górze. Były gładkie, niełupliwe… Odczuwałem głód. Niestety w mojej kamiennej klatce nie znalazłem ani korzonka. Parę razy wołałem. Nikt nie odpowiadał. Tak minęła noc. Budziłem się parokrotnie, nasłuchiwałem. Żaden dźwięk nie zapowiadał zmiany sytuacji. Początkowo fakt, że nie zarządzono natychmiastowej egzekucji przyniósł otuchę, zabłysł wątlutki płomyczek nadziei. Póki żyłem, wszystko mogło się zdarzyć: nagła kontrakcja wojsk rządowych, śmierć Bongote'a, akcja Denninghama czy trzęsienie ziemi… Tak przynajmniej działo się w powieściach. Upływ czasu przekonywał mnie jednak, że egzekucja już się rozpoczęła, a samozwańczy dyktator Wielkiej Kalaharii przygotował dla mnie śmierć głodową.

Ile może wytrzymać człowiek bez jedzenia? Dłużej niż bez picia. Nie miałem jednego ani drugiego. Deszcz nie przenikał przez klapę i nawet kropelka wody nie sączyła się po skale. Znając historię zasypanych górników, ściągnąłem koszulę i oddałem w nią mocz, zyskując odrobinę wilgoci. Oczywiście świadom, że tylko przedłużam cierpienie. Trzeciej doby, a właściwie – nie wiedziałem czy była to rzeczywiście trzecia doba, zacząłem majaczyć. Mieszały mi się najrozmaitsze obrazy, dom w malwach i szpital w Rijksveld, Martha i Barbara. Czułem też, że nie jestem w mym dole sam. Śmierć opuściła się po niewidocznej drabince i krążyła wokół mnie. Usiłowałem się modlić. Mój stosunek do Pana Boga ulegał wielokrotnym przemianom. Wychowany ateistycznie, u schyłku szkoły średniej i na początku studiów przeżyłem głęboką przemianę, tu w Afryce, pogłębioną rozmowami z siostrą Bernardą. Teraz Bóg potrzebny był mi jak nigdy. Bałem się śmierci. Bałem się nicości, w którą się zapadnę. Kiedy rozłożą się moje kości, moje komórki… Sama śmierć nie przerażała mnie aż tak. Zapadałem się w nią, cierpiałem, lecz zdawałem sobie sprawę, że mój głodowy ból jest niczym w porównaniu z umieraniem na raka. Bałem się tego “potem". Czy w chwili kiedy zaczną rozkładać się fizycznie komórki mózgu, kiedy zachwieje się cały system energetyczny, nie będzie drugiej fazy cierpienia! I dlatego, gorączkowo odmawiając modlitwy, myślałem o wieczności. To znaczy, strasznie chciałem, żeby była. Jakakolwiek. Ciąg dalszy! Sens!

Klapa podniosła się. Opuszczono drabinkę. Okazałem się zbyt słaby, aby się po niej wspiąć. Wyniesiono mnie. Jaskrawość słońca przeorała mi czaszkę. A i potem obraz tańczył, rozmazywał się. Dali mi wody i zaprowadzili do sztabu. Bongote oczekiwał mnie uśmiechnięty. Obok niego siedział jeszcze jeden Murzyn. Ubrany z europejska, szczupły, wysoki, w rogowych okularach. Miał swobodny styl bycia aktora filmowego. Ale nie był to Sidney Poitier. Obaj siedzieli za stolikiem, a na stole… Elektryzujący dreszcz trwogi. Mój pamiętnik! Ponieważ stanąłem jak wryty, strażnik wymierzył mi kopniaka, tak że poleciałem twarzą do przodu. Okularnik w ostatniej chwili usunął mój notatnik, więc wyrżnąłem jedynie w goły stół.

– Bardzo ciekawe wspomnienia, mój przyjaciel przybył aż z Londynu, żeby z tobą porozmawiać – zarechotał Bongote.

– To… to jest fikcja literacka – wybełkotałem.

– Pasjonuje mnie literatura, Janie Pavlovsky – odezwał się gość. – Dlatego opowiesz nam wszystko jeszcze raz, czasem zapytamy cię o szczegóły. A więc więcej niż pół roku temu wyjechałeś z domu doktora Rode…

Powiedziałem im wszystko to, czego chcieli. Nie musieli mnie nawet torturować. I tak na papierze mieli szczegółowy opis. Z nazwiskami Denninghama, Lenni Wilde'a, Georgijewa… Było tam o szpitalu w Rijksveld i o Marindafontein.

Kląłem w duchu własną nieostrożność, ale któż mógł przewidzieć, że Bongote ma znajomych wśród wrogów Burta; przeklinałem, że nie prowadziłem notatek po polsku, tylko pozazdrościłem sławy Conradowi.

I śpiewałem.

Ba, często uzupełniałem jeszcze raz opowiedziany incydent o nowe szczegóły. Czułem się obrzydliwie, ale póki trwało przesłuchanie, żyłem.

Moja relacja musiała podobać się przesłuchującemu. Niewątpliwie należał on do inteligentów. Nawet Bongote odnosił się do niego ze znacznym respektem. Parokrotnie pytano mnie o to, co chciano uzyskać uwalniając naukowców. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia, ale że akcja mogła zmienić losy ludzkości. Chyba mi wierzyli. A ja cieszyłem się, że wiem tylko tyle.

Maglowanie trwało z przerwami dwa dni. Wreszcie okularnik wyłączył magnetofon i złożył notatki.

– Wystarczy.

Znów poczułem oddech śmierci. Rozkazy zostały wydane. Wyprowadziło mnie czterech strażników. Mikropluton egzekucyjny? Nie padło żadne słowo ze strony Bongote. Potem przez parę godzin wieziono mnie furgonetką, aby zatrzymać się na niewielkim placyku otoczonym drutem. Stała tam szopa i budyneczek przypominający wiatrak.

Rozebrano mnie. A właściwie zdarto porządne ubranie, w które przebrałem się między przesłuchaniami i poddano szczegółowym, upokarzającym oględzinom. Niespokojnie rozglądałem się szukając kopca mrowiska… Ale nie. Rzucono mi kawałek worka z trudem przypominającego odzież i pogoniono do szopy. Usadzony w dwuosobowym wiadrze, które poczęło szybko opuszczać się w dół, pojąłem swe przeznaczenie. Przez resztę życia miałem pracować jako niewolnik w archaicznej, choć wydajnej kopalni diamentów. Zresztą owa reszta nie zapowiadała się na długą. Czołgając się korytarzami, w każdej chwili grożącymi zawaleniem, lub cierpliwie oczekując we wgłębieniu “mijanki" na niewolnika z przeciwka, zastanawiałem się, dlaczego nie zostałem zabity? Miłosierdzie Murzyna z Europy, nagroda za informacje? Współwięźniowie, tubylcy z niepokornych wiosek, albo jeńcy z armii rządowej, ogłupieni ciężką pracą, myślący jedynie o śnie i jedzeniu, nie znali go. Zresztą zaledwie kilku liznęło trochę angielszczyzny. Czułem, że rychło upodobnię się do nich.

Myślałem o Barbarze. Na pewno nie zeznała niczego. Jeśli żyła, musiała mną pogardzać.

Dzięki paru posługom medycznym nadzorcy traktowali mnie odrobinę lepiej i nie musiałem oddawać im w formie haraczu części i tak skromnych racji żywnościowych. Dawali mi też do czytania gazety…

Skąd w tej zakazanej dziurze znalazł się nagle świeży, bo zaledwie sprzed dwóch tygodni “Newsweek", pozostanie tajemnicą. Dla mnie był to nagły powiew powietrza z wolnego świata. Chłonąłem informacje. “Powódź w Chinach", “Trzęsienie ziemi w Grecji", “Światowy Konwent Organizacji Ekologicznych obraduje w Sztokholmie"…

I zdjęcie. Poznałem natychmiast. Między wystrzałową Włoszką a godnie wyglądającym pastorem roześmiany, wytworny Burt! Ale tuż za nim, ponad ramieniem! Chryste Panie! Rogowe okulary, wełniste włosy… Red Gardiner!

Загрузка...