10

Palce miałem miękkie, z okrągłymi, różowiutkimi opuszkami. Skóra na dłoniach była mi obca, przypominała skorupkę świeżo zniesionego jajka. Sięgnąłem lewą ręką ku szczytowi czoła i poszukałem włosów, których tam już nie było. Nie było ich nadal.

Potrząsnąłem głową i uniosłem powieki. Powinienem wstać i zająć się czymś konkretnym. Na przykład porozmawiać z Cullenem. A w każdym razie przestać się obmacywać jak Baba Jaga na przeglądzie tuczników.

Myśląc to uniosłem stopę i przyjrzałem jej się. Oczywiście gładka, jakbym w życiu nie przeszedł boso dziesięciu kroków. Idiotyzm. Od razu podsunęli mi lustro, żebym sobie wszystko obejrzał i pozbył się kompleksów. Jeśli wtedy nie skorzystałem z ich uprzejmości, tym bardziej teraz nie powinno mnie obchodzić, czy jestem dokładnie taki jak przedtem, czy trochę inny. Ostatecznie mogli mi na przykład, skrócić odrobinę brodę. Nie wziąłbym im tego za złe. Bzdury.

Cóż kiedy to ciało czy może tylko skóra nie dawały mi spokoju. I to w chwili, kiedy wiedziałem już wszystko. To znaczy tyle, ile ich zdaniem powinienem wiedzieć. Zresztą po kilku pierwszych słowach Norina mogłem sobie dośpiewać całą resztę. Chociaż, szczerze mówiąc, nie interesowało mnie, co robiłem nie będąc sobą. Już nie. Pierwsze kilka godzin próbowałem z tym walczyć. Potem dałem spokój. Czegokolwiek się doszukam, nie zmieni faktu, że sam, nie wiedząc kiedy i dlaczego, uznałem ten okres za niebyły.

Nie wskrzeszę własnego zainteresowania. Nie będę nawet próbował. Teraz i nigdy. Tym mniej zrozumiałe stawało się to permanentne zaskoczenie własną skórą i jej niemowlęcą, powiedziałbym, świeżością. Nie sądziłem nigdy, że poczucie doskonałej czystości może niepokoić nie mniej niż na przykład oparzenie drugiego stopnia.

Opuściłem stopę, pomyślałem chwilę, po czym nagle, jakbym wreszcie znalazł rozwiązanie trapiącego mnie od miesięcy problemu, zerwałem się na równe nogi. Mogę być dzieckiem czy innym człekokształtnym tworem prosto z puszki. Ale nie muszę być dzieckiem pozbawionym godności. Na to, jakby nie było, czuję się za stary.

Z korytarza dobiegł jakiś szmer. Ktoś podszedł cicho, jakby na palcach i przystanął tuż za drzwiami. Może myślał, że będę mówił przez sen?

Uśmiechnąłem się. Tak jak stałem, boso, podskoczyłem ku drzwiom i otwarłem je na całą szerokość. Tuż na wprost mojej ukazała się twarz okolona przesadnie czarnymi włosami. Uciekła natychmiast, uderzywszy mnie spłoszonymi oczyma, ale niezbyt daleko. Przemieszczenie się twarzy w przestrzeni ma ścisły związek z mięśniami nóg, te zaś najwyraźniej odmówiły dziewczynie posłuszeństwa.

Pochyliłem się do przodu, chwyciłem ją za łokieć i wciągnąłem do kabiny.

— Ależ proszę — zawołałem. — Czuj się jak u siebie… mamusiu!

Zamknąłem drzwi i odwróciłem się. Stała pośrodku, trzymając się lewą dłonią za prawe ramię. Poruszyła kilkakrotnie wargami, ale nie dobiegł mnie najcichszy szept. Powoli jej policzki zabarwiły się na różowo.

Wróciłem na fotel, wskazując jej miejsce obok siebie.

— Siadaj — powiedziałem. — Nie jestem przygotowany na pełnienie honorów domu — zatoczyłem ręką łuk, wskazując wnętrze kabinki, gdzie oprócz fotela znajdował się jedynie wąski stolik i płaska szafka w ścianie — ale nic sobie z tego nie rób. Czuj się bezpieczna. Nie skrzywdzę cię. Nie mogę. Jestem za mały. Jestem bardzo mały… — poskarżyłem się.

Patrzyła na mnie przez chwilę, jakby nie rozumiejąc, co mówię, po czym nagle puściła swoje ramię, wyprostowała się i potrząsnęła głową jak po zażyciu lekarstwa.

— Idiota! parsknęła. Przytaknąłem z powagą.

— Tak — powiedziałem płaczliwym tonem. — Taki wylazłem ze skrzynki. Ale to nie moja wina. To ty podsunęłaś mi nie ten słoiczek, co należało. Teraz musisz być dla mnie dobra…

— Gdybym wiedziała… — urwała. Zaśmiałem się.

— Nie pisnęłabyś im słowa — podchwyciłem. — Sama byś mi pomogła. Dolałabyś do mojego genoforu syropu, żebym był słodszy. A w żadnym razie nie skradałabyś się na palcach pod moje drzwi, żeby posłuchać, czy nie płaczę przez sen. Albo nie wołam „mamo”. Mam rację?

Odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia. Niezbyt zdecydowanie. Nie poruszyłem się. Nie zrobiłem nic, żeby ją zatrzymać. Jej dłoń zawisła w pół drogi do zamka. Potrzymała ją tak chwilę, po czym osłabła. Odwróciła się powoli i spojrzała na mnie ze smutkiem.

— Powiedziałeś — zaczęła z widocznym wysiłkiem — że Norin… to znaczy — zawahała się — że ja., no, sam wiesz. To naprawdę ja powiedziałam, że byłeś w magazynach, więc teraz nabrałeś pewności… krótko mówiąc, uważasz, że mnie napuścili…

— Chodź, siadaj — ponowiłem zaproszenie, posuwając się odrobinę w fotelu. Podeszła, ociągając się, jakby ktoś ją popychał od tyłu i przycupnęła na skraju poduszki, uwazając, by nie zbliżyć się zbytnio do moich kolan.

— Sam już nie wiem, co sądzę, a czego nie — powiedziałem wzruszając ramionami. — Nic nie wiem. Może zawsze tak bywa… po tym. A może coś im się pomyliło? Mniejsza z tym — poczułem, że ogarnia mnie rozdrażnienie. — Nie mówmy, co było.

Zabrzmiało to kapkę bardziej serio, niż powinno. Poruszyła się niecierpliwie i spojrzała na mnie. Jeszcze trochę, a zacznie być miła. Dojdzie do wniosku, że nic innego jej nie pozostało.

— Długo tu macie zamiar siedzieć? — spytałem, zmieniając ton. — Chyba musisz czekać na Norina?

W jej spojrzeniu odbiła się jakby ulga. Poprawiła włosy i usiadła swobodniej.

— Wracam pojutrze — powiedziała szybko. — Wszyscy wracamy. Te ekipy z Transplutona, wiesz, lądują za kilka dni. Wszystko w porządku. Grenian powiedział, że teraz możemy tylko czekać, co z tego wyniknie. Ale pewnie nic…

Skinąłem głową.

— Nic — zgodziłem się. — Pantomat strzelał na wiwat. Ktoś to usłyszał i narobił bigosu. Kiedyś wojny wybuchały z bardziej błahych przyczyn stwierdziłem filozoficznie. — Gdyby jednak… — zawiesiłem głos.

Ożywiła się. Spojrzała na mnie z nagłym zaciekawieniem.

Uśmiechnąłem się.

— Spokojnie, dziewczyno pochyliłem się i położyłem dłoń na koniuszkach jej sztywno wyprostowanych palców. — Na razie jesteśmy sami — powiedziałem. — Bez względu na to, czy mamy nadzieję. I jak to rozumiemy — dodałem znacząco. — Staramy się przedstawić z jak najlepszej strony — ciągnąłem patrząc jej prosto w oczy — na wszelki wypadek. Ale wciąż jeszcze jesteśmy sami…

Jej policzki pociemniały. Rzuciła przelotne spojrzenie na swoją dłoń, ciągle tkwiącą pod moją. Oddychała odrobinę szybciej. — Szkoda… — szepnęła.

Pochyliłem się niżej, objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. Chciałem pocałować ją w usta, ale odwróciła głowę, trafiłem wargami na odsłonięte ramię. Jej skóra pachniała, była matowa, chłodna i sucha. Zwykła, uczciwa skóra. Nie taka świeżo odwinięta z pieluszek.

Nie odezwała się. Jej ruchy były szybkie, ale miękkie, jakby chciała złagodzić to, co jej zdaniem musiało nastąpić. Wstała, strzepnęła bluzkę i ruszyła do wyjścia. Przyglądałem się, jak otwiera drzwi, przystaje na moment, po czym nie patrząc w moją stronę wychodzi na korytarz.

Kiedy odgłos jej kroków oddalił się, wstałem także. Uniosłem ramiona i wparłem dłonie w sufit. Pocisnąłem mocniej. Jeszcze. Parłem z całej siły, jakbym chciał wyrwać z poszycia stacji dwumetrowej grubości płat betomitu. Tak bywa, kiedy człowiek po bardzo długiej i męczącej drodze przez górskie piargi, zrzuci solidnie wypchany plecak. Zaśmiałem się na głos. Poczułem się lekki. Mogłem zacząć śpiewać.

Usłyszałem kroki. Ktoś nadchodził korytarzem. I przez myśl mu nie przeszło udawać, że go tam nie ma. Czy nasłuchiwać pod drzwiami. Wszedł i zatrzymał się w progu, mrużąc oczy porażone światłem. A może to mój widok tak na niego podziałał. Wciąż jeszcze stałem w rozkroku, podpierając ramionami niski sufit, jakbym się przygotowywał do ćwiczenia w kołowrocie.

— Cześć, braciszku — powiedziałem beztroskim tonem. Działo się ze mną coś dziwnego. Ogarnął mnie nastrój jak za chłopięcych czasów, przed gwiazdką, kiedy w domu zbierała się cała rodzina, zadowolone z siebie kobiety i zaaferowani mężczyźni. Chłonąłem ten niespodziewanie wskrzeszony świat całym sobą, wszystkimi zmysłami. Jakbym ujrzał się w otoczeniu ludzi, milionów, więcej niż milionów, na biegnącej skosem przez przestrzeń nieskończonej płaszczyźnie i jakby ich obecność była czymś nie tylko oczywistym, lecz zgoła niezbędnym, aby ta przestrzeń w ogóle mogła istnieć. Pomyślałem o Cyrze. Jej obecność stała się także czymś normalnym i oczywistym, co więcej, ona właśnie skupiała w sobie nici, wiążące mnie z nagle dostrzeżoną zbiorowością. Nie przystosowany. Kto to powiedział? I co ma do tego przystosowanie?

Nieważne. Ja na przykład znajduję w sobie uczucia i argumenty, które z całą pewnością przychodzą z zewnątrz. Czyli, jestem otwarty. A to z kolei oznacza, że wreszcie dosięgła mnie tylekroć zapowiadana przez Norina i innych niespodzianka. Prawdziwa. Żadne tam hocki-klocki z aparaturą rehabilitacyjną czy „pilotem wszechczasów”. Załóżmy, że mi pomogli. Że w czasie, kiedy wyłaziłem ze słoiczka, podkręcili jakąś śrubkę w aparaturze stymulującej. W końcu mogli to zrobić niechcący. Cóż prostszego niż błąd w przenoszeniu „zapisu osobowości”. Działają nie tysiące, ale miliardy czynników. Ale to nie był błąd. Tego oczywiście nie dowiem się, nigdy. Nie pisną słówkiem. Proszę bardzo. W gruncie rzeczy liczy się tylko, co jeszcze zrobię.

Zaśmiałem się. Stał jak wmurowany i przyglądał mi się. Raz czy dwa nieznacznie poruszył głową, jakby z niedowierzaniem. W jego wzroku malowało się zaciekawienie, ale twarz miał surową, poważną. Nie przyszedł się bawić.

— Grenian chce z nami mówić — powiedział wreszcie rzeczowym tonem. — Prosił, żebym po ciebie wstąpił.

Opuściłem ramiona i poprawiłem kombinezon. Następnie usiadłem i nie śpiesząc się, zacząłem wkładać buty. Świąteczny nastrój opuścił mnie jak nożem uciął. Uderzyła mnie wypełniająca stację cisza.

Skończyłem z butami, wstałem i ruszyłem ku drzwiom. Przypuścił mnie na odległość kroku, po czym zastąpił mi drogę.

— Poczekaj — mruknął. — Teraz to już nie ma znaczenia, ale chciałbym wiedzieć, co cię wtedy ugryzło? Przedtem udałeś, że giniesz, żeby odciąć się od ludzi, a potem, kiedy przyzwyczaili się już do podrzutka, sam dałeś nura w morze. Przy czym oni tu — wykonał głową gest w stronę korytarza — uważają, że klepki miałeś na ogół w porządku. Więc co to było? Zabawa w dzielenie ludzi? Chciałeś udowodnić, co ktoś taki jak ty może zrobić z ich „wiecznością”? Czy poskakałeś po prostu, żeby kogoś podenerwować? W końcu tylko się wygłupiłeś.

Zrobiłem zagadkową minę.

— Może — mruknąłem, unosząc brwi. — A może nie. Coś jednak osiągnąłem. Stoisz przede mną i chciałbyś usłyszeć, co naprawdę myślę. Ty. Właśnie ty. Nie sądzisz, że to pouczające? Nie tylko dla nas obu, jeśli się chwilę zastanowić. Skąd niby mam wiedzieć, o co wtedy poszło. Tamtego, który, jak mówisz, dał nura, zresztą w towarzystwie, już nie ma. Nikt się nigdy nie dowie, o czym ten człowiek myślał, co czuł, kiedy jego maszyna pikowała w morze. I zanim do tego doszło. A jeśli chodzi o domysły, masz takie same szansę jak ja. Dokładnie. Ciągle jeszcze nie możesz tego zrozumieć. Albo nie chcesz.

Odszedłem o krok i zmierzyłem go wzrokiem. Uśmiechnął się. W pewnym sensie była to odpowiedź. Szczerze mówiąc, nie wyglądał na kogoś, kto nie chce zrozumieć.

Odczekałem chwilę i powiedziałem z namysłem:

— Może ten facet chciał skończyć z kimś, kto zbyt daleko odbiegł od ciebie właśnie… jako, na przykład, „pilot wszechczasów”? Mówiono mi o tej pompie na lotnisku. Nie dziwiłbym się, gdyby tak było. A może naprawdę postanowił zmusić ludzi do ponownego przemyślenia tej awantury z wiecznością, w jaką wdali się, jego zdaniem, odrobinę zbyt pochopnie? Nie wiem, powtarzam. I powiem ci — zniżyłem głos — nic mnie to nie obchodzi. Oto najprawdziwsza prawda. Nie mam nic wspólnego z tym facetem. I nie chcę mieć. Interesuje mnie tylko, co będzie dalej. Chodźmy już — wyprostowałem się i popchnąłem go lekko w kierunku drzwi. — Czekają na nas.

Chwilę patrzył mi prosto w oczy, po czym bez słowa, bez jednego gestu ruszył przodem. Przez całą drogę korytarzem zachowaliśmy milczenie. Od gabinetu Greniana dzieliło nas jeszcze kilkanaście kroków, kiedy zatrzymał się raptownie, odwrócił i uderzył mnie wzrokiem.

— To bardzo wygodnie — rzucił z sarkazmem — tak nic nie pamiętać. A jeśli spytam, czy o to właśnie chodziło? Na twoim miejscu poczuwałbym się do czegoś względem faceta, którym byłem. Przynajmniej tyle, żeby wiedzieć, czego chciał naprawdę…

— Zawstydzasz mnie — warknąłem. — Nic tylko troszczysz się o innych. Powinieneś zostawić te kwiatki i zostać pielęgniarką. Może — zasyczałem — chciałem po prostu zająć twoje miejsce?

— Przy Finie… — rzucił błyskawicznie. W jego oczach zabłysły żółte refleksy.

Zaniemówiłem. Moje rozdrażnienie ulotniło się w mgnieniu oka. Że też od razu nie przyszło mi to na myśl. Naraz zrobiło mi się go żal. Wątpię, by przyjął to z zadowoleniem. Tym gorzej. Odeszliśmy od siebie dalej, niż mogłem przypuszczać.

— Nie — powiedziałem spokojnie. — Przy sobie samym. A o Finie — usta wbrew mojej woli wykrzywiły mi się w grymasie — wolałbym więcej nie słyszeć. Ty teraz nic nie wiesz — podkreśliłem to „teraz”. — Nie pamiętasz. Ze mną jest trochę inaczej. Tamto to byłem ja, rozumiesz?

Przyglądał mi się kilka sekund spod półprzymkniętych powiek, po czym spuścił wzrok. Jego twarz złagodniała. Nie był zły. Sprawiał raczej wrażenie zatroskanego.

— Ta dziewczyna… — zaczął półgłosem, jakby do siebie — rozmawiałem z nią. Ma na imię Cyra…

— Dobrze — syknąłem. — Powiedziałeś swoje. Mnie i tej dziewczynie. Teraz pora, żebyś pomyślał, co powiesz tam — wskazałem zamknięte drzwi. — I daj już spokój dziewczynom. Zmieniłeś się — stwierdziłem. — Przedtem wystarczała ci jedna. A wracając do tej historii na wyspie, powiedz tylko — złapałem go pełną garścią za klapę rozchylonego kołnierzyka — że tego nie chciałeś. No proszę, powiedz. Że nie chciałeś przedtem ani wtedy, ani przez ułamek sekundy. No, powiedz tylko…

Sam się zdziwiłem, ile tłumionej wściekłości zabrzmiało w moim głosie. Przyszła bez uprzedzenia. Jakbym cofnął się w czasie nie o te kilka tygodni, ale o rok. I równie nagle minęła.

Nie odpowiedział. Nie spojrzał nawet. Odwrócił się, powoli przeszedł kilka kroków i oparł palce na zamku. Nacisnął lekko, jakby dla zabawy. Drzwi drgnęły i zaczęły się cofać. Kiedy przekraczał próg, przez moment ujrzałem jego profil. Uśmiechnął się. I nie zależało mu specjalnie, żebym to zauważył.


— Ani ja, ani nikt inny — mówił Grenian, nie patrząc na żadnego z nas. — Z tym, co postanowicie, pójdziecie do Zespołu. Sami. Może zaproponują wam coś innego, nie wiem. Sądzę, że tylko w ostateczności… — jego oczy zwęziły się w uśmiechu, który objął jednak jedynie górną połowę twarzy. — Możecie pracować, jak dotychczas. Umówicie się, powiedzmy, że jeden z was będzie zawsze poza Ziemią. Przyjmiecie jakąś rotację. Nie wiem. Macie dość czasu. Odlatujemy pojutrze. Potem kilka miesięcy w Instytucie. Tylko… — zawahał się, przemknął po nas spłoszonym spojrzeniem i zaciął wargi.

— Może pan być spokojny — mruknął mężczyzna stojący obok mnie. Odruchowo zerknąłem w jego stronę. Mogłem powiedzieć to samo. Ale Grenianowi nie było to potrzebne. Nie dokończył jedynie dlatego, że słowa w naszym wypadku przestały mieć znaczenie.

Kilka miesięcy w Instytucie… Tak, to stwarza pewne możliwości. Inna rzecz, czy z nich skorzystam. Moja sytuacja zmieniła się o tyle, że samym sobą nie stanowiłem już argumentu. Obojętnie, czy chciałem tego, czy nie.

Komisja ekspertów odrzuciła przygotowany w kilku wariantach projekt kodeksu, który miał wejść w życie w związku z nową sytuacją społeczną. Proponowanych tekstów nie poddano nawet pod głosowanie. Sprawa była bardziej skomplikowana, niż wydawało się entuzjastom, tworzącym prototypy reklamowych pięknisiów. Grenian zakomunikował nam o tym zaraz na początku rozmowy. Przez moment szukałem w sobie uczucia satysfakcji. Daremnie. Nie wiedziałem nawet, co myśleć o propozycji, z jaką wystąpił zaraz w następnych słowach. Chodziło o nas obu. Mieliśmy uczestniczyć w pracach nowo powołanych grup roboczych. Inaczej mówiąc, spodziewali się, że my dwaj, właśnie my, odegramy rolę katalizatorów w procesie kształtowania doskonalszej wersji kodeksu. Albo udawali, ze się spodziewają. W każdym razie trudno było nawet nazwać to propozycją. Zakomunikował nam po prostu decyzję kierownictwa Zespołu. Po tej historii w rejonie Transplutona stałem się dostatecznie popularny, żeby moje poglądy nabrały znaczenia. Nieważne nawet, że to przestałem być ja. Nieprędko ludzie nauczą się rozpatrywać argumenty bez względu na osobę argumentującego. Mniejsza z tym.

Kabina, w której rozmawialiśmy, była słabo oświetlona. Twarz profesora kryła się w mroku. Od czasu do czasu podnosił głowę i wtedy w ciemności błyskały białka jego oczu. Z całej postaci przebijało zmęczenie. Ostatnie tygodnie pracował bodaj bez przerwy. W pewnym momencie przyszło mi na myśl, że sam walnie się do tego przyczyniłem. Myśl nie należała do przyjemnych. Co mogłem powiedzieć? Nawet, gdyby spodziewał się, że coś powiem. Ale nie czekał na słowa. Podobnie jak my. Toteż nie padło ich już wiele.


— Pójdziesz tam? — rzucił od niechcenia, kiedy wracaliśmy korytarzem, kierując się do naszych kabin.

— A ty?

Zwolnił. Zrobiłem to samo. Szliśmy tuż obok siebie, ramię w ramię, jak piloci dwuosobowej maszyny w drodze na pole startowe.

— Naprawdę myślisz, że mogę zrobić coś innego? — mruknął.

Wzruszyłem ramionami.

— Nie wiem. W każdym razie tak do niczego nie dojdziemy…

— Proszę — zaśmiał się krótko. — Nagle chcesz dokądś dojść. Niech będzie. Tak, posłucham, co wymyślą. Masz inne propozycje?

Propozycje? Tych mi nie brakowało. Dawniej. Wszystko, co teraz przychodzi mi na myśl, staje się natychmiast płaskie, pozorne, nie do przyjęcia. Czy tak będzie zawsze? A może trzeba tylko czasu? Ile? Rok, wieczność?

— Bzdury żachnąłem się. Stanął i przyjrzał mi się.

— Znowu coś kombinujesz — wycedził. — Uważaj. Drugi raz nie weźmiesz mnie na żadne sztuczki…

— Odczep się — rzuciłem szorstko. — Coś pomyślałem. Ostatnio mówię do siebie. Zdziecinnienie. Nie traktuj tego serio. Przejdzie mi.

Przyglądał mi się jeszcze chwilę wzrokiem, który przy najlepszej woli nie mógł uchodzić za życzliwy. Następnie uniósł głowę i wskazał brodą przed siebie. Ruszyliśmy dalej. Po chwili zatrzymaliśmy się przed drzwiami mojej kabiny. Jego znajdowała się na tym samym poziomie, przy końcu korytarza.

— Przekonali cię? — spytał podejrzliwie. — Czy może sam?…

— Ani oni, ani sam — powiedziałem dobitnie. — A już najmniej ty. Nic z tego, co przedtem miałem do powiedzenia, nie straciło na aktualności. Przekonali mnie, że byłem durniem? To znaczy nas przekonali? Nie, mój drogi. Nazbyt cię cenię, żebym mógł dopuścić tego rodzaju insynuacje…

— Więc co zrobisz? — przerwał.

— To samo — mruknąłem. — Nie dano nam aż tyle do wyboru, żeby się w tym zgubić.

— Nie — przyznał. Uśmiechnął się.

— Ale niczego nie obiecuję — zastrzegłem się. — Sam nic nie wiem. Poza tym, że spotkamy się w Instytucie. Nawet, jeśli mogę się bez nich obejść. Równie dobrze, jak oni beze mnie. Jeszcze coś?

Pokiwał przecząco głową. Wyprostował się i już zamierzał ruszyć korytarzem przed siebie, kiedy w drzwiach sąsiedniej kabiny ukazała się Cyra. Zrobiła z rozpędu dwa kroki w naszą stronę i wrosła w podłogę jak ów brat z bajki, co to' raz się niepotrzebnie odwrócił.

Chwilę patrzyłem jej w oczy, po czym przeniosłem spojrzenie na twarz stojącego obok mnie człowieka, o którym oprócz innych rzeczy wiedziałem także, że z nią rozmawiał.

Ale jego oczy pozostały takie, jak były. Spokojnie czekał. Jakby doskonale wiedział, co nastąpi, i z góry czuł się tym znudzony.

W tym jednak rzecz, że nic nie nastąpiło. Dziewczyna wodziła po nas osłupiałym wzrokiem. Prócz zaskoczenia przebijało z niego jeszcze pytanie i widać było, że brak odpowiedzi z sekundy na sekundę staje się dla niej trudniejszy do zniesienia. Nie, żeby oczekiwała od nas pomocy. Ale nie pogardziłaby nią. gdyby do czegoś doszło.

Nie pisnąłem słówka. Podobnie on. Ale ja, w odróżnieniu od niego, miałem powody. Żałowałem przez moment, że w ściany korytarza nie wbudowano luster. Dwóch takich jak my i dziewczyna, która… no, znała już trochę jednego z nas. O to chodzi, że jednego.

Scena przeciągała się. W pewnej chwili zapragnąłem przerwać milczenie, podejść bliżej, uśmiechnąć się i powiedzieć kilka słów, na przykład o ptakach. Ale coś mi nie pozwoliło. Musiałem czekać, aż sama się z tym upora. Jej twarz przybrała barwę mleka. Teraz zaczęła ciemnieć, bardzo powoli, jakby ktoś topił lód, polewając go zimną wodą. Przebiegła spojrzeniem po naszych twarzach od mojej do jego i z powrotem. Poruszyła wargami i nagle okręciła się w miejscu, znikając nam z pola widzenia. Stuknęły drzwi. Po raz któryś zaskoczyła mnie wypełniająca stację cisza. Chwilę nasłuchiwałem. Z kabin, nie wyłączając najbliższej, nie dobiegł najlżejszy szmer.

Mężczyzna obok mnie przekrzywił nieznacznie głowę i utkwił wzrok w moich butach. Jego brwi powędrowały do góry. Jeszcze chwila, a zacznie mówić.

— Pożegnaliśmy się — przypomniałem chłodno. — Do zobaczenia.

Nie zareagował. Kiedy zamykałem za sobą drzwi mojej kabiny, stał jeszcze z nieodgadnionym wyrazem twarzy, szukając czegoś w perspektywie korytarza. Jakby przepowiadał sobie w myśli tę scenę sprzed kilkunastu sekund w obawie, że jego pamięć pominie jakiś drobiazg. Co do mnie, było to zbyteczne.


Od wody i kamiennych płyt nabrzeża bił chłód, ale słońce stało już wysoko, błękit nieba pojaśniał i zmętniał, dzień przeobrażał się w upał. Letni, sierpniowy dzień, pełen przytłumionych dźwięków, cierpkiego smaku płynów, zapachu słońca na skórze i we włosach.

Była sobota. Od pomostu co kilka minut odbijały łodzie. Stawiały fantazyjne, kolorowe żagle i znikały z pola widzenia, wpływając w trzcinowe meandry wielkiego rozlewiska. Głosy załóg cichły, mieszały się z krzykiem ptaków, polatujących w pobliżu lądu.

Wstałem, wziąłem śpiwór i wrzuciłem go do forpiku. Sprzątnąłem łódź, żeby nikt nie miał za złe obcemu, któremu posłużyła za sypialnię, ogoliłem się, po czym wylazłem na pomost i ruszyłem w stronę nabrzeża. Mój porter czekał zaraz przy podjeździe na główną drogę, tam gdzie go wczoraj zostawiłem. Podszedłem do pierwszego z brzegu automatu, zjadłem, co miał mi do zaoferowania, wypiłem kubek kawy i wróciłem za kierownicę. Miałem przed sobą pełny dzień jazdy. A raczej dwa. Umówiłem się z ojcem, że będzie czekał na tym starym lotnisku, gdzie wtedy. Nie wiem, skąd mi to przyszło, ale nie był nawet zdziwiony, spytał tylko, czy uważam to za rozsądne. Odpowiedziałem, że w takim samym stopniu jak wszystko, co mógłbym zrobić.

To dopiero jutro. Pierwszy raz od powrotu z Bruno byłem w tym mieście. Zabawię tu dłużej niż ostatnio. Ale przedtem mam coś do załatwienia. Dość daleko stąd, jeśli wziąć jeszcze pod uwagę dojazd do promu i przeprawę. Niemniej postanowiłem odbyć tę drogę tak samo jak wtedy. Wczoraj? Tydzień temu?

Rok to szmat czasu. Zwłaszcza dla kogoś, kto wszedł dopiero na próg wieczności. Poza tym czy to na pewno ja jeździłem tam wtedy?

Uśmiechnąłem się i nacisnąłem gaz. Maszyna wyrwała jak wystrzelona. Jeszcze w zabudowaniach przeleciałem na najszybszy pas. Jechałem prosto w słońce. Przed przednią szybą, która przybrała niemal wiśniową barwę, beton szosy zmieszany z pianoaluminium błyszczał jak srebrne szkło.


Przy zjeździe z tachostrady omal nie potrąciłem stojącego pojazdu, wokół którego kręciło się parę osób. Wtedy byłem tu w innej porze roku. Nie pomyślałem o tym, ruszając w drogę. Doliny stały się na powrót spacerowymi deptakami. Tylko gdzieniegdzie, w najwyższych partiach bielały jeszcze palce lodowców, jakby Północ sama w obronnym geście kładła dłonie na szczytach. Tam zapuszczało się niewielu. W kręgu tej bieli znalazłbym ciszę i pierwotną godność gór. Ale ja muszę pozostać po tej stronie. Tu, a nie tam znaleźć odpowiedź na pytanie, którego dawniej nie umiałem postawić. Bądź przyjmowałem jej brak za potwierdzenie własnych obaw, wielekroć wypowiadanych, a częściej jeszcze powracających w nagłych przypływach zniecierpliwienia i poczucia bezsilności. Aż tak nie mogłem się zmienić. Nadal tkwi we mnie wszystko, co odbierało mojemu czasowi cechy konstrukcji, a czyniło zeń luźny zlepek przemieszczających się minut i godzin. Taka współczesność jako tworzywo przyszłości jest w istocie bezużyteczna. Ale czy to znaczy, że nic już nie zależy ode mnie? Od żadnego z tych, którym ślepy traf kazał przyjść na świat na przełomie epoki godzin i wieczności?

Nonsens. Naprawdę to pytanie miało brzmieć zupełnie inaczej. Jak? O tym właśnie powinienem się przekonać. Tu, w górach, za kilka minut. Tylko dlatego wspinam się tą samą drogą co przed rokiem, podobnie jak wtedy wyciskając pełną moc z silnika, jakby kilka sekund spóźnienia miały mnie kosztować wszystko.

Od pewnego czasu jechałem w półmroku, cień gęstniał, fotokomórka uruchomiła reflektory, ich światło wyostrzyło rzeźbę granitowych bloków spiętrzonych nad zakolami szosy. Zwolniłem, wyskakując na ostatnią prostą i nagle w twarz uderzyła mnie kula czerwonego ognia. Na dole był już wieczór, klockowate domki straciły barwy, zbocza stały się czarnowiśniowe, woda fiordu błyszczała ponuro ciemnym fioletem. Niebo na wschodzie poszarzało, ale na wprost mnie palił się pochwycony w ucieczce dzień. Reflektory zgasły w ułamku sekundy, czołowa szyba pojazdu ponownie zaszła przydymioną żółcią. Góry zawróciły mnie z drogi, przywiodły z powrotem tam, gdzie byłem kilkadziesiąt minut temu.

Na tarasie stał jeden jedyny pojazd, wielki komfortowy porter z wnętrzem przypominającym staroświecką sypialnię. Jego różowy lakier lśnił teraz krwistą czerwienią.

Przed balustradą, na wprost pawiloniku widniały trzy sylwetki. Dwie kobiety i mężczyzna. Ten ostatni odwrócił się, kiedy wjechałem na taras i obrzucił mój wóz niechętnym spojrzeniem. Zaraz potem ponownie zwrócił twarz w stroną słońca i coś powiedział. Kobiety nie poruszyły się. Widziałem tylko kontury ich sylwetek, stały jak urzeczone, podobne do reklamowych manekinów biur podróży. Poza tą trójką, na platformie nie było żywego ducha.

Zaparkowałem w pobliżu różowego portera i ruszyłem w stronę pawiloniku, jakby specjalnie pomalowanego na ten sam kolor. Idąc, wodziłem wzrokiem po płatach mchu przylepionych do niezbyt wysokiej skalnej ściany, przewieszonej nad dachem budyneczku. U jej podnóża panował mrok, kiedy przekroczyłem granicę cienia, ogarnął mnie chłód. Utkwiłem wzrok w drzwiczkach w bocznej ścianie pawilonu, wpuszczonej w granitową caliznę szczytu. Uśmiechnąłem się. Nie przestałem się uśmiechać, nawet kiedy dłoń natrafiła na opór. Dłuższą chwilę trzymałem uchwyt zamka, zanim dotarło do mnie, co to oznacza. Stałem jeszcze minutę lub dwie, czując, że z moją twarzą dzieje się coś niedobrego. Z sekundy na sekundę stawała się jakby bardziej obca. Przeniknął mnie ziąb, postępujący od palców, ciągle jeszcze zaciśniętych na nieruchomym uchwycie.

W końcu cofnąłem się o krok, potem drugi. Moja ręka zawisła w powietrzu. Przyjrzałem jej się przez moment, jakby to tylko ona zawiodła mnie w chwili, kiedy najbardziej jej potrzebowałem. Jeszcze nie pomyślałem, co zrobię. Spojrzałem w stronę, gdzie przed chwilą widniały trzy nieruchome sylwetki, z twarzami zwróconymi w słońce. Nie było ich już. I słońca także. Na skalnej platformie, wyciętej w szczycie górującym nad trzema czarnymi już zakolami fiordu, leżał mrok. Usłyszałem za sobą przyciszone głosy, a po chwili narastający świergot silnika. Nie odwróciłem się. Dźwięk począł się oddalać, zrazu powoli, następnie umilkł nagle, kiedy wielki różowy porter spłynął za skalną grzędę. Zostałem sam.

Nie wiem, czy stałem tak jeszcze dziesięć minut, czy godzinę, jak ktoś, komu uciekł sprzed nosa ostatni statek i przed kim nagle otwarł się ogromny, płaski krajobraz, pozbawiony jednego, umownego choćby punktu zaczepienia dla wzroku i myśli. Zawróciłem na pięcie i wolnym krokiem wróciłem do portera. Poszperałem pod siedzeniem, wydobyłem ciepłą kurtkę i narzuciłem na ramiona. Następnie ruszyłem przed siebie. Po kilku krokach zagrodziła mi drogę mroczna ściana, którą spływała strużka wody, spadając pojedynczymi kroplami do zarośniętego rowka. Odruchowo przebiegłem wzrokiem zygzakowaty filarek wychodzący kilka metrów wyżej na ścięty płasko garb, zakrywający szczyt. Jak zahipnotyzowany zbliżyłem się do skały i przejechałem po niej palcami. Włożyłem porządnie kurtkę, zapiąłem ją pod szyję i wyszukałem pierwszy uchwyt. Szedłem szybko, pewnie, niemal na ślepo. Trzy metry nad poziomem tarasu filarek skręcał ostro ku przewieszonej płycie. Od tego miejsca prosto w górę biegła płytka rysa. Nie potrzebowałem pięciu minut, żeby znaleźć się na niewielkiej ambonce, z której na szczyt prowadziła jakby specjalnie wykuta w skale ścieżka. Usiadłem w małym zagłębieniu, czymś w rodzaju miski skalnej, po czym położyłem się na wznak, podkładając ramiona pod głowę. Niebo nie było już szare, przybrało kształt starego baldachimu, przez który przebiły pierwsze gwiazdy. Patrzyłem w ich mrugające płomyczki i nagle przyszła mi na myśl moja baza na Europie. Świat wielkich planet. Putt… nie, nie chciało mi się bawić w obliczanie, co teraz robi. Obowiązujący na pokładzie rytm dnia i nocy był umowny, jak każdy podział czasu w przestrzeni. Ale to nieważne. Jest tam, wśród tych poświęcających punkcików. Ciekawe, czy wspomina jeszcze niekiedy, że to ja, a nie on powinienem tkwić w zaokrąglonych ścianach ciasnej kabiny i ślęczeć przy ekranach, nasłuchując głosów próżni. Wrócę tam, nie dziś, to jutro. Albo za rok. To moja sprawa, te kontrasty między jarzeniem gwiazd a wieczną nocą przestrzeni, życiem i nicością, żarem jądrowych wybuchów i materią ściętą w temperaturze absolutnego zera. Próbowałem przywołać w pamięci twarz Putta, to, co mówił, kiedy po mnie przyleciał, jego zaskoczenie i niepokój. Na próżno. Zbyt byłem pochłonięty tym, co miałem do zrobienia tutaj. Nawet, jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Przymknąłem oczy i wtedy nagle ukazała mi się inna twarz, okolona czarnymi włosami, jakby przyciemniona, a jednocześnie oświetlona słońcem i reagująca na dotyk jego promieni. Patrzyła prosto w światło szeroko otwartymi oczami, które pomimo to zachowały barwę rozjaśnionego błękitu z lekką, niedostrzegalną niemal domieszką brązu. Ta twarz narzuciła mi się sama, nie potrzebowałem szukać w pamięci jej kształtu, wyrazu, domyślać się zmian, jakie w niej zajdą w innym oświetleniu, w ruchu lub podczas snu. Ale przecież nie ją miałem przed oczami, przychodząc tutaj, na ten skalny cypel, ścięty do połowy widokową platformą.

Spojrzałem w górę, w gwiazdy i podniosłem się. Rozbolał mnie kark, mięśnie miałem zesztywniałe, zadawałem im gwałt, jakby przy każdym ruchu pękały we mnie kruche, szklane włókna. Obszedłem szczyt dookoła i czepiając się głazów wróciłem na taras.

Różowy pawilonik stał się ciemnoszary. Okalająca platformę balustrada była niewidoczna. Gwiazdy występowały z minuty na minutę ostrzej, jakby ktoś powoli zwiększał dopływ ożywiającej je energii. W powietrzu powstawał jakiś ruch. Raz i drugi uczułem na twarzy uderzenie słabego wiatru. Był ciepły. Pociągnąłem nosem, ale prócz zapachu zwilgotniałych skał nie poczułem nic.

Idąc w stronę portera, zdejmowałem kurtkę. Usiadłem obok miejsca kierowcy, zamknąłem okno i położyłem oparcie. Narzuciłem na siebie kurtkę i długo leżałem na wznak, mając przed oczami podobne do dekoracji teatralnej ziemskie niebo, zanim zamknąłem powieki. Ale i wtedy nie zasnąłem od razu.


Zbudziłem się zdrętwiały z zimna i pełen wewnętrznego drżenia jak po długotrwałym wysiłku. Szyby były zapocone, na kurtce osiadła wilgoć, w rytmie oddechu pojawiały się przed moimi oczami i nikły białe obłoczki pary.

Dzień tylko co się zaczął, jeśli światło słoneczne oznacza dzień, nawet kiedy w człowieku, jego nerwach i zmysłach noc nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Góry, platforma, różowy pawilonik, wszystko ociekało wodą. Pachniało świeżo wymytą kamienną posadzką, jakie spotyka się w zabytkowych podwórkach. Jedna z odnóg fiordu błyszczała jak rtęć, pozostałe zasnuwała przybrudzona, mleczna mgiełka. Słońce dotarło do połowy stoków i wydawało się, że położone powyżej granicy cienia domki rozłożyły pastelowe skrzydła jak dziwne, ukształtowane z geometrycznych figur owady.

Wylazłem z portera, podniosłem oparcie, strzepnąłem kurtkę i podszedłem do drzwiczek w bocznej ściance pawilonu. Zatrzymałem się metr przed nimi i nie dotykając zamka posłuchałem chwilę. Cisza. Postałem tak jakiś czas nie myśląc o niczym, po czym wróciłem do pojazdu, ogoliłem się i pobiegałem w kółko dla rozgrzewki. Następnie podszedłem do barierki na krawędzi tarasu, przelazłem przez nią i szorując po skale rozczapierzonymi palcami zjechałem na ową półeczkę, którą wypatrzyłem za ostatnim razem. Usiadłem, spuściłem nogi w przepaść i zamyśliłem się. W pewnym momencie z doliny dobiegły stłumione, jakby nierzeczywiste głosy. Wtedy dopiero podniosłem głowę i rozejrzałem się. Słońce dotarło już do najniżej położonych domów. Woda w fiordach pod warstwą granatu ukazywała głęboką zieleń, z rzadka rozrzucone wąskie płycizny nabrały barwy nieba. Powietrze ogrzewało się szybko, nie czułem już chłodu, skała wysychała i przy dotknięciu sprawiała wrażenie świeżo spłukanej wrzątkiem.

Pod wpływem nagłego impulsu odrzuciłem głowę do tyłu i spojrzałem prosto w górę, jakbym spodziewał się wyczarować tym ruchem uśmiechniętą, pomarszczoną twarz starego przewodnika. Nie było jej tam. Krawędź skały i zaraz nad nią ledwie widoczny czarny pasek balustrady. Patrzyłem chwilę tak jak wtedy, prostopadle w górę, aż potężne łupnięcie w karku przywołało mnie do porządku. Wstałem i trąc plecami o skałę, przybrałem pozycję pionową. Następnie odwróciłem się i powoli, z wysiłkiem wspiąłem z powrotem na platformę. Wtedy przyszło mi to bez trudu. Ale wtedy nie byłem sam.

Przekroczyłem poręcz i postąpiłem kilka kroków w stronę portera. Mój oddech uspokajał się powoli. Minęło jednak dobrych kilkadziesiąt sekund, zanim dotarło do mnie, że w otoczeniu zaszła jakaś zmiana. Stanąłem jak wryty. Powoli, jakby spełniało się to, czego oczekiwałem od lat, zaczął we mnie wstępować spokój. Nie poddawałem mu się łatwo. Jeszcze nie. Jakbym chciał celowo przedłużyć tę chwilę, nacieszyć się własną niepewnością.

Drzwi różowego pawiloniku stały otworem. Z wnętrza dobiegały odgłosy czyjejś krzątaniny. Stuk odkładanego drewnianego przedmiotu, jakby taboretu czy kawałka deski. Brzęk naczyń. Huk wylatującego pod ciśnieniem gazu oczyszczającego i szum wody. Chwila ciszy i ponownie brzęk szkła.

Bezwiednie skinąłem głową. Nogi niosły mnie same, niesłychanie powoli. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że moja twarz rozciąga się w uśmiechu. I to stało się poza mną. Szedłem wzdłuż ściany budyneczku cichym, skradającym się krokiem. Dotarłem w końcu do drzwi i ostrożnie, centymetr po centymetrze wysunąłem głowę spoza framugi. Patrzyłem długo, zanim zrozumiałem. Moje wargi poruszyły się. Dobiegł mnie jakiś głos. Nie należał do mnie. Ale poza mną była tu tylko ta ubrana w prostą sukienkę kobieta, której usta z pewnością pozostały zamknięte. Starła właśnie powierzchnię kontuaru i zabierała się do naczyń, kiedy jej uwagę przykuł cień mojej głowy. Zwróciła twarz w stronę drzwi i zastygła w bezruchu. Dobrą chwilę staliśmy tak, mierząc się wzrokiem, przy czym zarówno ja, jak i ona chcieliśmy bardzo, żeby to, na co patrzymy, nie istniało naprawdę. Nic z tego. Była równie realna jak jej rozrzucone po całym mikroskopijnym wnętrzu gospodarskie przybory.

W końcu odwróciła głowę i zajęła się swoją sukienką. Strzepnęła ją, podciągnęła rękawy i poprawiła pasek. Następnie przygładziła włosy i ponownie spojrzała w moją stronę. Uśmiechnęła się. Dawała mi do zrozumienia, że skoro już jestem, ona potrafi przyjąć to z godnością.

— Zrobić panu coś do picia? — spytała. Głos miała wysoki. Mówiła cicho, nie tak cicho jednak, żebym nie zapragnął znaleźć się od razu jak najdalej stąd. Nie było w niej nic, co uzasadniało taką reakcję. Przyczyna tkwiła we mnie. Pamięć innego głosu. Mężczyzny. I jego śmiechu.

Poruszyłem przecząco głową.

— Starszy mężczyzna… — zacząłem. Urwałem, nabrałem powietrza w płuca i odczekałem chwilę. — Starszy mężczyzna — powtórzyłem. — Z brodą. Nosił taką wysoką, okrągłą czapkę. Czy to pani coś mówi?

Nie odpowiedziała. Jakiś czas przyglądała mi się bez słowa, po czym nagle potrząsnęła przecząco głową. Jej dłoń wykonała ruch w stronę leżącej na kontuarze szczotki. Przestałem być gościem. Nie miała dla mnie zbyt wiele czasu.

— Pracował tutaj — nalegałem. — Przedtem chodził po górach…

Ponownie poruszyła głową. Zmierzyła mnie spojrzeniem od stóp do włosów. Nie wypadłem najlepiej.

— Nie wiem — powiedziała tonem, w którym zadrgała nutka zniecierpliwienia. — Jestem tu od czerwca. Wszystko płynie przewodami z dołu — jej wzrok powędrował w stronę baterii kurków za kontuarem. — Ale trzeba podać i posprzątać. Nie było nikogo, pawilon stał zamknięty. Dlatego musiałam przyjść…

Westchnęła głośno, jakby z ulgą, po czym odwróciła się i zajęła swoimi kubkami.

To kończyło sprawę. Z całej jej postaci przebijało, że powiedziała więcej, niż musiała. I że teraz powinienem już pójść.

Zrobiłem to. Nie od razu. Zbyt często myślałem w ostatnim czasie o tym różowym pawiloniku, żeby tak po prostu odwrócić się i odejść. Potrzebowałem tych kilkudziesięciu sekund na oswojenie się z myślą, że to już wszystko.

W końcu kiwnąłem kobiecie głową i wycofałem się za próg. Nie obdarzyła mnie jednym spojrzeniem. Dla niej byłem już nieobecny, jak tamten stary człowiek, o którym nawet nie słyszała. Ponownie zabrzmiał mi w uszach jego śmiech, kiedy powiedziałem, że nie może umrzeć. Jak do tego doszło? O czym myślałem, zanim wpadłem na pomysł, by pytać o moje własne sprawy tego niepotrzebnego nikomu przewodnika, pochodzącego, jak sam powiedział, znikąd, z gór.

Nie wiem. W gruncie rzeczy to bez znaczenia Teraz. Wobec tej krzątającej się we wnętrzu różowego budyneczku kobiety. I nie tylko z jej powodu.

Odwróciłem się i wolnym krokiem podszedłem do balustrady. W tym miejscu stał wtedy i patrzył w dół, na skalną półkę. Nie obchodziły go okoliczne szczyty, spomiędzy których prześwitywały lodowe czapy, domki podobne do kolorowych klocków, zrzuconych z gór, sosny uczepione głazów sterczących z ciemnoszafirowego fiordu, słońce i wiatr. Nie obchodziło go, czy odnajdzie to wszystko jutro, za tydzień czy rok. Liczył się tylko człowiek, który tkwił kilka metrów niżej, na pochyłej półeczce i wyglądał, jakby za chwilę miał dać nura w przepaść. Nie pomyślał nawet, czy dla tego kogoś istniała już droga powrotu na to płaskie miejsce pod szczytem, czy też nie zdążył jeszcze zaznać dobrodziejstwa „wieczności”. Wyglądało, że w ogóle o niej nie słyszał. Przynajmniej jak długo się nie roześmiał.

Oparłem się łokciami o poręcz i powiodłem wzrokiem po dolinie. W pewnej chwili uśmiechnąłem się. Łatwo wytyczyć punkt w przestrzeni, z którego wzrok objąłby cały glob ziemski. Promienie światła nie muszą biegnąć po liniach prostych. Czy przyjdzie czas, kiedy w podobny sposób człowiek spojrzy na galaktykę? Teoretycznie nie można tego wykluczyć. A wszechświat?

Uśmiechnąłem się szerzej. Nie. Raczej nie. Ale przecież nie w tym rzecz. Chodzi o punkt, z którego potrafilibyśmy ogarnąć nie przestrzeń, lecz czas, jak tę dolinę, pełną światła i cienia, barw, powietrza niosącego zapach roślin, kamieni i morza. Zabawa, tak. No, to bawmy się dalej. Niektórym zdarzało się odnaleźć takie miejsca. Przynajmniej tak twierdzili. Ale tak było, dopóki człowiek pozostawał w czasie jak obraz w ramach. Przy największym bogactwie perspektywy, wytyczały ją nieprzekraczalne granice przestrzeni. A teraz?

Nie, teraz nie znajdzie się punktu, z którego można spojrzeć na własny czas i zbadać, czy choćby ogarnąć jego szansę. Taki sam próg, jak pomiędzy galaktyką a kosmosem. Tym niemniej człowiek sięga w ten kosmos. Przygotowuje trasy i statki. Prędzej czy później wytyczymy drogi przez wszechświat, jak teraz w kręgu własnego słońca. Może kiedyś to samo stanie się z czasem?

Odetchnąłem głęboko. Dzień osiągnął pełnię. Blask dalekich lodowych palców przygasł nieco, woda w fiordach zmieniła odcień, pojaśniała. Powinienem jechać. Dość dawno z nikim się nie umawiałem. Zdążyłem odwyknąć.

Oderwałem się od balustrady i zawróciłem w stronę portera. Idąc, machinalnie obciągnąłem kurtkę. O tej porze dnia ruch na tachostradzie nie będzie zbyt duży. Nie sądzę, abym kazał długo na siebie czekać.

Загрузка...