3

Aparat zaświergotał. Machinalnie sięgnąłem do wyłącznika i ujrzałem przed sobą twarz ojca.

— Dowiedziałem się, że wróciłeś. Czemu nie przyszedłeś?

Milczałem. Co miałem powiedzieć. Zresztą nie czekał na odpowiedź.

— Słyszałem, że za ciasno ci już w układzie słonecznym. To prawda?

Głos ojca brzmiał głucho. Uśmiechał się, ale w jego wzroku przebijało tłumione napięcie.

— Coś w tym rodzaju — mruknąłem. — Jeszcze nic pewnego — dodałem. — Mama wie?

Przyglądał mi się chwilę, po czym pokręcił głową.

— Ja z nią nie rozmawiałem — powiedział cicho. — Mam nadzieję, że wiesz, co robisz…

Wzruszyłem ramionami.

— Każdy coś robi — burknąłem. — Zresztą nie warto o tym mówić. Teraz, kiedy mamy przed sobą wieczność? I rodzony syn kiedyś wam się znudzi. Najkrótsza rozłąka będzie na wagę złota…

Przyjął to bez uśmiechu.

— Wspomniał mi Norin… — zawiesił głos i zaciął wargi. Jego spojrzenie powędrowało poza ekran. No tak. Im w każdym razie jeszcze się nie znudziłem.

— Przyjdę wieczorem obiecałem po chwili. Odetchnął, odczekał kilka sekund, po czym skinął głową.

— Wpadnij przedtem do rodziców Finy. Prosili, żeby ci powiedzieć…

— Dobrze — głos uwiązł mi w krtani. Zakrztusiłem się i chwilę kaszlałem. Kaszlałem dłużej, niż było trzeba, aż ojciec uśmiechnął się przepraszająco, a następnie ponownie zagryzł wargi i przerwał połączenie.


Miałem czas. Dużo czasu. Kluczyłem dawno nie oglądanymi zielonymi zaułkami, wspinałem się na estakady, którymi nikt nigdy nie chodził, mijałem pawilony parkowe, ale miasto dla mnie nie istniało. Nie potrafiłbym wymienić jednego domu, przejścia czy stoiska, które wyglądało inaczej niż trzy lata temu, kiedy stąd wyjeżdżałem. Postałem dłuższą chwilę nad zejściem do przystani, gdzie znałem każdą deskę i każdy centymetr kwadratowy dna. Jakaś załoga wychodziła w morze. Nie widziałem ich twarzy, ktoś machał do mnie z pokładu, nie zwróciłem na to uwagi

Wschodnia dzielnica. Trudno zgadnąć, czemu właściwie zawdzięcza swoją opinię wizytówki miasta. Była taka jak wszystkie, co najwyżej odrobinę bardziej zielona dzięki temu, że człowieka rzeźbiącego współczesne, nie znoszące płaszczyzn osiedla, tu uprzedziła natura. Dachy tkwiły barwnymi pomostami w stromych zboczach, domy piętrzyły się jeden nad drugim, białe lub pastelowe, zwieńczone fantazyjnymi bryłami anten i niewidoczne dla siebie, jakby każdy stał pośrodku parku. Pachniały pąki. Wśród wspinających się między dachami uliczek, ocienionych oleandrami i powojem, nie brakło niedostępnych nawet dla porterów.

Dom Finy leżał wysoko. Nie pamiętałem, że aż tak wysoko. Pieszo byłem tu jeden jedyny raz, wiele lat temu. Kiedy? Przystanąłem i pomyślałem chwilę.

Nie, nie ma tamtych lat. Ta uliczka, śnieżnobiała ściana w perspektywie zielonego szpaleru, kaktusy nad basenem, wszystko to straciło dla mnie egzotykę i wdzięk uroczyska. Teraz dom jest martwy, roztaczający się z niego widok mrozi pustką.

Na środkowym tarasie przesunęła się barwna plama. Ktoś, kto stał oparty o balustradę, zniknął we wnętrzu domu. Usłyszałem głosy.

Zamarłem. Przeraziłem się, że wszystko, co mnie otacza, jest złudzeniem. Że pozbawiony statku, skafandra, najbłahszego punktu oparcia, zawisłem w próżni. Że w mijającym właśnie ułamku sekundy ucieka ostatnia szansa pochwycenia śladu, który mógł wskazać mi drogę do swoich.

Kolana ugięły się pode mną. Wargi miałem suche i pokryte jakby warstwą soli. Zapiekły boleśnie, kiedy dotknąłem ich językiem. Cichy śmiech, jaki dobiegł od domu, zagłuszył tętent w skroniach. Nie wiedziałem jeszcze nic. Nic nie rozumiałem. Od czubka głowy moje ciało ścinało się w lód.

Zaszeleściły gałęzie. Tym razem plama była szara. Tak powinno być. Sena, matka Finy, zawsze nosiła szare sukienki. Miała figurę dwudziestoletniej dziewczyny. Jej mąż powtarzał przy każdej okazji, że ma dwie córki. Teraz stał obok jednej z nich i milczał. Wargi Seny poruszyły się. Uśmiechnęli się oboje. Wiedziałem, że dzieje się coś, co wymaga ode mnie skupienia. Czego się spodziewają?

Śmiech zabrzmiał znowu. Bliżej. Bardzo blisko. Wyraz ich twarzy uległ przeobrażeniu. Teraz była w nich tylko ciekawość. Radosna, pogodna i niecierpliwa zarazem.

Poczułem ciepło. Stała tuż przede mną i końcami palców dotykała mojej piersi. Jej oddech parzył mi wargi. Przestałem oddychać i nagle żołądek podjechał mi do gardła. Brzydziłem się tej ciepłej dłoni, myśl, że muszę jej dotknąć, odepchnąć, była nie do zniesienia. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, wydałem jakiś dziwny, nieludzki skrzek i w tym samym ułamku sekundy oprzytomniałem. Twarze przede mną, szpaler, dom, płyty chodnika, gałązki krzewów, wszystko to zyskało naraz nienaturalnie ostre kontury. Zrozumiałem. Wiedziałem także, że tego, na co teraz patrzę, z barwami i rysunkiem cieni, z najmniejszym kamykiem na ścieżce, nie zapomnę do końca życia.

Szarpnąłem się do tyłu. Odzyskałem władzę w nogach. Jej ręka, powiększona do groteskowych rozmiarów, zawisła przede mną w powietrzu.

— Nie pocałujesz mnie?

Jej głos. Zawsze cichy, z metalicznym pobrzękiem instrumentu z obluzowaną struną. Lubiłem ten głos. Lubię go nadal. Ale tylko u niej. U tamtej.

— Poczekam — powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie. Nie pomyślałem tego. Powiedziałem. Mój głos zabrzmiał mocno i czysto, jak cudzy.

— Poczekasz?…

W jej tonie pozostał jeszcze odcień przekory, jakby to, co na nią spadło, wymagało więcej czasu. Ale już zrozumiała. Jej oczy zgasły, uciekły w dół, przemknęło mi przez myśl, że to przynajmniej mam już za sobą.

— Aż dorośniesz! — wysyczałem.

Odwróciłem się gwałtownie i wybiegłem za bramę. Potknąłem się, poleciałem kilkanaście metrów do przodu, padając na kolana. Zerwałem się i popędziłem przed siebie. Nie wiem, w jaki sposób znalazłem się z powrotem na przystani. Upadłem na jasne, jakby świeżo wyszorowane deski i znieruchomiałem.

Leżałem długo. W pewnej chwili przypomniałem sobie uśmiechniętego pięknisia z holowizyjnego filmu. Zaśmiałem się. Wydałem dźwięk, jakby ktoś z kupy żelastwa wyciągał blachę tkwiącą na samym spodzie. Umilkłem. W czym byłem lepszy od tamtego? Odegrałem scenę jakby wyjętą z barwnej reklamówki, tyle że nakręconej na zlecenie konkurencji. Chociaż nie. Istniała różnica. Może drobna, ale przywiązywałem do niej pewne znaczenie. Piękniś był fikcją, opowieścią. Ja nie. Tamten grał swoją rolę, jak najlepiej umiał, ja niczego nie grałem, chociaż może powinienem. W przeciwieństwie do tamtego robiłem tylko to, co musiałem.

Pomyślałem o Finie. Nie było jej. Scena sprzed kilku minut zagłuszyła nawet wspomnienie. Nie czułem nic. Zabrali mi nawet to. Me tylko mnie. Jej także. Nawet Finę.

Podniosłem się i zacząłem iść. Stężała we mnie wściekłość zimna jak beton. Zaciskałem pięści i przyśpieszałem. Biegłem już niemal, kiedy wyrosły przede mną mury głównego pawilonu Centrali.


— Przecież nie byłeś odcięty od świata! — głos Norina stał się niemal piskliwy. Uniósł ramiona i został tak, jak posąg starożytnego mówcy. — Człowieku — zawołał — wiedziałeś wszystko albo prawie wszystko, zanim tam poleciałeś! Zapowiedzieliśmy Putta, o czym mówiliście, u licha, kiedy cię zmieniał dwa lata wcześniej?! A Cullen? To ja się myliłem, nie on. Chociaż on także nic nie rozumiał. A może nie chciał zrozumieć? Trudno mu się dziwić. A tu? Tu, w tym budynku? Nic ci to nie powiedziało? Także nic?! Ojciec? Ludzie, z którymi półtora miesiąca przesiedziałeś na Pacyfiku?

— Nie rozmawiałem — burknąłem. — Pracowałem.

Z pasją umieścił dłonie w kieszeniach fartucha i pochylił się w moją stronę.

— A ja myślałem — parsknął — że łowiłeś rybki! Pracował, proszę. Nie miał czasu powiedzieć „Dzień dobry”. Nie przeczytał. jednej strony. Nie obejrzał żadnego programu. Wraca i odchodzi od zmysłów, kiedy okazuje się, że to, co ludzie robią od kilku lat, dotyczy także jego!

— Skończył pan? — spytałem cicho.

Spojrzał na mnie ostro, poruszył wargami, ale nic już nie powiedział.

— Nie tak dawno — wykrztusiłem, z trudem wyłuskując słowa — któryś z was chciał mi oszczędzić niespodzianki. Nie zapomniałem. Nie udało się. Nie ma w tym pańskiej winy. Powinienem podziękować… za dobre chęci…

Na twarz wystąpiły mi kropelki potu. Chciałem się ich pozbyć, ale nie mogłem ruszyć ręką. Było mi już wszystko jedno. Norin? No cóż, robił, co mógł. A co mógł w tej sytuacji?… Co mogłem ja sam?

Kiedy się zastanowić, musiałem wiedzieć, po co tam idę. I wiedziałem, wiedziałem cały czas, udawałem tylko, że sprawa z Fina jest i pozostanie we mnie i nikogo nie powinno obchodzić, co z nią zrobię. Miałem mu teraz tłumaczyć, że odkąd Cullen powiedział mi o wypadku nigdy, przez ułamek sekundy, nie dopuściłem do siebie myśli, że to nie koniec? A przecież tak właśnie było. Nawet ta koszmarna reklamówka, jakby nakręcona specjalnie dla mnie, nic mi nie powiedziała.

— Nie mówiąc o tym — odezwał się nagle Norin, jakby sobie przypomniał coś, co go zabolało — że zachowałeś się jak… — urwał. Chwilę szukał słów, mierząc mnie wzrokiem. — Pomyślałeś o jej rodzicach?! — wykrzyczał wreszcie.

Drgnąłem. Czy pomyślałem! Jeżeli w ogóle o czymś myślałem. Przynajmniej, jak długo nie poczułem jej palców na piersi.

— Powiedzmy — wykrztusiłem — że pomyślałem. I tylko o nich. Nic ich nie obchodziło. Poza jej radością, że żyje i za moment przywita się…

Głos odmówił mi posłuszeństwa. Czułem się upokorzony tym, że mówię. Ale nie mogłem się powstrzymać. Te twarze, w których była radość, że wróciłem, że ona zdążyła… A ponad wszystko ciekawość. Ciekawość, jak dziecko zareaguje na przyniesioną mu zabawkę. Kto miał być tą zabawką? Ja? Nie. O to chodzi, że nie. Więc które z nas?

Rodzice. Oczywiście, im było wszystko jedno. Podpisaliby pakt z diabłem, gdyby pozwolił im raz jeszcze ujrzeć córkę, po awarii dozownika deuteru. Co dopiero…

Szybkim krokiem podszedłem do ściany i przywarłem do niej, uderzając czołem w zimny plastyk. Dłonie zacisnęły mi się w pięści. Dawałem przedstawienie, ale nie pomyślałem o tym. Miałem dość. Nie można mieć bardziej dość niż ja w tej chwili. Powiem mu jeszcze, z czym przyszedłem i zostawię go z jego zaskoczeniem prawdziwym czy udanym, pewnością siebie i współczuciem dla rodziców Finy. Dokąd pójdę? Nieważne. Teraz to naprawdę nieważne.

Oderwałem się od ściany i głęboko zaczerpnąłem powietrza. Stał bez ruchu, jak chwilę temu, i patrzył na mnie. Mogłem mu współczuć. Ale to jego sprawa. Nie prosiłem, żeby mnie niańczył.

— Skończmy z tym — powiedziałem. Mój głos brzmiał obco. Słowa padały, jakby je ktoś ze mnie wyrzucał, wybierając te, które leżały najgłębiej. — Pewnie powinienem pana przeprosić — zrobiłem dwa kroki w jego stronę — ale poczekam z tym trochę. Krótko mówiąc każdego, kto do mnie przyjdzie i bąknie coś na temat trwania, wyrzucę przez okno. Mogę żyć bez Centrali, latania i tych waszych klatek na wszystkich możliwych orbitach. Ale nie będę robił z siebie drzewa. Uważam, że cała ta heca z wiecznością zmierza prościutko do przekształcenia ludzi w systemy bezwzględnie odosobnione. Słyszał pan o nich? To takie, które nie mogą przyjmować informacji z zewnątrz. Albo nie chcą. Dziękuję. Niech sobie trwają ci, którym to sprawia przyjemność. Beze mnie.

— Znam się trochę na systemach — powiedział spokojnie — nie tylko bezwzględnie odosobnionych. Nie zgrywaj się.

— Wszystko jedno — burknąłem. — Tym gorzej. Trwanie! Jak długo ma pan zamiar wytrzymać? Tysiąc lat? Bilion? I kto właściwie? Albo pozbędziemy się wszystkiego, co naszemu życiu nadało jakiś tam sens i to nie raz ani sto, ale nieskończoną ilość razy, albo będziemy musieli budować każdy dla siebie zasobniki pamięciowe tysiąc razy większe od wszystkich pantomatów razem wziętych. Po co? Zastanowił pan się przez chwilę? Po co?

Uśmiechnął się. Widać uznał, że najgorsze minęło. Co więcej, miał rację. Ale to była jego racja. I tylko jego.

— Z ciekawości — rzekł krótko. — To mało?

— Jak dla kogo — odparłem. — Ja już nie jestem ciekawy. Zresztą nie ma o czym mówić. Nie będę drugi raz rozmawiał z technikiem ani pchał głowy w aparaturę. Może pan z tym zrobić, co pan chce. Tej jednej skrzyneczki zabraknie w moim domu. To wszystko.

Nie przestał się uśmiechać. I nie musiał głowić się nad odpowiedzią.

— Komu chcesz wmówić — powiedział — że chodzi ci o coś więcej niż własną ambicję? Powinieneś urodzić się tysiąc lat temu i zostać poetą. Albo filozofem. Nie możesz darować ludziom, że przy okazji zajęli się także twoją miłością. Proszę! Jaki nieprzystosowany! Ale oszczędź sobie i mnie argumentów. Nikogo nie przekonasz. Co najwyżej dostaniesz chrypki. Tylko, zanim to zrobisz, załatwisz sprawę tutaj. Należysz do Zespołu i masz pracę, którą dotąd wykonywałeś dobrze. Czas pokazać, że stać cię na coś więcej niż przyciskanie klawiszy i pilotowanie rakiety.

— Nie — warknąłem.

Spoważniał. Spojrzał na mnie, ściągając brwi.

— To twoje ostatnie słowo? — spytał głucho.

Skinąłem głową.


Topniejący z odległością, wydłużony stożek tachostrady ucinała jak nożem linia horyzontu. Mierzyłem w ten punkt i tylko tam, jakby w pogoni za fotonową wiązką własnych reflektorów. Ale nie goniłem niczego i nikogo. Porter kołysał ciężko, drgania pracującego pełną mocą silnika przenosiły się na nadwozie, wpadałem w łuki z szybkością, od której wgniatało mnie w boczne ściany. Szyby miałem spuszczone, pędziłem w wysokim, wibrującym grzmocie powietrza ogłuszony, bity wiatrem i pełen ciszy. Strzałka szybkościomierza stała bez drgnienia w ostatnim punkcie czerwonej skali, na tablicy zapalały się i gasły jakieś światełka, informując o sprawach, które nie mogły mieć dla mnie znaczenia. Przelatywałem wiadukty nad fiordami, wpadałem w noc, kiedy nad tunelami wyrastały brunatne, granitowe szczyty z białymi żlebami, po czym znowu gnałem otwartą przestrzenią, jasną od słońca. Osiedla pozostawały z dala od drogi, przecinałem jedynie łączące je wielopasmowe szlaki, którymi sunęły duże, ciężkie pojazdy i barwne tasiemki eskalatorów.

Znaki zapowiedziały zjazd do znanej miejscowości górskiej. Bez zastanowienia ściągnąłem kierownicę i nie zmniejszając szybkości, wpadłem w zacieśniającą się ślimacznicę. Porter zadygotał, przez chwilę zdawało się, że wbrew wszystkim zabezpieczeniom wyleci z drogi. Ale, oczywiście, nic takiego się nie stało. Wypadłem ponownie na prostą, droga przede mną rosła w górę, ujrzałem skrzyżowanie i zwolniłem. Minutę później sunąłem boczną ścieżką, kończącą się w odległości półtora kilometra skalną platforemką, obwiedzioną balustradą. Dalej mogłem już tylko lecieć.

W rogu platformy, wciśnięty między omszałe głazy stał różowy pawilonik, zamknięty teraz na cztery spusty. Nigdzie żywego ducha. Wyłączyłem silnik, po czym porzucając porter na środku drogi, podszedłem do urwiska. Przekroczyłem balustradę i bez zastanowienia zlazłem na wąską półkę, zawieszoną nad przepaścią. Nade mną pozostały dwa metry skalnego muru. Tysiąc metrów niżej czernił się fiord. Z prawej maleńka makieta portu i morze, jak z okładki dziecięcego albumu. Wokół zastygłe w pochodzie, pomieszane szeregi gór.

Odetchnąłem. Tu, w tej okolicy, jako dwunastoletni chłopiec zawarłem znajomość ze skałą. Potem przyjeżdżałem często. Do momentu, kiedy przyszła kolej na dalsze podróże.

Przyjeżdżałem także z Fina. Zawsze ona mówiła, dokąd pójdziemy. Stawała, marszczyła czoło, po czym długo wpatrywała się w jakiś szczyt czy przełęcz. W końcu bez słowa ruszała, kierując się prosto w wybrany punkt. Prowadzenie obejmowałem dopiero w ścianie. Mawiała wtedy: „No, najważniejsze za nami. Reszta należy do ciebie”…

W uszach zadźwięczał mi jej głos, jakby siedziała obok. Uśmiechnąłem się. Z uczuć, jakim nie potrafiłem się przeciwstawić jeszcze dziś rano, nie pozostało śladu. Zamarłem w bezruchu. Czekałem, kiedy puszczona w ruch myśl zacznie działać. Kiedy poczuję ją w gardle i żołądku. Mijały sekundy. Z sekund robiły się minuty. Wstrzymałem oddech nie śmiejąc się ruszyć, w obawie, że wszystko, co zrobię, zniszczy tę delikatną błonkę, jaką zarosły wrażenia sprzed kilku godzin. A pamiętałem je dobrze. Pamiętałem zimno, bezsilną wściekłość i wstręt. Niczego nie próbowałem przed sobą ukrywać.

Nie stało się nic. Przesiedziałem jeszcze pięć, może dziesięć minut, po czym podniosłem się z trudem i oparłem plecami o skałę. Z góry dobiegł szelest. Skrzywiłem się na myśl, że nie jestem już sam i niechętnie uniosłem głowę. Dokładnie nad sobą ujrzałem twarz starszego mężczyzny. Okalała ją ciemna broda, miejscami tylko posiwiała. Spod dziwacznej, okrągłej czapki wyłaziły długie włosy. Patrzyliśmy na siebie, on prosto w dół, ja pionowo w górę, jakby rzecz była najnaturalniejsza pod słońcem. Zabolał mnie kark, czaszkę świdrował skalny występ, do którego przylgnąłem głową, ale nie byłem w stanie oderwać wzroku od tej twarzy, która ukazała się na tle nieba jak zatrzymana w locie piłka.

— Będziesz spadał? — przemówił wreszcie stary.

To nie był żart. Ani przestroga. Takim głosem można mówić do samego siebie, kiedy w promieniu kilometrów nie ma żywego ducha.

— Jeszcze nie wiem — oświadczyłem. — Chciałby pan popatrzeć?

— Można by… — zamruczał. Zabawnie wyglądał obserwowany z dołu ruch brody. Jakby czyścił nią sobie bluzę na piersi.

Odwróciłem się i czepiając śliskich, wygładzonych uchwytów, wylazłem na górę. Człowiek z brodą odsunął się robiąc mi miejsce, ale w dalszym ciągu patrzył w dół, jakby jeszcze liczył, że ujrzy mnie tam lecącego z wyciągniętymi ramionami. Stanąłem obok niego i przybrałem pozycję wyczekującą. Był sam. Nie wyglądał na turystę. Raczej na aktora grającego w filmie o życiu starożytnych pasterzy.

— Nic straconego — powiedziałem wreszcie. — Może ktoś jeszcze przyjdzie…

Trwało chwilę, zanim odpowiedział:

— Nie…

To było wszystko. Postał jeszcze jakiś czas, po czym nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem, wyprostował się z trudem. Wprawnym ruchem poprawił stary, luźny plecak i ruszył w stronę różowego pawilonu. Nagle stanął, jakby przyszło mu na myśl, że o czymś zapomniał. Obrócił się do mnie profilem i spytał:

— Potrzebujesz czegoś?

— Nie wiem — odpowiedziałem bez namysłu. Skinął głową, jakby tego właśnie oczekiwał.

— To nie u mnie — mruknął. — W takim razie nie będę otwierał…

Był pogodzony z myślą, że ludzie niczego od niego nie chcą. Lub że nie wiedzą, czego chcą. Przeszedł obok portera i zniknął we wnętrzu budyneczku pod skałą. Małe, ledwie widoczne drzwi zatrzasnęły się za nim.

Utkwiłem w nich wzrok. Ze środka dobiegł jeden stłumiony stuk, jakby ktoś zrzucił buty na drewnianą podłogę, i zapanowała cisza. Odczekałem jeszcze kilka minut, po czym odepchnąłem się od bariery i nie zdając sobie sprawy, po co to robię, poszedłem w stronę pawilonu. Idąc przyglądałem się jego ścianom, jakbym wiedział, że kryje się w nich coś niezwykłego i usiłował dociec, dlaczego dotychczas uszło to mojej uwagi. Nic z tego. Było to jedno z typowych górskich stoisk, gdzie zawsze można się napić mleka, dostać plaster na odciski i połączyć, dajmy na to, z bazą na Ganimedzie.

— No? — usłyszałem, kiedy tylko uchyliłem drzwi. — Wiesz już?…

Wewnątrz było ciemno. Nad szklanym dachem piętrzyła się przewieszona skalna płyta. Okna wychodziły na północ. Prócz niewielkiego kontuaru i zasobników żywnościowych udało mi się wypatrzyć jeden, jedyny fotel.

— Napiłbym się wody — powiedziałem.

W mroku coś się poruszyło. Usłyszałem cichy pomruk. Mogło to być westchnienie. Zaraz potem nad kontuarem zapłonęło żółte światło. Człowiek z brodą podniósł się. Chwilę grzebał w naczyniach, po czym podał mi duży, szklany kubek. Zmroził mi palce, na jego ściankach skropliła się para. Woda pachniała deszczem parującym na rozgrzanej skale. Była cierpka i czysta jak światło.

Dopiłem, odetchnąłem głęboko i na oślep wyciągnąłem przed siebie rękę z pustym naczyniem. Stary zamruczał znowu, rzucił kubek w kąt i wrócił na fotel.

— Bał się pan, że spadnę? — zagadnąłem, żeby coś powiedzieć.

Cisza. Powinienem pójść. Zostawić go w spokoju. Ale sam pytał, czy czegoś nie potrzebuję. Mogłem odpowiedzieć, że właśnie jego.

— Skąd pan pochodzi? — spytałem. Z gór? Stąd?

Długo się namyślał, zanim odpowiedział:

— Stąd i nie stąd. Z gór.

— Prowadził pan wycieczki?

— Prowadziłem. Zna mnie pan?

— Chodziłem sam — wyjaśniłem. — To znaczy z dziewczyną. Dawno temu.

— Dawno — zgodził się niespodziewanie. — Teraz nikt nie chodzi. Tacy tam, popatrzeć na widok. Ale nie chodzą… — powtórzył. W jego głosie nie było żalu. Stwierdzał po prostu fakt.

— Jak to nie chodzą? — zdziwiłem się. — Dlaczego? To najlepsze góry, jakie znam…

Poruszył się. Westchnął ciężko, spuścił nogi i usiadł.

— Bo nie można spaść — mruknął.

To wyjaśniało wszystko. Nie można spaść…

I nagle doznałem olśnienia. Góry to próba. Jedna z tych, które mają sens tylko wtedy, kiedy ich ostateczny wynik jest wątpliwy. Próba, którą można powtarzać w nieskończoność, prowadzi donikąd. Nawet nie to, że nie można się zabić. Chodzi o czas. Przestał istnieć warunek czasu. Nikt nie idzie w góry, co najwyżej przyjeżdża popatrzeć stąd na zatokę.

Trudno o bardziej bezwzględny wyrok w sprawie „operacji wieczność”. A przecież góry to fragment, w dodatku przemawiający tylko do niektórych. Można przytoczyć tysiące możliwych sytuacji. Pięknie nas urządzili. Nie wiedzą nawet, jak pięknie.

— Nie możesz umrzeć, prawda? — spytałem, zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć.

Usłyszałem śmiech. Chichotał, jakby usłyszał najlepszy dowcip w życiu. Nie sądzę, aby zdarzało mu się to częściej niż raz na dziesięć lat. Jego krtań najwyraźniej opierała się temu, do czego ją zmuszano.

— Ja? — parsknął wreszcie. — Nie, synku. Jestem za stary. Ani tatusia, ani mamusi… Ja sobie pożyłem… Podumam o tym i owym, kiedy przyjdzie moja pora i przez myśl mi nie przejdzie czegoś żałować. Ty co innego. Może wrócisz tu kiedyś. Ja nie mogę umrzeć — zachichotał znowu. — Dobrze to wymyśliłeś, synku…

— Dziękuję za wodę — powiedziałem, cofając się w stronę wyjścia.

— Nie ma za co — w głosie starego nadal brzmiało rozbawienie. — Dokąd teraz jedziesz?

Wzruszyłem ramionami.

— Nigdzie nie jadę — burknąłem. — Śpię tutaj.

Przyjął to jak coś najzupełniej oczywistego.

— No to dobranoc — powiedział uprzejmym tonem.


Lodowiec na jednym z dalszych szczytów zalśnił czerwienią. Przez kilka minut promienie słońca jakby prześwietlały kopulasty wierzchołek góry, po czym nagle zapadł mrok. Przeszedłem na zachodnią krawędź platformy i postałem tam chwilę, odprowadzając wzrokiem znikające z morza barwy. Czułem się dziwnie. Szum krwi w skroniach odciął mnie od dźwięków przychodzących z zewnątrz; odgłosów dalekiego portu, usypiających osiedli, a także cichego poskrzypywania fotela kilkanaście metrów stąd. W pewnym momencie ponownie zabrzmiały mi w uszach słowa starego: „Nikt nie idzie w góry”…

Oczywiste. Zbyt oczywiste. Musieli to wkalkulować. I uznać, że rzecz opłaca się mimo wszystko. A jeśli nie? Jeśli przyjęli rachunek na wiarę, opierając się na zdaniu entuzjastów popartym nie ich argumentami, a tylko autorytetem? Mniejsza z tym. To ich sprawa. Co do mnie, nie pozwolę pozbawić się czegoś takiego jak czas.

Przeniknął mnie chłód. Temperatura spadała szybko, jak zawsze na tej wysokości. Zatarłem ręce i zszedłem do portera. Rozłożyłem fotel, podniosłem szyby i ułożyłem się wygodnie. Chwilę patrzyłem w plastykowe obicie dachu nie myśląc o niczym, po czym zasnąłem.


Zbudził mnie ruch. Otworzyłem oczy i ujrzałem przylepioną do szyby twarz starego. W lewej ręce trzymał kubek, a prawą ciągnął za klamkę, kołysząc pojazdem.

Pozwoliłem podnieść się oparciu i otworzyłem drzwi. Wziąłem kubek i parząc podniebienie gorącym mlekiem, rozglądałem się. Słońce stało wysoko. W powietrzu była wilgoć, ale czysta wilgoć, jak po deszczu, na granitowych stokach.

— Dobrze się w tym śpi? — stary wskazał brodą dach portera.

Dopiłem mleko i oddałem mu kubek.

— Jak wszędzie — powiedziałem. — Dziękuję.

— Idziesz w góry? — spytał.

Zamyśliłem się. Nie miałem żadnych planów. Równie dobrze mogłem pójść w góry, jak na przykład pograć w tenisa. Albo polecieć na Antarktydę.

Wylazłem z wozu, przeciągnąłem się i przygładziłem włosy. Stary cofnął się kilka kroków i przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W oczach miał uśmiech.

Wtedy to przyszło. Porwała mnie najczystsza, absurdalna wściekłość. W ułamku sekundy wróciło wszystko, co już, już skłonny byłem uznać za załatwione. Pozwolili zamienić się w drzewa i mają pretensje, kiedy ktoś ma swoje zdanie. Powiem im to. Powiem im niejedno.

Zacisnąłem szczęki. Na twarzy starego odmalowało się zdziwienie, potem coś w rodzaju żalu, wreszcie jakby obawa. Odszedł kilka kroków i wyciągnął przed siebie rękę z trzymanym w niej kubkiem, jakby chciał się zasłonić. Niewiele mnie to obeszło. Mruknąłem coś, wskoczyłem do wozu i z całej siły szarpnąłem drzwi. Trzasnęły, jakby wewnątrz znajdował się stos pustych blaszanych puszek. Zapuściłem silnik i nie czekając, aż nabierze obrotów, ostro ruszyłem z miejsca. Odwróciłem się, jeden jedyny raz. Stary przewodnik stał bez ruchu, ciągle jeszcze trzymając przed sobą pusty kubek. Wyglądał inaczej niż wczoraj. Był bez tej swojej czapeczki, w samej koszuli, którą wypuścił na spodnie. Jego broda poruszała się na wietrze. Pomyślałem o rzeźbionych na podobieństwo ludzi ulach, jakie spotyka się czasem w muzeach etnograficznych. Z tą myślą straciłem go z oczu.


Trzecią część pokoju wypełniali aktorzy w historycznych kostiumach. Poruszali się na tle jakiejś sali balowej z wymuszonym wdziękiem, świadczącym, że niejedno mają przed sobą do ukrycia. Co, tego nie mogłem wiedzieć, ponieważ kiedy tylko wszedłem, matka wyłączyła fonię.

— Martwiliśmy się o ciebie — powiedziała po prostu. — Nikt nie wiedział, gdzie jesteś.

Ani słowa o Finie.

Usiadłem obok niej na poręczy fotela.

— Tak się czasem składa — mruknąłem. — Nic na to nie poradzimy. Co u ojca?

Mama spojrzała w stronę oszklonej niszy na piętrze.

— Pracuje — westchnęła. — Był Grenian — zwróciła się w moją stronę. — Mówił, że przechodził i wpadł, żeby cię zobaczyć. Opowiadał o księżycach Saturna…

Tak, był tam ostatnio przez jakiś czas. Co nie znaczy, że droga powrotna z księżyców Saturna wypadła mu koło naszego domu. Nie musiałem szukać pomocy u komputerów, żeby domyślić się, czemu zawdzięczałem ten „przypadek”. A raczej komu.

Grenian. Człowiek, którego lubiłem najbardziej ze wszystkich profesorów i któremu najwięcej zawdzięczałem. Swego czasu on właśnie podsunął mi myśl o służbie planetarnej; kiedy tuż po egzaminie z pilotażu przyszedłem zasięgnąć jego opinii o wynikach któregoś tam etapu mojej pracy dyplomowej. Stare dzieje. Owszem. W każdej innej sytuacji czułbym się pewniej, mając go blisko. Tak jak teraz sprawy stały, byłoby lepiej, żeby pozostał jeszcze kilka dni na księżycach Saturna.

Na schodach zadudniły szybkie kroki. Ojciec. Zszedł do hollu, posłał mi jedno przelotne spojrzenie, po czym bez słowa wyłączył holowizor. Ludzie w pstrych kostiumach zniknął! jak przelatujący meteoryt. Ekran, stanowiący tło akcji, schował się w ścianie, odsłaniając duże, prostokątne okno.

Zmrużyłem oczy. Wolałem półmrok, z poruszającymi się w nim bezszelestnie nierzeczywistymi postaciami. Wolałem ciszę, której nie mąciła obecność matki. Byłem w stanie, jaki przychodzi czasem w pierwszym momencie po przebudzeniu, kiedy człowiek wie już, że tamto to sen, ale wciąż jeszcze uśmiecha się do niego. Tyle, że mój sen był zły. Pozostawi cień na całym nadchodzącym dniu. Tego jednego mogłem być pewny.

— Wyjeżdżam — powiedziałem. — Nie każcie mi mówić.

Ojciec przeszedł przez pokój i stanął za moimi plecami. Matka patrzyła prosto przed siebie.

— Tak — mruknął ojciec. Zabrzmiało to jak ostatnie uderzenie młotka w dobrze wbity gwóźdź. — Będziesz pracował?

Nie odpowiedziałem. Czy będę pracował? A co mam robić? Osiąść na jakiejś wyspie, pływać i oglądać programy holowizyjne? Pomyślałem o Grenianie. Skoro postanowił, że ze mną porozmawia, nie ma co udawać, że o niczym nie wiem. Im prędzej będę to miał za sobą, tym lepiej. Taki już był.

— Plantacje rudy na Azorach potrzebują fotoników — dobiegł mnie głos ojca.

Wzdrygnąłem się. Plantacje rudy… tak. To stanowczo więcej, niż mogłem się spodziewać. Ujrzałem nagle te niekończące się płaszczyzny jakby czerwonawej pleśni porastającej morze. Czasem bywają też kwiaty… małe, blade rośliny, niemal pozbawione liści. Po zbiorach morze wygląda jak źle pozamiatane podwórko. Ludzie unikali obszarów, przeznaczonych na plantacje koncentratorów i trudno im się dziwić. Dobrze. Zostanę plantatorem rudy.

— Co tam mają? — spytałem spokojnie.

— Ren — odpowiedział. — Rudy renu. Takie grzybki…

A więc grzybki. Miliardy bezkształtnych, nijakich tworów, wysysających z wody morskiej rudy renu. Kiedyś była to rewelacja. Dziś kolejna łamigłówka dla specjalistów od rekultywacji. Niech będzie. Wszystko jedno. I tak nie pojadę na żadne Azory.

— Lecę — wstałem i ruszyłem w stronę drzwi. — Będzie tłok. Nie mogę się spóźnić. Jeżeli potraficie dodałem już przy drzwiach — nie miejcie mi za złe. Jedno, co teraz mogę dla was zrobić, to wynieść się stąd. Myślę, że dojdziecie jakoś do ładu z rodzicami Finy… — musiałem zaczerpnąć powietrza i odczekać chwilę, żeby zapanować nad głosem. — Idę już. Nic mi nie będzie. Do widzenia.

Nie spojrzałem w ich stronę. Z fotela, w którym siedziała matka, dobiegł szelest, ale żadne z nich nie odezwało się słowem.

Загрузка...