Konspiracja

Czy Roy Ziegler został zaskoczony? Chyba jedynie środkiem przekazu hasła. Prawdę powiedziawszy od dłuższego czasu czekał na jakiś sygnał. Od dwóch tygodni, od dnia swego przybycia.

Oczywiście nie był ani płatnym agentem, ani osobnikiem podstawionym na miejsce prawdziwego profesora Zieglera. Był dżentelmenem naukowcem. A ludzie tego pokroju potrafią czynić pewne rzeczy bezinteresownie, jeśli uważają, je za słuszne. Mniej więcej tydzień przed swym nagłym odlotem z Kapsztadu, jak każdy zaciężny z grupy M bez dodatku,,t", miał jeszcze pewne możliwości poruszania się, wstąpił więc do kina. Szedł właśnie najnowszy Spielberg. nie rozpowszechniany dotąd w sieci wideo, a Roy, jak wielu profesjonalnych teoretyków, miał słabość do fantastyki. Bawiła go jej baśniowa forma, a przede wszystkim rozbrajająca nienaukowość. Miał zresztą własną teorię na temat nieprzekładalności fantastyki na ekran. Powieść, radio – nadawały się jak najbardziej, film jednak, z małymi wyjątkami, nie dźwigał, zdaniem naukowca, skomplikowanej poetyki. Mimo coraz lepszej techniki, tricków, rzadko bywał przekonywający. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że wyobraźnia człowieka bogatsza jest od jego wzroku.

Kino, chyba ze względu na horrendalną cenę biletów na przedpremierowej projekcji – świeciło pustkami. Roy, który nie przepadał za obcymi ludźmi, siadł w samym środku pokaźnej łysiny w końcu sali. Trochę zrobiło mu się nieprzyjemnie, kiedy jakiś typ ulokował się tuż za nim.

Na ekranie akcja pojedynku w stanie nieważkości osiągnęła szaleńcze crescendo, kiedy nagle facet z tyłu pochylił się do ucha miłośnika filmów katastroficznych.

– Proszę się nie odwracać i nie reagować na to co mówię, profesorze Ziegler – zabrzmiał wyraźny szept – chciałbym z panem porozmawiać. Wiem, że jest pan pod stałą obserwacją, że ma pan ograniczoną swobodę. Dlatego pragnę coś zaproponować. Proszę na razie nie odpowiadać. Wychodząc, zobaczy pan w holu moje odbicie w lustrze. Znamy się. A teraz do rzeczy. Wiem, że jutro, jak co czwartek, będzie pan jechał do ośrodka pod Pickelberg. Wyjątkowo sam. Postaram się spotkać z panem na drodze. A teraz proszę poczęstować mnie papierosem.

Roy wyciągnął machinalnie do nieznajomego paczkę marlboro.

Kiedy film skończył się zaskakującą, wesołą pointą i rozbawieni kinomani wysypali się do holu, Ziegler przystanął i zerknął w całif ścienne zwierciadło. Akurat jakiś mężczyzna podarł swój bilet i wrzucił go do śmietniczki. Męska bogartowska twarz, szpakowate włosy. Sportowa sylwetka. Któż by nie poznał świutowca z pierwszych stron okładek – Burta Denninghama!

Wszystko przebiegło tak. jak zapowiedziano w szeptance. Stały towarzysz Roya, doktor Ruyslink, wezwany w ostatniej chwili do głównego laboratorium, zrezygnował z podróży. Po raz pierwszy Ziegler miał wyruszyć samotnie. Oczywiście był pewien, że jego wóz posiada znakomitą aparaturę podsłuchową, interesowało więc go niezwykle, jak Denningham wyobraża sobie kontakt, przecież wersja przypadkowego autostopowicza nie wchodziła w grę. Jakiś przydrożny motel?

Na trzynastym kilometrze za miastem coś rzuciło samochodem, a po paru sekundach Roy zorientował się, że pojazd toczy na trzech Hakach. Sprawcą był mocny kolczasty drut, który przypadkiem lub wskutek czyjejś złośliwości, poniewierał się na nawierzchni.

W sekundę potem zaraz za Zieglerem zatrzymał się sportowy porsche. kierowany przez czerstwo wyglądającego pastora.

– Czy stało się jakieś nieszczęście, synu? – zapytał uprzejmie sługa Boży.

– Gumy – wyrzucił wściekle Ziegler.

Pastor, jak się okazało, był przykładem miłosiernego samarytanina, obiecał zawieźć pechowego kierowcę do najbliższego telefonu, a potem poczekać dla towarzystwa aż do przybycia pomocy drogowej. Mimo przebrania Roy poznał od razu Denninghama.

– Mamy niewiele czasu, a więc do rzeczy! – mówił dobitnie znany globtroter i poszukiwacz przygód. – Przypuszczam, że już za parę dni zostaniesz przeniesiony do grupy M/t. Prawie zawsze tak się odbywa. Rok przygotowań i sprawdzianów, po czym naukowiec znika bez wieści. Owszem przychodzą jeszcze do rodziny jakieś zdawkowe pocztówki, czasem zdjęcia, systematycznie wpływa na konto królewskie wynagrodzenie. Ale to wszystko. Współcześni Einsteinowie czy Pitagoras! rozpływają się gdzieś w afrykańskim interiorze.

– Chcesz mnie przestrzec. Burt?

– Bynajmniej, chcę cię prosić o pomoc. A w ogóle zapomniałem ci powiedzieć, że znakomicie wyglądasz, profesorku. Zaraz, kiedy to widzieliśmy się po raz ostatni? Chyba cztery lata temu w Białym Domu, na cocktailu dla świata nauki i kultury. Zdaje się. że miałeś wtedy okropną ochotę pociągnąć wprost z prezydenckiej piersiówki. – Ziegler nie odpowiedział. Denningham mówił więc dalej:

– Zacznę po kolei. Miałem przyjaciela, jeszcze z dzieciństwa. Wiesz, że mam dużo przyjaciół. Świetny naukowiec, jakich sporo pracowało w fundacji Onassisa. Moim zdaniem – drugi Arystoteles. A przy tym trochę detektyw. Czasami wyświadczaliśmy sobie różne uprzejmości. Wiedziałem, że przyjechał tu jakieś dwa lata temu. I zamilkł. A potem dostałem od niego informację, niesłychanie okrężną drogą. Mieliśmy z Hektorem pewien stary, sympatyczny szyfr. Informacja, którą otrzymałem tym szyfrem, została przerwana w połowie. Kapadulos wspominał o jakimś wynalazku, który miał zrewolucjonizować technikę wojenną. I o tym, że prace prowadzone przez grupę naukowców są już na ukończeniu. Dawał też do zrozumienia, że mocodawcom, czy raczej dozorcom, nie znana jest istota wynalazku. Że po dłuższym zastanowieniu grupa Kapadulosa chce go ofiarować mnie… Bo nie wyobrażają sobie purytanów z Pretorii w roli nie kwestionowanych panów tej pianę…

– Tej pianę…?

– Planety! Ale właśnie tu przekaz się urwał. Biedny Kapadulos! Nie wiem nawet z jakiego zakątka RPA nadawał… Wynika jednak, że z samego Centrum programu M/t.

– I chcesz, żebym ja go zastąpił?

– To jedynie nieśmiała propozycja. Na nic nie nalegam. Jeśli uznasz, że obawy Kapadulosa były słuszne, jeśli dotrzesz do jądra tajemnicy – daj znać.

– Jak?

– To już muszę zostawić twojej przemyślności, Roy. Przemycenie jakiegoś urządzenia nadawczego nie wchodzi w grę. Przewiozą cię helikopterem, poddając uprzednio gruntownej rewizji. Sądzę jednak, że znajdziesz sposób. W każdym razie od dnia twego wyjazdu, od północy każdej niedzieli do dwudziestej we wtorek, czekam na wiadomość w hotelu Gwiazda Południa w Pretorii. Moje drugie ja, Mr Denis Burton, wynajmuje tam apartament nr 333. Jeśli nie będziesz mógł przesłać szerszej informacji – wystarczą trzy słowa. Czy koncepcja prototypu jest gotowa? Gdzie mieści się centrum naukowe? Całość zakończ swoim nazwiskiem… Wiadomość musi być przekazana wyłącznie mnie!

Na chwilę zapadła cisza. Roy zastanawiał się. Wreszcie powiedział.

– Musiałbym wiedzieć, dla kogo pracuję. Burt?

Pastor uśmiechnął się i pochylił w stronę naukowca.

Od chwili przybycia do Ogrodu Nauk Zieglerem targały ambiwalentne uczucia. Nie dał wiążącej odpowiedzi Denninghamowi, a jedynie stwierdził lakonicznie: zobaczymy, co da się zrobić. Tu na miejscu zdał sobie sprawę z ogromu trudności tego zadania. Ośrodka nie stworzyli naiwniacy. Idea jakiejkolwiek konspiracji wydawała się tu nierealna. A przecież czuło sieją w powietrzu. Przekaz Kapadulosa stanowił najlepszy dowód. Można było nawet zrozumieć, dlaczego doszło do spisku. Charakter ludzki posiada dość cech. które dadzą się przewidzieć. Na akcję odpowiada reakcja. Próba poddania jednostek ludzkich totalnej kontroli musiała zaowocować konspiracją. Zwłaszcza, jeśli dotyczyło to jednostek obdarzonych superinteligencją, a jednocześnie niepewnych swej przyszłości.

Pytanie jednak nie brzmiało, czy konspiracja powstała, raczej jak była możliwa w sieci doskonałej kontroli, wzbogaconej zapewne przez inflirtację środowiska?

Na razie jednak głównym problemem stawało się nawiązanie łączności. Kapadulos wysyłając w przestrzeń swe posłanie nie zostawił hasła, nie wskazał kontaktu. Do swej śmierci też nie dowiedział się ani on, ani nikt ze współspiskowców, czy apel trafił do właściwych rąk? Jak więc Ziegler, nie narażając się na ryzyko natychmiastowego zdemaskowania, miał dotrzeć do siatki? Którzy z pięćdziesiątki intelektualistów byli potencjalnymi przyjaciółmi, którzy wrogami? Musiał grać ostrożnie. Oglądając z Landleyem i Silvestrim płytkę poświęconą pamięci Greka odmówił krótką modlitwę, po czym rzucił od niechcenia cytat z Iliady o przyjaźni Achillesa z Patroklesem. Innym razem podczas spaceru o zachodzie, gdy gęste cienie kładły się pod arkadami, zanucił parę taktów Zorby, ale chyba nikt nie zwrócił na to uwagi. Takich sygnałów dawał więcej, oczywiście niesłychanie dyskretnie i nigdy wobec wszystkich. Dopiero w ferworze pokera zdecydował się wtrącić zdanie, w którym połączył słowo “zieleń" z imieniem Denninghama.

Nie przypominał sobie po tych słowach żadnej szczególnej reakcji. Ale najwyraźniej ktoś zrozumiał.

Może zresztą cały ten zwariowany poker miał głównie posłużyć do rozszyfrowania Zieglera?

Czyżby w takim razie do konspiracji należeli i Landley, i Silvestri, i Kornacki… A Lamais? Były najemnik uczestniczył parokrotnie w Radzie Trzech. A Viren? Nikt nie lubił Virena. Opryskliwy i wybuchowy robił się dostępniejszy jedynie wtedy, gdy rozmowa zahaczała o zagadnienie jądra atomowego. Który zatem? Może wszyscy? Ktoś przecież przysłał tę dziewczynę.

Roy zaśmiał się w duchu. Ładnie wymyślili – jedyny obszar wyjęty spod kontroli kamer i szpicli. Wewnętrzna strona kobiecego uda!

Oczywiście cała zagrywka mogła być prowokacją. Nadzorcy Ogrodu mogli w ten sposób sprawdzać nowicjusza. Czy jednak wówczas w odzewie padłoby słowo “zieleń"?

Roy nie zasnął już do świtu. Kombinował nad sposobem odpowiedzi. Zdecydował się, że odpowie. Musiał. Konspiratorzy też zapewne rozważali ewentualność czy nie został podstawiony? Wprawdzie sprawność naukowa, doświadczenie zawodowe, wreszcie znana twarz, stanowiły niewątpliwą wizytówkę profesora Zieglera. Ale jeśli nawet trudno znanego człowieka zamienić, można go po prostu kupić.

Did przyniósł śniadanie o wpół do ósmej do łóżka. Nie rzucił nawet okiem ani na pomiętą pościel, ani na mały pantofelek, który nocny Kopciuszek pozostawił zaklinowany w oknie wiodącym na krużganki.

– Dawno tu pracujesz, Did? – odezwał się profesor.

– Dwa i pół roku, sir.

– A kontrakt masz?

– Pięcioletni.

Ziegler mało dotąd rozmawiał ze swym sekretarzem. Nie przepadał za ludźmi milczącymi. A stała obecność asystenta bywała niekiedy bardziej dokuczliwa od niewidzialnej aparatury szpiegującej. Toteż rzadka wymiana zdań dotyczyła przeważnie spraw zawodowych. Dziś jednak, bardziej niż kiedykolwiek, pragnął rozmowy.

– Usiądź i poczęstuj się – zaproponował przyjaźnie.

– Dziękuję, już jadłem.

– Od dawna chciałem cię zapytać, Did, gdzie zdobyłeś takie umiejętności obsługi aparatury?

– Kończyłem szkołę mechaniczną w Durbanie. A najwięcej nauczyłem się tutaj.

– Rozumiem, byłeś już asystentem.

– Tak.

– Czyim?

– Pana Kapadulosa… Czy już mogę zebrać talerzyki?

Ziegler uczuł nieprzyjemne ukłucie. Asystent Kapadulosa. Nie wyglądał na mocarza, ale był gibki, zręczny… Właściwy człowiek do właściwych zadań. Strach wypełzł z głębin mózgu i przez chwilę węszył w poszukiwaniu jakiejś odtrutki, ot choćby Johnny Walkera. Ziegler zapędził go jednak z powrotem na dno jaźni. Jeśli udo dziewczyny było prowokacją, nie miał odwrotu, jeśli nie, dżentelmenowi nie wypadało się wycofać. Tamara, Daud Dass, Kapadulos… krąg się zagęszczał.

Podczas lunchu Roy zdecydował się na ryby. Zamówił je w paru wariantach.

– Lubię ryby – powiedział uśmiechając się do kolegów. – Zawierają dużo fosforu… Aż mózg świeci.

Lamais, Silvcstri, Kornacki, Viren, Landley – czy ktoś odebrał odpowiedź? Nic na to nie wskazywało. W każdym razie nie nastąpiła żadna oczekiwana reakcja.

Podczas sjesty David poszedł odpocząć, a sam Roy miał zamiar wybrać się na basen. Przedtem pragnął jednak skorygować pewne przedpołudniowe wyliczenia. Siadł przed monitorem komputera. Poszukał włącznika, ale nim zdołał go wcisnąć, ekran samoczynnie rozgorzał światełkiem.

POZDROWIENIA DLA DENNINGHAMA!

Roy zdrętwiał, jakby nagłe przeciążenie wdusiło go w fotel. Tymczasem na ekranie kolejne pasy tekstu rozjarzały się niczym przewracające się kilogramy monstrualnego domina.

SPOKOJNIE ZIEGLER! TO JEST BEZPIECZNE!

Jakże może być bezpieczne? – pomyślał z rozpaczą. – Przecież nie tylko cały czas śledzą nas kamery, ale jeszcze cały zapis komputera podlega nadzorowi.

SPOKOJNIE ZIEGLER! NIC CI NIE GROZI! PRZYNAJMNIEJ TUTAJ! KAMERY NIE SIĘGAJĄ DO TEGO ZAKĄTKA. TYLKO JEDNA REJESTRUJE TWE PLECY I TYŁ TWOJEJ GŁOWY! TO WSZYSTKO! CHCESZ O COŚ ZAPYTAĆ, ROY, WŁĄCZ QX27:-CVII. I PYTAJ, PYTAJ! KOMPUTER JEST ZABLOKOWANY! PODAJE DO CENTRALI JEDEN Z PRZEDPOŁUDNIOWYCH PROGRAMÓW, KTÓRY TERAZ CHCIAŁEŚ SPRAWDZIĆ. NASZA ROZMOWA ODBYWA SIĘ POZA REJESTRACJĄ.

Pojął, choć było to niepojęte. Ktoś oszukał maszynę! Ktoś znalazł cybernetyczny sposób, aby urządzenie o przeznaczeniu szpiegowskim służyło odwrotnemu celowi – porozumieniu między spiskowcami. Każdy z nich miał w pracowni swój pulpit, swój ekran. Znajdował się w martwym polu kamery. Nikt z projektantów nie pomyślał o zdublowaniu urządzeń. Genialne! Ale któż potrafił zrealizować tak szaleńczy pomysł?

Wystukał według instrukcji QX27-CVII i napisał jedno słowo: SILVESTRI?

– SI SENIOR! – triumfalnie odpowiedziała maszyna.

– Kto jeszcze?

– PO CO ZA DUŻO WIEDZIEĆ?

– Czy wynalazek, o którym wspominał Kapadulos, jest już gotowy?

– ŁĄCZNIE ZE SCHEMATEM PROTOTYPOWEGO URZĄDZENIA.

– Co to jest?

– SPOKOJNIE, SPOKOJNIE, ZIEGLER. NIE WSZYSTKO NARAZ. DUŻO MUSISZ SIĘ JESZCZE DOWIEDZIEĆ.

No i dowiedział się w ciągu trzech następnych dni. Kiedy tylko udało mu się pozbyć lub zająć czymś asystenta, komputer otrzymywał jakiś ciężko strawny program, który zamulał mu trzewia i dostarczał wymaganych soków nadzorcom, natomiast Ziegler chłonął informacje.

Zaczęło się, jak się mógł domyślić, od zabawy. Już przed paru laty niesforni naukowcy opracowali różne sposoby porozumiewania się poza kontrolą. Zakazy drażniły, prowokowały, inspirowały. Za nośniki informacji służyły ciała dziewcząt, kulki gumy do żucia, tworzące pod blatem stołu uproszczonego Braille'a, a szczególnie “mig" nożny. Wszyscy w Ogrodzie chodzili przeważnie w klapkach, a szpiegujące kamery przez oszczędność nie obejmowały najczęściej dolnych partii ciała. Wymagało to wprawdzie znacznej akrobatyki palców u nóg i wyglądało zabawnie, ale przy odpowiedniej dawce ćwiczeń stawało się realne. Z czasem zabawa przestała być tylko zabawą, zwłaszcza kiedy paru naukowców próbujących sprzeciwić się ogólnym rygorom tajemniczo zniknęło. Inny próbował ucieczki, ale nic nie wskazywało, żeby mu się powiodła.

I wtedy zjawił się Silvestri. Jego komputerowe sztuczki zrewolucjonizowały łączność. Około dziesięciu naukowców utworzyło rodzaj mafii. Rozgryziono system kontrolny, zaczęto zatajać pewne wyniki pracy. Zdemaskowano też pierwszego szpiega.

Jedenastym spiskowcem był niejaki Tuller. Zdolny biochemik, skazany na długoletnie więzienie za przestępstwa seksualne. Preferował sadyzm, i to na nieletnich. Nie stanowiło to oczywiście przeszkody dla Fundacji, której system wartości nie dotyczył sfery obyczajowej.

Tuller znajdował się dopiero na pierwszym etapie wtajemniczenia, kiedy rozpoczął nadawać pierwsze meldunki do centrali nadzoru. Podał dwa nazwiska członków wprowadzających. Obaj naukowcy wywiezieni zostali tego samego dnia wieczorem helikopterem i nikt ich więcej nie widział. W każdym razie nie opublikowali już od tej chwili ani jednej pracy naukowej, nie udzielili ani jednej wypowiedzi w mass mediach.

Na szczęście Tuller nie dowiedział się jeszcze o podkomputerowej łączności i nie znał większej liczby nazwisk. Nie przekazał również dalszych informacji. Kiedy po kolejnym raporcie na jego monitorze pojawiło się polecenie sygnowane przez Centralę, wykonał je skwapliwie i dokładnie. Zmarł w kwadrans później, porażony prądem wielkiej mocy po wadliwym manipulowaniu aparaturą pomiarową.

Rozpętało się wówczas prawdziwe piekło. Kilkunastu naukowców wywieziono. Szczególnym, a może nieszczególnym trafem represje nie dotknęły nikogo z konspiratorów. Kilku z nich wywożonych było wprawdzie helikopterem na pustynię, gdzie w warunkach całkowitej izolacji przesłuchiwał ich suchy, ukryty za ciemnymi szkłami, pułkownik. Ale nikt chyba nie sypnął. Zaostrzono jedynie jeszcze bardziej regulaminy.

Dzięki Bogu spiskowcy kontrolowali sytuację. Silvestri wspiął się na szczyty swego geniuszu. System komputerowy nie tylko dostarczał informacji selektywnych i zniekształconych,,w górę", ale zaczął również funkcjonować,,w dół". Po przełamaniu blokad sięgnięto do samego pnia mózgu. Częstując nadzór naukowymi halucynacjami, konspiratorzy poczęli otrzymywać informacje dotyczące swoich strażników.

W ten sposób dla grupy Silvestriego stały się dostępne kopie raportów i meldunków wysyłanych do Centrali, przypływające stamtąd polecenia, ba, indywidualne opinie o kolegach naukowcach z konspiracji, poznano też kto z personelu pomocniczego należał do informatorów nadzoru… Wielu ich było, wielu.

– DAUD DASS TEŻ?

Ekran rozjarzył się znakami charakterystycznymi dla wybuchu śmiechu rozmówcy.

– TO NAJLEPSZY WSPÓŁPRACOWNIK KAPADULOSA POD KAŻDYM WZGLĘDEM!

Mimo wysiłków natomiast nie dowiedziano się, kto jest informatorem wśród naukowców, kto zabił Greka? Widocznie nadzór nie był w to wtajemniczony, a szpieg posiadał własną, niezależną łączność z Kapsztadem.

– Do mankamentów – z punktu widzenia spiskowców – należało to, że system komputerowy obejmował jedynie drugi krąg nadzoru i nie przekazywał żadnej informacji o trzecim. Zatem wydostanie się z Ogrodu nadal pozostawało nierealne.

Tymczasem wkrótce po śmierci Tullera z natłoku teorii, koncepcji, hipotez narodziła się ta najistotniejsza, ta na którą czekano, dla której być może stworzono cały więzienny ośrodek.

– CZY WIESZ, ZIEGLER, KTO JĄ STWORZYŁ?

– Lamais, Landley?

– VIREN!

Cóż za zaskoczenie! Ten gbur, mruk i excusez le mot. cham? A jednak istniała inna wersja człowieka: Viren – szlachetny idealista, koleżeński do przesady i z gruntu uczciwy! Właśnie dla ochrony jego geniuszu stworzono pozory towarzyskiego bojkotu, zawodowych konfliktów, nawet ów pamiętny poker stanowił jedną ze scen misternie tworzonej mistyfikacji. Trygve myślał na temat swej koncepcji latami, gubił sit; na fałszywych tropach, aż wreszcie, wkrótce po przystaniu do konspiracji, trafił.

– Co to jest?

– PROMIENIE KAPPA!

Intrygująca nazwa nic Zieglerowi nie powiedziała. Musiał otrzymać sporo wyjaśnień nim zrozumiał. I wtedy doznał wrażenia porównywalnego jedynie z tym. co odczuwali świadkowie ponadzmysłowych objawień. Zobaczył niebo.

Na razie jednak trzeba było przez czyściec. Promienie kappa – środek uniwersalny i ostateczny – gwarantowały posiadaczowi ich emitora, że stanie się panem świata. Oczywiście nie sam. Będzie musiał posiadać za sobą potężną organizację.

– Rozumiesz zatem: kiedy opracowaliśmy już recepturę eliksiru zwycięstwa, rozpoczęły się długie debaty komu go oddać?

Faktycznie, emitory kappa nie mogły być środkiem skutecznym w rękach jednostki lub małej grupki. Potrzebowały wielkiej organizacji. Komuż jednak można było bez obaw przekazać środek dający w efekcie nieporównywalną moc? Przecież nie rasistom z RPA, nie żadnemu z. mocarstw, które natychmiast użyłyby ich do światowej dominacji. Trzeci Świat? – nazbyt rozbity. Jakiekolwiek “porządne" państwo? Któż zaręczyłby, że promienie nie stałyby się natychmiast pożywką dla nacjonalistów, nie stanowiłyby zachęty do tyranii. Ktoś proponował ONZ – organizację uznano jednak za zbyt dużą i bezwładną. Kościół katolicki? – ta propozycja Silvestriego napotkała natychmiastową kontrę protestantów i ateistów. I wtedy Kapadulos zaproponował Zielonych.

– To najlepszy kontrahent – przekonywał – organizacja prężna, zahartowana w walce o pokój, o wycofanie ekologicznych zagrożeń. Któż bardziej niż oni zasługuje na szansę odnowienia świata. Zastrzeżenia miał Lamais. który programowo nie lubił żadnych organizacji, ale przegłosowany ustąpił.

Pozostawał jednak problem sposobu przekazania oferty. Jeśli jego adresatem był światowy Konwent, lub raczej dynamiczny Komitet Doradczy, jak miał wydobyć się głos z wnętrza dokładnie zapieczętowanego sejfu. Kapadulos wspomniał o Denninghamie. Ręczył za Amerykanina, zachęcał do poznania literackiego dorobku Burta, wspominał o jego poglądach i dominującej roli wśród ekologistów.

W końcu tajnie sporządzono radiostację. I Kapadulos zaczął przekazywać zaszyfrowany komunikat. Aparaturę nadawczą tworzył cały jego apartament, w którym rozmaite sprzęty metalowe spełniały rolę poszczególnych elementów nadajnika, a antenę stanowiła kratownica winorośli. Podłączenia dokonano w dniu, w którym podczas burzy doszło do uszkodzenia sieci elektrycznej. Na godzinę przestała działać aparatura podsłuchowa i podglądowa.

Nadawanie odbywało się bez przeszkód. Nawiązano kontakt z jakimś radioamatorem z wyspy Reunion. Kapadulos prosiło przekazanie dyktowanego tekstu pod wskazanym adresem w Londynie. Nadawał z toalety swego asystenta. Tam zaskoczył go wróg. Zdrowo musiał go ogłuszyć, a potem zawlókł i utopił w wannie…

Zabójstwo zdziwiło w równym stopniu naukowców, jak nadzór. Początkowo nie wiedziano nawet kogo zabito i dlaczego. Kiedy zaczęła już działać cała aparatura podglądowa, system Silvestriego donosił o kompletnym chaosie wśród nadzorców. O zaskoczeniu współpracujących z nimi informatorów. Później przyszedł rozkaz z Centrali. “Nie zajmować się sprawą!"

Czyli?

We wspólnocie krył się ktoś ze specjalnym zadaniem. Ktoś, kto otrzymał sygnał z zewnątrz, że przerwana została bariera komunikacyjna. Ktoś, kto wytropił nadającego i nie zawahał się przed morderstwem.

Walka stoczona została w mroku, wśród odgłosów cichnącej burzy. Kamery szpiegowskie nie zanotowały wyglądu oprawcy Kapadulosa. Alarm włączył się z opóźnieniem.

Jedno wydawało się bezsporne. Służby specjalne nie rozszyfrowały tekstu apelu. Nie zdemaskowały Denninghama. Nie rozgryziono siatki ani jej komputerowej tajemnicy. A może czekano, aż doświadczenia Virena zostaną ukończone?

Spośród licznych programów realizowanych w Ogrodzie Nauk, sześć mogło mieć praktyczne znaczenie militarne (siódmym był nie znany mocodawcom projekt Virena). Niektóre z nich wyszły poza stadium hipotez. Choćby ów gaz paraliżujący, działający dopiero w zetknięciu ze specyficznym potem czarnoskórych, czy też antyradarowe powłoki dla łodzi podwodnych, upodabniające je wobec czujników przeciwnika do wielkich waleni czy olbrzymich rekinów.

Promienie kappa wymyślone zostały teoretycznie -w ośrodku, nawet przy doskonałych blokadach informatycznych, niemożliwe było sporządzenie prototypu, toteż co pewien czas bombardowano Virena pytaniami:

Czy to będzie działać?

Musi – odpowiadał burkliwy Skandynaw.

Schemat prototypu był już na ukończeniu. Wynalazca utrzymywał, że nawet niewielki zespół zakładów specjalistycznych może sporządzić emitor w ciągu paru tygodni. Zaś kappit – substancja stanowiąca podstawę reakcji – jest do uzyskania w każdym lepiej zaopatrzonym laboratorium chemicznym.

Dlaczego zatem nie odkryto jej do tej pory?

Bo nikt jej nic szukał!

Zjawienie się Zieglera, a zwłaszcza nawiązanie kontaktu, uradowało spiskowców. Długo czekali na sygnał, że Denningham otrzymał rzucony w eter komunikat. Teraz, gdy Roy potwierdził przyjęcie oferty, pozostawał już tylko jeden problem: jak przekazać wiadomość, że istnieje już schemat prototypu, a później jak wyrwać z pułapki odseparowanego ośrodka przygotowaną dokumentację.

Ale poza tymi ważnymi kwestiami nad konspiracją ciążyło inne podstawowe pytanie, pętające ręce i podające w wątpliwość powodzenie akcji. Kto jest zdrajcą?

Nic był to raczej nikt z głównych spiskowców. Przecież gdyby nadzór wiedział o podkomputerowej łączności, niewątpliwie by ją udaremnił, albo przynajmniej postarał się zlikwidować Silvestriego… Chyba żeby sam Silvestri? Nie, to wyglądało zbyt nieprawdopodobnie. Ale cóż było tu prawdopodobnego? Założyciele Ogrodu znali się na subtelnościach psychologii. Może uznali, że konspiracja to jeszcze jeden ze środków stymulacji naukowej wydajności. Chociaż z. drugiej strony tworzyła ona dla nich olbrzymie ryzyko.

Tu w mózgu Zieglera odzywał się sceptyk. Jakie ryzyko, skoro główny aranżer łączności miałby być, według tej wersji, człowiekiem Centrali?… Mimo wszystko Roy wierzył Silvestriemu. Przy okazji podziwiał go. Cwany Włoch łączył zręczność z ostrożnością. Nawet po paru dniach nie wtajemniczył' Zieglera w całość spraw organizacyjnych. Nowy uczestnik sprzysiężenia nie poznał nazwisk żadnego z członków spisku poza Silvestrim i Virenem. Kim byli pozostali? Czy byli to najbliżsi kumple Silvestriego – Lamais, Kornacki, Landley, może ktoś ze starszych, Van Burren, Owsiejenko, Pak Dang? Wszyscy bez wyjątku zachowywali się normalnie – pracowali jak roboty, bawili się do upadłego, grali w kasynie, rozkoszowali “rozkoszami".

Tak upłynęły trzy dni. W tym czasie Ziegler zagrał parę razy w kasynie i korzystając ze wskazówek Silvestriego zgarnął kilka tłustych wygranych. Bez większych ograniczeń mógł więc cieszyć się względami boskiej Tamary. Przedpołudniami, w trakcie krótkich seansów komputerowych, przekazał Silvestriemu wszystkie posiadane informacje, umówiony kontakt z Denninghamem i nadzieję, że właśnie jemu przypadnie w udziale przeniesienie komunikatu.

– NIE DASZ RADY – padła odpowiedź.

– Rezygnujemy więc z przestania wiadomości?

– NIC SIĘ NIE BÓJ, KTOŚ TO ZROBI!

Tego wieczora wyszedł z salonów wcześniej niż zwykle. Towarzyszyła mu Tamara. Czuł radosne podniecenie, mimo że miało to być już trzecie spotkanie. Nie, to co odczuwał nie było miłością – Tamara, luksusowa kochanka do wynajęcia, poruszała wyłącznie sfery rozkoszy, a przecież trudno pomniejszyć rolę satysfakcji. Z Tamarą, tkliwą, erotycznie perfekcjonalną, czuł się innym człowiekiem. Znikały wszystkie kompleksy absolwenta z Princeton – był przy niej wielki jak Karol i genialny jak Napoleon. Sposób, w jaki mówiła o swoich innych kochankach, o swej burzliwej drodze dwudziestojednolatki z ormiańskiego getta w jakiejś tureckiej dziurze do salonów Ogrodu – podniecał go. Gardził dziewczyną, a zarazem ją wielbił. Sam akt niósł w sobie upodlenie a jednocześnie apogeum. A jeśli czegokolwiek żałował, to jedynie tego. że demiurgiem romansu są nie jego osobiste wartości, tylko cwaniacko zdobyta kupka sztonów decydelowych.

Apartament zastali pusty. Dass, całe przedpołudnie kruszący w magazynie minerały, jeszcze nie powrócił. W biegu zrzucali skąpe szaty i wesoło spletli się pod prysznicem. Całował i kochał ją zmoczoną jak spaniel na deszczu, roześmianą, witalną jak wiosna…

I nagle rozległ się ostry, świdrujący dźwięk. Roy poczuł, jak Tamara sztywnieje w jego ramionach. Dźwięk powtórzył się.

– Co to?

– Alarm – powiedziała wydostając się z jego objęć i pośpiesznie sięgając po ręcznik. – Coś się stało!

– Awaria?

– To nie jest sygnał awarii. Tak dzwoniło wtedy, kiedy Hector Kapadulos…

Rozmowę przerwał dziwny, nieprzyjemny głos rozlegający się z milczącego zazwyczaj głośnika.

– Pracownicy i personel ośrodka zobowiązani są do pozostania na swoich miejscach. Pracownicy i personel ośrodka zobowiązani są do pozostania na swoich miejscach…

Czyżby przemówił nadzór? Nie, trzaski i zakłócenia przekazu wskazywały, że dźwięk pochodzi bezpośrednio z Kapsztadu. Co się stało? Popatrzył w szeroko otwarte oczy dziewczyny! Czyżby ktoś zaginął, czy też…

– Sądzę, że ktoś uciekł z ośrodka – powiedziała Tamara.

Загрузка...