5

Fotonowe obiektywy rakiety wyłuskiwały z czerni kształty planet, próżnia zapełniała się, ale przy szybkości nadświetlnej byłem z tym wszystkim samotny jak nigdy. Korytarze wytyczono w miarę bezpieczne, każdy z nich jednak, przynajmniej w jednym punkcie, musiał przeciąć płaszczyznę ekliptyki. Tam nie będę sobie wybierał dróg. Ja, meteoryty pozaukładowe i co tylko wędruje przestrzenią.

Obecny kurs był trzecim z kolei. Za każdym razem zmieniano trajektorię, ale niezręcznie, żeby nie postawić mnie w całkowicie nowej sytuacji. Jakby to mogło mieć znaczenie wobec faktu, że po raz pierwszy, jeśli nie liczyć krótkich lotów znanymi do znudzenia pętlami wokół poligonów, człowiek ruszał w próżnię odcięty od swojego świata. Ekranizowany pancerz statku zamykał drogę środkom łączności, z kadłuba usunięto anteny, wyjścia pokładowej aparatury informatycznej były na głucho zaślepione. Samą aparaturę rozbudowano natomiast tak, że na dobrą sprawę powinienem lecieć nie wewnątrz rakiety, tylko obok niej. Nie mogłem ruszyć nogą, żeby o coś nie zaczepić.

Trzeci lot. Z dwóch poprzednich nie byłem zadowolony. Norin i inni nie mówili nic, ale w ich twarzach czytałem troskę. Oczywiście mieli mnie cały czas na ekranach. W czasie operacji będzie tak samo, przynajmniej jak długo pozostanę w zasięgu tachdaru.

Siedziałem sztywno wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym w czołowym ekranie, pod którym zblokowano wszystkie wskaźniki. Nie mogłem sobie pozwolić na rozglądanie się po kątach. Z lewej strony fotela pozostawiono dość miejsca, by ktoś o połowę niższy mógł swobodnie przedostać się do śluzy. W prawe ramię uwierała mnie dodatkowa przystawka komputera, tak zwany „żywy” pilot. Głosem człowieka podawał położenie, parametry korytarza, odległość od celu i dziesiątki innych ciekawych rzeczy. Szybkość przesuwu taśmy była zsynchronizowana z pracą silników.

Kask, w którym tkwiła moja głowa, oplatała sieć przewodów. W każdej chwili mogłem poczuć w ustach słodkawy smak tabletki pobudzającej lub środka uspokajającego. Kiedy będę spragniony, dostanę pić. W miarę spalania się określonych substancji w organizmie, zostanę nakarmiony. Pomyśleli o wszystkim. Ja miałem tylko patrzeć w ekrany, bez przerwy, bez mrugnięcia okiem, od początku do końca, nawet jeśli usłyszę eksplozję lub na wprost mnie wyrośnie pałac Królowej Zimy.

A bywały chwile, w których zaczynałem widzieć dziwne rzeczy. Już teraz. Lot, do którego się przygotowywałem, potrwa dłużej. Tak długo, jak żaden dotychczas. Stałem się pilotem. Przeżywałem to, co pierwsi ludzie, których śmieszne, metalowe cygara niosły w okolice wielkich planet. Ale nawet i oni nie tracili Ziemi, czuli ją za plecami, obecną w głosach kolegów i specjalistów, czuwających nad ich bezpieczeństwem. Ja miałem tylko ekrany, przystawki pamięciowe i kalkulatory.

Ale ja nie potrzebowałem Ziemi. Wyrzekłem się jej. Mniejsza, ile w tym prawdy. Stworzyłem fakty, które przemawiają same za siebie.

Uśmiechnąłem się do biegnących ekranem linii. Dwa czy trzy dni temu w ostatniej fazie lotu zdrzemnąłem się na chwilę. Ułamek sekundy ekran jarzył się jeszcze barwnymi światłami, po czym zapadła ciemność. Stałem przed halą taboru, na poziomie startowym Centrali. W głębi majaczą kontury statku. Automaty uzupełniają zasobniki i sprawdzają wyposażenie. Niewiele tego. Dwie dodatkowe przetwornice, kierunkowe anteny laserowe dalekiego zasięgu, trochę dobrej muzyki, kilka kilogramów paliwa. Całą resztę dostarczą quasarowce, zaopatrujące pantomat w energię i budulec.

Rzecz rozgrywała się przed moimi oczami jak trójwymiarowy film, obejmujący obrazem bezkres przestrzeni.

Programuję komputer. Ten nawiązuje kontakt z pantomatem. Ląduję. Z dostarczonych surowców buduję coś w rodzaju bazy. Jej centralnym punktem jest rakieta, przemieniona w ośrodek dyspozycyjny. Rozbudowuję sieć informatyczną pantomatu, nawiązuję bezpośrednią łączność z Ziemią. W każdym momencie, ba, w ułamkach sekund mogę czerpać z zespołów pamięciowych pantomatu zawierających ni mniej, ni więcej, tyle wiedzy, ile zebrało się w ciągu milionów lat rozwoju ludzkości. Nawet jeśli odetną dopływ informacji, miną lata, zanim postęp nauki na Ziemi zdezaktualizuje bodaj w części to, czym już rozporządzam. O ile spodoba mi się do tego dopuścić. Bo dysponując pełnią wiedzy i łącznością, zrobię z Ziemią, co tylko zechcę. Nikt nie odważy się tu przylecieć.

Co im powiem? Żeby nie czuli się tak pewnie w tym czasie, który rozdęli do granic wszechświata. Niech się raczej śpieszą. Pomimo że żaden z nich z osobna nie może umrzeć. Ale jest Ziemia. Jeśli ona przestanie istnieć, prócz wędrującej galaktykami informacji nie pozostanie w kosmosie ślad po genoforach. Niewykluczone, że zechcą się tym zająć w wolnej chwili. Najlepsze, co mogą zrobić, to prosić mnie trzy razy na dobę, żebym był grzeczny. Niech ich myśli od świtu wędrują poza chmury, poza świat wielkich planet, do opasłego cielska pantomatu i rakietki z istotą, której kaprys może sprawić, że nadchodzący dzień urwie się w połowie jak zdmuchnięta świeca. W południe mogą się ze mną łączyć, najlepiej wspólnie, niech będzie grupkami, i coś mi, na przykład, pośpiewać. Wieczorami niech mi dziękują, że słońce zaszło spokojnie, a w powietrzu filują gwiazdy. Że to powietrze jest tam jeszcze.

Nie będę się nudził. Pomyślę o konstrukcjach, których piękno stanie się absolutne, ponieważ nikt ich nigdy nie zobaczy. Posłucham mowy gwiazd. Zaprojektuję filmy przestrzenne, nieobjęte wzrokiem, rzucane na galaktyczną próżnię. Ich bohaterowie na mój jeden gest przy pulpicie projektora zaludnią obrzeże układu słonecznego. Nie sądzę, abym musiał uciekać się do fikcji. Wzorów dostarczy mi historia.

Zatroszczę się o ich rozrywki. W Nowy Rok ogłoszę koniec świata, potem powiem, że się rozmyśliłem. Albo nic nie powiem. Co najwyżej rozwalę jakąś bezludną stację na orbicie Plutona. Skonstruuję dwie, trzy rakiety próżniowe. Nawet nie rakiety, skrzynki z byle jakim napędem, żeby tylko dotarły do górnych warstw atmosfery. Będą mieli trochę zabawy, zanim je zniszczą. Lub zanim przekonają się, że i tak nie mogłyby osiągnąć Ziemi.

Sen czy raczej wizja rozwijała się już jakby samorzutnie, na podobieństwo przyśpieszonego fantomatycznego programu. Widziałem w karykaturalnym pomniejszeniu korpus pantomatu, siebie stojącego na jego wierzchołku, z rękami założonymi na piersi, spoglądającego w przestrzeń. Nagle dobiegł mnie sygnał obcego statku. Wzruszyłem ramionami i poszedłem rzucić okiem na ekran. We śnie było to tak, jakbym przeszedł z jednego fotela na drugi.

Czekała mnie niespodzianka. Niedawno ktoś mówił, że chce mi oszczędzić niespodzianek. Nic z tego. Widać jestem na nie skazany. Ta również nie należała do przyjemnych.

Właściwie mogłem się był od razu domyślić. Czujniki zaprogramowałem specjalnie, żeby nie dopuścić nikogo obcego. Gdyby w promieniu miliona kilometrów ukazał się statek czy przedmiot, cokolwiek, co nie było quasarowcem zaopatrzenia, zespoły obronne pantomatu same nakierowałyby wyzwalacze na cel. Ale ten, który teraz przybywał, w małej zwiadowczej rakietce, używanej zwykle w najbliższym sąsiedztwie baz, mógł to zrobić bezkarnie. Nie ryzykował niczym. W każdym razie nie z powodu pantomatu. Ten nieskończonej pojemności mózg dał się zwieść jak dziecko. I nie mogłem mieć mu tego za złe. Ja przecież miałem tu nieograniczone prawa. Taka była umowa. A tym, który pilotował rakietkę, byłem ja sam. I poza mną żywego ducha.

Dałem sygnał stop. Pantomat usłuchał, jakby z wahaniem. Rakietka zatrzymała się nie dalej niż pięćdziesiąt metrów. Zrobiłem kilka kroków w stronę, gdzie czekał nieproszony gość. Nie sądzę, abym miał na sobie próżniowy skafander. W każdym razie nie pomyślałem o tym.

On również wygramolił się z włazu i przytrzymując magnesami butów dotarł do nasady dyszy. Tam usiadł i przyglądał mi się.

W tym momencie film przestał mnie bawić. Jak na mój gust fantazja stała się odrobinę za rzeczywista.

— Bzdura — mruknąłem. — Dość tego. Wynoś się stąd.

Twarz człowieka siedzącego okrakiem na rufie rakietki rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Jednocześnie przybliżyła się, przesłaniając sobą całe pole widzenia.

— Powoli… — powiedział. — W końcu jestem u siebie… Żeby nie było nieporozumień — dodał — nic mi nie możesz zrobić. To ty jesteś, że tak powiem, jednorazowy…

— Zostawiłeś tam słoiczek? zakpiłem. — Na wszelki wypadek? Zapominasz tylko, że tym, który z niego wyjdzie, będę ja także…

Usiadł wygodniej. Wyprostował nogi na całą ich długość i pokiwał głową z politowaniem.

— Tak, ty… powiedział, wydymając wargi. Nie znosiłem tego u siebie. Ale nie mogłem się odzwyczaić. — Ty… — powtórzył. — Tylko bez wszystkiego, co nastąpiło po twojej wizycie w laboratorium Zespołu. Co sprawiło, że siedzisz tutaj. Wyleziesz z pudełka świeży i grzeczny, jakbyś właśnie rozmawiał z Grenianem. Proszę bardzo. Nie mam nic przeciwko temu. Co do mnie, też wolałbym być teraz na Bruno, niż słuchać, jak się wygłupiasz…

— Mogę rozpylić tę twoją skorupę razem z całą Ziemią — oświadczyłem naiwnie.

Machnął ręką.

— Bredzisz — parsknął. — Kto jak kto, ale ja wiem chyba, co zrobisz, a czego nie. Bzdury, mój drogi… a propos, chyba nie będziemy mówić sobie po imieniu? Jak sądzisz?

W tym momencie miałem naprawdę dość. Zamachałem rękami, żeby sobie poszedł. Uśmiechnął się tylko szerzej. Najgorsze, że miał rację. Nie uwzględniłem tego. Nie pomyślałem, że zostawiając tam swój zapis, daje temu drugiemu pełną świadomość własnej decyzji. On wie, co chciałem zrobić. Wie, że żyję i jestem na Bruno. Wolę nie myśleć, co czuje. To znaczy, co ja czuję… do stu diabłów, ten sen coraz mniej przyjemnie splata się z rzeczywistością. To osłabienie. Fiksuję od tego nieustannego wytrzeszczania oczu. Od tych tańczących całymi godzinami tasiemek, wykresów, liczb, danych liniowych przemykających przez ekrany. Co gorsze wiem o tym, a ten tam siedzi dalej na swojej rakiecie, jakby nigdy nic. Oparł się plecami o dysze. Coraz mu tam lepiej. I wygląda, jakby świetnie się bawił.

— Więc masz rezerwę — powiedziałem po dobrej chwili. — To znaczy, że jest nas już trzech. Ciekawe, jak długo można?

— Sam zacząłeś — odparł. — Inaczej nie byłoby mnie tu teraz. Ani gdzie indziej. Wiesz tak samo jak ja, że to nam się nie podoba… A jednak zrobiłeś ten pierwszy krok. Czy muszę mówić, czemu?

— Nie — burknąłem. — Ale co do ciebie, widzę, że dałeś się przekonać?…

Jego uśmiech stał się odrobinę szerszy.

— Jak by to powiedzieć… — głos brzmiał drwiąco. — Żyję, widzisz. To raz. Dwa, nikt się mnie nie pytał. A po trzecie to niezła rzecz tak siedzieć i przyglądać ci się. Coś jedynego w swoim rodzaju. Sądzę, że można to tak określić nie popadając w przesadę…

— Zjeżdżaj warknąłem. — Ale już! I powiedz tym, którzy cię przysłali, że następna wizyta dobiegnie końca, zanim się zacznie. Od dziś strzelani bez uprzedzenia.

— Jak w książce o Indianach — zaśmiał się. — Ale nie będzie następnej wizyty. Poza mną nikt do tego nie tęskni. A ja nie mam najmniejszego zamiaru stąd się ruszać. Dawno nie czułem się tak dobrze.

— Pięknie powiedziałem, odwracając się w stronę kabiny. — Pantomat…

— Pantomat — przerwał — zignoruje każde twoje polecenie, któremu ja zaprzeczę. Wbij sobie to dobrze w pamięć. Chciałbym ci oszczędzić niespodzianek…

Proszę, jak sobie poradzili. Tak, tego nie wziąłem pod uwagę. Jeszcze jeden, który chce mi czegoś oszczędzić…

I raptem przypomniałem sobie, kto i dlaczego wspomniał o niespodziance, kiedy nie było jeszcze nikogo takiego jak ten tutaj. Ani genoforu, z którego mógł wyleźć jak dżin z butelki. Odczułem to jak uderzenie. Zachwiałem się. W tej samej chwili wszystko znikło. Przede mną był tylko ekran, jaśniejący jaskrawymi barwami. Zadałem sobie pytanie, jak długo to trwało? Minutę? Kilka sekund? Bywają krótsze sny. Nie mówię, że gorsze.

Wchodziłem w ostatnią fazę lotu. Nie zamykałem już oczu. Nawet na moment. Siedziałem sztywno wyprostowany, uważając, by moje plecy nie dotykały oparcia fotela. Tablica sygnalizacyjna była w porządku. W uszach brzęczał mi monotonny głos „żywego”, przekazującego dane. Oczywiście. Najmniejszy znak, że w próżni zaszła zmiana, że nastąpiło pozornie niedostrzegalne odchylenie w torze korytarza, raz na zawsze położyłby kres wszystkim wizjom, filmom i zjawom, jakie podsuwała mi niezatrudniana wyobraźnia.

Jeszcze trzy minuty i na czołowym ekranie ukazały się zarysy bazy. W dalszym ciągu wytracałem szybkość. Ciasny, zbyt ciasny łuk. Pociemniało mi w oczach. Trudno. Jestem pilotem. Fotonikiem stanę się na powrót dopiero na miejscu. Jeśli zdążę.

Drugi łuk, nie dokończony, przerwany ostrą świecą. Na ułamek sekundy rakieta stanęła w miejscu. Ściany zadygotały. Schodziłem pionowo, rufą w dół. Nie mogłem widzieć, jak otwierają się wrota ładowni, złożone z dwóch półokrągłych skrzydeł. Przez pancerz statku przeniknął odgłos metalicznego zgrzytu, po czym nastąpiło uderzenie amortyzatorów. Źle — przemknęło mi przez myśl. Nie przejąłem się tym. Stałem.

Minęło dziesięć minut, zanim opuściłem kabinę. Nie śpieszyłem się. Nie było do czego.

W nawigacyjnej czekał Mitti. Na mój widok wyszczerzył zęby.

— Dobrze, że jesteś — oświadczył z udaną powagą. — Pantomat ante portas. Zazdroszczą ci. Siedzisz sobie po kilka dni w wygodnym fotelu i nikt nie może do ciebie powiedzieć słowa. Jeszcze trochę i zostaniesz filozofem. Albo wymyślisz nowy sposób przyrządzania pieczarek. A propos grzybów — ciągnął niezmienionym tonem — Grenian chce z tobą mówić. Jest w dyspozytorni.

Była to zaledwie część tego, co miał mi do powiedzenia. Spytałem, czy chce mi wynagrodzić tę przymusową ciszę w kabinie rakiety. Zarechotał. Mówił jeszcze, kiedy przeszedłszy korytarz otworzyłem drzwi dyspozytorni.

Grenian był sam. Siedział za pulpitem komputera i wyglądał, jakby tkwił tak, w niezmienionej pozycji, od dłuższego czasu. Jego plecy wygięły się w łuk. W obszernym, jasno oświetlonym wnętrzu wydał mi się starszy i jakby pomniejszony. Upłynęło kilkanaście sekund, zanim zareagował na moje wejście. Wyprostował się z trudem, posłał mi krótkie spojrzenie, po czym wstał i ruszył w stronę przystawki sumatora. Poszedłem za nim.

Ekran ożył. Ujrzałem wzór, znany mi aż za dobrze. Zbudzony z najgłębszego snu potrafiłbym wyrecytować go jednym tchem, jak również zrelacjonować wszystko, co w ciągu pięciu tygodni nieubłaganie, krok po kroku prowadziło mnie do niego. Teraz zajmował centralne miejsce na świecącej matowo tarczy., Ale tylko przez chwilę. Szereg liczb począł wędrować ku górze. Spod dolnej krawędzi wypłynął nowy, na pierwszy rzut oka identyczny jak pierwszy. Nagle coś mnie w nim uderzyło. Przyjrzałem się uważniej Nie mogło być wątpliwości.

Rząd liczb zatrzymał się pośrodku ekranu, kilka sekund trwał nieruchomo, po czym zafalował gwałtownie i zniknął. Grenian wyłączył aparaturę.

— Co to znaczy? — wykrztusiłem.

Profesor uniósł brwi i utkwił we mnie zmęczone spojrzenie.

— Odchylenie — rzucił krótko.

Oprzytomniałem. Procesy zachodzące w kręgu pantomatu cechuje doskonała stabilność. Szereg lat wszystko było w porządku. Pewnego dnia zauważyłem zmiany. Nie tak dawno. A teraz wielkość odchylenia przesunęła się o cały jeden rząd.

— Z tego wynika… — zacząłem.

Nie pozwolił mi skończyć. Wyprostował się gwałtownie i przejechał dłonią po czole. Znowu zwrócił twarz w moją stronę i wtedy pierwszy raz ujrzałem w jego oczach lęk.

— Z tego wynika — powiedział cicho — że trzeba się śpieszyć.

Umilkłem. Minutę, może dwie stałem nieruchomo, czując, że kamienieję. Nie minęło trzy tygodnie, odkąd opuściłem Ziemię. Przygotowany dla mnie program szkolenia mieścił się w trzech miesiącach. Teraz…

— Kiedy? — spytałem. Głos był mój. Tylko jego brzmienie stanowiło dla mnie nowość.

— Kiedy? — odpowiedział pytaniem. Jego wzrok błądził po ścianach.

Aparatura jest gotowa — przebiegło mi przez myśl. — Statek?… To najmniejsze. Może być pierwszy lepszy. Ekranizację założą w ciągu dwóch godzin. Pilot?

Wyprostowałem się i głęboko zaczerpnąłem powietrza. Potrzebowałem tego. Zaszumiało mi w głowie, jakbym na moment miał stracić przytomność. I raptem ogarnął mnie chłód. Uspokoiłem się. Rozproszone obrazy zlały się w logiczną całość. Zacząłem rozumować.

— Dzisiaj nie — oświadczyłem. — W tej chwili wracam z lotu. Muszę przyjrzeć się wynikom. I wyspać. Jutro.

Odczekał kilka sekund, po czym powoli skinął głową.

— Jutro — powtórzył.

Stałem jeszcze. Nie po raz pierwszy nasunęło mi się pytanie, czy on wie. Mógł wiedzieć. Był głównym koordynatorem akcji. Do niego trafiały wszystkie meldunki z przestrzeni i z… Ziemi. Musiał wiedzieć, jeśli się chwilę zastanowić.

W korytarzu zabrzmiała stłumiona rozmowa. Za chwilę ktoś może wejść.

— Coś jeszcze, Dan? Głos Greniana brzmiał miękko. Poczułem ucisk w krtani. Odchrząknąłem i otworzyłem usta. Przeczekałem tak moment, w którym mogłem coś powiedzieć. Nagle, nieoczekiwanie dla samego siebie zrobiłem zwrot na pięcie i wypadłem z kabiny.


Grenian stał bez ruchu, lekko przygarbiony, z głową podaną do przodu. Norin nie spuszczał wzroku z czujników. Tylko Cullen patrzył we mnie, jakbym leżał już w odkrytej trumnie. Wysoko przed sobą, jak pochodnię, trzymał dłoń z wyprostowanym kciukiem. Mogłem mu wierzyć, że życzy mi szczęścia.

Ostatni raz omiotłem ich spojrzeniem i nogami naprzód spuściłem się do kabiny. Opadły szklane grodzie, dzieląc komorę na dwie części. Twarze ludzi stały się plamami pozbawionymi konturów. Pode mną narastało ciche brzęczenie, jakby przepalanego przewodu. Pojaśniało. Potężne reflektory biły w kopulaste sklepienie, w którym powiększał się kolisty otwór. W pewnym momencie łagodnie zapadły w głąb. Otoczyła mnie czerń. Wzrok potrzebował kilku sekund, żeby wyłuskać z niej pełgające światełkami czujniki. Łagodna jasność ekranów wydawała się złudzeniem, po słonecznym blasku świateł pola startowego. Czułem się lekki, jakby wszystko, co dotąd robiłem, polegało na nieporozumieniu. Takie kluczenie przed wyjściem na właściwą drogę. Z niejakim żalem rozejrzałem się wokół. Jednoosobowa kabina zmieniła się w bezosobową. Centymetry dzieliły moją głowę i ramiona od końcówek kabli, bloków przekaźnikowych, tablic, celowników, miniaturowych pulpitów pomocniczej aparatury. Aby wykonać najmniejszy ruch stopą, musiałem unieść się w fotelu. Szkoda. Gdyby nie to, zrzuciłbym pasy i wyprostował się na całą długość. Start w próżni zawsze nastrajał mnie pogodnie na cały lot. Dawał złudzenie bezpieczeństwa.

Spojrzałem w miejsce, gdzie zazwyczaj sterczał gruszkowaty pulpit łączności, a następnie przeniosłem wzrok na zegar. Czterdzieści pięć sekund. W tym momencie tuż przy moim uchu zabrzmiał spokojny, zbyt spokojny głos „żywego”. Mój dobry nastrój prysł jak bombka na choinkę, trafiona ciężkim pociskiem. To nie był zwykły start w próżni. Nie ma mowy o nastrojach. Minęło czterdzieści pięć sekund. Jestem już poza ochronną strefą bazy. Wszyscy, ilu ich tam jest, siedzą teraz przed półkolistym pulpitem w dyspozytorni. Cały ich świat to płaska, prostokątna tarcza tachdaru. Dzisiaj, jutro, przez wiele dni i tygodni. Ale nawet gdybym zwariował i zaczął fikać kozły, gdyby ujrzeli nadciągającą z przestrzeni zagładę, nie będą mogli zrobić nic, żeby mi pomóc.

Poprawiłem się w fotelu, zlustrowałem czujniki, sprawdziłem synchronizację taśmy i utkwiłem wzrok w ekranach.

Zbudziłem się po czterech godzinach snu z uczuciem, że coś się stało. Pośpiesznie przebiegłem wzrokiem pastelowe okienka czujników. Nic. Dane przekazywane na ekran ułożyły się w idealnie proste, równoległe nitki. Przebiegł mnie dreszcz. Po karku spływała zimna strużka. Poczułem ucisk na górnej wardze, ale potrzebowałem dobrej chwili, żeby otworzyć usta i przełknąć to coś, czym usiłowała mnie ratować aparatura diagnostyczna.

Powoli wypełniał mnie spokój. Przyjrzałem się blokadzie automatycznego pilota. W porządku. Oczywiście. Nie mogło być inaczej. Szedłem wytyczonym korytarzem jak po sznurku. Pozostanę na nim, tysiące kilometrów za płaszczyzną ekliptyki, przez pełne dwa tygodnie. Jeżeli coś mi tu zagrozi i tak nic nie poradzę. Martwić będę się potem.

Położyłem głowę na oparciu. Chwilę patrzyłem prosto w górę, jakby mrok, w którym ginęły węzły przewodów, był już mrokiem próżni. Następnie zamknąłem oczy. Ale odechciało mi się spać.


Dwunastego dnia lotu w głosie „żywego” nastąpiła zmiana. Jakby prócz niego mówił ktoś jeszcze, spóźniając się o ułamki sekund. Sprzężenie z komputerem biegło po prostych torach i nie mogło ulec zniekształceniu. Czyli defekt synchronizacji. Trudno to nawet nazwać defektem. Chodziło po prostu o ingerencję czynnika czasu. Mogłem skorygować błąd w kilka minut. I zrobiłem to. Ale pomyślałem o Ziemi. O ludziach, którzy zaprogramowali się na całą wieczność. Oczywiście nie zatrzymają się w rozwoju. Będzie on przebiegał wolniej, może inaczej, niemniej w procesie ciągłym. Tylko czy ludziom starczy siły, żeby korygować na sobie błędy wynikające z ingerencji czynnika czasu? Tego czasu, który pozornie usunęli ze swoich spraw?

Przywołałem się do porządku. Jedno, co dobre w całej mej „delikatnej misji” to to, że nie muszę myśleć. Mam patrzeć w ekrany i starać się dotrzeć do celu. A potem działać. Myśleć tylko, co zrobię. Robić tylko, co przemyślałem. Bez spekulacji na temat, co będzie, kiedy skończę. Bo mogłoby się zdarzyć, że skończę zbyt wcześnie. I nie zostawię nikogo, kto byłby mi zdolny to wypomnieć.


Dwa tygodnie później silniki przyśpieszyły. Za orbitą Urana miałem ponownie przeciąć płaszczyznę ekliptyki. A także wytyczone na stałe tory, którymi od lat sunęły w równych odstępach czasu ciężkie, bezzałogowe quasarowce, statki zaopatrzenia, noszące taką nazwę na pamiątkę pierwszego odkrytego przez ludzi ciała, poruszającego się z szybkością większą od światła. Prawdopodobieństwo zderzenia w próżni, nawet w rejonach największego ruchu, jest niewyobrażalnie małe. Niemniej istnieje. I nie można go uniknąć. Co najwyżej zachować szczególną ostrożność. A w próżni, inaczej niż na Ziemi, lecieć ostrożnie, znaczy lecieć szybko. Także sprawa czynnika czasu. Należało skrócić do maksimum okres przebywania w zagrożonym rejonie.

Silniki osiągały pełną moc, możliwą do uzyskania w obszarze układu słonecznego. Przeskoczyłem,na drugą stronę” — posługując się językiem pilotów — niemal nie wiedząc kiedy. Wydało mi się, że w głosie „żywego” zadźwięczała nutka ulgi. Za wcześnie — pomyślałem niedorzecznie. Jakbym odkrył tę ulgę w samym sobie, nie w martwej aparaturze.


Mijał miesiąc trwania przed ekranami. Łatwo to powiedzieć. W istocie aparatura diagnostyczna pracowała bez chwili przerwy. Jeśli budziłem się w miarę wypoczęty, jeśli moje serce i mózg zachowały normalną sprawność, zawdzięczam to wyłącznie niekończącym się zabiegom informatycznego medyka, zastępującym ruch, regulującym przemianę, krążenie, korygującym reakcje na bodźce. Jeżeli w ogóle było na co reagować. Oświetlenie tablic zmieniało się w miarę obojętnienia wzroku na pewne kolory. Budziłem się, patrzyłem prosto przed siebie, odczytywałem dane, zasypiałem.

Wreszcie na wysokości Plutona nadszedł moment, który wydawał mi się tak upragniony, że nie śmiałem o nim myśleć. Drobniutki szmer dobiegający z dołu statku, niesłyszalny już po tylu dniach, ucichł. Nastała zupełna cisza. Stało się to tak nagle, że w pierwszej chwili pochwyciłem tylko jakąś nieuchwytną zmianę. „Żywy”, którego synchronizację musiałem teraz korygować co kilka dni, wyjaśnił, że komputer wyłączył silniki. Szczelnie ekranizowany statek, odcięty od wszystkich możliwych nośników informacji, szedł martwym biegiem jak najstarszy strzęp skalny w asteroidach. Kończyło się oczekiwanie.

Z orbity Transplutona schodziłem po spirali obliczonej do ułamków milimetrów. Już nie byłem sam. W zasięgu wyzwalaczy mojej łupinki znalazła się najdoskonalsza z konstrukcji, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek, więcej, duch mojej rasy, upostaciowiony w doświadczeniach, walce i woli milionów pokoleń. Twór tak doskonały, że kiedy jego zamysły rozbiegły się z intencjami człowieka, ten nie mógł zrobić nic, jak tylko wysłać najmniejszy ze swych stateczków, upodabniając go do okrucha starego, wypalonego globu. Przy czym nie liczono za bardzo, że ten kamuflaż osłoni pilota. Cóż zresztą znaczył pilot wobec perspektywy, o której woleli nie myśleć nawet tacy ludzie, jak Grenian.

Jedyne, co mi pozostało, to czujniki ferroindukcyjne. Aby trafić. Ci w bazie zachowywali się tak, jakby to załatwiało sprawę. System treningu, wyposażenie, dobór kodów sygnalizacyjnych, wszystko to miało na celu jedno: trafić. Dalej to już nie ich zmartwienie. I trudno się dziwić. Nie wiedzieli nic. Nie mogli mi udzielić żadnej rady, która nie sprowadzałaby się do matczynego: uważaj na siebie. Ale nie zdobył się na nią nawet Mitti.

Skupiłem całą uwagę na przyrządach. Spałem po trzy godziny na dobę. Posuwałem się w tempie, które mogło wpędzić w melancholię stojącego nad grobem żółwia. Moment, kiedy strzałki czujników ferroindukcyjnych drgnęły i z pewnym wahaniem stanęły na pozycjach roboczych, przyjąłem jako coś, co musiało nastąpić właśnie tutaj i dokładnie o tej porze. Mruknąłem „tak jest…” czy coś w tym rodzaju. Uruchomiłem przetwornice i sprawdziłem, czy pali się kontrolka magnesów. Następnie leniwym ruchem odblokowałem automaty celownicze. Tak jakby miało jakiekolwiek znaczenie, czy w razie czego poślę wiązkę metr bardziej na lewo.

Nie mogłem hamować. Płynąłem z szybkością kwiatu dmuchawca unoszonego nad lekko nagrzaną kałużą, ale nie byłem kwiatem dmuchawca, miałem te sześć tysięcy ton masy spoczynkowej. Wyrżnąłem w brzuchaty pancerz pantomatu z dyskrecją, której nie powstydziłby się stalowy słoń, wpuszczony do fabryki kapiszonów. Cała misterna maskarada, cisza radiowa, rezygnacja z sygnałów namiarowych, wszystko to okazało się naraz żałosną groteską. Oczywiście po uderzeniu poleciałem z powrotem w przestrzeń jak wypchany worek, odbity od sufitu. Cios nadał mi przyśpieszenie, któremu mogłem przeciwstawić jedno: silniki. Uderzyłem raz, z głównej dyszy. Rakieta zadrżała lekko i zastopowała. Przysiągłbym, że ułamek sekundy trwała nieruchomo, zanim nieskończenie powolnym ruchem ruszyła przed siebie. A raczej do góry, ponieważ korpus pantomatu, przy którym mój pocisk wyglądał jak statek lądujący na dużym satelicie orbitalnym, wisiał wprost nade mną. Tym razem uderzenie było już słabsze. Magnesy zaskoczyły od razu. Nastąpił bezruch. Tępo ścięty dziób rakiety przywarł do pancerza pantomatu jak klucz wpasowany w zamek.

Odczekałem kilkanaście sekund. Cisza. Przede mną rozpostarte metalowe niebo, lekko wypukła tarcza o rozmiarach ziemskiego lotniska. To wszystko poza zasięgiem wzroku. Naprawdę nadal widziałem tylko światełka czujników, bladawą jasność ekranu i głęboką czerń za iluminatorami.

Po raz pierwszy od dziewięciu tygodni usiadłem. Łącza aparatury diagnostycznej zafalowały i podążyły za ruchem mojej głowy.

Bez pośpiechu pozbyłem się całego tego balastu. Zrobiło się odrobinę luźniej. Sięgnąłem za siebie i uruchomiłem generator pola magnetycznego. Chwilę przyglądałem się ruchowi kontrolnego wskaźnika stabilizacji. W porządku. Dłuższe przebywanie w bezpośrednim sąsiedztwie gigantycznych konstrukcji pantomatu musiało skończyć się udarem magnetycznym. Teraz przestało mi to grozić. Jak dotąd wszystko jest dziecinnie proste. Zaraz spytam, o co tu chodzi, powiem kilkudziesięciu zespołom informatycznym, z których każdy przewyższał rozmiarami katedrę Notre Damę, żeby były grzeczne i jeszcze uda mi się zdążyć na kolację.

Dobrze. Póki co, skończmy z tą ciszą.

Ekranizacja rakiety albo zrobiła swoje, albo nigdy nie miała sensu. Tak czy owak teraz należało jej się pozbyć. Rzecz była precyzyjnie obmyślona, wystarczały cztery, wielokrotnie przećwiczone ruchy. W rzeczywistości zajęło mi to przeszło godzinę. Uporałem się z tym, po czym uderzyłem w skrajny klawisz pulpitu i czekałem, aż pojawi się nowe światełko na znak, że rakieta rozwinęła pająki anten. Ale zanim to nastąpiło, poraził mnie nagły zgiełk. Jakbym zasnąwszy w górskim rezerwacie, zbudził się raptem pośrodku hali obrabiarek. Trwało dobre kilka minut, zanim z chaosu zmieszanych, ogłuszających trzasków począłem wyławiać jako tako logiczne informacje.

Złożyłem fotel. Mogłem teraz przecisnąć się do pierwszej komory ładunkowej. Nie potrzebowałem więcej. Rozmontowałem „żywego”, po czym przytaszczyłem pulpit łączności i umieściłem go na dawnym miejscu. Kabina odzyskiwała powoli normalny wygląd. Znalazłem się znowu na statku, przystosowanym do pobytu jednego bodaj pasażera.

Miejsce ludzkiego głosu w słuchawkach zajęły automatyczne selektory kodów. Usiadłem, uruchomiłem zapis i zacząłem słuchać. Minuta za minutą, godzina za godziną rejestrowałem płynący nieprzerwanie ciąg meldunków, emitowany z centralnej rozdzielni pantomatu. Wreszcie dałem za wygraną. Aparatura pracowała normalnie. Rozwiązywała problemy zadane przez specjalistów, odpowiadała na pytania napływające nieustannie ze wszystkich zakątków Ziemi. Maszyna robi swoje. Tak to wyglądało. Jeżeli dzieje się tu coś, co powinno pozostać ukryte przed twórcami konstrukcji, w ten sposób nie dowiem się o tym więcej niż wszyscy siedzący teraz przy datorach w domowych papuciach. Pomimo że żaden z nich nie spędził pięciu tygodni sam na sam z wykresami pracy tego niewidocznego giganta, zagradzającego mi tutaj przestrzeń. Mieli nade mną tę przewagę, że ja wiedziałem.

Oparłem łokcie na pulpicie i pomyślałem chwilę. Mogę jeszcze sprawdzić temperaturę, szczelność pancerza, jego powłokę, natężenie promieniowania. Mogę zająć się mnóstwem pożytecznych rzeczy. Na przykład spytać pantomat, po co to robię. Moja obecność dawno przestała być dla niego tajemnicą. Odpowiedź przyjdzie błyskawicznie. „Zero”. Następnej nie będzie. Bo mogłaby brzmieć tylko: „Ze strachu”.

Przejrzałem aparaturę skafandra. Sprawdziłem ładunki energetyczne kalkulatora, pistoletu laserowego i reflektorów. Zablokowałem stery i uruchomiłem zapis. Włączyłem zdalne sterowanie i szybko, jakbym się bał rozmyślić, otworzyłem właz.

Cisza. Wszystkie wędrujące przestrzenią głosy, mowę gwiazd, ludzi i maszyn zostawiłem za sobą, w kabinie.

Przytrzymując się obrzeża włazu wypłynąłem na zewnątrz. Podeszwy butów przylgnęły płasko do pancerza. Zaczerpnąłem powietrza i zrobiło mi się gorąco. Gwałtownym ruchem, jeśli można mówić o gwałtowności w próżni, gdzie człowiek porusza się jakby wewnątrz ogromnej butli sprężonego gazu, podkręciłem zawór. Tlenu miałem dość. Co najmniej na dwanaście godzin. Nie musiałem sobie żałować.

Zapaliłem reflektor. Na pancerzu rakiety rozbłysły białosrebrzyste smugi. Skierowałem wzrok wyżej. Nie dalej jak cztery metry nade mną czerniała posępna, bezkształtna masa. Światło grzęzło w niej niby w niewiarygodnie gęstej chmurze. Inaczej niż przy statkach, pancerz pantomatu pokrywała jakby gruba warstwa sadzy. Brzegi lekko wypukłej tarczy rozbiegały się w ciemność, tylko zupełny brak gwiazd w zasięgu wzroku świadczył o jej ogromie.

Zrobiłem dwa kroki w kierunku dziobu. Stanąłem. Powierzchnia czarnego pancerza zafalowała i zbliżyła się groźnie do mojego kasku. Jakby sama wieczna noc próżni nachylała się nade mną. Przebiegł mnie dreszcz. Doznałem nagle uczucia, że spoza tej obitej czarnym aksamitem płyty śledzą mnie czyjeś oczy. Ujrzałem twarz. To nie była twarz człowieka. Ale zniekształcał ją grymas uśmiechu, jaki spotyka się czasem na Ziemi… w pewnych miejscach.

Wzdrygnąłem się. I nagle owładnął mną gniew. Co u licha! Przesiedziałem miesiąc w tym pudełku sardynek, żeby tu dotrzeć, a kiedy mam to wreszcie za sobą, zachowuję się, jakbym nigdy w życiu nie widział pola startowego. To tylko maszyna — powiedziałem sobie. Maszyna — powtórzyłem. — Narzędzie. Może odrobinę większe od innych. Powiedzmy, narzędzie do wszystkiego. Coś się stało. Zacięła się jakaś śrubka. Trzeba mu pomóc.

Na moment wyłączyłem magnesy. Ugiąłem nogi w kolanach, po czym wyprostowałem je nagłym ruchem. Niezbyt nagłym. I tak przedobrzyłem. Pośpiesznie włączyłem magnesy i wyrzuciłem w górę ramiona. Chwilę tarłem rękawicami szorstką powłokę, wreszcie podeszwy chwyciły. Zastygłem na czworakach, przyczajony jak przed startem do stumetrówki. Przez kilkadziesiąt sekund nie robiłem nic. Nagle zadźwięczało mi w uszach ulubione powiedzonko Mittiego: „Najlepiej nie robić nic, nic, nic, a potem sobie odpocząć…” Uśmiechnąłem się. Gdyby ktoś mnie teraz zobaczył, mieliby o czym mówić do końca życia. I nie tylko oni.

Do końca życia…

Przestałem się uśmiechać. Szczęki mi nabrzmiały. Podrzutem ramion poprawiłem pasy na plecach i poszukałem wokół siebie światłem reflektora. Nic. Jakby pod tą pokrytą kopciem skorupą kryły się tylko porzucone przed wiekami ruiny. Oderwałem stopę i z całej siły uderzyłem nią w pancerz. Ale do moich uszu nie dobiegł najcichszy dźwięk.

Загрузка...