4

— Jak długo? — powtórzyłem. Człowiek ma jedną osobowość. Jest taka, jakie były informacje, przyjmowane przez niego w dzieciństwie, szkole, życiu… Ale istnieje granica pojemności. Przychodzi moment, w którym żeby przyjąć nowe informacje, trzeba jakieś wymazać. Tego sobie nie wybieramy. W każdym razie świadomie. Powoli wszystko, co nas ukształtowało, znika nam z pola widzenia jak woda płynąca korytem rzeki. Przychodzi nowe i nowe. Niech mi pan powie, jak długo można być tym samym człowiekiem? Pięćset lat? Tysiąc? Dziesięć milionów? Albo zwariowałem, albo cała ta nieśmiertelność to zwykła fikcja. Nie wiem, czy może być coś bardziej oczywistego. Do tego stopnia, że chcąc nie chcąc musieliście przez to przebrnąć. A może pozwoliliście sobie na unik? Takie małe, maleńkie „zobaczymy”?

Grenian przyglądał mi się uważnie. W kącikach ust miał uśmiech, ale ten był tam zawsze. Ciekawiło go wszystko, co działo się wokół niego. W rozmowie interesował się nie tym, kto mówi, ale co mówi. Po każdym spotkaniu z nim czułem się jak świeżo wykąpany.

Pomyślał chwilę, zanim odpowiedział.

— Bardzo starannie — zaczął wreszcie niskim, matowym głosem, z wyraźnym, śpiewnym akcentem — przygotowywaliśmy się do budowy pierwszego pantomatu na obrzeżu układu słonecznego. Potem przyszły doświadczenia. Wreszcie teraz, po tylu latach nie kto inny, jak właśnie ty odkrywasz, że jest w nim coś, czego nie przewidziano. I że trzeba się tym zająć. Myślisz, że człowiek jest mniej skomplikowany niż pantomat? Chciałbyś, żebyśmy dziś już załatwili wszystko za przyszłe pokolenia? Wytknęli im jasno oświetloną drogę, a na dodatek założyli końskie okulary? W takim razie lepiej byłoby rzeczywiście zrezygnować z przyszłości.

— Jakie pokolenia? — podchwyciłem. — Nie będzie żadnych pokoleń. Mówi pan o nas, o sobie, Norinie, Cullenie, o mnie… powiedzmy, że o mnie nie. Jeszcze nie — bąknąłem. — Mości pan drogę sobie samemu. Czyli — wracamy do punktu wyjścia.

— Nie jest tak źle — zaprotestował łagodnie. — Będziemy mieć dzieci…

— Kto? — krzyknąłem prawie. — I kiedy? A przede wszystkim po co? I co znaczy powiedzenie „nowa polityka populacyjna”? Wprowadzicie talony? O ile znajdzie się wariat, który zechce powiększać swoją rodzinę… w nieskończoność!

Grenian pochylił głowę. W jego gładkich, białych włosach zamigotało słońce. Pełna twarz stała się odrobinę mniej pełna. Przysunął bliżej filiżankę z kawą i bawił się łyżeczką.

— Mam osiemdziesiąt dziewięć lat — powiedział wreszcie jakby do siebie. — Niby nic takiego — dodał, podnosząc na mnie wzrok. — Ale wiesz, przychodzą mi czasem pomysły… — urwał na chwilę, pociągnął łyk kawy i uśmiechnął się. — Krótko mówiąc — podjął — jestem jeszcze ciekawy. Nie skończyłem z rachunkiem, na co mnie stać. Kiedy się tego słucha w twoim wieku, to brzmi śmiesznie… nie przerywaj — powstrzymał mnie gestem dłoni. — Tak się składa, że moi rodzice oboje żyją. Mam szansę… o jakiej nikomu przed nami się nie śniło. Wstań teraz, przybierz odpowiednią pozę i powiedz, żebym się nie wygłupiał. Żebym siedział w swoim czasie jak wszyscy przede mną i nie wyściubiał z niego nosa, bo nie wiadomo, co z tego wyniknie. Mówiłeś Norinowi, że należało poczekać. Teraz pytasz, co będzie za tysiąc czy milion lat. Gdybyśmy postanowili czekać, trzeba by zapytać inaczej. Kto jeszcze ma umrzeć? Ja? Dobrze. Moje dzieci? Przypuśćmy, że też. A ich dzieci już nie. Tam będzie granica. Idź, powiedz to ludziom. Ale nie wszystkim naraz. Każdemu oddzielnie, kogo tylko spotkasz. Jesteśmy ludźmi nauki. Chcemy, żeby z naszej pracy korzystali wszyscy, ale minęły czasy, kiedy wolno nam było iść na ofiary. Jeżeli istnieje na świecie jeden człowiek, któremu nie mógłbyś powiedzieć w oczy, co zamierzyłeś, bo nie przeszłoby ci to przez gardło, to znaczy, że twoja sprawa jest zła.

Wzruszyłem ramionami.

— A teraz nie ma tej granicy? — burknąłem. — Nie dalej jak przedwczoraj spotkałem pewnego staruszka, który uśmiał się tylko, kiedy spytałem, czy nie może umrzeć. Po prostu — jego rodzice umarli wcześniej.

— A czy ktoś z nas mógł temu zapobiec… wtedy? — spytał tonem, jakby mówił do dziecka.

Przełknąłem to. Nie komu innemu, jak im właśnie miałem do zawdzięczenia, że mówię jak dwunastoletni chłopiec. Mówię. Nie rozumuję. Powinien zrozumieć.

— Ja tylko tłumaczę — powiedziałem szybko — dlaczego na mój prywatny użytek zabawa jest nie do przyjęcia. Bronię się, nie atakuję. Zastosowano wobec mnie szantaż. Żebym chciał, nie mogę tego nazwać inaczej. Albo słoiczek w kolekcji rodzinnych genoforów, albo szukaj szczęścia na plantacjach rudy renu. Nawiasem mówiąc, czy to był pana pomysł z tymi grzybkami?

Roześmiał się. Położył dłonie na stoliku i pokiwał powoli głową.

— Nie — powiedział. — Ale tak się składa, że wiem, o czym mówisz. Przyznaję, że na twoim miejscu nie byłbym zachwycony. Z czego jednak — zastrzegł się — niewiele wynika.

— Jak dla kogo — burknąłem.

— Mówiłeś z Norinem o Finie… — zaczął.

— Źle zrobiłem — przerwałem. — To znaczy źle, że mówiłem. I nie chciałbym powtarzać tego błędu.

— Przepraszam — spoważniał. — Nie zamierzam wchodzić w twoje sprawy. Myślałem o jej rodzicach. Uderzyła cię ich, jak to nazwałeś, ciekawość. Ale zastanów się. Jesteśmy ludźmi, bez względu na uczucia, a raczej bez możliwości wybierania sobie uczuć. I dobrze, że tak jest. Im wystarczył fakt, że Fina żyje. Że jest z nimi. Ale przecież był to pierwszy wypadek rehabilitacji, z jakim się zetknęli. Przeżyli smutek, potem godziny niepewności, wreszcie radość. W końcu znalazło się miejsce na zwyczajną ludzką ciekawość. Pomyśl o tym. Nie o tamtej konkretnej sytuacji. O sobie. O twoim stosunku do wielu spraw. Do ludzi. Tylko dlatego o tym mówię. Już nie będę — zakończył przepraszającym tonem.

Przyjrzałem mu się. Przez moment odniosłem wrażenie, że coś przegapiłem. A przecież od chwili, kiedy straciłem z oczu skalną platformę z różowym pawilonem, zachowywałem się tak, jakby każdy mój ruch poprzedzała chłodna, bezwzględna decyzja. Teraz pójdziesz do domu i uspokoisz rodziców. Odszukasz Greniana, bo i tak nie unikniesz spotkania z nim. Wejdziesz do tego pawilonu i zjesz obiad.

Byłem spokojny. Mniejsza o słowa. To, co mówię, nie ma znaczenia. Rozmowa z Grenianem także jest epizodem, prowadzącym donikąd. Tak jest. Nie potrafię inaczej.

Rozejrzałem się. Słońce przeszło za rzekę i Zalew zapłonął srebrnym ogniem. Na tarasie oprócz nas było zaledwie kilka osób. Rząd stolików podawczych, gotowych na każde skinienie, trwał nieruchomo pod niską, szklaną ścianą. Kawa stygła szybko i pachniała słabo. Drogą nad nami od czasu do czasu przesuwały się niesłyszalne pojazdy. Drzewa, obrzucone drobnymi listkami, nie dawały cienia. Ale cień nie był potrzebny.

— No? — odezwał się nagle Grenian. — Spróbujemy, jak smakuje ta wieczność? Nauczymy się jej?

— Beze mnie — powiedziałem twardo.

Westchnął. Dopił kawę i daleko odsunął filiżankę. Sprzątnął ze stołu nieistniejące okruszki.

— Tak przypuszczałem — mruknął. — Nie przekonałem cię…

— To nie pana wina — odparłem. — Jeśli to coś znaczy, cieszę się, że do końca życia będę mógł z panem rozmawiać…

Wzruszył ramionami. Odwrócił głowę i zapatrzył się w morze.

— Do końca życia… — mruknął po chwili tak, że ledwie dosłyszałem. — Do końca życia — powtórzył.

Wstałem. Powoli uniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Coś w nich błysnęło. Gwałtownym ruchem skinął rękę.

— Czekaj — powiedział. — Siadaj. Muszę ci jeszcze coś powiedzieć. Nie — dodał szybko, widząc, że się zawahałem — nie będę cię już przekonywał. W każdym razie nie teraz. Ale mam coś konkretnego.

Usiadłem. Coś konkretnego. Raczej rzadkość w epoce „operacji wieczność”.

— Byłem wczoraj w Centrali — oświadczył. — Omawiano wyniki waszych badań na Pacyfiku. To poważna sprawa.

Mogłem mu wierzyć. Musiała być więcej niż poważna, jeżeli wezwano Greniana. Należał do najwybitniejszych znawców bioniki. Sam siebie nazywał „demagogiem”, ponieważ — jak powiadał: „uczę te biedne martwe mózgi prawdy, ale prawdy niepełnej”. On właśnie programował i „uczył” pantomaty. Widać, potraktowali serio mój meldunek i pięciotygodniową harówkę. Przynajmniej tyle.

— Krótko mówiąc — podjął po chwili — tu na miejscu do niczego nie dojdziemy. Trzeba lecieć tam… Niewykluczone, że chodzi o zwykłe trafienie meteorytu, który jakimś sposobem umknął uwadze celowników. Na pewno jest coś, czego nie rozumiemy i co musimy zrozumieć. Wiadomo, w jakich okolicznościach pantomaty mogą stać się niebezpieczne, ale nie znamy objawów uprzedzających, że następuje odchylenie od normy. W tej sytuacji misja jest delikatna, zarówno dla tego, kto poleci, jak i dla tych, którzy go tam wyślą. Pomyśleliśmy o tobie. Ty złożyłeś w tej sprawie meldunek, znasz najlepiej wyniki dotychczasowych badań… oczywiście ostatnie słowo, jak zwykle, będzie mieć medycyna. To znaczy, gdybyś się zdecydował…

— Jak pan wie — powiedziałem ponuro — czasu mi nie brak…

— Myślałem i o tym — przyznał. — Tylko… — urwał i utkwił we mnie badawcze spojrzenie.

— Zadaje pan sobie pytanie, czy jestem przy zdrowych zmysłach — z moich ust padały bryły lodu — to znaczy na tyle, żeby można mi zlecić coś więcej niż hodowanie koncentratorów? A może cała nasza rozmowa to tylko taki niewinny teścik? No i jak wypadłem?

— Tak sobie — mruknął bez uśmiechu. — Bardziej niepokoi mnie co innego — podjął z namysłem. — Polecisz, jeśli niezależnie od tego, co myślisz, dasz sobie zdjąć zapis. Krótko: tak czy nie?

— Nie — warknąłem. — Niezależnie od tego, co pan pomyśli.

Twarz mu się ścięła. W jego wzroku nadal nie było gniewu. Stał się tylko odrobinę obcy.

— Szkoda — powiedział, podnosząc się. — Myślałem, że będziesz mógł przezwyciężyć niechęć… zakładając nawet, że ją rozumiem. Tak się składa — dodał po chwili odwracając twarz ku morzu — że byłbyś tam najlepszy. Ale sam rozumiesz, że biorąc pod uwagę ryzyko, musimy wybrać kogoś, kto jest… zabezpieczony. Jeżeli już możemy wybierać.

— Nie — powtórzyłem.

Postał jeszcze jakiś czas, patrząc prosto przed siebie w linię horyzontu. Jego wargi poruszyły się kilkakrotnie, jakby pytał sam siebie, co teraz robić. Nie mogłem mu pomóc: Wreszcie przymknął na moment powieki, po czym otworzył je szeroko, jak człowiek walczący ze snem, skinął głową i ruszył przed siebie. Kiedy przechodził koło mnie, usłyszałem znowu:

— Szkoda…

Zatrzymałem się. Czego on właściwie żałuje? — przemknęło mi przez myśl. — Przecież nie mnie. Siebie? Nie przesadzajmy. Nie. On żałuje, że sprawy pantomatu nie będzie mógł powierzyć temu, kto jego zdaniem załatwiłby ją najlepiej. Wszystko inne się nie liczy. Zadźwięczały mi w uszach słowa Cullena: „Albo idziesz razem z ludźmi, albo cię nie potrzebujemy”. To drugie dopowiedziałem już sam. Nieważne. „Razem z ludźmi”. Kto tu właściwie idzie z ludźmi? Jeśli założyć, że ja na przykład jestem człowiekiem?

Jedno jest pewne. Nie potrzebują mnie. Nikt mnie nie potrzebuje, jeśli się zastanowić. Ten tutaj, którego plecy wciąż jeszcze miałem przed sobą, wyraził to nieco bardziej oględnie. Ale wychodzi na jedno.

Przez chwilę jeszcze nic nie rozumiałem. Czułem tylko, że do głosu dochodzi coś, co tkwiło we mnie od dawna i czekało na ten właśnie moment, żeby się ocknąć. Zadrżałem. W następnym ułamku sekundy w twarz uderzyła mnie fala ciepła. Jakie to proste. Nieludzko proste. Nieludzko, tak. To, co zrobię. Jedyne, co mogę zrobić.

Puściłem się biegiem. Nie uszedł daleko. Zatrzymał się, zanim zdążyłem zawołać. Zwolniłem. Kiedy zacząłem mówić, mój głos brzmiał jak zawsze. Oddech miałem spokojny.

— Kiedy miałbym lecieć?

Bardzo powoli odwrócił głowę i utkwił wzrok w moich oczach. Trwało chwilę, zanim się odezwał. W jego spojrzeniu nie było zdziwienia. Ani satysfakcji.

— To nie zależy ode mnie — wycedził. — Ale nie można czekać.

— Pan będzie kierował przygotowaniami?

Skinął głową, nie spuszczając ze mnie wzroku.

— Gdzie?

— Prawdopodobnie na Bruno. W każdym razie nie tutaj.

— Jadę.

— Pójdziesz jutro do Zespołu?

— Jadę — powtórzyłem. — Do Zespołu pójdę teraz.

Uniósł brwi. W jego wzroku przebiła troska.

— O tej porze nikogo nie zastaniesz…

— Niech kogoś ściągną — powiedziałem. — To możecie dla mnie zrobić.

— Co się stało? — spytał przeciągając sylaby.

Uśmiechnąłem się. To znaczy uśmiechnęła się moja twarz.

— Nic. Za kilka dni będę na Bruno. Poczekam tam na pana. Albo polecę gdzie indziej. I nie mówmy już o tym.


Tym razem było ich dwóch. Robili swoje z kamiennymi twarzami. Zajmowali się wyłącznie aparaturą. Raz czy dwa wymienili pomiędzy sobą spojrzenia. Odnosiłem wrażenie, że przeszkadza im we mnie wszystko, czego nie mogą użyć jako nośnika informacji.

Kiedy skończyli, do pracowni wszedł Cullen. Spokojny i godny. Miał na sobie skafander pilota. Tylko założyć kask i wysiąść przez okno w próżnię. Powiedział, że sztab akcji przenosi się na czternastą orbitalną i to zaraz. Grenian już poleciał, on sam z Norinem i innymi startują za kwadrans. Ostrzegł przyjaźnie, żebym się nie zdziwił, jeśli prócz nich zastanę tam jeszcze kilka osób.

— Przywiązujemy — tak powiedział: „przywiązujemy” — niezwykłą wagę do operacji,TP”. To znaczy Transpluton.

Ciekawe, kto im wymyśla te kryptonimy. Mogłem być pewny, że wśród tych „kilku osób” znajdę członków Rady, parę innych znakomitości i wreszcie takich jak ja, żeby było z czego wybrać. Nie mogłem mieć pretensji. Bo jeśli „przywiązujemy” taką wagę…

Traktował mnie przyjaźnie. Takiego tonu używał mój brat, kiedy chciał ode mnie pożyczyć na lody. Na koniec uniósł palec, przyglądał mu się chwilę, jakby zaskoczony jego kształtem, po czym powiedział:

— Od dzisiaj nie ma cię nigdzie i dla nikogo. Zostałeś przekazany czternastce i to wszystko, co o tobie będą wiedzieć. Także znajomi, przyjaciele… jeśli ich masz — dodał niezmienionym tonem. Mogłem się tylko uśmiechnąć.

— Oni tam — podjął poufale, akcentując to „oni” z nutką sarkazmu — są zaniepokojeni. Może podejrzewają, że pantomat ma konszachty z naziemnymi mózgami pomocniczymi. Albo że po cichu podjął produkcję wyzwalaczy antymaterii i kiedy my tu sobie gawędzimy, naprowadza właśnie na cel pierwsze dziesięć baterii. Kto wie, co się za tym kryje? Może przybysze z Wegi? Żarty żartami — spoważniał. — Wiesz, co by było, gdyby ludzie dowiedzieli się teraz, że jeden z aparatów, zdolnych zastąpić tysiąc instytutów naukowych wszystkich specjalności, odmówił posłuszeństwa? Gorzej, że usiłuje nas oszukać, udając niewiniątko? Albo stał się posłuszny komu innemu?

— Nie — wtrąciłem spokojnie. — Więc co by było?

Umilkł, ale tylko na chwilę. Błysnął spojrzeniem, po czym twarz ponownie mu się wypogodziła.

— No, w każdym razie nic dobrego — zapewnił. — Jeśli może zawieść pantomat, z którego usług od lat korzysta każda szkoła, nie mówiąc o specjalistach, to tym bardziej nie można wierzyć czemuś tak niesprawdzalnemu, jak wieczność… w wydaniu naszych biologów. I tak mamy kłopoty. Wiesz coś o tym… — dodał znacząco.

— Wiem — odrzekłem. — Ale nie wątpię, że sobie poradzicie. Więc kiedy mam tam być?

Odczekał chwilę. Wyglądał, jakby przeżuwał.

— Pojutrze — szczeknął. — Przyjdzie po ciebie startowy, Rotz. Do tego czasu siedź tutaj.

To mogło mi skomplikować sprawę. Spytałem szybko:

— Mogę wpaść do domu?

Miał gotową odpowiedź. Można to było odczytać z jego twarzy, która przybrała wyraz wytężonego namysłu.

— Na chwilę… — orzekł wreszcie. — Oczywiście wiesz, co powiedzieć…

Wiedziałem, a jakże.

— Jeszcze jedno — mruknąłem od niechcenia. — Kiedy będzie wiadomo, czy to nabożeństwo tutaj — wskazałem aparaturę — coś dało? Zdarzają się powtórki?

Spojrzał na mnie z wyższością.

— Raczej nie — powiedział. — Przynajmniej ja o niczym takim nie słyszałem. W razie czego sam się przekonasz… — roześmiał się. Chwilę chichotał do własnej wizji, w której zapewne pękał mi w próżni skafander lub też wpadałem do kadzi pełnej stężonego kwasu. Następnie, nie przestając wydawać odgłosów zadowolenia, skierował się ku drzwiom.


Następnej nocy zbudził mnie Rotz. Spytał, czy mam wszystko, co trzeba i zapowiedział, że za dwie godziny czeka na płycie. Była trzecia w nocy. Czy, jak kto woli, nad ranem.

Podszedłem do aparatu i wybrałem hasło. Minęło kilkanaście sekund, zanim na ekranie ukazała się twarz ojca. Jak przypuszczałem, był ubrany. Po staremu noce spędzał w pracowni, przemawiając do swoich światłowodów.

— Wyjeżdżam — powiedziałem. — Chciałem się pożegnać.

— Teraz? — spytał.

— Tak się składa… — bąknąłem. — Proszę cię, nie budź mamy. Kładziesz się już?

— Ja? — zdziwił się. — No…

— Co powiedziałbyś na mały spacer?

Zasępił się. Chwilę myślał, po czym zerknął za siebie. Perspektywa oderwania się choć na kilka minut od tablicy datorów napawała go głębokim smutkiem. Wreszcie górę wzięło poczucie obowiązku.

— Gdzie się spotkamy? — spytał krótko.

Nie musiałem się zastanawiać. Przemyślałem wszystko z dokładnością do sekund i milimetrów, jak mawiał Norin. Mimo to odczekałem jakiś czas.

— Może być to stare lotnisko za wzgórzem — powiedziałem wreszcie. — Będziesz tam w pięć minut. Przylecę punkt czwarta. To na razie — nie pozwoliłem mu dojść do słowa. Nie mogłem ryzykować.

Ekran zbladł. Wstałem i nie śpiesząc się zacząłem wciągać skafander. Mój plecak leżał spakowany w kącie. Wyglądał nieco bardziej okazale, niż kiedy opuszczałem Europę. Oprócz kilku osobistych drobiazgów miałem w nim kopię ostatniego zapisu powstałego w wyniku pięciotygodniowych spekulacji.

Korytarz był pusty. Zgasiłem lampy i odczekałem, aż wzrok oswoi się z ciemnością. Następnie ruszyłem, ściany wydawały nikłą poświatę, ale nie potrzebowałem patrzeć, żeby trafić do awaryjnego wyjścia. Nie chciałem ruszać wind.

Na dworze panowało dotkliwe zimno. Niebo poszarzało, chmury szły nisko jak w dniu mojego powrotu. Kiedy to było? Rok temu? Tydzień? Mniejsza z tym.

Przytrzymałem plecak, żeby nie zawadzić o balustradę. Pode mną zadźwięczało. Szedłem już stalowym pomostem, prowadzącym z pierwszego piętra pawilonu do hali taboru. Przystanąłem na moment. Cisza. Od strony zabudowań nie dobiegł najcichszy szelest. Daleko szumiało morze.

Drzwi do hali były zamknięte. Wsunąłem w zamek mój znaczek rozpoznawczy i poczekałem chwilę. Automat na wartowni nie potrzebował więcej niż półtorej sekundy, żeby przesłać sygnał. Kwadratowa klapa drgnęła i zniknęła w ścianie, nie wydając szmeru.

Wewnątrz panował półmrok. Nad każdym stanowiskiem kontrolnym jaśniały miniaturowe lampki. Szedłem, nie rozglądając się, głównym przejściem, aż do chwili, kiedy nad głową zamajaczył mi czarny masyw kadłuba. Sterczące ku górze lotki z dyszami były niewidoczne.

Wspiąłem się po półtorametrowej drabince i nie wchodząc do kabiny sprawdziłem, czy wszystko wygląda, jak powinno. Nie oczekiwałem niespodzianek. Wczoraj i dziś w ciągu dnia zachodziłem tu parokrotnie. Jeśli nie liczyć kilku dyżurnych, na obszarze Centrali nie było żywego ducha. A obszar ten odpowiada wielkością małemu miastu. Niemniej należało uważać. I w dużym mieście można spotkać kogoś, kogo akurat wolałoby się nie widzieć. Każde spotkanie teraz musiało pociągnąć wyjaśnienia, z tych, które niczego nie wyjaśniają.

Paczki z plastykiem leżały za fotelem pilota, tak jak je zostawiłem. Paliwa było akurat tyle, ile trzeba: na dnie pojemnika. Zlazłem, podniosłem drabinę i wezwałem transporter. Zjawił się natychmiast. Jego silnik wydawał głuchy pobrzęk, przypominający mruczenie kota. Chwilę później mroczny kadłub drgnął i począł przesuwać się w kierunku bramy. Poszedłem w ślad za nim. Kwadratowy otwór w ścianie hali rozrastał się w oczach. Pojaśniało. Na dworze noc miała się ku końcowi.

Kilka metrów za bramą transporter stanął. Podszedłem i ulokowałem się w twardym siodełku umieszczonym z boku konstrukcji na pojedynczej stalowej listwie. Zanim ponownie wprawiłem ciągnik w ruch, uważnie zlustrowałem otoczenie. Nic. Cisza.

Zatrzymałem maszynę daleko za zabudowaniami, na skraju miejscowego lądowiska. Odprawiłem ciągnik i usadowiłem się w kabinie. Cała operacja zajęła mi niespełna trzydzieści minut. Była za dwadzieścia pięć czwarta. Miałem czas. Nie powinienem zjawiać się zbyt wcześnie.

Siedziałem, nie spuszczając wzroku z tarczy zegara. Nie znaczy to, by czas mi się dłużył. Nie czułem podniecenia, niepokoju. Nie próbowałem szukać w sobie uzasadnienia dla tego, co zamierzyłem. Ani udawać, że sprawia mi to przykrość. Powiedzmy, przez wzgląd na innych. Nie myślałem o niczym. Za dwie godziny będę poza strefą życia tej planety. Taka zabawa z pantomatem musi potrwać rok. Jeśli nie więcej. Potem pomyślę, co dalej.

Wskazówki osiągnęły wyznaczony punkt. Poprawiłem się w fotelu i ująłem stery. Maszyna zadrżała lekko i z narastającym graniem silników oderwała się od betonowej płyty.

Szedłem nisko. Ruch o tej porze zamarł, niemniej sterowałem z całą uwagą, na jaką było mnie stać. Najmniejsza nieprzewidziana przeszkoda oznaczała koniec. Chociaż na dobrą sprawę, co właściwie miało mi przeszkodzić? Teraz, kiedy byłem już w powietrzu?

Siadłem na samym skraju lotniska, tam, gdzie kończyła się droga prowadząca z naszej dzielnicy. Nie zamykając za sobą kabiny, odszedłem kilka metrów w stronę widniejących za wzgórzem dachów. Dotknąłem kieszeni na piersi. Silniki zagrały pół tonu wyżej. Automatyczny pilot działał bez zarzutu. Stanąłem. Założyłem ręce na plecach i czekałem. Droga prowadząca do miasta schodziła stromo w dół. Ojciec ukazał się nagle, jakby spod ziemi. Podszedł do mnie na odległość trzech kroków i zatrzymał się. Chwilę nie mówiliśmy nic. Z dołu, od strony przystani dobiegł stłumiony warkot motorów. Łódki rybackie. wychodziły na zalew. Niebo było już niemal jasne. Nad miastem powietrze stało nieruchomo, ale rzedniejące chmury uciekały szybko za linię horyzontu.

— Do widzenia, tato — powiedziałem.

Bez słowa zbliżył się do mnie i wyciągnął rękę. Uściskaliśmy się.

— Pewnie nie wiesz, jak długo to potrwa? — spytał tak cicho, że ledwie usłyszałem.

— Nie wiem odpowiedziałem także szeptem. Teraz coś ścisnęło mi gardło. — Nie będziecie sami — wychrypiałem. — Przywieźli wam już ten… to pudełeczko?

Żachnął się i odstąpił o krok.

— Nie mówmy o tym — rzucił.

Próbowałem się zaśmiać. Mało brakowało, a z powodzeniem.

— A więc tak — powiedziałem. — To dobrze. W razie czego bądźcie dla mnie dobrzy… jak będę malutki.

— Tylko to miałeś mi do powiedzenia?

— Chciałem się pożegnać — zmieniłem ton. — Nic więcej. Przepraszam, że wyciągałem cię aż tutaj, ale — obejrzałem się na maszynę — mam na pokładzie coś, co może narobić trochę hałasu. Taka praca — dodałem filozoficznie. — Nie mogłem siadać bliżej zabudowań…

— Uważaj — zareagował natychmiast.

Mruknąłem coś i zacząłem się cofać. Poczułem pod stopą najniższy szczebel drabinki.

— Idź już — powiedziałem. — Uściskaj mamę i wszystkich. Będę startował sam. Cześć, tato…

Pokiwał głową, odwrócił się i począł schodzić. Po chwili z miejsca, gdzie stałem, widoczna już była tylko jego głowa. Ujrzałem ruch dłoni, wzniesionej w geście pozdrowienia. Zaraz potem zniknął.

Odczekałem trochę. Niezbyt długo. Nie więcej niż trzydzieści sekund. Kiedy odgłos jego kroków stał się ledwo słyszalny, zawróciłem i zacząłem biec. Liczyłem: raz… dwa…

Dwadzieścia pięć. Dość. Sięgnąłem do piersi i wezwałem automatycznego pilota. Silniki ożyły. Ich dźwięk był dość mocny, aby usłyszeć go tam, na dole. Taki miał być. Upadłem na twarz. Kiedy maszyna osiągnęła wysokość trzydziestu metrów nacisnąłem spust wyzwalacza. Na ułamek sekundy. Nie chciałem spalić całej dzielnicy.

Poraził mnie potworny błysk. Poczułem uderzenie i zaraz potem ogłuszający grzmot, jakby równocześnie pękało milion napiętych do ostateczności żagli. Drugie uderzenie. Jeszcze jeden grzmot. Zupełna ciemność, w której wirowały nieistniejące światełka. Z dołu dobiegł krzyk. I to także miałem już za sobą.

Nie mogłem czekać. Zerwałem się i po omacku, wyciągając przed siebie ręce, popędziłem ku przeciwległej krawędzi płyty. Stoczyłem się ze zbocza i ujrzałem na chmurach odbłysk reflektorów. Na miejsce katastrofy przybywały ekipy ratownicze.

Przetarłem oczy, otrzepałem ubranie i ruszyłem szybkim, odmierzonym krokiem ku najbliższej przecznicy, gdzie zwykle stały portery. Wsiadłem do pierwszego z brzegu wozu, zgasiłem światła, które włączyły się samoczynnie i ruszyłem.


Trzydzieści minut później, w kompletnym skafandrze, z pełnym wyposażeniem, stałem we włazie rakiety atmosferycznej typu „Georgia”. Była za minutę piąta. Z wysokości siedemnastego piętra spojrzałem w stronę miasta. Dzień. Oczywiście domy pozostawały niewidoczne. W jednym z nich…

Ekipy pogotowia opuściły wzgórze, stwierdziwszy, że nic tam po nich. Przedtem sporządzono protokół, z którego wynikało, że system zabezpieczenia, oparty na matematycznych modelach niezawodności, był odrobinę mniej doskonały, niż się spodziewano. Resztek maszyny nie zabrali. Nie było co zbierać. Nie sądzę też, by szukali ciała.

W domu natomiast inna ekipa ma pełne ręce roboty. Klapa pomieszczenia genoforów stoi otworem. Biało ubrany technik z namaszczeniem unosi walcowaty przedmiot. Drugi taszczy przystawkę z przestrzennym, jak to nazywali, zapisem świadomości. Chyba się nie pomylą i nie „zrehabilitują” drugiej mamy. Czy Lima. Ale to, zdaje się, niemożliwe. Nie tak jak katastrofa lotnicza.

Są zasmuceni. Sprawiłem im ból. Czują się osamotnieni i wspominają chwile, kiedy byłem mały. Pocieszają się, że nie cierpiałem. Ojciec odpowiada półsłówkami. Przecież to stało się na jego oczach. Zastanawiają się, co mogłem mieć na pokładzie. Minie dzień lub kilka, zanim eksperci orzekną, że zniszczenie maszyny musiało nastąpić w wyniku sekundowego zwarcia w wyzwalaczu antymaterii. Ale nawet to nic im nie powie. Przez następne dni będą zaprzątnięci jednym, a mianowicie co dzieje się w pojemnikach, do których ekipa pogotowia przeniosła zabrane z domu skarby. Oczywiście zawiadomią dyżurnego w Zespole. Ten zapyta, czy może w czymś pomóc, po czym naciśnie odpowiedni klawisz w pulpicie głównej kartoteki. O tym, co ostatnio robiłem, nie znajdzie wzmianki. Zatroszczyli się, żeby zapewnić dyskrecję mojej „delikatnej misji”.

Zachciało mi się śmiać. Miałem ochotę zrzucić rękawice i spleść dłonie nad głową. Mogłem zaśpiewać. Teraz zajmę się tym pantomatem. Niechby i dziesięcioma, wszystkimi naraz.

Nad bunkrem zapłonęło ostre światło. W kabinie śluzy jęknął sygnał. Coś stuknęło mi nad uchem, po czy zabrzmiał spokojny głos Rotza:

— Start minus piętnaście…

Obróciłem się na pięcie i z rozmachem zatrzasnąłem klapę włazu. Miałem spóźnienie. Widać nie dbali o to, skoro mnie nie ponaglali. To znaczy nie dbał. Ten jeden, jedyny człowieczek, ukryty przed moim wzrokiem za szerokimi, pancernymi ścianami bunkra dyspozycyjnego. Poza nim nie zostawiałem tu nikogo, kto mógł powiedzieć, że pozostałem żywy.

— Start minus pięć…

Zaparłem się w fotelu. Skafander rozwarstwił się, zawisłem w gazowej papce. Ziemia drgnęła. Zaciążyły mi ręce, bezwolnie leżące na oparciach. Ekrany zakryła burza dymu. Start w atmosferze. Tak to wygląda.

Загрузка...