Gdzieś na przełomie szkoły podstawowej i średniej ogarnął mnie, szczęściem krótkotrwały, nałóg tworzenia powieści. Celowo stwierdziłem tworzenia, nie – pisania. Poprzestawałem bowiem na wymyślaniu i konspektowaniu fabuł, nigdy nie wypociwszy nawet jednej strony prozy. Te opowieści relacjonowałem następnie kolegom, a gdy się znudzili, tworzyłem już wyłącznie dla siebie. Wszystkie one, rozgrywające się na wielu kontynentach, odznaczały się sensacyjną fabułą i, co tu ukrywać, niezbyt dużym prawdopodobieństwem. Czasem więc moje dzienniki łącznie z epizodem kalaharyjskim wydają mi się nieudolnym naśladownictwem wyobraźni młodości.
Podczas lotu i przymusowego lądowania w Hamilton, przeżywałem prawdziwe męki. Wręcz czułem jak lont dopala się do końca, a moje szansę, aby przeszkodzić nieszczęściu maleją z każdą chwilą.
Nauczony doświadczeniem, nie przekazałem memu chudemu opiekunowi nawet połowy posiadanych informacji. Zataiłem sprawę Akcji, wątek Marindafontein. Upierałem się tylko przy jednym – muszę zawiadomić Denninghama o zdradzie we własnych szeregach. Mój towarzysz zresztą nie usiłował mnie mocniej rozgryzać. W kabinie samolotu było to raczej niewykonalne. Ja zaś mogłem jedynie czekać na rozwój sytuacji i wierzyć, że jakoś uda mi się uniknąć najgorszego. Żeby tylko dotrzeć do Burta. Denningham wnosił zawsze tyle spokoju, niezmąconej pewności i poczucia bezpieczeństwa! Liczyłem też, że obok niego spotkam Barbarę.
Do tej pory nie wiem jak to się stało, że uczestniczyłem w dalszych wydarzeniach, może zresztą Bonnard nie miał po prostu co ze mną zrobić. Od chwili, kiedy spotkaliśmy się w taksówce, każdy kwadrans potwierdzał fakt, że jesteśmy na siebie skazani.
Z Miami International Airport przejechaliśmy do pobliskiego Miami Springs, a stamtąd, już z Bonnardem, śródmiejską autostradą ponad baśniową laguną wprost do Miami Beach, dzielnicę rozciągającą się na wyspie oddzielającej zatokę od otwartego morza. Podczas drogi Bonnard i Welman nerwowo rozmawiali po francusku, sądząc po intonacji głosów sytuacja robiła się gorąca. Kiedy usiłowałem się wmieszać i spytałem, w jaki sposób mógłbym im pomóc, Bonnard skrzywił się, a Welman stwierdził, że najlepiej zrobię, jeśli będę milczał i nie przeszkadzał.
Pod hotel Plazza zajechaliśmy od tyłu. Obaj starsi panowie zdradzali duże podniecenie, choć pokrywali je oschłością profesjonalistów. Nie zatrzymani przez nikogo weszliśmy wejściem dla personelu, a następnie windą towarową wjechaliśmy na szóste piętro. Bonnard podszedł pod drzwi numer 679 i zapukał, wystukując dość oryginalny rytm. Cisza. Welman rozejrzał się po korytarzu nakazując mi gestem cofnąć się pod ścianę i wydobył broń. Równocześnie jego przyjaciel cienką szpileczką pogmerał w zamku. Drzwi stanęły otworem. Dwoma susami Bonnard wskoczył do wnętrza, po krótkiej przerwie Welman. Wreszcie ja.
Nadinspektor Steincr leżał na podłodze. Z twarzą na odgiętej wykładzinie, przy wydłubanym otworze, ze stetoskopem w uszach i z. kościstymi palcami zaciśniętymi na długopisie. Na leżącej kartce widać było kilka niewyraźnie skreślonych słów. Miałem potem w ręku tę kartkę…
“Zawał… Losy Świata. Departament Stanu. Zniszczyć: California, Oni…" potem był już tylko nieczytelny zakrętas. – Zabili go? – spytałem z lękiem.
– Trzeci zawał. Ostrzegałem Steinera przed nadmiernymi wzruszeniami, ale zbywał to żartem, wprost palił się do akcji – odparł Bonnard, usiłując znaleźć choćby ślady życia. Welman tymczasem kucnął obok zwłok i nałożywszy sobie stetoskop nasłuchiwał odgłosów spod podłogi. Zapadła cisza. Widząc zawodowe poczynania policjantów poczułem się okropnie niepotrzebny.
Naraz Welman poderwał się na równe nogi.
– Wychodzą!
Bonnard ułożył zmarłego na dywanie i rzucił do kompana parę słów po francusku. Skoczyli ku drzwiom, chciałem pójść za nimi, ale zatrzymali mnie ostrym:
– Ty zostań!
Posłuchałem ich. Ale na bardzo krótko.