2

Dom był cichy jak wnętrze groty. Wszedłem przez zawsze otwarty taras i zatrzymałem się pośrodku hollu. Powiodłem wzrokiem po fotelach, kwiatach, rozrzuconych skrawkach folii. Nic się nie zmieniło, Ściany pokrywała ta sama ozdobna aparatura, którą bawiłem się jako pięcioletnie dziecko. W pewnej chwili mój wzrok spoczął na ulubionym fotelu ojca, stojącym bokiem do kominka. Stwierdziłem, że jego poduszka jest lekko wgnieciona, jakby ktoś siedział tam jeszcze kilka sekund temu i nagle uprzytomniłem sobie, że wróciłem do domu. Ale nie było to uczucie z tych, które przynoszą spokój.

Wszedłem po krętych schodkach, prowadzących do antresoli. Poprzedzał ją niewielki przedsionek z rozsuwanymi szklanymi ścianami, za którymi widniała żółtoszara o tej porze roku trawa. Zbocze spadało ostro w dół, przechodząc w porośniętą krzewami kotlinkę, opływającą parter.

Lubiłem tu przychodzić. Pozostali domownicy czynili to rzadko. Matka nigdy. Ojciec był konstruktorem światłowodów, nikt nie mógł przewidzieć, co i jakim głosem odezwie się raptem w jego pokoju.

Poczułem się zmęczony. Przywarłem plecami do framugi i przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, przede mną stał ojciec. Nie słyszałem jego kroków, odgłosu otwieranych drzwi, najmniejszego szmeru.

— Cześć, tato — powiedziałem, nie ruszając się z miejsca.

Uśmiechnął się. Westchnął, przetarł palcami skronie, po czym szybko, jakby coś sobie przypomniał, podszedł do mnie i położył mi dłonie na ramionach. Uściskaliśmy się.

— Jesteś zmęczony — mruknął po chwili.

Przyjrzałem mu się. Miał ściągniętą twarz z szerokim cieniem pod oczyma. Znowu prześlęczał noc przy swoich datorach. Bo poza tym trzymał się dobrze. Wyglądał bodaj młodziej niż w dniu, kiedy żegnał mnie na lotnisku.

— Jest coś nowego? — spytałem, wskazując otwarte drzwi do pracowni.

Machnął ręką i uśmiechnął się. Nie potrzebowałem więcej. Niedawno zdobył nagrodę Rady Naukowej Rządu. I wszystko wskazywało, że na tym nie poprzestanie. Także teraz jego uśmiech był dostatecznie wymowny.

— Przyczynki… — mruknął lekceważąco.

Wrócił do drzwi, zamknął je starannie, po czym utkwił dłonie w kieszeniach fartucha i nie patrząc pod nogi zbiegł po schodach do hollu. Poszedłem za nim. Usiadłem w fotelu i położyłem głowę na oparciu. Poczułem, że kleją mi się oczy.

— Powiedz coś — poprosiłem. — Inaczej zasnę.

Pominął to milczeniem. Chwilę stał przede mną, przyglądając mi się, następnie mruknął coś niezrozumiale i założywszy ręce na plecy, zaczął chodzić po pokoju.

— Ściągnęli cię — spytał wreszcie — w związku z Fina?

Nie poruszyłem się. Nie zrobiłem nic.

— Wróciłeś na stałe? Czy…

— Nie — uciąłem. — Nie w związku z Fina.

Zapanowała cisza. Po dobrej chwili usłyszałem westchnienie. Z głębi domu dobiegł jakiś ruch. Ojciec poruszył się niecierpliwie.

— Dan — zaczął z naciskiem — musisz zrozumieć, że…

Nie zrozumiałbym. Nie teraz. Ta próba została mi jednak oszczędzona. Pchnięte gwałtownie drzwi otworzyły się z łoskotem i do hollu wpadła pokrzykując piskliwym głosikiem Sosna, moja najmłodsza siostra. Za nią ukazała się uśmiechnięta twarz matki.


— Mogli to zrobić na Bruno — powtórzyłem z uporem.

Norin żachnął się. Przemierzył dwukrotnie gabinet od okna do lejkowatej niszy z pulpitem rozdzielczym, po czym zatrzymał się na wprost mnie. Zaczerpnął powietrza, jakby sięgając do najgłębszych pokładów cierpliwości.

— Nie mogli — wycedził. — To zresztą bez znaczenia, mogli czy nie. I czy zechcesz w to uwierzyć. Sprowadzamy załogi z obiektów pozaziemskich, bo musimy. Nie sądzisz chyba, że kogoś z nas to bawi. I na tym można by poprzestać, gdybyś zajmował się, powiedzmy, hodowlą drobiu. W naszej służbie albo idziesz w czołowej grupie, ale razem z ludźmi, albo…

— Nie jesteś nam potrzebny — podrzuciłem.

— To właśnie chciałem powiedzieć — zakończył niezmienionym tonem bez chwili namysłu.

Wstałem. Okrążyłem fotel i przejechałem palcami po jego oparciu. Było przeźroczyste, szorstkie i elastyczne zarazem, Nie znosiłem takich mebli. W dzieciństwie dostawałem od nich wysypki.

— Rozumiem teraz — mruknąłem — dlaczego kazał mi pan przyjść po obiedzie. Kazanie na pusty żołądek mogło mi zaszkodzić — mimo woli podniosłem głos. To przynajmniej stało się dla mnie jasne. Oczywiście, Cullen. Poskarżył się. Przyjechał z tym prosto z lotniska. Inaczej Norin nie zdążyłby „przypadkiem” trafić do gabinetu informatycznego, gdzie zabawiałem rozmową nieszczęsnego technika.

Dłuższą chwilę panowało milczenie. Oderwałem się od fotela i podszedłem do okna. Pracownie grupy ekspertów zajmowały najwyższe piętro głównego pawilonu. Szefowi grupy, Norinowi, przypadł narożny gabinet, jedyny pokój zasługujący na tę nazwę w długim ciągu laboratoriów, uzbrojonych w aparaturę sprzężoną z węzłami światowej sieci informacyjnej. Ogołocone z liści drzewa nie przesłaniały widoku dziesiątków płaskich budowli, wzniesionych na planie figur geometrycznych. Cały ogromny teren Centrali wyglądał jak wymarły. Tak było zawsze. Z szesnastu tysięcy ludzi zaledwie czterdziestu stale pełniło służbę tutaj, na miejscu. Pozostali, podobnie jak załogi fabryk, przetwórni, urzędów, szkół i zakładów naukowych pracowali u siebie w domu, w podróży, na wyspach czy w górach, gdzie komu było wygodniej i gdzie ze względu na specyfikę własnego organizmu człowiek mógł uaktywnić maksimum możliwości twórczych. Nie darmo ubiegły wiek zyskał w historii miano epoki łączności czasowej.

Od morza nadciągała pogoda. Szczyt pawilonu dotykał jeszcze chmur, ale wąski jak nóż skrawek plaży złocił się w słońcu, jakby ląd obramowany był świeżo wypolerowaną miedzianą listwą. Pomyślałem o wolińskim parku z jego zarośniętymi ścieżkami, jeziorami, o namiocie w wysokiej, suchej trawie na długim cyplu, przypominającym rzuconą na wodę gałąź… Były i inne miejsca…

— Posłuchaj, Danbor…

Drgnąłem. Tylko Norin używał w rozmowie mojego pełnego imienia, którego nie cierpiałem. I ten ton, obcy jego głosowi, ton, jakby odsłaniał pomnik i wypowiadał właśnie zwyczajową formułkę.

— Chciałem — podjął po chwili — powiedzieć coś o tobie i o Finie. Inaczej mówiąc o…

— Czy naprawdę — przerwałem, nie odwracając się — nie mógłbym teraz wyjść?

Odetchnął głęboko i wyprostował się.

— Uważasz, że nie ma o czym mówić? — spytał spokojnie.

Opanowałem się. W ten sposób nie osiągnę niczego. Najwyżej przedłużę tę scenę jak z kiepskiego melodramatu.

— Dobrze — powiedziałem. — Ale umówimy się co do jednego. Jeśli rzeczywiście jest coś do załatwienia, pozostańmy wśród żywych.

— Nic innego nie robię — odparł szybko. — Wypadek Finy… — urwał. Zapanowała cisza.

Wypadek. Jak to zabrzmiało! Awaria automatycznego dozownika deuteru. Awaria… Fina pracowała w Ośrodku Mocy Progowych Bałtyckiego Rejonu Energetycznego. Kto tam nie był, temu nic nie powie słowo „awaria”…

— Masz rację — podjął wreszcie Norin stłumionym głosem, jakby pokonując wewnętrzny opór — nie chodzi o Finę. Wspomniałem o niej, bo sądzę, że to przez nią odrzucasz szansę spełnienia odwiecznych marzeń ludzkości…

— … o trwaniu — dopowiedziałem. Urwał, zaskoczony. Chwilę patrzył mi badawczo w oczy.

— No, powiedzmy… — mruknął wreszcie bez przekonania.

— Niczego nie odrzucam — zacząłem już innym tonem. — Po prostu nie o wszystkim mam ochotę mówić i jeżeli pan tego nie rozumie…

— Nie bądź dzieckiem, Danbor — przerwał gwałtownie. — Nie chodzi o przyjemności. Moje ani twoje. Co to znaczy, że niczego nie odrzucasz? — dodał szybko. — Przecież przed chwilą…

— Przed chwilą — podchwyciłem — mówił pan nie o mnie, tylko o Finie. A teraz okazuje się, że chodzi jeszcze o coś innego. Ni mniej, ni więcej, tylko o ludzkość. Proszę bardzo, mówmy o ludzkości. Powiedziałem, że niczego nie odrzucam i podtrzymuję to. Dostosuję się, jeśli będzie trzeba. Jak pan zauważył, nie jestem dzieckiem. Co nie znaczy, że musi mi się podobać wszystko to, co panu. Czy nawet przytłaczającej większości, jeśli to prawda. Każdemu jest przyjemnie pomyśleć, że nigdy nie umrze, że będzie mógł wracać w nieskończoność, a w każdym razie jak długo zechce, do wszystkich najpiękniejszych przeżyć, uczuć, najmilszych mu ludzi. Że jego planów życiowych, zamierzonych prac i tak dalej nie ogranicza czas. Nie jestem wyjątkiem. Ale jeśli się coś robi z myślą o wszystkich, o ludzkości, skoro już padło tutaj to słowo, trzeba umieć patrzeć dalej własnego nosa. Nie odrzucam nieśmiertelności. Uważam, że nie dorośliśmy do niej. Że czas za mocno tkwi jeszcze we wszystkim, co podejmujemy, myślimy i czujemy. Że jest nadal głównym lepiszczem stosunków społecznych z ich etyką, moralnością, prawem, a nawet organizacją. Że nie rzucamy się w perspektywę, jaką otworzyła nowoczesna biologia wszyscy razem, tylko każdy z osobna. Trzy lata temu, kiedy odlatywałem na Europę, nikt jeszcze nie wiedział, jak się do tego zabrać. A przecież techniczne czy technologiczne możliwości istniały już wtedy. Mówiono, że w konsekwencji czeka nas przeobrażenie w jakościowo inną rasę i że nie ma takiego, kto potrafiłby przewidzieć, co z tego wyniknie. Argumenty przeciwników brzmiały rozsądnie i przekonująco. Nikt się nawet nie zająknął, że rzecz może dotyczyć naszego pokolenia. A tymczasem minęły trzy lata i proszę — szast-prast — wszystko załatwione…

— Kiedyś — przerwał — musiały przyjść takie właśnie trzy lata. Mogło być mniej…

— Ale nie teraz — odparłem. — Przynajmniej jeśli chodzi o to, co ja o tym myślę. Nie wiem dokładnie, co zrobiono przez te lata, ale cokolwiek to było, za wcześnie mówić o sukcesie. Tego jestem pewny.

Chwilę się zastanawiał, mierząc mnie wzrokiem. Wreszcie mruknął coś i zaczął chodzić po pokoju. W jakimś momencie charakterystycznym dla niego ruchem przygładził włosy.

— Jeśli wspomniałem o Finie — powiedział z namysłem — to dlatego, że chciałem oszczędzić ci… — zawahał się — niespodzianki. Ale jeśli tak stawiasz sprawę — wycofał się szybko — zgoda. Przyjmuję. Mniejsza, czy byłeś szczery. Raczej nie. Ale może to nie twoja wina. Pogadam z Cullenem… — mruknął.

A więc jednak.

— Masz rację w jednym — ciągnął Norin. — Nasza rozmowa jest przedwczesna. Sam mówisz, że nie wiesz, co tu zrobiono przez te lata, kiedy cię nie było. Dowiedz się. Przejrzyj materiały, publikacje, protokoły dyskusji… Są także popularne wydawnictwa, filmy, programy… zresztą natkniesz się na nie, choćbyś nie chciał. Nie było w historii akcji oświatowej o takim rozmachu. Potem zadecydujesz. A przynajmniej będziemy mogli rozmawiać na innej płaszczyźnie. Sądzę — uśmiechnął się szeroko — że nie pozbawisz mnie tej satysfakcji… czy w każdym razie — poprawił się — przyjemności.

— Nie pozbawię — burknąłem.

Zachichotał. Ten jego śmiech… Znowu był sobą.

— Musisz mieć na to czas — podjął po chwili, poważniejąc. — I spokój. Mam coś dla ciebie. Złożyłeś meldunek… — urwał i utkwił we mnie pytający wzrok.

— Tak — potwierdziłem. — Ktoś powinien o tym pomyśleć. Im wcześniej, tym lepiej!

— Właśnie — ucieszył się.

Wzruszyłem ramionami. Raport sporządziłem jakieś trzy tygodnie temu. Jeśli dotychczas nic nie zrobili, to znaczy, że ich zdaniem nie było powodu do pośpiechu. Czyli, że Norin chciał mnie tylko czymś zająć. Czymkolwiek. Mogłem się oburzyć. Ale sprawa, którą poruszyłem w meldunku, wymagała wyjaśnienia niezależnie od tego, co oni myśleli.

Prowadziłem kontrolne pomiary pantomatów, rozrzuconych poza strefą mojej stacji na obrzeżu układu, a nawet poza apheliami komet. Dzięki względnej bliskości źródła emisji udało mi się wychwycić coś, co zmuszało do zastanowienia. Mniej więcej miesiąc temu centralny pantomat nagle, bez żadnego widocznego powodu wstrzymał ruch wirowy wokół własnej osi. Jakby zasnął. Ale ten sen był pozorny. Bo pracował jak dawniej. Tyle że symbole liczbowe, którymi porozumiewał się z sąsiednimi mózgami, różniły się od tych, jakich używał w kontaktach z Ziemią. Zmiany występowały z reguły na dziewiątym miejscu po przecinku, ale nie chodziło przecież o wielkości przekłamań.

Pantomaty są zespołami komputerów scalających wiedzę i nie bez powodu ulokowano je w bezpiecznej, jak się zdawało, odległości od Ziemi. Aby mogły rozwiązać każdy zadany problem, z uwzględnieniem wszystkich możliwych analogii, uwarunkowań czasowych i prognoz, ich zasobniki pamięciowe należało wyposażyć w pełną informację o ludzkiej cywilizacji. Dysponowały bezprzykładną wiedzą. Jako względnie odosobnione systemy samoorganizujące się pantomaty posiadały ponadto określoną swobodę manewru, która z konieczności dopuszczała pewien stopień nie kontrolowanej ewolucji. Co nie znaczy, że liczono się z niespodziankami. Stwierdzono tylko ich teoretyczną możliwość. W rzeczywistości każde naprawdę skuteczne zabezpieczenie musiało sprowadzić spekulatywne funkcje komputerów scalających do zakresu mózgów pomocniczych. A tych dosyć było na Ziemi. Tym bardziej fakt, że jeden z największych pantomatów przekroczył próg samodzielności, zasługiwał na najwyższą uwagę.

— Trzeba to sprawdzić — powiedział Norin. — Możesz dysponować aparaturą Korpusu i wszystkim, co uznasz za niezbędne. Poza, oczywiście, zespołami utrzymującymi łączność z Drugą Strefą. Sam rozumiesz…

Rozumiałem. Rozumiałem także, co to oznacza. Wyłączenie tysięcy sekcji, przeprogramowanie węzłów informatycznych, lekko licząc miesiąc. Wszystko, żeby pobawić się z pantomatem w ciuciubabkę. I wygrać.

— Zgoda — mruknąłem.

— Dobierz sobie ludzi — oświadczył łaskawie. — Nie możesz pracować bez przerwy. Zwariowałbyś do reszty — zaśmiał się. — Poza tym — dodał — zyskasz na czasie. Zdążysz zapoznać się z przesłankami, jakie uwzględniono przystępując do „operacji wieczność”…

Ton jego głosu stał się kpiący. Kamień spadł mi z serca. To był znowu Norin ze wszystkim, co się za tym kryło. Utkwiłem wzrok w emblemacie na jego ramieniu i nagle spłynęło na mnie olśnienie.

— To mi odpowiada — powiedziałem niedbałym tonem. — A potem złożę wniosek o przeniesienie. Do Trzeciego.

Znieruchomiał. Twarz mu stężała. Przyglądał mi się chwilę, po czym zagryzł wargi i odwrócił się. Przeszedł pod okno, wrócił, ponownie zmierzył mnie wzrokiem, jakby dopiero teraz moja obecność wpadła mu w oko, wreszcie założył ręce na plecy, wyprostował się i powiedział:

— Nie można z tobą rozmawiać. W każdym razie nie dzisiaj. Idź już.

Uśmiechnąłem się.

— Pójdę — przystałem. — Ale to niczego nie zmieni.

Korpus tak zwanego Trzeciego Pasa nie miał stałej załogi. Kierowano do niego ochotników, wybranych z funkcjonariuszy dwóch pierwszych. Był to pas pozaukładowy. Od dawna mówiono o wyprawach, powstała nawet teoria „planet zastępczych”, ale chociaż dla wszystkich było jasne, że człowiek prędzej czy później sięgnie i do gwiazd, nikomu się nie śpieszyło. W kontakt z inną cywilizacją galaktyczną, ów „Kontakt”, który stał się religią ubiegłych stuleci, nie bawiły się już nawet dzieci. Wysyłano patrole, sprawdzano kombinacje napędu, badano wpływ szybkości nadświetlnej na organizmy, wszystko statecznie, po cichu, jakby bez przekonania. Ludzie prowadzący te badania w nielicznych bazach Trzeciego Pasa, cieszyli się opinią współczesnej legii straceńców. W sam raz. Że też wcześniej o tym nie pomyślałem.

— Wracając do Finy — powiedział nieoczekiwanie Norin, kiedy stałem już w otwartych drzwiach — zajrzyj do mnie, jak tylko skończysz tam, na Pacyfiku. Mimo wszystko chciałbym…

— Do widzenia — syknąłem. — Jeśli koniecznie musimy do czegoś wracać, wolałbym średniowiecze. Niektóre rzeczy załatwiało się wtedy prościej.

Zamknąłem drzwi. Idąc korytarzem pomyślałem, że tak naprawdę Norin chciał powiedzieć coś całkiem innego. Tym bardziej należało zakończyć rozmowę, zanim będzie za późno. Wiedziałem jedno. Dużo wody upłynie, zanim ujrzą mnie tu znowu. „Wstąp do mnie…” Dobre sobie.


Pracowałem okrągłe pięć tygodni. Cały ten czas nie wyściubiłem nosa z wnętrza białej kopuły, wyrastającej na Pacyfiku w pobliżu archipelagu Gilberta jak gigantyczna góra lodowa. Główny Ośrodek Dyspozycyjny Światowej Sieci Łączności — tak to się nazywało. Nie wiedziałem, czy morze jest spokojne i kiedy leje deszcz. Zapuściłem brodę. Z nieszczęśnikami, na których padł mój wybór, zamieniłem może dziesięć zdań.

Dokładnie trzydziestego szóstego dnia pracy, o trzeciej czasu miejscowego, hala opustoszała. Stanęły bębny podające taśmę. Umilkły przekaźniki. Zostałem sam.

Po raz pierwszy usłyszałem dobiegający z zewnątrz szum wiatru. Odchyliłem oparcie fotela niemal poziomo i zamknąłem oczy. Na kilka sekund. Po chwili raz jeszcze spojrzałem na szklaną płytę najbliższego pulpitu. Widniał na niej wąski, urwany skrawek folii. Był tam naprawdę. A więc koniec.

Jeden, jedyny wzór. To, co na dobrą sprawę było wiadome od początku. Zniekształcenia powstają na pomocniczych wyjściach centralnego pantomatu. Ani ziemskie, ani orbitalne węzły łączności, stacje przetwarzania, zespoły zbiorcze — nie miały z tą sprawą nic wspólnego.

Sporządziłem krótki komentarz i zapisałem meldunek. Tak. To naprawdę koniec.

Wstałem i nie śpiesząc się, w zwolnionym rytmie uderzałem w klawisze, aż ściemniały wszystkie ekrany i pogasły światła w pulpitach. Następnie odwróciłem się i ruszyłem w kierunku sączącej nikłe, złotozielone światło ściany. Tam, za niską podkową korytarza mieściła się część mieszkalna ośrodka. Nie spojrzałem nawet w stronę drzwi wiodących do mikroskopijnej kabiny, gdzie był mój plecak i gdzie w ciągu tych pięciu tygodni czasem nawet spałem. Przeszedłem korytarzem do końca, odryglowałem klapę i znalazłem się w morzu. Świeciło słońce. Daleko nad horyzontem stała ściana spłowiałych chmur. Wiatr ucichł, od wody biło ciepło, powietrze było parne jak w cieplarni.

Wspiąłem się stalową galeryjką mniej więcej do połowy wysokości kopuły. Zachciało mi się spać. Usiadłem, zwieszając nogi przez przęsła balustrady, oparłem się łokciami na poręczy i zapatrzyłem się w horyzont.

Nie zmarnowałem tych pięciu tygodni. Nie, żebym wertując materiały trafił na coś, co potwierdzało moje wątpliwości dotyczące „operacji wieczność”. Po prostu nie znalazłem na nie odpowiedzi.

Zwyciężyła koncepcja genoforów. W wyniku nowego procesu technologicznego udało się je zminiaturyzować w stopniu niespotykanym dotąd w skali produkcyjnej. Robiono je w kształcie ściętych płasko walców, nie przekraczających wielkością szklanki. Były i tak — jak pisano — nieproporcjonalnie wielkie, zważywszy, że jedna komórka ludzkiego organizmu mieści około miliona genów, składających się z trzech miliardów zasad nukleinowych. Przypominano, że ich sekwencja dopiero decyduje o właściwościach organizmu i że na tej to przestrzeni zakodowana jest wiadomość o syntezie białek, które katalizują tysiące najrozmaitszych, równocześnie przebiegających, reakcji. Zresztą wielkość aparatury nie miała praktycznego znaczenia, odkąd odstąpiono od koncepcji rejonowych stacji genoforowych na rzecz osobistych, domowych. Założenia samej operacji nie odbiegały od tego, co było wiadomo wiele lat wcześniej, nim skierowano mnie na Europę. Każdy żyjący człowiek miał otrzymać swoją dokładną kopię w stadium embrionalnym. Z pełnym zapisem osobowości, a więc nie tylko kodu genetycznego, ale i cech nabytych, z kompletną specyfiką rozwiniętego organizmu. Kiedy pierwowzorowi tak spreparowanego, zamkniętego w genoforze płodu przytrafi się coś niemiłego, na przykład upadek z czterdziestego piętra, eksplozja statku na wysokości Jowisza czy wreszcie śmierć ze starości, w domu delikwenta pojawia się ekipa techniczna, jak dawniej pogotowie, zabiera genofor i umieszcza go w specjalnym inkubatorze. Tam następuje nałożenie na matrycę genetyczną aktualnego zapisu osobowości, po czym wszystko to wjeżdża do swoistej pieczarkarni, z której miesiąc później wyłazi gotowy człowiek, kubek w kubek podobny do siebie samego sprzed wypadku. Ten przyśpieszony proces rozwoju osobniczego przebiega, rzecz jasna, pod stałym nadzorem baterii stymulatorów, czuwających, aby wszystko odbyło się tak, jak zapisano w górze. W czternastu ściśle zaprogramowanych etapach.,kopia” otrzymuje pełną świadomość, wszystko, co daje człowiekowi poczucie ciągłości działania w czasie.

Tu nasuwała się pierwsza wątpliwość. Odczyty osobowości trzeba, rzecz jasna, systematycznie aktualizować, jeśli człowiek nie chce po wypadku wyleźć z pudła w stadium rozwoju, w jakim znajdował się na przykład w wieku jedenastu lat i wpaść prosto w objęcia nauczycielki matematyki.

Otóż ta właśnie sprawa wywołała, jak wynikało z protokołów dyskusji, niemało kontrowersji. Nikt tego wprost nie powiedział, ale z wielu napomknięć i niejasnych przejawów zakłopotania przebijała obawa, że ten i ów zechce pominąć kolejne terminy aktualizacji zapisu osobowości, aby gdy przyjdzie śmierć, powrócić do życia odmłodzonym o kilkanaście czy kilkadziesiąt lat. A przecież człowiek odtworzony w drodze przyśpieszonego rozwoju nie pamiętał, bo nie mógł, niczego, co dotyczyło okresu, jaki upłynął między ostatnim zdjętym odczytem jego doświadczeń życiowych z zawartą w nich mądrością, wiedzą i uczuciami — a śmiercią. W razie rozpowszechnienia się sposobu „odmładzania” poprzez unikanie aktualizacji odczytu, społeczna strata, na którą złożyłaby się suma tych „zgubionych” doświadczeń, mądrości i uczuć poszczególnych ludzi, musiała osiągnąć rozmiary niepokojące. Z punktu widzenia interesu ludzkości cała zabawa mogła stać się wówczas nieopłacalna.

Nie natknąłem się w raportach i publikacjach na żadną rozsądną propozycję zapobieżenia złu, przyjęto za pewnik, że sprawa znajdzie pełny wyraz w opracowywanym kodeksie, którego paragrafom natychmiast wszyscy się podporządkują. Wówczas jednak powstawała inna kwestia, równie, jeśli nie bardziej, niepokojąca. Przy założeniu, że wszyscy, jak Ziemia długa i szeroka, skrupulatnie będą się poddawać odczytom uzupełniającym w przewidzianych terminach, stawało się oczywiste, że za kilkaset lat planeta będzie zaludniona wyłącznie przez dwustuletnich starców. Jeśli ktoś umrze, jego kopia odrodzi się młodsza zaledwie o kilka czy kilkanaście miesięcy. Żyć natomiast będzie dłużej od pierwowzoru, co wynika chociażby z rachunku prawdopodobieństwa. Kiedy i ona umrze, jej następczyni wejdzie w życie już w podeszłym wieku i tak dalej, i dalej. A przecież umysł ludzki, zachowując pełną sprawność przez okres, jaki nie mógł się nawet przyśnić starożytnym, przecież podlega procesom polegającym, nazywając rzecz po imieniu, na pierniczeniu. Społeczeństwo sędziwych starców?

Z tym na odmianę poradzono sobie w miarę sensownie. W każdym razie postanowiono coś konkretnego. Ustalono po prostu górną granicę wieku, powyżej której nie wolno dokonywać aktualizacji zapisu świadomości. Jeżeli ktoś na przykład dożył dwustu trzydziestu lat, mógł się odrodzić jako mężczyzna najwyżej stupięćdziesięcioletni. Wszystko, co przeżył potem, musiał spisać na straty. Nie sądzę, by ktoś tego szczerze żałował.

Całkowicie niejasna, jak zresztą przypuszczałem, pozostała kwestia wprowadzania do ziemskiej społeczności świeżej krwi w postaci nowych pokoleń. W każdym tekście, każdym sprawozdaniu, ba, w każdym najdrobniejszym przyczynkarskim referacie czy przemówieniu podkreślano, że sprawa rodzenia i wychowania dzieci ma decydujące znaczenie dla przyszłości świata. Że gdyby w wyniku „operacji wieczność” miały nastąpić zakłócenia w dopływie nowych generacji, stanowiłoby to aż nadto wystarczający powód zaniechania całego zamierzenia. Postępowanie takie przypominało taktykę średniowiecznych agitatorów, polegającą na przedstawianiu rzeczy niezrozumiałych dla nich samych, jakby były zrozumiałe same przez się. Ku czemu bowiem miał zmierzać ten dopływ świeżej krwi wobec zaniku rotacji pokoleń? Ktoś obliczył, że w obecnym stadium organizacji życia społecznego, Ziemia może bezkarnie wchłaniać nowe generacje, nie rezygnując z żyjących, przez trzysta pięćdziesiąt lat. A co potem? Współcześni jakby zapomnieli, że od odpowiedzi na to pytanie zależeć będzie nie los ich praprawnuków, ale ich samych. Owszem, między wierszami dało się wyczytać sugestie, że planowanie rodziny powinno ulec pewnym modyfikacjom, że nadszedł czas naprawdę rozsądnego, przemyślanego gospodarowania siłami rozrodczymi ludzkości, że osiągnęliśmy pułap, na jakim instynkty jednostek straciły naturalne uzasadnienie i nie mogą już stanowić nakazu. Sugestie te były jednak tak nieśmiałe i zawoalowane, że należało je traktować raczej jako przejaw zakłopotania niż jako przemyślaną koncepcję. Do czego zresztą miałoby się sprowadzać to „rozsądne gospodarowanie”? Kto i kiedy zyskiwał prawo płodzenia dzieci? Kto przyznawałby takie prawo? Jakie kryteria mogły wchodzić w grę?

Najsilniej utkwiła mi w pamięci treść pewnego propagandowego, czy instruktażowego zgoła, holowizyjnego programu, który powtarzano codziennie dwa razy, po południu i na dobranoc.

W rogu pokoju pojawiał się uśmiechnięty młody człowiek o miękkich rysach i po nieznośnych ceremoniałach powitalnych zapowiadał, że opowie o sobie. Mówił, że do niedawna wiedział o biologii tyle, co każdy laik. Jak to po chemicznej syntezie kwasów nukleinowych i pierwszych przeprowadzonych w nich zmianach, człowiek nauczył się ingerować w układy genetyczne. Umożliwiło to odmienianie procesów dziedziczności, eliminowanie chorób i zniekształceń metabolicznych, a także blokowanie syntezy tych białek, których obecność z jakichś powodów okazała się niewskazana. Równocześnie ogromny postęp osiągnęły badania nad samymi genami, tymi odcinkami — tu piękniś bezczelnie sięgał po leżący przed nim podręcznik — kwasu dezoksyrybonukleinowego, zawierającymi komplet informacji niezbędnych dla przekazania potomkom zarówno specyfiki gatunku, jak i cech indywidualnych. Możliwe stało się wymazywanie matryc genetycznych, przekształcanie, uzupełnianie kodów. Wreszcie prowadzone od dziesięcioleci doświadczenia nad przyśpieszaniem procesów rozwojowych przez oddziaływanie na białka zakończyły się sukcesem. Wtedy dwóch młodych bioników z Instytutu Psychologii w Mostarze opublikowało memoriał zaczynający się od słów…

Piękniś poważniał, puszył się i recytował:

„Od kiedy pierwszy raz człowiek pomyślał o przemijaniu, zapragnął trwania. Pragnienie to dziś może się stać rzeczywistością…”

Pamiętałem ten memoriał. Miałem wówczas czternaście lat. Lim, mój brat, wrócił do domu z podbitym okiem wyjaśniając, że chciał sprawdzić, czy jego kolega ze studiów, celer z biologii, naprawdę jest nieśmiertelny. Ojciec powiedział wtedy, żeby sobie nie dowcipkował, bo to poważna sprawa. Ale w gruncie rzeczy nikt nie brał jej serio.

Narrator, już znowu pławiąc się w uśmiechu, wyznawał, że przyszedł na świat dokładnie w dniu ogłoszenia memoriału. Jego życie biegło normalnym trybem. Miał najmilszych pod słońcem rodziców, skończył szkołę, studiował, staż odbył w Centralnym Zarządzie Upraw na Saharze. Ożenił się z dziewczyną, której rodzice mieszkali w Rydze. Wspólnie pracowali, dwa lata po ślubie urodził im się syn.

W tym momencie piękniś malał, a przed oczami widza wyrastał obraz tarasowate zbudowanej willi, otoczonej piniami. W głębi widniały góry, z lewej teren ginął pod powierzchnią jeziora. Na przystani kołysała się żaglówka. Przed domem, w cieniu, pomiędzy kolorowymi fotelikami baraszkowała szczęśliwa rodzina. Wyglądało, że całe życie nie robili nic innego. Jednakże w pewnej chwili pan domu wstał, wyprostował się i demonstracyjnie spojrzał na stylizowany zegar zdobiący frontową ścianę willi. Dziewczyna podniosła się również. Dziecko posmutniało. Głosem zapowiadającym klęskę narrator wyjaśnił, że musi udać się na okresową inspekcję doświadczalnych upraw hydroponicznych czy czegoś w tym rodzaju. Żona też za chwilę zamknie się w domowej pracowni.

Rzeczywiście. Zaledwie mąż opuścił pole widzenia, chłopczyk został odprowadzony do willi, a dziewczyna zniknęła we wnętrzu niewielkiej przybudówki. Budowla ta przypominała płasko ścięty wierzchołek kuli, jakby mieli w niej podręczne planetarium. Cokolwiek tam jednak było, nie cieszyli się tym długo. Minęło kilkanaście sekund, potrzebnych kompozytorowi podkładu muzycznego dla spotęgowania nastroju grozy, i z przybudówki trysnął słup ognia.

Narrator pojawił się znowu. Był poważny. I tylko poważny. Jego żona pomieszała odczynniki, przez co nie zdołała zapanować nad wyzwoloną w czasie eksperymentu reakcją. Jej ciała daremnie byłoby szukać w niewielkiej kupie gruzu, wszystkim, co pozostało z półkolistej pracowni. Tragedia.

Tragedia? Skądże znowu. Kiedyś, w zamierzchłych czasach zapewne tak właśnie by to nazwano. Ale teraz? Owszem, odrobina współczucia, żalu, że kochana istota cierpiała przez ułamek sekundy. Ale nikt przy zdrowych zmysłach nie odda się z tego powodu rozpaczy. Bo przecież…

Obraz przeniknął nagle do wnętrza domu. Ukazała się komórka czy inne pomieszczenie, przypominające schowek w staroświeckim zamku. Pancerne drzwi były uchylone. W głębi widniały trzy niewielkie walcowate przedmioty i tyleż nieco większych skrzyneczek, opatrzonych perforowanymi etykietami.

„Genofory!” — wykrzyknął tryumfalnie piękniś. Oto, co podporządkowało człowiekowi czas i wieczność wszechświata. Co przepędziło z życia widmo śmierci. Tragedia przemieniła się w drobną przykrość dzięki temu, że rodzice żony, która pomieszała odczynniki, skorzystali z dobrodziejstwa epoki i zawczasu sporządzili drugi egzemplarz córki.

Była to oczywista nieprawda, ponieważ genofory doczekały się rozpowszechnienia w ostatnich miesiącach i piękniś żadną miarą, nie mógł cieszyć się ich posiadaniem w czasach, kiedy rozgrywała się akcja filmu. Ale mniejsza z tym.

Następował bogato ilustrowany wywód, upstrzony uczonymi terminami. Biała płachta, za którą poruszają się cienie ludzkich sylwetek. Stacja rehabilitacyjna. We wnętrzu specjalnej aparatury pobrane od matki jajo łączy się z nasieniem ojca. Akt pierwszy spełniony. Przed moim odlotem rozpisywano się o syntetycznych matrycach genetycznych sporządzonych na podstawie, jak wówczas mówiono, modeli pośrednich. Widać coś się zmieniło. Przynajmniej tyle. Teraz preparowany po raz drugi człowiek otrzymywał bodaj coś bezpośrednio od swoich prawdziwych rodziców.

Akt drugi „operacji wieczność” w wydaniu uśmiechniętego narratora rozegrał się bezpośrednio po pierwszym. Przed upływem trzydziestu ośmiu godzin, czyli przed pierwszym podziałem komórek to coś, co od biedy można nazwać płodem, zostało umieszczone w genoforze. Na połączone przekazy matki i ojca „nałożono” trzeci, stanowiący swego rodzaju zadanie dla tamtych, model dojrzałego człowieka, jaki ma powstać w wyniku rozwoju osobniczego. Ten wzór pochodził oczywiście od córki, kiedy była już żoną pięknisia, skrupulatnie przestrzegającą kolejnych terminów aktualizacji zapisu osobowości.

Sam zapis, dokonany za pomocą specjalnej aparatury informatycznej, przechowywano w owych towarzyszących genoforom „skrzyneczkach”. Zdejmowanie świadomości odbywało się w dwóch etapach. Pierwszy polegał na uzupełnieniu czynników subiektywnych czy lepiej emocjonalnych, czemu służył między innymi system uniwersalnych testów.

Opracowano go w formie ankiety i dopiero, kiedy pierwszy raz obejrzałem tę reklamówkę, dotarło do mnie, jaki sens miała moja „pogawędka” z technikiem, w czasie której tkwiłem głową w pajęczynie przewodów odpowiadających torom informacyjnym mózgu.

Po upływie kilku tygodni człowiek zgłaszał się ponownie do specjalistycznej pracowni, gdzie dokonywano drugiego odczytu. Zestaw testów nie różnił się zasadniczo od poprzedniego, ważniejszy był sam fakt przesunięcia w czasie, dzięki czemu zapis otrzymywał jak gdyby perspektywę. Utrwalona świadomość teraz dopiero zyskiwała cechy procesu, jakim jest w istocie i w tej postaci uzupełniała model „zadany” spreparowanej przedtem informacji genetycznej.

Posiadając taki właśnie zalążek drugiej żony, a raczej duplikatu tej samej, uśmiechnięty bohater filmu patrzał w przyszłość z ufnością. Katastrofę przyjął jako niemiły, bo mącący spokój sielankowego zacisza epizod. Natychmiast sięgnął do domowego skarbca genoforów. Ściśle mówiąc nie on sam, tylko ekipa biotechników z pogotowia. Zarówno szklankowaty walec, jak i skrzyneczka zawierająca plazmę z odciśniętym zapisem świadomości roztargnionej małżonki powędrowały do najbliższego ośrodka rehabilitacyjnego. Tam, jak wyjaśniał piękniś, dopełnił się przyspieszony drogą oddziaływania na zawarte w komórkach białka, proces rozwoju osobniczego. Przyśpieszony, co nie znaczy błyskawiczny. Gotowa żona wychodziła z pomalowanej na wesołe kolory aparatury po mniej więcej trzech tygodniach.

Narrator promieniał. Oświadczył, że to ostatnie stadium „operacji wieczność” musiałoby pozostać w sferze teorii, gdyby programowaniem aparatury stymulującej zajmowali się ludzie. Ale robiły to potężne zespoły komputerów, wykonując biliony wielopiętrowych spekulacji, aby wymusić na aparatach działanie w stu procentach zgodne z intencją mocodawców. To znaczy takie sterowanie procesem rozwoju osobniczego, aby jego przebieg od informacji genetycznej, poprzez syntezę świadomości, do wyjścia gotowego produktu na światło dzienne, był idealnie wierną kopią drogi życiowej, jaką pierwowzór odtwarzanego człowieka odbył naprawdę.

Trzy tygodnie oczekiwania zdawały się nie nazbyt dłużyć pięknisiowi. Po staremu baraszkował z synkiem, wyjeżdżał na swoje inspekcje, wyremontował nawet przybudówkę, aby jego żona nadal miała gdzie mylić odczynniki. W pewnym momencie zauważyłem tylko, że zegar upiększający frontową ścianę willi pokazuje wciąż tę samą godzinę. Pewnie stanął w momencie katastrofy.

Film kończył się, jak było do przewidzenia, łzawą sceną powitania zrekonstruowanej pani domu. Oficjalnie mówiono „rehabilitowanej”. Świeciło słońce, na tarasach wokół willi kwitły róże. Nad jeziorem sunęły baniaste chmury. Chłopczyk powiedział: „Mamo, jak jeszcze raz wyjedziesz, to zabierz mnie ze sobą” — co najszczęśliwszy z mężów i ojców ozdobił lśnieniem wzorowo umytych zębów.


Zbudził mnie chłód. Chłód to mało powiedziane. Szyja mi zdrętwiała, trwało dobrą chwilę, zanim zdołałem oderwać się od poręczy i wyprostować plecy.

Zatarły się granice między oceanem a niebem, opadającym ciemnosiną chmurą. Mrok był niemal zupełny. Tylko w dole, na falach — zapalały się i gasły nikłe refleksy lamp, świecących pod galeryjką. Ale na wschodzie, za chmurami i mgłą, stało już słońce. Niebo zmieniało tam barwę, szarość nabierała rumieńców. Przespałem, wpleciony w balustradę galeryjki, całą noc.

Zadygotałem. Bardzo powoli, jakbym unosił naczynie zbudowane z najcieńszego szkła, wstałem i czepiając się poręczy ruszyłem do wejścia. Jest kilka minut po czwartej. Za dwie godziny przylecą po mnie. Tu nie miałem już czego szukać.

Czeka mnie jeszcze jeden seans w Zespole. Jeśli wierzyć publikacjom, nastąpi on wkrótce. Miesiąc minął już dawno.

Nie mogłem o tym myśleć. Z trudem otworzyłem drzwi i już w korytarzu odwróciłem się, by spojrzeć na morze. W tym momencie na wschodzie coś zaczęło się dziać. Wąski pas mgły wyodrębnił się i sunął w moją stronę, jakby popychany przez smugę światła. Po kilku sekundach szarość rozmyła się i nagle skrawek kopuły z galeryjką i miejscem, gdzie stałem, zapłonął soczystą czerwienią. Było w tym coś ponurego, jak w kiepskim, makabrycznym dowcipie.

Przebiegł mnie dreszcz. Szybko zamknąłem drzwi i poszedłem do mojej kabiny, przygotować się do odjazdu.

Загрузка...