9

Bezkresna zrudziała na jesieni łąka. Idealnie płaska. Powietrze jakby pełne kwiatowego pyłu, ale to tylko promienie słoneczne załamują się w prześwitujących tu i ówdzie spłachetkach wody, zmętniałej i skażonej rozkładem roślinnych szczątków. Przykry widok. Setki tysięcy hektarów oceanów i mórz na wszystkich kontynentach pokrywają hodowle metalurgicznych koncentratorów. Także przemysł chemiczny ma w tym swój udział. Jak tak dalej pójdzie, nie zostawią jednego archipelagu, na którym można by postawić żagle.

Cień maszyny, przesuwający się wolno po kożuchu roślin, lekko zmierzwionym jak zaniedbany trawnik, był ledwo widoczny. Nie śpieszyłem się. Tu nigdzie nie było daleko. Cel podróży i tak osiągnę zbyt wcześnie, kiedykolwiek by się to stało.

Mówiono mi, co tutejsze uprawy wysysają z wody morskiej, ale nie zapamiętałem tego. W każdym razie ruda jakiegoś metalu, odkładana, jak wszędzie, w rozwiniętych do absurdalnych rozmiarów główkach nasion. Koncentratory. Oto, jak można oszukać przyrodę. Coś tak na pozór odpornego na ludzką pasję przekształcania jak rośliny.

Sprawdziłem kurs. Ląd, do którego zmierzałem, leżał na wprost, w odległości nie przekraczającej stu dwudziestu kilometrów. Zabrałem mapy, ale nie musiałem w nie patrzeć. Pamiętałem stożkowaty kształt wysepki i rozległą, lekko pochyloną płaszczyznę hal produkcyjnych, rzuconych bezpośrednio na wodę. Jeszcze godzina, może półtora. Maszyna zwalniała, unosiłem się raczej, niż leciałem nad tą sztuczną łąką, która więziła wzrok jak mury i konstrukcje dawnych fabryk. Liście tych roślinek na dole nie znają wody. Pokarm czerpią wyłącznie z oceanu. Koncentratory muszą być suche, nad uprawami bardzo rzadko pojawiają się chmury. Deszcz nie pada nigdy. Przykry widok.

Zmieniłem położenie fotela i spojrzałem prosto przed siebie, gdzie poszarzały kożuch roślinności łączył się z nie mniej szarym niebem. Co nie znaczy, że myślałem o chwili, kiedy osiągnę ten punkt. Nie myślałem o niczym.

Maszyna zakołysała. Wiatr. Niezbyt silny, ale najmniejszy nawet ruch był czymś niezwykłym w tym martwym krajobrazie, na moment bodaj pozwalał o nim zapomnieć. Wyrównałem stery i nagle ujrzałem wyłaniający się zza widnokręgu blady zarys wyspy. Dobijałem do celu.


Lądowisko leżało pośrodku rozbiegających się promieniście torów sygnalizacyjnych. Jego okrągła, pomalowana na biało platforma przypominała starożytne wyobrażenia Słońca. Z czasów, kiedy oddawano mu cześć boską.

Zatoczyłem ciasny łuk i poszedłem pionowo w dół, celując w punkt przy samej krawędzi płyty. Była bliżej, niż przypuszczałem, wzrok okazywał się tutaj zawodny. Nie patrzyłem na wskazania przyrządów. Siadłem ciężko, niemal nie manewrując. Amortyzatory dobiły głucho, silnik przerwał na moment, zaskoczył znowu, po czym zgasł z cichym miauknięciem, schodząc w najniższe rejestry gamy. Osłony kabiny zapadły bezgłośnie w głąb kadłuba. Uderzyła mnie cisza. Tu na dole powietrze było nieruchome. Nie poczułem nawet śladu powiewu, jaki powinien powstać przy lądowaniu. Rozpalona od słońca płyta lotniska promieniała żarem. Dzień będzie upalny.

Dłuższą chwilę siedziałem bez ruchu, patrząc prosto przed siebie. Jakby ten, do którego przybyłem, miał za moment wyjść z płaskiej, kremowej hali przylegającej do lądowiska i pomachać mi na przywitanie.

Nikt nie wyjdzie. W hali zastanę jeden lub dwa maty, z wszystkimi informacjami, jakich może potrzebować człowiek zjawiający się na terenach przemysłowych. Jeśli na całym obszarze upraw pracuje pięć osób, to wszystko. Tu w każdym razie nie ma nikogo.

Przerzuciłem nogi przez poręcz i zeskoczyłem na płytę. Zadudniła głucho. Trzy, cztery metry niżej leżała powierzchnia morza. Równie martwa i nieruchoma! jak w promieniu dziesiątków kilometrów pod płaszczem roślin. Powietrze z minuty na minutę stawało się bardziej gorące, suche i ciężkie. Rozejrzałem się i zrzuciłem kombinezon. Wydostałem z kabiny spodenki kąpielowe i czapkę z długim, jakby okopconym daszkiem, zmieniającym barwę w zależności od oświetlenia. Nie poczułem się lepiej, ale przynajmniej skórze pozwoliłem swobodnie odetchnąć. Skoro już do płuc wciągam tylko kłęby rozgrzanego kurzu.

Płaszczyzna sztucznej wyspy otaczała półpierścieniem ląd, bardziej płaski, aniżeli wynikało z mapy. Wierzchołki porosłych zbitą roślinnością wzgórz zaledwie wystawały spoza anten wieńczących zabudowania. Za halą wybiegał w morze szeroki pomost, czy raczej droga, wzdłuż której ciągnęły się bliźniaczo podobne do siebie ażurowe konstrukcje. Tam go znajdę. Jeśli, oczywiście, nie wezwano go akurat do Singapuru. Albo nie wybrał się na ryby.

Szedłem powoli przez płytę, mrużąc rażone słonecznym blaskiem oczy. Buty ciążyły mi nieznośnie, ale nie odważyłbym się dotknąć bosą stopą tej jedynej w swoim rodzaju patelni. Pomyślałem o pantomacie i jego pancerzu. Nie. Nigdy nie potrafię sprecyzować, co wtedy czułem. Rok temu.

Tak, to już rok. Cała ta historia stała się nierzeczywista, jakbym kiedyś bardzo dawno czytał taką książkę i zabawiał się potem dowolnym uzupełnieniem jej fabuły. Nie potrafię powiedzieć, co zdarzyło się naprawdę, a co było tworem mojej własnej wyobraźni. Tak jak wszystko, co nastąpiło później. Do pewnego momentu.

Przyspieszyłem. Hala rosła przede mną, za przeźroczystą ścianą stały widoczne puste sale, korytarze, otwarte na oścież drzwi i pulsujące rytmicznie gardziele klimatyzatorów. Nieźle byłoby wejść do środka, znaleźć jakąś zaciszną niszę, rozsiąść się wygodnie i pomyśleć, co dalej. Pod warunkiem, że jest coś do wymyślenia.

Z lewej wysoka na pięć, sześć metrów ściana biegła prostym, ślepym murem niemal do przeciwległego krańca platformy. Na prawo od wejścia, znacznie bliżej, urywała się nad brzegiem morza. Już chwilę temu wypatrzyłem przylepiony do niej, zawieszony nad wodą, wąski jak kładka pomost. Skierowałem się w jego stronę. Wszedłem po kilku blaszanych schodkach i znalazłem się w cieniu. Poczułem na twarzy ruch powietrza, przez plecy przebiegł mi przyjemny dreszczyk. Przystanąłem i spojrzałem w dół. Półtora metra niżej ścielił się zbity płaszcz drobniutkich roślin, z których każda dźwigała czerwoną główkę wielkości kurzego jaja. Z bliska wyglądało to zabawnie. Pod warunkiem, że patrzyło się pionowo w dół, nie sięgając wzrokiem do krańców otaczającej wyspę przestrzeni oceanu. Wtedy te roślinki stawały się na powrót obce. Było w tym widoku coś okrutnego.

Wyprostowałem się i szybkim krokiem ruszyłem dalej. Zza załomu ściany wynurzyła się budowla, przypominająca monstrualnie wielki silos. Zbiornik gotowej rudy. Było ich więcej. Do skrajnego, leżącego najbliżej morza wbiegały płaskie tasiemki transporterów.

Poniżej piętrzyły się wsparte na stalowych zastrzałach konstrukcje destylatorów i chłodni. W równych odstępach czerniały opatrzone żółtymi tabliczkami węzły energetyczne. Ciche mlaskanie eskalatorów zmieszało się z dalekim buczeniem pomp i rytmicznym stukotem dobiegającym z wnętrza agregatów. Życie metalurgicznego kolosa płynęło zwykłym trybem. Życie to nie najlepsze słowo. W zasięgu wzroku śladu żywej istoty, jeśli nie liczyć oszukanych roślin.

Przestrzeń za halą przypominała osnowę rozpiętą na staroświeckim warsztacie tkackim. Tysiące, może dziesiątki tysięcy kolorowych kabli, światłowodów i transporterów zbiegło się promieniście w miejscu, z którego brał początek pomost produkcyjny. Musiałem iść samym skrajem platformy, uważając, by nie stracić równowagi i nie znaleźć się w objęciach koncentratorów. Nawet jeśli nie można się w tym utopić, trudno o mniej sympatyczną kąpiel. Nie była to droga przeznaczona dla ludzi, zaszedłem jednak za daleko, żeby się cofać. Gdzieniegdzie przeskakiwałem metrowej grubości rury, załamujące się ciasnymi łukami i znikające w przybrzeżnym gąszczu. Za którymś razem omal nie wylądowałem w wodzie. Zatrzymałem się centymetr nad krawędzią i poczekałem, aż odzyskam oddech.

Brzeg sztucznego lądu był tu wcięty, w dół schodziły proste blaszane stopnie. Półtora metra niżej widniała podługowata platforma, jakby położona bezpośrednio na roślinnym płaszczu. Opisywała półkole i łączyła się z właściwym pomostem w jego najwęższym odcinku. Ta pomocnicza kładka tonęła w półmroku, płyta i zbudowane na niej konstrukcje rzucały głęboki cień. Tylko gdzieniegdzie zdobiła ją wycinanka słonecznych prześwitów.

Zszedłem dwa stopnie niżej i zatrzymałem się. U końca kładki, w miejscu, gdzie cień był najgłębszy, zauważyłem jakiś ruch. Wstrzymałem oddech. Moim pierwszym odruchem było przypaść do schodów, ukryć się. Zdobyć choć minutę, żeby pomyśleć. Teraz. Jakbym dotychczas nie robił wszystkiego, żeby nie dopuścić do siebie nie myśli nawet, ale jednego przelotnego napomknienia, ku czemu zmierzam.

Potrzymało mnie tak chwilę. Dość, żeby człowiek ukryty dotąd pod wspornikiem, odwrócił głowę i spostrzegł mnie stojącego bez ruchu. Widziałem go coraz wyraźniej. Wzrok przyzwyczajał się powoli do zmienionego oświetlenia.

To był on. On? Mniejsza z tym. Mniejsza o zaimki.

Wyprostował się powoli i zrobił krok w moją stronę. Na sekundę słońce oświeciło jego twarz. Błysnęła bielą i znikła za granicą cienia. Znieruchomiał ponownie. Dzieliło nas jeszcze kilkanaście metrów kładki. Z lewej, wysoko, krawędź sztucznej wyspy. Na prawo, tuż pod nogami, biegnący ku widnokręgowi gąszcz głowiastych roślin. W głębi, poprzez mosty i kratownice konstrukcji, majaczą zarysy wzgórz.

Szedł teraz, nie śpiesząc się, odmierzonym krokiem jak w czasie marszu przez góry. Zawsze tak chodziłem. I te ruchy ramion, jakby torował sobie drogę w gęstym poszyciu.

Był blisko. Coraz bliżej. Widziałem już tęczówki jego oczu. Kości skroni mocno zarysowane, kapkę zbyt wysokie czoło, wydatny nos, któremu od dziecka miałem sporo do zarzucenia. Lekko wydęte wargi, broda ucięta równo jak nożem nieco poniżej miejsca, gdzie stawała się zbyteczna. Twarz człowieka, który wie, czego chce. Ale byłem ostatnim, kogo mógł zwieść ten jej wyraz.

Doszedł wreszcie i zatrzymał się. Postawił nogę na pierwszym stopniu, pochylił się i oparł obiema dłońmi na kolanie. Potem dopiero uniósł głowę i przyjrzał mi się. Zrobiłbym to kubek w kubek tak samo. I tak samo nie wiedziałbym, co powiedzieć.

Mijały sekundy. Z sekund robiły się minuty. Każdy mimowolny świadek tej sceny zapamiętałby ją do końca życia. Powiedzmy, na długo. Do końca życia to teraz nic nie znaczy.

Gdyby się wspiął na palce, mógł chwycić mnie za nogę. Nie poruszyłem się z tego trzeciego czy czwartego stopnia poniżej powierzchni płyty. Patrzyłem na niego, jakbym przyglądał się własnemu odbiciu w nisko położonym lustrze wody. Ale to nie było odbicie. To byłem ja.

— No? — rzucił wreszcie. Głos. Nie wziąłem pod uwagę głosu. Będzie trudniej, niż mogłem przypuszczać.

Milczałem. Nie przyszedłem mówić. Trudno, żeby o tym nie wiedział.

Zdjął nogę ze stopnia, wyprostował się i niedbałym ruchem ulokował ręce w kieszeniach spodni. Miał na sobie cienki roboczy kombinezon, niegdyś biały. Jego oczy znalazły się na wysokości moich kolan. I nie patrzył wyżej.

— No? powtórzył już innym tonem. Jakby z czegoś zrezygnował. Albo pojął, że zamysł, jaki przez chwilę rozważał, prowadzi donikąd.

Poczułem, że tracę równowagę. Zawirowało mi w oczach. Zachwiałem się i musiałem zejść stopień niżej, żeby nie polecieć do przodu. Upał — przebiegło mi przez myśl. Zaczerpnąłem głęboko powietrza i nagle ogarnął mnie spokój. Moje mięśnie zwiotczały. Uprawy, pomost, konstrukcje, całe otoczenie i on sam, wszystko to zbiegło się do normalnych wymiarów.

— Tak — mruknąłem. — Tak to wygląda…

Dopiero, kiedy usłyszałem te słowa, zdałem sobie sprawę, że wypowiedziałem je na głos.

Obejrzał się. Pożałował czegoś, co zostawił na górnym pomoście. Może o czymś zapomniał.

— Masz robotę? — spytałem. — Nie przeszkadzaj sobie.

Ponownie odwrócił głowę i zmierzył mnie spojrzeniem od butów do czubka głowy. W jego twarzy nie drgnął żaden mięsień. Nie wyrażała nic.

— Właśnie czekałem na zaproszenie — burknął. — Ładnie, że o tym pomyślałeś…

Też bym tak powiedział. Jota w jotę to samo.

Zszedłem dwa stopnie niżej, obejrzałem się i usiadłem. Wyprostowałem nogi lokując je blisko krawędzi, żeby zostawić przejście. Na wypadek gdyby chciał usiąść mi na kolanach. Oparłem się na łokciach i zapatrzyłem.

Tu, na dole, umilkło nawet buczenie i postukiwanie zespołów produkcyjnych. Jest ciepło i cicho. Powietrze nagrzane jak nad prawdziwą łąką, zbiegającą ku rzece. Ale czegoś brak. Coś sprawia, że w tej ciszy narasta osobliwe napięcie. Nawet groźba.

Już wiem. Owady. Nie ma owadów. Nie ma tego wszechobecnego brzęczenia skrzydeł, bez którego nie może się obejść żadna prawdziwa łąka. I które ciszę napełnia spokojem.

— Masz zamiar tu zostać? — dobiegł mnie jego głos.

Czy mam zamiar? Nie mam żadnego zamiaru. Tak, jakby nie wiedział. Ta kpiąca nutka w jego tonie to złudzenie. Autosugestia.

Wzruszył ramionami, rozejrzał się leniwie, po czym usiadł kilka stopni niżej, bokiem do mnie. Nie musiało mu być zbyt wygodnie. Szerokość blaszanych płytek nie przekraczała dwudziestu centymetrów. Ale sprawiał wrażenie, jakby ta pozycja spełniała akurat to, czego od niej oczekiwał. Potrząsnął głową i przygładził włosy. Spadały mu nisko na kark. Były długie. Inaczej niż moje. To znaczy nigdy przedtem ich nie zapuszczałem. Może dlatego mógł tu chodzić bez czapki.

Upał. Musiałem podciągnąć nogi, krawędzie nagrzanych stopni parzyły w łydki jak płomień. Dziwne, że poczułem to dopiero teraz. W zbitym płaszczu roślin nie lśni bodaj kropla wody. A przecież to ocean. Prawdziwy ocean, nie żadna zatoka czy inny atol.

— A gdyby? — powiedziałem z udanym namysłem. — Gdybym, chciał zostać? Zamieniłbyś się?

Zesztywniał. Przez chwilę myślałem, że wstanie, ale wyprostował się tylko. Przymrużył oczy. Pozostały z nich wąskie szparki. Tak to wygląda. Jeszcze jedno rozczarowanie.

— To było świństwo — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Oczywiście wiesz o tym. Przyjechałeś. Myślę, że potrzebowałeś tego, żeby usłyszeć to także ode mnie. No to słuchaj. Przez myśl mi nie przeszło, żeby cię szukać. Ale skoro już jesteś, mogę ci wyświadczyć tę grzeczność i oznajmić, że to było świństwo. Sądzę poza tym — uniósł brwi, posyłając mi z dołu krótkie spojrzenie — że to już wszystko, czym mogę ci służyć. Na twoim miejscu pomyślałbym o powrocie.

— Chcesz mnie odprowadzić? — spytałem zimno.

Milczał chwilę. Wreszcie skinął głową.

— Dobrze — burknął. Wstał, przeciągnął się i zaczerpnął powietrza. Podniosłem się również. Omiotłem wzrokiem otoczenie, zatrzymując się chwilę na widocznych w dali zarysach lądu.

— Tam mieszkasz? — spytałem.

Poszedł za moim spojrzeniem. Jego twarz stężała.

— Tam — warknął.

— Jesteś sam?

Byłem zaskoczony, jak gładko mi poszło. On też.

— A więc po to przyjechałeś — wybuchnął. — Mogłem się był domyślić. Nie krępuj się. Co chcesz wiedzieć? A może już wiesz? Tak, jest tutaj. Zaraz ją zawołam. Zrobimy jej niespodziankę.

Przed oczami stanął mi nagle obraz z mojego snu. Omal się nie uśmiechnąłem.

— Nie będziemy chyba mówić sobie po imieniu — powiedziałem, pozornie od rzeczy.

To go zastanowiło. Przyjrzał mi się inaczej niż dotychczas. Jego wzrok odrobinę złagodniał. Ale tylko odrobinę. Skórę na szczękach miał dalej jak nadmuchaną. Nie znosiłem tego u siebie.

— Nie po to przyjechałem — mówiłem, ważąc słowa. — W ogóle po nic. Nie udawaj, że nie wiesz. Te kwestie możesz wykreślić. Chyba że — zawiesiłem głos i odczekałem chwilę, po czym dokończyłem półgłosem — tym razem ty tego potrzebujesz. Jeśli tak, służę. Nie żałuj sobie.

Odwróciłem się i wyszedłszy na płytę, zacząłem iść w stronę hali. Po kilkunastu sekundach usłyszałem za sobą kroki. Oczywiście. Miał mnie odprowadzić.

Są razem. Nieźle im się przysłużyłem. Co do niej, nie mogłem mieć pewności. Może doszła do wniosku, że tak jest lepiej? Albo przyjęła to po prostu, jak za pierwszym razem, bez roztrząsania i dzielenia włosa na czworo. One to czasem potrafią. Co innego jeśli chodzi o niego. Ten może o sobie powiedzieć, że dostał szkołę. I bierze ją w dalszym ciągu. Jego oczy, kiedy spytałem, czy jest sam. A przecież zrobiłem to bez żadnej myśli, najzupełniej niespodziewanie dla samego siebie. Nie chodziło mi o nic. Poza, być może, jednym: otarciem się o granicę pewnego kręgu w mojej pamięci. Jeśli to miała być próba, wypadła nieźle. Nie poczułem nic. I nagle zdałem sobie sprawę, że tego jednego on nie pojmie nigdy. Że przy wszystkim, co nas łączy, ta jedna jedyna sprawa legła murem między mną a nim, tworząc z nas odrębnych ludzi. Jeśli już sięgać do wielkich słów. Ale tak było naprawdę.

Są razem. Poczułem lekkie ukłucie w sercu. Fina? Wzruszyłem ramionami. Poświęciłem zbyt wiele, żeby zapomnieć, aby teraz wracać chociażby przelotnym, nieuświadomionym do końca wspomnieniem. Od początku sprawa była przesądzona, nawet przed obejrzeniem przygód tego fircyka z reklamówki. Nonsens.

Nonsens, tak. Ale nie dla tego, którego kroki słyszę teraz za sobą, a który myślał nie podobnie jak ja, ale tak samo. Zabawne. Minął niecały rok, a już nie rozumiem siebie samego, który opuścił część własnej świadomości. Nie własnej. Mojej. O to chodzi. Zajął się czym innym. Nie był osławionym bohaterem, „pilotem wszechczasów”, ale wziął sobie ożywioną czy raczej wyhodowaną powtórnie dziewczynę, którą kochaliśmy kiedyś. To znaczy kochał. Do licha z tymi liczbami, mnogą i pojedynczą.

— Zrobili ci nowy zapis? — rzuciłem, nie oglądając się. — Jak to się nazywa? Aktualizacja, prawda?

Usłyszałem jego oddech. Zbliżył się. Szedłem coraz wolniej.

— Nie — mruknął. — Nie dzieje się tu nic, co koniecznie musiałbym zapamiętać. Bez czego przestałbym być sobą. Nie to co ty — w jego głosie zabrzmiała kpina.

— To dobrze — powiedziałem.

Przemilczał to. Nie mruknął nawet. A przecież miał prawo pomyśleć. Nawet powinien.

Ostatnie metry przylepionej do hali galeryjki. Jeszcze kilka kroków i stanąłem na zalanej słońcem płycie lotniska. Jak okiem sięgnąć bezchmurne niebo, zmatowiałe i zrudziałe. Platforma wyspy, a także czekająca kilkadziesiąt metrów dalej moja maszyna wyglądają jak pociągnięte białą, fosforyzującą farbą. Upał jakby zelżał. A może przyzwyczajałem się po prostu.

Ten skurcz w okolicy serca, kiedy powiedział, że są razem. Coś, czego dotychczas nie zaznałem. Jakby przypływ irracjonalnego żalu. Takiego bez oglądania się za siebie.

Dziecinada. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, o czym myślałem zamknięty w gigantycznym kokonie pantomatu. Kiedy stałem przed drzwiami ośrodka dyspozycyjnego, słysząc niemal wokół siebie bieg przetwarzanych, gromadzonych i ekspediowanych w kosmos informacji. Uderzyło mnie wówczas, że argumenty, których użyłem w dialogu z Grenianem, tkwią w określonym klimacie i że to jest ten sam klimat, jaki odnalazłem tam, wewnątrz. Mogło to dowodzić ich racji. Musiało tak być, biorąc na zdrowy rozum. A jednak temu właśnie przede wszystkim, jeśli nie jedynie temu, przeczyło to bezsensowne ukłucie w sercu, które przed chwilą na moment wytrąciło mnie z równowagi. Żaden człowiek nie wchodził w grę. Tego byłem pewny. Nawet ten, którego oddech czułem już niemal na karku.

Wydłużyłem krok. Jeszcze kilkanaście metrów i znalazłem się w cieniu padającym od maszyny.

Stanąłem i odwróciłem się. Poczekałem, aż podejdzie, po czym uśmiechnąłem się.

— Pokażesz mi wyspę? — zaproponowałem, wskazując głową kabinę.

Pomyślał chwilę. Niezbyt długo. W końcu odpowiedział uśmiechem. Jego twarz stała się przy tym niemal obca. Nie znałem jej takiej. Powinienem to robić możliwie rzadko. A najlepiej wcale.

Minął mnie bez słowa, po czym opierając prawą rękę na progu, jednym wyrzutem ciała znalazł się w kabinie. Stałem bez ruchu patrząc, jak lokuje się w tylnym fotelu. Szło więcej niż gładko. Robił, co chciałem, jak dobrze wychowany uczeń. Mniejsza, czy wiedział, czy nie. Teraz to już naprawdę bez znaczenia. Skoro mam go tutaj, w kabinie, zaraz za fotelem pilota.

Zająłem swoje miejsce i zapuściłem silnik. Zaskoczył od razu. Powierzchnią płyty niosło się delikatne granie. Zwiększyłem obroty i pchnąłem stery. Maszyną targnęło raz i drugi-

— Uważaj — burknął. — To nie rakieta. Zapomniałeś już, jak latają zwykli — zawahał się — ludzie…

— Chciałeś powiedzieć „śmiertelnicy”? — uśmiechnąłem się.

Byliśmy już na wysokości trzydziestu metrów. Przełożyłem stery i wziąłem kurs na wyspę. Pod nami rozścielało się morze przykryte rudawą roślinnością. Wyspa rosła w oczach.

— Co do tego, czy to było świństwo — powiedziałem starannie akcentując słowa — pozwolę sobie zauważyć, że wtedy nie było nas jeszcze dwóch. Sam wszystko zaplanowałeś. Dziwne, że muszę o tym mówić. A może tak daleko odszedłeś od tamtych czasów, że wydaje ci się to niemożliwe?

— Mniejsza z tym — burknął, odczekawszy kilka sekund. — Świństwo pozostaje świństwem. A czy odszedłem i jak daleko, możesz się kiedyś przekonać…

W jego głosie zabrzmiała nutka groźby. Chociaż nie. Raczej ostrzeżenia.

— Ostatnio ciągle spotykają mnie niespodzianki — powiedziałem lekkim tonem. — A co jedna, to zabawniejsza. Ty też masz coś dla mnie?

Zaśmiał się. Nie był to wesoły śmiech. Ani miły. Odniosłem nagle wrażenie, że ja zaśmiałbym się inaczej. Idiotyczne.

— Poczekaj cierpliwie — mruknął. — Coś chyba wymyślimy… — zaakcentował to ostatnie słowo. Jakby chciał podkreślić, że w pojedynkę nie wskóramy niczego. Przynajmniej niczego, co zasługiwało na wzmiankę.

Wyspa pociemniała. Jej wzgórza stały się zielone, widać już było korony luźno stojących drzew. W jednej z dolin zamajaczyły mi przez chwilę kolorowe dachy.

— A propos niespodzianek, rzuciłem, zwiększając obroty silnika — zrobiłem im kawał. Norinowi, Cullenowi, wszystkim. Wykradłem z magazynu na Bruno mój genofor i zapis osobowości. Jeśli się nie mylę, powinny teraz wchodzić na orbitę Neptuna. Dałem im dobre przyśpieszenie, wyrzucając z rakiety. Przyszło mi na myśl, że moglibyśmy pociągnąć rzecz dalej. Ty jesteś z pierwszego zapisu, zdjętego po powrocie z Europy. Oczywiście u nas w domu jest jego powtórka, wykonana… no, po tym pożegnaniu na starym lotnisku. I nie ma w tej chwili innego słoiczka, z którego moglibyśmy się odrodzić, ty czy ja. Rozumiesz? Pomyśl chwilę. Hodowca koncentratorów i pilot wszechczasów wracają nagle do jednej postaci, sprzed roku. Stają się na powrót facetem z Zespołu, którego ściągnięto na Ziemię, żeby go poddać „operacji wieczność”. Nie sądzisz, że tego nie da się już schować pod pierzynę? Że za dużo ludzi wie o tej całej hecy z pantomatem? Co ty na to?

— Nie — rzucił twardo. — Kawał nie byłby nawet głupi. Po prostu żaden. Poza tym — dodał — znowu myślisz o sobie. Tylko o sobie…

— Mylisz się — powiedziałem spokojnie. — Nie tylko. Myślę także o tobie. Jakim byłeś.

— Już nie jestem tym, o którym możesz wiedzieć wszystko — parsknął. — Jeśli wiedziałeś kiedykolwiek. Co do mnie, mam na ten temat wyrobione zdanie…

— Zmieniłeś się — ogarnęła mnie nagle zimna wściekłość. — Stałeś się lepszy — warknąłem. — Zapominasz, że istniejesz tylko dlatego, bo chciałem, żebyś istniał. Dla kawału, rozumiesz? Jesteś dowcipem. Żarcikiem. Możesz sobie mówić, że głupim. Jeśli ma ci to w czymś pomóc. Ale niczego nie zmienisz.

— Nie ty — wycedził — nie ty, braciszku… — jego krtań była zaciśnięta, z trudem zmuszał ją do wydawania głosu. — To byliśmy my — rzucił twardo. — I nie mylisz się, że zmądrzeliśmy od tego czasu. Ale tylko w połowie…

Zaśmiałem się. Jednym szarpnięciem podciągnąłem rączkę obrotów do oporu. Ściany kabiny zadrżały. Maszyna wyrwała do przodu jak wystrzelona. Śmiałem się cały czas. Sekundę, może półtorej szedłem skośnie w górę, po czym błyskawicznie odepchnąłem stery na całą długość ramion. Silnik zawył. Zaparłem się nogami, żeby nie polecieć twarzą na przednią szybę, która znalazła się bezpośrednio pode mną. Nie trwało to wszystko więcej niż dwie sekundy, zdążył jednak pochwycić mnie obiema dłońmi za ramiona. Poczułem, że jego palce wpijają mi się w ciało i wiedziałem, że nic już nie może zrobić. W ostatniej chwili ujrzałem lecącą na mnie z potworną szybkością rudozielonkawą ścianę oceanu. Jedno uderzenie, jeden jedyny cios jak błysk jądrowego wybuchu, ból, na który czekałem, nie nastąpił, nie nastąpiło już nic. Do ostatniego ułamka sekundy w kabinie panowało milczenie. Jeśli nie liczyć mojego śmiechu.


Stałem na dnie ogromnego gazowego leja, wirującego leniwie i pełnego światła. Jego ściany układały się z poziomych segmentów i za każdym obrotem zmieniały barwę. Poczułem nieznośny ucisk pod czaszką, jakby cały ten gigantyczny stożek wgniatał mnie z nieubłaganą siłą w podłoże. Nie była to ziemia, nic stałego, zaczynałem się dusić, ale nie mogłem otworzyć ust, żeby zaczerpnąć powietrza. Byłem nagi, czułem to, chociaż nie doznawałem chłodu, nie miałem nawet kasku, który w tej atmosferze musiał być niezbędny. Zdobyłem się na nadludzki wysiłek i krzyknąłem, ale nie usłyszałem własnego głosu. Kręgi nade mną jakby przyśpieszyły. Ich blask odbierał mi zdolność myślenia, ból w oczach stawał się nie do wytrzymania. Powoli, jakbym unosił stukilowy ciężar, sięgnąłem ręką do powiek. Były zamknięte. Zdumiony, otworzyłem je palcami i nagle cała ta świetlista karuzela zapadła wraz ze mną w ciemność. Pozostał jeszcze jakiś nikły, czerwonawy odblask gdzieś bardzo daleko, ale tym się nie przejmowałem. Poszukałem wokół siebie. Moje palce namacały elastyczną powłokę, uchwyty, poręcze. Fotel. Siedziałem w fotelu. To stanowczo więcej, niż mogłem marzyć.

Ból w czaszce ustępował powoli. Zamknąłem oczy i odczekałem chwilę. Wiedziałem, że coś muszę zrobić. Dociec, o co tutaj chodzi i czy mogę jakoś zapobiec, jeśli sprawa będzie się przedłużać. Zacisnąłem pięści i próbowałem zebrać myśli. Nic z tego. Zadanie przekraczało moje siły. Przesiedziałem jeszcze kilkanaście sekund, równie dobrze mogły to być minuty, po czym spróbowałem wstać. Poszło nadspodziewanie łatwo. I nagle przypomniałem sobie. Jestem na Bruno, w gabinecie diagnostycznym. Przyglądam się technikom. Jest ich dwóch, nie tak jak za pierwszym razem w Centrali.

Tak, ale to tutaj nie jest gabinetem diagnostycznym ani żadnym innym. Czyli, że tamci skończyli. W takim razie powinienem… nie, nie pamiętam. Niczego nie powinienem. Jeśli, to tkwić w fotelu i czekać, aż zdejmą mi ten idiotyczny zapis.

Poczułem, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Zapis. To słowo poruszyło mnie bardziej, niż powinno. Nie ma się co łudzić. Jeśli nie jestem w gabinecie diagnostycznym, to może znaczyć tylko jedno. Nie udało się.

Pamiętałem już wszystko. Niemal wszystko. Rozwaliłem pantomat, wróciłem i od kilku dni myślałem, co dalej. Rozmawiałem z Norinem i Grenianem. Postanowiłem, że złożę wizytę w skarbcu genoforów.

Na tym film się urywa. Jeśli jestem tutaj, w miejscu niepodobnym do niczego, to znaczy, że nie zdążyłem z tą wizytą. Albo że się nie udało. Mniejsza z tym. Nie udało się — to właściwe określenie. Tak czy inaczej.

Oprzytomniałem. Wyprostowałem się i przejechałem palcami obu rąk po twarzy. Była w porządku. Spojrzałem w stronę, gdzie po zniknięciu tego wirującego leja pozostał świetlisty ślad. Był tam nadal. Przekształcił się w duże, płonące pomarańczowo litery: „Wyjście”.

Sztywno wyprostowany ruszyłem przed siebie. Drzwi ustąpiły przy lekkim dotyku. Wszedłem do jasno oświetlonego pomieszczenia, przypominającego wnętrze szafy. Moje oczy odwykły od blasku, kiedy mogłem je otworzyć, ujrzałem, że na ścianie wisi zwykłe, prostokątne lustro, a obok niego, na stalowym haczyku, roboczy skafander. Zdjąłem go stamtąd i przymierzyłem. W sam raz. Oczywiście. Pomyśleli o wszystkim. Mają to poukładane i opracowane w drobiazgach.

Nie spojrzałem nawet do lustra. Włożyłem kombinezon, wygładziłem go starannie i otworzyłem drzwi. Tak, to Bruno. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek byłem w tym pokoju, ale rysunek iluminatorów, wykładzina ścian i charakterystyczne załamania konstrukcji nie pozostawiały wątpliwości.

No, a przede wszystkim oni. Grenian, Norin, Mitti, jeszcze dwóch innych. I ci sami dwaj technicy, którzy mnie maglowali w sąsiednim gabinecie. Kiedy to było? Wczoraj? Tydzień temu? Mniejsza z tym.

Umilkli na mój widok. Przerwałem im. Właśnie skończyli pracę. Ich ręce leżały jeszcze na pulpitach pod rozjaśnionymi ekranami. Przyglądali się, jak przychodziłem na świat. Transmisja z sali porodowej. Pouczające.

Zrobiłem kilka kroków w stronę drzwi, widniejących w przeciwległej ścianie i przystanąłem. Przyjrzałem im się, przenosząc powoli wzrok z jednego na drugiego.

— No i macie mnie — wychrypiałem. Chwilę musiałem walczyć o zaczerpniecie tchu, tłumiąc ataki kaszlu. Z mojego gardła wyparowała wilgoć jak z rozpalonego rondla. Rozglądałem się, szukając kranu. Wtedy jeden z techników wstał, podszedł do zasobnika pod ścianą, napełnił kubek i podał mi go. To nie była woda. Jakiś lekko musujący płyn, kwaśnawy i bez smaku. Wypiłem i poczułem się lepiej. O tyle, że mogłem postać jeszcze chwilę i poczekać, co będą mieli do powiedzenia. Nie mówili nic. Utkwiłem wzrok w Norinie. Pomyliłem się. Uciekł z oczami, przełknął ślinę, przy czym jego grdyka wykonała dwa szybkie podskoki, ale milczał nadal. Proszę. Nawet on.

Oddałem technikowi kubek i rozejrzałem się. Nie, nie byłem tu nigdy. Może dawniej, jako stażysta, ale wtedy z całą pewnością ta kabina wyglądała inaczej. „Pomieszczenia rehabilitacyjne” nikomu się jeszcze nie śniły.

Teraz była to pracownia. Prawie całe półkoliste wnętrze wypełniała aparatura. Stąd śledzili proces „oddziaływania na białka”. Tu przynosili swoje słoiczki, kiedy oryginałom zdarzyła się nieodwracalna przykrość. A więc tak to wygląda.

Przez chwilę wodziłem spojrzeniem od jednego pulpitu do drugiego. Były takie jak wszędzie. Jeszcze jeden blok informatyczny, może odrobinę bardziej rozbudowany. Przeznaczenia niektórych przystawek nie próbowałem nawet odgadnąć. Nie było mi to do niczego potrzebne, a poza tym wolałem nie wiedzieć. Przynajmniej w tej chwili.

Ciekawe, czy wszystkie obiekty pozaziemskie wyposażyli w podobne zestawy. Raczej nie. Stacja na Bruno stanowiła centralę dla pewnego obszaru Drugiego Pasa. Tak czy owak nie myliłem się wtedy. Mogli zrobić to tutaj. Odmówili wyłącznie ze względu na okoliczności. Bo sam tego chciałem. W związku z Fina.

Przeciwległe drzwi otwarły się nagle na całą szerokość. Obecni drgnęli i pośpiesznie zwrócili głowy w tamtą stronę. Norin wstał, niezgrabnie odsuwając fotel.

Z półmroku korytarza wyłoniła się sylwetka mężczyzny w roboczym kombinezonie.

Takim samym jak mój. Był mojego wzrostu i mojej budowy ciała. Twarz jak moja. Źle powiedziałem. Moja po prostu.

Przebiegło mi przez myśl, że to trzeci. Że coś poknociłem, nie uwzględniłem jakiegoś czynnika, o czymś zapomniałem. Dałbym teraz nie wiem co, żeby wiedzieć, co się zdarzyło, od kiedy wyszedłem z gabinetu diagnostycznego. Ale tego właśnie nie dojdę nigdy. Po prostu nie było mnie wtedy. A raczej to teraz nie istniał już tamten ja, który spędził ten okres wśród żywych. Wariactwo.

Spostrzegł mnie, przeszedł jeszcze dwa kroki i stanął. Jego twarz wykrzywiła się w uśmiechu.

— Nie udało się, Dan — powiedział przeciągając sylaby.

Gdzie ja to słyszałem? Nigdzie. Sam to pomyślałem, kilka minut temu. Ale przypomniałem sobie co innego. Ustaliliśmy z nim, że nie będziemy mówić sobie po imieniu. Kiedy to było? Przez moment zaświtała mi idiotyczna nadzieja, że odzyskałem wiedzę o czasie, kiedy nie istniałem. Bzdury. To był sen. Nic więcej. I to grubo wcześniej, zanim trafiłem do pewnego gabinetu, tu na tej stacji.

— Nie udało się — mruknąłem. — Oto właściwe słowo. Jeśli jednak masz na myśli coś, o czym nie wiem, bądź łaskaw poczekać — dodałem. — W końcu możesz się mylić.

— Nie tym razem — burknął. Uśmiech znikł z jego twarzy. Tak było lepiej. — To ty się pomyliłeś — ciągnął ponuro. — Zabrałeś nie ten słoiczek, co należało. Wykiwali cię. Jest tutaj dziewczyna… ale o tym wszystkim rzeczywiście nie możesz wiedzieć — zaśmiał się krótko. — No, nic. Opowiedzą ci. Dowiesz się ciekawych rzeczy. Ja mam to już za sobą. W ogóle zabrali się do mnie wcześniej. Ziemia, rozumiesz. Ty byłeś dalej. No więc za chwilę będziesz wiedział. A jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci na myśl powtórzyć tę zabawę, to… — urwał. Nie było to powiedziane ot, tak sobie. Za dobrze znałem ten głos.

Odwrócił się do mnie tyłem. Lewą nogę wysunął pół kroku do przodu, ręce położył na biodrach i pochylił się, jakby miał zamiar skoczyć. Chwilę patrzył na nich, po czym nagle wyprostował się, posłał mi kosę spojrzenie i ruszył ku wciąż jeszcze otwartym drzwiom. Nie dochodząc do nich przystanął, obejrzał się ponownie i zachichotał cichym, urwanym śmiechem.

— No to nas macie — powiedział. — Mnie i jego. Co zresztą wychodzi na jedno. Zrobiliście swoje. Pomyślcie, co dalej. I nie radziłbym zwlekać z tym zbytnio. On… to jest my — poprawił się — nie umiemy czekać. Przychodzą nam wtedy pomysły. Poza tym czekają na mnie. Nie chciałbym być niegrzeczny.

Nie śmiał się już. Zrobił ruch głową w stronę Greniana, jakby chciał podkreślić, że to, co powiedział, było skierowane do niego i tylko do niego, po czym wyszedł, spokojnie zamykając za sobą drzwi. Pomyślałem, że nieźle to zrobił. Nie potrafiłbym lepiej.

Загрузка...