8

Stację wyposażono w najnowszy model aparatury diagnostycznej. Druciany kokon nad moją głową ustąpił miejsca płaskiej białej siateczce. W lewej pięści kazali mi zacisnąć nadajnik. Drugi umocowali przy kołnierzu.

Było ich dwóch. Pomyślałem z rozrzewnieniem o umęczonym techniku w Centrali. Chociaż on tam najgorsze miał już za sobą. Jak szef uzdrowiska po sezonie. Co najwyżej bieżące uzupełnienia, jak oni to nazywali?… aktualizacja zapisów rehabilitacyjnych. Ładnie. Za ładnie jak na mój gust.

Powiedziałem im to. Rzecz prosta, wiedziałem, co się święci. Poinformował mnie Cullen, kilka minut po lądowaniu. Nie bez uśmieszku, za który poszedłbym do piekła. „Za dużo wiesz, żebyśmy mogli ryzykować”… Myśl, że wezmę kąpiel i umrę na zapalenie płuc, była dla nich nie do zniesienia. Mieli mnie tam na dole w słoiczku, prawda, ale bez tych kilku ostatnich miesięcy. Gdyby mnie zapytano, musiałbym przyznać, że były to miesiące nie bez znaczenia.

Zdecydowali, że zrobią to tutaj, jak tylko wrócę. I dopięli swego. Sprowadzili z Ziemi zgrabny aparacik, z którego w każdej chwili mogłem wyleźć z powrotem. A teraz to „aktualizowali”.

Spytałem, co by zrobili, gdybym zabawił z pantomatem nieco dłużej albo zupełnie długo, a statek, któremu powierzyli swój bezcenny ładunek, trafił, na przykład, na meteoryt. Nie taiłem, co myślę o tak pojętej nieśmiertelności. Od przypadku do przypadku.

Powiedziałem im jeszcze kilka rzeczy.

Łykali wszystko bez mrugnięcia okiem. W ciągu czterdziestu pięciu minut, jakie mi poświęcili, nie odezwali się słowem.

Tłumaczyłem im właśnie, że nie chcieliby zapewne ryzykować życia człowieka, który mógł sobie pochodzić po świecie jeszcze te czterdzieści, pięćdziesiąt lat. Ale jak wobec tego nazwać narażanie istoty z perspektywą nieśmiertelności?

Nagle zamilkłem. Powiodłem wzrokiem po wygaszonej sygnalizacji aparatury, pociemniałych ekranach, pojemnikach z oplatającymi je pękami kabli. Przyjrzałem im się tak, jakbym chciał dobrze wbić sobie w pamięć kształt każdego czujnika, każdej lampki, raz na zawsze przyswoić sobie twarze obu techników, ich gesty, kolor oczu, ubiory…

Wiedziałem, że to tylko gra. Inna niż z Grenianem. Tam miałem szansę. Tu wynik jest przesądzony. Nie zapamiętam niczego. Zapomnę tak, jak zapomina tylko śmierć.

Tego nie uda im się już utrzymać w tajemnicy. Pantomat nadał komunikat otwartym kodem. Czekają na mnie. I doczekają się. Głośniki zapowiedzą rakietę z Bruno. Wysiądzie Norin i co im powie? Nie, to będzie Grenian. Ten nie zechce chować się za plecami innych. Dowiedzą się, że pilot, który zniszczył zagrażającą człowiekowi maszynę, nie przyleci nigdy. Przestał żyć, ponieważ nie chciał być nieśmiertelnym. Po prostu. Ale nie przejmujcie się. Tak naprawdę to on żyje, zachował w świadomości swoje dzieciństwo, młodość, nawet osobiste tragedie, słowem wszystko… do pewnego momentu. Potem ta sprawa z pantomatem, wypadek i wrócił do własnej świadomości sprzed roku. Tak, oczywiście, że zaktualizowaliśmy zapis jego osobowości. Ale widzicie, on sam nie chciał…

Chciał, nie chciał. On, nie on… kto właściwie? Ten, na którego czekają tłumy, czy jakiś inny, cofnięty w rozwoju?… Jak to jest? Czy nie za wiele pytań? A może miało ich być aż tyle? Może o to mu właśnie chodziło? I tylko o to?

Tak, z tym będzie kłopot. A ja, przy wszystkim, co naprawdę myślałem, w żadnym razie nie chciałem ich pozbawiać kłopotów.

Zapomniałem o technikach. Zapomniałem, gdzie jestem. Oddałem się bez reszty tej nowej wizji, która spadła na mnie jak objawienie. Nie wiem, jak długo to trwało. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że po raz któryś już słyszę wypowiedziane jakby szeptem pytanie: co potem? Tłumiłem w sobie ten głos, kwitowałem go wzruszeniem.ramion, ale jak długo może trwać taka zabawa? Moja myśl uparcie wracała do Greniana. Nie znaczy to, że chciałem mówić. Czy nawet mogłem. Ale nie ma się co oszukiwać. Czy naprawdę tak mi zależy na zmąceniu tej stojącej wody, zarosłej bajkowymi kwiatami ludzkich nadziei? Przecież nie mam nic do zaoferowania. To, co zamierzyłem, w najmniejszym stopniu nie może stanowić propozycji. Ani alternatywy.

Zrobię to jednak. A skoro tak, nie warto roztrząsać, ile w tym myśli o innych, ile protestu wobec własnego losu, a ile przekory.

Kabinę diagnostyczną opuściłem bez słowa. Okazałem się już dostatecznie rozmowny. Jak każdy, kto z tych czy innych powodów nie chce zostać sam z własnymi myślami. Trudno przypuścić, że na to nie wpadli. Byli w końcu fachowcami. Znali się na swojej robocie. Cierpliwość należała do ich rzemiosła, jak u poganiaczy osłów.


W kabinie było duszno. Raz czy dwa zerknąłem na rączkę klimatyzatora, ale nie chciało mi się ruszyć. Leżałem w fotelu, jakby wymontowanym z rakiety. Ściany miałem na wyciągnięcie ręki. Żółtobiały sufit, przechodzący w nieczynny ekran iluminatora, zwisał na wysokości półtora metra. Projektanci stacji mieli ważniejsze rzeczy na głowie, niż troszczyć się o wygodę załogi. Zwłaszcza kiedy odpoczywała. Ale też żaden z nich nie spędził w przestrzeni więcej niż miesiąc. Od tego byli konstruktorzy, automaty montażowe i tacy jak ja.

Drzwi otworzyły się nagle na całą szerokość. Ujrzałem uśmiechnięte oblicze Cullena. Uśmiechnięte — to słabe określenie. Promieniał. Biło z niego głęboko uzasadnione przekonanie, że wszystko jest, jak powinno. A nawet lepiej.

— Nie przeszkadzaj sobie — powiedział, pozostając w progu i wachlując się drzwiami. — Spałeś?

Utkwił we mnie wzrok. Najwyraźniej czekał na odpowiedź. Oszczędziłem mu jej. Bez nadziei, że potrafi to docenić. I słusznie.

— Jutro start — odezwał się po chwili milczenia. — Transpluton nadaje. Możemy wracać.

Nie miałem wątpliwości, że może wracać. Co innego, gdyby ekipy monterskie okazały się nieco mniej sprawne. Wtedy musiałby posiedzieć jeszcze przed ekranem. Bo nie wiem, w jaki inny sposób mógłby im pomóc.

Powiedziałem mu to. Ale Cullen miał swój dobry dzień. Rzecz była z pozoru niemożliwa, niemniej jego uśmiech stał się naprawdę szerszy.

— Lecimy we dwóch — oznajmił tonem, jakim obiecuje się dziecku wycieczkę do babci. — Grenian i Norin chcą jeszcze sprawdzić kierunek wiązki. Zatrzymują twoje materiały. Wrócą z nimi za tydzień.

— Pozdrów ich ode mnie — mruknąłem. Poczułem łaskotanie w gardle. Już teraz. Na szczęście to tylko trzy dni.

Zaśmiał się. Jego brwi powędrowały do góry. Pokiwał głową, jakby ujrzał coś, co go zaskoczyło.

— Przygotuj się na niespodziankę… — powiedział znaczącym tonem.

Aż mnie podniosło. Niespodzianka. To stanowczo więcej, niż mogłem marzyć.

— Od pewnego czasu dbacie o to — warknąłem — żeby mi ich nie brakło. A potem muszę wkładać głowę w aparaturę diagnostyczną. Albo urządzać fajerwerki. Czy tak będzie całą wieczność? W takim razie cofam wszystko, co o niej mówiłem. Wspaniała rzecz!

Był już w korytarzu. Drzwi zamknęły się niemal bezszelestnie. Jakby nie chciał nikogo budzić.

Uśmiechnąłem się do siebie i opadłem na fotel. Podłożyłem dłonie pod głowę i zamknąłem oczy. Odczekałem kilka minut.

Niespodzianka. Jeszcze jedna. Przed oczami stanęła mi twarz Putta. On pierwszy ostrzegał, żebym nie dał się zaskoczyć. Ujrzałem tę scenę, jakby rozegrała się kilka sekund temu. I tę, którą poprzedziła. Mogłem się jej przyglądać spokojnie. Słowa Cullena nie poruszyły we mnie żadnej drzemiącej struny. Moje zdenerwowanie było, że tak się wyrażę, programowe. Naprawdę tkwiłem w grubym okładzie z waty. Myśli pełzły leniwie, cisza kabiny jakby przychodziła z zewnątrz, z przestrzeni. Odpoczywałem.

A więc jutro. Czyli muszę się śpieszyć. Oczywiście bez paniki. Nie ma mowy o komplikacjach. Zdążę, choćbym miał to zrobić pięć minut przed startem. Co nie znaczy, że dziś na przykład czekają mnie ważniejsze sprawy do załatwienia.

Leżałem jeszcze bez ruchu dziesięć, może dwanaście minut, po czym wstałem, obciągnąłem kombinezon i wyszedłem na korytarz.

Jak się spodziewałem, w hollu nie było nikogo. Spoza zamkniętych drzwi kabin nie dobiegał najcichszy głos. Troska, aby jak najszybciej nakarmić kosmos informacjami o wspaniałościach ludzkiej cywilizacji, pochłaniała ich bez reszty. Znowu musiałem się uśmiechnąć. Cokolwiek można o mnie powiedzieć, należałem do tej cywilizacji. Fakt godny zastanowienia, zważywszy, co za chwilę zrobię. Pomyślałem, że bez najkrótszej bodaj wzmianki o mnie, moim życiu, myślach i wspomnieniach, te informacje nigdy nie będą prawdziwe. A takich jak ja znalazłoby się więcej. Lekko licząc, kilka miliardów. Jeśli nie brać pod uwagę dzieci i wariatów. Chociaż ich myśli byłyby może dla badających ziemską cywilizację ciekawsze od wszystkiego innego.

Minąłem dyspozytornię i nie rozglądając się, ruszyłem w stronę drzwi prowadzących do gabinetu diagnostycznego. Były otwarte. Wewnątrz panował półmrok. Zmatowiałe ekrany zlewały się z szarością nieoświetlonych pulpitów i ścian. Skądś, jakby z wielkiej odległości, dobiegało leniwe tykanie przekaźnika. W powietrzu unosił się ostry zapach jakiejś substancji chemicznej zawierającej chlor.

Stanąłem pośrodku pomieszczenia i zastanowiłem się. Znałem rozkład stacji. Wiedziałem, że z gabinetem sąsiadują pracownie farmaceutyczne i magazyny. Trudno o lepszy wybór, kiedy chce się przechować coś, co w żadnym razie nie może ulec zniszczeniu. Magazyny chemiczne z kolei przylegały do głównej nitki ciągu krioenergetycznego. Oznaczało to nie tylko chłodzenie w dowolnych granicach, lecz przede wszystkim specjalną konstrukcją grodzi i ścian. Wymarzony schowek.

Nie zastanawiając się dłużej, ruszyłem ku niskim drzwiom w bocznej ścianie gabinetu. I one nie stawiły oporu. Odszukałem wyłącznik. Zapłonęło łagodne, żółtawe światło odsłaniając perspektywę korytarza czy raczej półokrągłego tunelu. Jedna jego ściana była zupełnie gładka, w drugiej widniał szereg kabłąkowatych wypustek, osłaniających wejście do magazynów. Podłogę korytarza wyłożono tym samym tworzywem co w kabinach, idąc nie słyszałem własnych kroków. Cała stacja była wytłumiona i głucha jakby uciekło z niej powietrze.

Nie musiałem przystawać, żeby trafić. Wszystkie drzwi opatrzono napisami, których litery zapalały się, kiedy na nie patrzyłem. Trzymano tu niemal wyłącznie związki organiczne.

Przy wejściu do pokoju rezerwowej aparatury ktoś dopisał: „Wzorce rehabilitacyjne załogi”. Zatrzymałem się. Ładnie to nazwali. Inaczej niż autorzy reklamówek, ale ładnie. Sama etykieta budzi zaufanie.

Dotknąłem zamka. Drzwi ustąpiły natychmiast. Zbliżyłem się i obejrzałem listwę od góry do dołu, szukając jakiegoś dodatkowego zabezpieczenia. Nie było go. Wzruszyłem ramionami i nacisnąłem mocniej. Usłyszałem cichy szmer, jakby przesypywanego grubego piasku, po czym pomieszczenie „wzorców” stanęło przede mną otworem. Rozejrzałem się odruchowo i wszedłem do środka.

Oto antyteza trupiarni. Nie zadali sobie nawet trudu, żeby wyposażyć to wnętrze, pełne zawieszonych między życiem a śmiercią informacji, w znormalizowane pojemniki. Czy chociażby zwykłe plastykowe regały. Po rezerwowej aparaturze nie pozostało śladu. Od sufitu do podłogi piętrzyły się blaszane kasety opatrzone małymi etykietami. Skupiłem uwagę na tych ostatnich i nagle poczułem ucisk w żołądku. Zaczerpnąłem głęboko powietrza. Nie myliłem się. Miała ta wieczność swoje wstydliwie pomijane sprawy, które naprawdę wychodziły człowiekowi bokiem. Mogłem zrozumieć wstręt niektórych dawnych kultur do trupów, ale to tutaj było bez porównania gorsze. Nie zawsze wystarczy rozumieć, żeby opanować mdłości.

Przemogłem się i postąpiłem dwa kroki w stronę najbliższego rzędu skrzynek. To, czego szukałem, powinno znajdować się zaraz z brzegu. Najnowsza zdobycz. Czy raczej dostawa.

Z korytarza dobiegł jakiś dźwięk. Znieruchomiałem. Głos powtórzył się. Usłyszałem jakby przyciszone wołanie i kroki. Ucichły.

Odwróciłem się powoli i podszedłem na palcach do drzwi. Przywarłem policzkiem do framugi i posłuchałem chwilę. Nic. Potrząsnąłem ze złością głową, po czym pod wpływem nagłego impulsu wyszedłem na środek korytarza. W tej samej chwili w otwartych drzwiach gabinetu diagnostycznego ukazała się jakaś postać. Szerokie spodnie. Głębokie wcięcie w pasie. Głowa karykaturalnie powiększona o zarys włosów. Cień nie miał z tym nic wspólnego. Wiedziałem, że są po prostu czarne.

Oczywiście, ona. Jakby nie dość już było „przypadkowych” spotkań. I tego, co ode mnie usłyszała.

Bez pośpiechu zamknąłem magazyn i ruszyłem w stronę wyjścia. Cofnęła się, żeby mnie przepuścić, ale niezbyt daleko. Kiedy przekroczyłem próg, w gabinecie jaśniały wszystkie lampy. Stanąłem tak, że mogłem dosięgnąć ją jednym ruchem ręki.

— Zostajesz? — rzuciłem od niechcenia. — W takim razie pozwól, że przejdę.

Nie odpowiedziała. Trwała bez ruchu, jakby szukając w pamięci, po co tu przyszła.

— Masz kłopoty? — spytałem uprzejmym tonem. — A może szukałaś mnie, żeby mi powtórzyć, co ci powiedzieli? Nie byli zachwyceni, prawda? Bądź spokojna. To nie twoja wina. Gdyby przysłali Szeherezadę, ściąłbym ją pierwszej nocy. Sam im to powiem, przy okazji.

Przekrzywiła lekko głowę i zamrugała oczyma.

Teraz będzie sprytna — pomyślałem.

— Przeszedłeś badania? — spytała. — Dopiero teraz? — rozejrzała się, udając, że kogoś szuka. — Już poszli?

— Domyślili się, że przyjdziesz — burknąłem — Okazali się w miarę pojętni.

Przygryzła wargi. Z jej oczu pozostały szparki.

— Co tam robiłeś?! — rzuciła. Zabrzmiało to jak uderzenie kijem w arkusz blachy. Wyprostowałem się.

— To także cię interesuje? — powiedziałem zimno. — Chodźmy stąd — wyminąłem ją i skierowałem się w stronę drzwi. — Opowiem ci historię mojego życia. Jest ponura i łzawa. Pozwoli ci to zapomnieć o niepowodzeniach. Poczujesz się znowu kobietą.

— Chciałabym wiedzieć, czym ty się czujesz — dobiegł mnie jej głos. Byłem już za drzwiami. Poczekałem, aż wyjdzie, po czym wróciłem i zgasiłem światło. Starannie zamknąłem za sobą drzwi i skinąłem głową z zadowoleniem.

— To się nazywa czysta robota — wyjaśniłem. Przeszedłem na środek kabiny i usiadłem wygodnie w fotelu. Jej wskazałem drugi-

— No więc jak — zacząłem z nadzieją w głosie — chcesz posłuchać?

Podeszła bliżej, ale nie usiadła. Położyła ręce na oparciu i pochyliła się. Jej włosy poleciały do przodu.

— Możesz zgrywać się dalej — odezwała się spokojnie — jeśli ci to sprawia przyjemność. Ale powinieneś mi odpowiedzieć.

Uniosłem brwi.

— Proponowałem ci coś lepszego — pokiwałem głową z ubolewaniem. — Co robiłem? Szukałem czegoś na domek dla ptaków. Uwielbiam ptaki. Zawsze taki byłem — zwierzyłem się. — To co, że ich tu nie ma. Domek powieszę u siebie w ogródku. Mieszkam w takim miejscu, gdzie czasem pada śnieg. Nic lepszego nie miałem dzisiaj do roboty. Więc pomyślałem o ptakach. To ładnie, prawda? Bieda w tym — ciągnąłem, nie patrząc w jej stronę — że niczego stosownego tu nie ma. Same plastyki, jakieś pianometale, gumowate tworzywa. Nic, co biednemu ptaszkowi może ofiarować trochę ciepła. No więc postanowiłem poszukać. Myślałem o czymś w rodzaju zgrabnych blaszanych skrzyneczek. Wielkości mniej więcej o, takiej… — zakreśliłem rękami kształt pudełka odpowiedniej wielkości.

Zaśmiała się. Nie od razu. Poczekała chwilę, jakby musiała coś postanowić.

— A teraz okazuje się — wpadła w mój ton — że ta blaszana skrzyneczka to także nie to, o co chodziło. Nie mówiąc już o odrobinie ciepła. Czy nie uważasz, że należało szukać czego innego? A w każdym razie gdzie indziej? — zakończyła już bez uśmiechu.

Przyjrzałem jej się. Nic się nie zmieniła. Laleczka. Ale nie z tych, które w każdej chwili można pociągnąć za sznurek.

— Powiedzieli ci, oczywiście — burknąłem. — Musieli ci powiedzieć, z kim będziesz mieć do czynienia. Wiesz, czego możesz się po mnie spodziewać. Rób swoje, jeśli potrafisz. Ale nie licz, że ci w tym pomogę.

Jej oczy rozbłysły.

— Mniejsza o mnie — syknęła. — Mam dość swoich spraw. Akurat tyle, że tydzień temu tu w tym pokoju — wskazała głową drzwi gabinetu diagnostycznego — zabronili mi pracować. Urlop. Jeśli ci się zdaje, że ktoś chciał mi go uatrakcyjnić i wybrał dla mnie towarzystwo, to…

— …jesteś bałwan — podsunąłem. Umilkła. Ale tylko na chwilę.

— Ja tego nie powiedziałam — parsknęła. — I nie myślę zaprzeczać. Spróbuj poruszyć głową, a przestaniesz udawać bohatera średniowiecznego romansu. Nieprzystosowany! Szkoda, że nie było mnie przy tym, jak rozwalałeś pantomat. Błędny rycerz! Z wyzwalaczem antymaterii. I urazą w sercu.

Zabrakło jej tchu. Doszedłem wreszcie, co mnie w niej drażni. Zachowywała się tak, jakby stale na nowo przypominała sobie, że na nią patrzą. Teraz dała spokój.

— Ładnie ci z tym — zauważyłem niespodziewanie dla samego siebie. — Powinnaś mieć kogoś, kto od czasu do czasu powie ci coś przykrego. Niechby nawet prawdę…

Wyprostowała się. Chwilę patrzyła mi badawczo w oczy, po czym przez jej twarz przebiegł cień uśmiechu.

— Czy to oferta? — spytała zjadliwym tonem.

Roześmiałem się. Nagle umilkłem. Czułem się dziwnie. Zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od bardzo dawna usłyszałem własny śmiech. Nie za wcześnie?

Okrążyła fotel, przyglądając mi się nieufnie i usiadła na wprost mnie. Dłonie położyła na kolanach.

— Co się stało? — spytała cicho. — Czy to dlatego nie chcesz żyć dłużej niż wszyscy przed nami?

Żadna laleczka. Po prostu dziewczyna, która umie patrzeć i wyciąga wnioski. Tyle że odrobinę zbyt ładna. Nie sądzę, aby wielu miało jej to naprawdę za złe.

Dłuższą chwilę w kabinie panowało milczenie. Pomyślałem o Ziemi. Nie wiedzieć czemu, stanęły mi przed oczami góry. Nie takie z betonowymi półeczkami, ale prawdziwe. Jak tylko to się skończy, zabiorę plecak i pójdę. Na dwa, może trzy tygodnie.

Jak się skończy… co właściwie?

Wstałem. Przeciągnąłem się i spojrzałem na nią.

— Idź teraz odpocząć — powiedziałem. Mój głos brzmiał obco. — Masz urlop. Należy ci się. Poczekaj — rzuciłem, widząc, że się podnosi.

Opadła z powrotem na fotel i utkwiła we mnie wzrok.

— Jeszcze chwileczkę — mruknąłem. — Chciałbym wiedzieć, co masz zamiar robić… za dziesięć lat, sto, tysiąc… nie pytam o pracę. Rozumiesz?

Mijały sekundy. Nagle jej oczy rozszerzyły się, jakby dokonała odkrycia. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

— Nie wiem — powiedziała z przekonaniem. — Nie wiem — powtórzyła, jakby dźwięk tych słów sprawiał jej szczególną przyjemność. — I myślę, że o to właśnie chodzi. Czy sądzisz — w jej głosie zabrzmiała nutka przekory — że życie przestanie się zmieniać? Nie, mój drogi. Gdybym wiedziała dzisiaj, co będę chciała robić za rok, już to „dzisiaj” byłoby nie do wytrzymania. A potem? To chyba nie takie ważne, że czegoś nie wiem o dziesięciu latach czy o stu tysiącach. Jest wiele ludzi, których lubię. To i owo sprawia mi przyjemność. Chcę pracować.

„Mój drogi”. Jak to zabrzmiało.

Nie mogła mówić inaczej niż młoda dziewczyna, ale, była szczera. Jej słowa trafiały tam, gdzie należało, jak palce pianisty. Tak mógł mówić Grenian. Gdyby nie był zanadto zdziwiony faktem, że ktoś pyta go, co chciałby robić.

— Idź już — rzuciłem. Uderzyła mnie niedorzeczna myśl, że jednak pomimo wszystko zrobiła swoje. To, co od niej usłyszałem, wyglądało lepiej niż wszystkie napuszone argumenty Norina i jemu podobnych. Nie mówiąc o pięknisiach z reklamówek. Odrobinę za dobrze, jak na mój gust. Poczułem się jak autor fresku, przedstawiającego kuszenie proroka. Na szczęście nie musiałem rozstrzygać, czy to kuszenie przychodziło z zewnątrz. To znaczy tylko z zewnątrz. Nie było mi to potrzebne. Spaliłem mosty.

— Jutro lecę — powiedziałem. — Pewno się już nie zobaczymy. Na wszelki wypadek życzę ci, żebyś nigdy nie wiedziała, co chcesz robić za rok. I pomyśl o kimś, kto będzie ci mówił te impertynencje. A gdyby okazał się w tym niezbyt mocny, przyślij go do mnie. Zrobię, co będę mógł. Znajdziesz mnie w Zespole Trzeciego Pasa. To znaczy przez najbliższe, powiedzmy, pięćdziesiąt lat. Nie spóźnij się — dodałem, kładąc nacisk na tym ostatnim zdaniu.

Szedłem już szybkim krokiem w kierunku drzwi. Zamykałem je właśnie, kiedy z miejsca, gdzie siedziała, dobiegł mnie przyciszony okrzyk. Coś, co zabrzmiało jak „zobaczymy” czy podobnie. Nie słuchałem. Starannie zamknąłem drzwi. Minutę później leżałem w moim fotelu i patrzyłem przez sufit w przestrzeń. Dzień dobiegał końca. Powinienem się pośpieszyć. Jeśli im powie, zaczną kombinować. Ale muszę dać jej czas, żeby zajęła się własnymi sprawami.

Postanowiłem, że odczekani kwadrans. Ani minuty dłużej.


Tkwiłem jeszcze w rozdętym skafandrze jak wyschłe ziarno w nazbyt obszernej łupinie, ale nie musiałem już walczyć z ciężarem własnego ciała. Tętno uspokajało się powoli. Jeszcze minuta, dwie i poczułem na skórze dotyk elastycznej powłoki. Wróciłem do zwykłych kształtów. Poprzez szum w uszach zaczęły przebijać głosy z zewnątrz. Powinny brzmieć swojsko. Wróciłem do domu.

Uśmiechnąłem się. Byłem rad, że nie ma lustra, w którym mógłbym obejrzeć ten uśmiech. Uniosłem głowę i przebiegłem spojrzeniem tablice. Ciemne. Ekrany pulsowały matowym światłem, ale obiektywy przestały przekazywać obrazy z zewnątrz. W słuchawkach zatrzeszczało. Skrzywiłem się i powoli, jakbym układał pionki szachów, rozłączyłem przewody. Zdjąłem kask i odetchnąłem głęboko. Klapa włazu stała otworem. Kabinę wypełniało zwykłe, ziemskie powietrze. Uderzył mnie charakterystyczny zapach rozgrzanego metalu.

Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Obejrzałem się niechętnie i ujrzałem tuż nad sobą twarz Cullena. Nisko pochylony, patrzył na mnie z kpiącym uśmieszkiem. Jego wargi poruszały się. W tym momencie sprężarki chłodzenia ucichły nagle. Usłyszałem jego głos.

— Na co czekasz? — niemal dotykał wargami mojego ucha. — Wychodź, bohaterze…

Stał w dalszym ciągu zgięty wpół, podtrzymując lewą ręką biegnące pod stropami kable, jakby bał się, że spadną mu na głowę. Nie spuszczał ze mnie wzroku. W jego spojrzeniu było coś, co powinno zwrócić moją uwagę. Ale pomyślałem o tym dopiero później. Znacznie później.

Wstałem i nie spiesząc się uporządkowałem aparaturę mojego fotela. Odruchowo poprawiłem skafander i zwróciłem się w stronę wyjścia. Przepuścił mnie, wchodząc niemal w przystawkę zapisującą.

— Idź — burknąłem. — Mnie się nie śpieszy.

— Nigdy bym sobie nie wybaczył — zaśmiał się.

Zaciąłem usta. Postanowiłem, że nie będę mówił. Wytrzymam, jak długo się da.

Głową naprzód wpłynąłem do korytarza. Tu mogłem się już wyprostować. Przysłali po nas statek badawczy dalekiego zasięgu. Nie jakąś tam rakietkę dla krasnoludków. Rozczulający gest.

Przed wejściem do śluzy stał facet z obsługi lądowiska. Jakby się bali, że schodząc po drabince pośliznę się i stracę mowę. Miał na sobie nowiutki, błękitny kombinezon i czapkę z przezroczystym daszkiem. Minąłem go bez słowa, przeszedłem kiszkowatą, zbyt obszerną komorę i stanąłem w otwartym włazie. Spojrzałem w niebo. Słońce. Niemal niewidoczne, rozrzucone jakby w zabawie chmury. Ruch ciepłego powietrza na twarzy. Ziemia. Można zrozumieć tych, którym tu się podoba.

Dobiegł mnie głośny szum. Powoli opuściłem głowę. Ułamek sekundy wodziłem osłupiałym wzrokiem po płycie, zanim dotarło do mnie, na co patrzę. Cofnąłem się odruchowo, omal nie przewracając tego błękitnego z obsługi, który zdążył już wyjść i stanąć za mną na trapie. Szum narastał, przechodząc w ciągły grzmot, jakby dalekiej burzy. Zapragnąłem znaleźć się w przestrzeni. Wrócić, zatrzasnąć właz i uruchomić dysze startowe. Uciec od tego widoku, jaki przedstawiała w tej chwili wielokilometrowa płyta lądowiska.

Nie mogłem sobie przypomnieć, jak brzmiał ów „meldunek” pantomatu, ale musiało w nim być coś mocnego. Dobre kilka dni chodzili z głowami zadartymi do góry. Coś z zakresu higieny psychicznej. Strach. I to właśnie teraz, kiedy zrealizowali swoje odwieczne marzenia o trwaniu.

— No, idź — usłyszałem głos Cullena.

Ruszyłem. Tłum zafalował. Przebiły pojedyncze okrzyki. Na trasie wieży poruszyły się obiektywy kamer holowizyjnych. Nagle w niebo strzelił wąski snop światła. Chwilę trwał nieruchomo, po czym puścił się w szybki taniec, kreśląc nieregularne figury. Trzydzieści sekund później nad horyzontem zapłonął ogromny napis. Nazwisko, a pod nim: PILOT WSZECHCZASÓW. Poniżej mniejszymi, rozstrzelonymi literami; Witaj.

Siąść i płakać. Lub nasiąknąć durną jak parasol Einsteina. Duma krzepnie w człowieku, kiedy jest sam i nie znosi pompy. Co się tyczy płaczu…

Omal nie zjechałem z kilku ostatnich szczebli. Byłby to niezły kąsek dla reporterów. W stylu „swój chłop”. W ostatniej chwili udało mi się zapobiec tej pomyłce Stojący najbliżej rozstąpili się, żeby przepuście jakiś cudaczny, oklejony barwnymi płytami pojazd. To było przygotowane dla mnie.

Przez następne dwadzieścia minut robiłem różne rzeczy. Jechałem krzyczącym, powiewającym barwnymi szmatkami szpalerem, przystawałem, mówiłem coś, uśmiechałem się, machałem ręką. Mieli wszystko, czego się spodziewali. Kiedy cichli, wyrzucałem z siebie kilka słów, które stojący za mną Cullen kwitował pełnymi aprobaty pomrukami. Nic dziwnego. Nie ulega wątpliwości, że spodobałem im się. Najsłynniejszy toreador nie mógłby mi zarzucić, że uchybiłem któremukolwiek z kanonów gry na popularność.

Ze swej strony dbałem o jedno. Żeby na moment, na ułamek sekundy nie zatrzymać wzroku na jakiejś jednej, wyjętej z tłumu twarzy. Patrzyłem przed siebie, na wszystkich. Nie widziałem nikogo. Uciekałem myślą od tych kilkorga ludzi, którzy z całą pewnością stali tam, poza największymi skupiskami gapiów, i uśmiechali się do mnie. Udało mi się to. Udało się do samego końca.


Wieczorem ze swojego pokoju w gmachu Centrali połączyłem się z ojcem. Jego twarz ukazała się na ekranie jak portret. Czy lepiej rzeźba. Była równie nieruchoma. Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę, zanim udało mi się wydobyć słowo. Szukałem rozpaczliwie w pamięci, ale wszystko, co chciałem powiedzieć, ulotniło się bez śladu.

— To ja pierwszy — bąknąłem wreszcie.

Przymknął na moment powieki. Kiedy się podniosły, jego wzrok pozostał niezmieniony. Przebijało z niego zmęczenie. I nic poza tym. Ale to nie mogła być prawda. Znałem go zbyt dobrze.

— Masz nas teraz dwóch — stwierdziłem. Jakby to naprawdę było potrzebne.

W jego oczach zapalił się przelotny błysk. Zbyt krótki, bym mógł mieć pewność.

— Chciałbym wiedzieć — podjąłem po chwili — gdzie on… to znaczy gdzie ja teraz jestem?

Trwało kilkanaście sekund, zanim odpowiedział. Jeśli to była odpowiedź.

— A gdzie ty jesteś?

Nie chciałem tego, ale uśmiechnąłem się.

— U siebie. W Zespole. Póki co, Drugim. A tamten?

— Nie wstąpisz?

— Uważasz, że powinienem? — spytałem. — Chciałbyś tego naprawdę?

Zmarszczył brwi. Nie, żeby się zastanawiał. Był wściekły. Pierwszy raz od bardzo dawna widziałem go takim.

— Nie znam dokładnego adresu — rzucił. Jego głos brzmiał chłodno. — Powiedzą ci w Singapurze. Ośrodek metalurgiczny.

A więc jednak ruda. Mogłem sobie pogratulować. Chociaż, co właściwie miał zrobić? Po tym wszystkim. Co mógłbym zrobić ja, gdyby to się nie stało?

— Nie wiem — powiedziałem powoli. — Może wpadnę. Ale nie teraz. Mam coś do załatwienia. I nie miej do mnie żalu — dodałem pod wpływem nagłego impulsu. — Nie potrafię inaczej…

Przyjrzał mi się uważnie. Jego twarz tajała powoli. W końcu poruszył głową, przetarł końcami palców oczy i odetchnął głęboko.

— Tak sądzisz? — mruknął. To nie było pytanie. Mówił wyłącznie do siebie. — Dobrze. Zrób, co masz do zrobienia, i wracaj. Będziemy na ciebie czekać. I jeszcze jedno — dodał spuszczając wzrok. — Uważaj…

Poczułem, że tracę oddech. Najchętniej zatkałbym uszy palcami. Ale tłukła we mnie jakaś niedorzeczna nadzieja, że nie wypowie tych kilku słów, które mogły przesądzić wszystko. Sprawić, że chociaż pozostanie jeden, jak zamierzyłem, ja sam nie będę miał w tym udziału.

Może powinien. Na pewno chciał. Czuł, że to nie koniec. Jeśli prawdą jest, że znałem go dobrze, to on znał mnie lepiej.

A jednak nie powiedział. Ponownie skinął głową, poruszył wargami, jakby usiłował je skłonić do uśmiechu i napotkał opór, po czym bez słowa przerwał połączenie.

Загрузка...