6

Każdy mój kolejny krok wyłuskiwał z czerni nowe skupiska gwiazd. I każdy trwał nieskończenie długo. Tylko te gwiazdy, dołączające do poprzednich sprawiały, że mogłem iść dalej. Gdyby ich brakło, strach, że dotarłem do krawędzi konstrukcji i że moja wzniesiona stopa celuje w pustkę, pozbawiłby mnie zdolności ruchu.

Noc próżni zrównała mikroskopijny okruch ziemskiej cywilizacji z nieskończonością przestrzeni, ale granice tych dwóch światów nie istniały. Byłoby oczywiście inaczej, gdyby pantomat, zgodnie z założeniami konstrukcyjnymi, wirował dokoła własnej osi. Nieruchome teraz gwiazdy pomknęłyby świetlistym pierścieniem, jak lampy lunaparku oglądane z karuzeli. Mogę sobie myśleć o psychozie, chronofobii i innych fanaberiach. Ale w otaczającym mnie bezruchu jest groźba. Równie realna jak to, na czym stoję. Bo przecież pantomat powinien wirować wokół własnej osi.

Z czoła ściekał mi pot. Zatrzymałem się i dotknąłem językiem warg. Były wilgotne i chłodne. Sięgnąłem do karku i ponownie zwiększyłem dopływ tlenu. Biały snop światła, padający z reflektora, opisał przy tym ruchu chybotliwe półkole. Nagle w czerni coś zalśniło. Nie dalej jak trzy metry przede mną, nieco z boku, widniała gruba pokrywa włazu obrzucona ściegiem automatycznych zacisków.

— Jesteśmy w domu… — powiedziałem na głos. Echo tego zdania powróciło do moich uszu w postaci zdławionego buczenia, jakby muchy uwięzionej w drewnianym kubku.

Przyjemnie było klęczeć i zwalniać jeden po drugim plamentowe zatrzaski, wolne od tego idiotycznego kopciu czy aksamitu, jaki zdobił pancerz. Ta czynność oznaczała powrót. Wewnątrz czeka oświetlona kabina, lekki, treningowy kombinezon, kąpiel, posłuszna na każde skinienie aparatura. To było coś swojskiego, te srebrne krążki, uciekające spod palców pod najlżejszym muśnięciem. Magnesy rozwierały się bezszelestnie. Kto powiedział, że mury dają schronienie przed dźwiękami? Naprawdę dyskretna jest tylko próżnia.

Klapa drgnęła. Jej krawędź uniosła się kilka centymetrów, tworząc szczelinę niedostępną dla światła reflektora, jakby wewnątrz panował mrok nierównie gęstszy od czerni kosmosu. Moja dłoń, zaciśnięta na uchwycie, zatrzymała się w pół drogi. Zamarłem w oczekiwaniu na coś, co miało wypełznąć spod ledwie uniesionej pokrywy i skorzystać z pierwszej od narodzin czasu szansy zatracenia się w przestrzeni. Odruchowo wyłączyłem reflektor. Mój wzrok biegł po nie istniejących konturach jakiejś postaci, zaczai odgadywać jej kształt, w otaczającym mnie ogromie budować jego żywy symbol.

Przeniknął mnie dreszcz. To nie był już strach, tylko obrzydzenie, fizyczny wstręt, jaki budzą w człowieku formy życia tak różne od wszystkiego, do czego przywykł mieszkaniec Ziemi jak wschód słońca i błysk anihilacji. Nie widziałem już nic, nie domyślałem się żadnych postaci, tkwiłem w miejscu, nie śmiejąc wykonać najmniejszego ruchu. Gdyby z tego na pół otwartego włazu naprawdę wypełzła teraz jakaś istota, przez myśl by jej nie przeszło, że ma przed sobą przedstawiciela słonecznej cywilizacji. Stanowiłem zaledwie element konstrukcyjny. Niewiadomego przeznaczenia i zapewne niezbyt udany.

Trzymało mnie tak dobrych kilka minut. Wreszcie odtajałem. Wziąłem się w garść. Jednym szarpnięciem odrzuciłem klapę. Drżenie kolan ustąpiło.

Pochyliłem się i skierowałem światło reflektora pionowo w dół. Kilkanaście metrów poniżej rozbłysło, jakbym trafił na lustro wody. Ale to nie była studnia. Jej ściany nie istniały. Światło biegło swobodnie we wszystkich kierunkach, wyłuskując zespoły przekaźników, pęki przewodów, potężne wiązania kriogenicznych kabli. System torów informacyjnych mózgu działał na zasadzie nadprzewodnictwa. Tutaj jednak, pośrodku czerni kosmosu, myśl o panujących wewnątrz tych kabli temperaturach nie przyprawiała o dreszcze.

W głąb wiodła stalowa drabinka o stopniach powleczonych szorstkim tworzywem, przypominającym gumę. Umocowałem zacisk reflektora, odwróciłem się i bacząc, by nie zawadzić butlami o krawędź włazu, zacząłem schodzić. Po dwóch pierwszych krokach dobiegło mnie metaliczne echo, jakby ktoś w bardzo odległym pomieszczeniu stroił skrzypce. Podciągnąłem pas stelaża i przyśpieszyłem. Całą uwagę skoncentrowałem na płynności ruchów.

Drabinka prowadziła na wąską galeryjkę zabezpieczoną niskimi poręczami. Był to rodzaj półki zawieszonej w próżni. Snop światła padający z reflektora nie docierał do kresu jej perspektywy. Sama galeryjka, wyłożona grubą warstwą elastycznego tworzywa, przypominała pomosty biegnące wzdłuż staroświeckich silników okrętowych. Tylko tam, gdzie powinien być silnik, tu nie było nic.

Dopiero kiedy oderwałem się od drabinki i przechyliłem nad balustradą, ujrzałem, że całą otaczającą mnie przestrzeń zapełniają niekończące się, wielopoziomowe konstrukcje. Takie wrażenie mógłby odnieść pomniejszony cudownym sposobem bohater bajki, przeniesiony do wnętrza turbogeneratora. Byłaby to ponura, mroczna bajka, z tych, których nie opowiada się dzieciom przed spaniem.

Biały krąg światła ślizgał się po kilkumetrowej grubości przewodach, po lejkowatych soplach wpadających wiele pięter niżej w półkuliste sklepienia sekcji roboczych, wyłuskiwał kolejne węzły zbiorcze, podobne do gigantycznych, zawieszonych w powietrzu motków wełny. Pomiędzy nimi biegły, jak gdyby powielane w nieskończoność, miniaturowe modele układów gwiezdnych. Ożywały na mgnienie, trafione smugą światła, przybliżały się, powiększały. Ich pozorny ruch trwał tak długo, aż wzrok ogarniał całość kolejnego obrazu. Odnosiłem wrażenie, że uderzone światłem wszystkie te pajęcze konstrukcje, spirale i zwoje przerywały raptem swoje normalne czynności, by wrócić do nich wraz z ciemnością. Że nieruchomiały jak niektóre owady pod wzrokiem człowieka. Mogłem to przyjąć jako ostrzeżenie. Naprawdę mój spokój okazywał się pozorny.

Skierowałem reflektor w perspektywę galeryjki i utkwiwszy wzrok w cofającym się punkcie, gdzie światło grzęzło w mroku, zacząłem iść. Stopy odskakiwały mi od wykładziny, jakbym szedł po sprężynach. Zachwiałem się raz i drugi. Podciągnąłem pasy stelaża i wydłużyłem krok. Jeszcze kilka sekund i mrok przede mną pojaśniał. Nie zatrzymałem się. Podszedłem tak blisko stalowej płyty drzwi, że jeszcze krok, a natarłbym na nią całym ciężarem ciała. Trąciłem palcami zamek i niespodziewanie naprawdę uderzyłem w drzwi, przywierając do nich z rozpędu kaskiem, piersią i kolanami. Trwałem tak chwilę bez ruchu, zanim dotarło do mojej świadomości, że zamek nie puścił.

Bardzo powoli wyprostowałem się i ostrożnie, z namysłem, sięgnąłem do uchwytu. Tym razem obmacałem go uważnie, zanim zacisnąłem na nim palce. Zwykły, magnetyczny zamek, jakie spotyka się we wszystkich obiektach pozaziemskich. Powinien puścić w ułamku sekundy, pod wpływem ciepła promieniującego przez rękawice.

Nacisnąłem ponownie. Starannie, jakbym pokazywał komuś przybyłemu z drugiego końca galaktyki, jak to się powinno robić. Nic. Uchwyt gładko przesunął się do najniższego położenia, ale drzwi ani drgnęły. Ponownie poczułem na skroniach i karku ciepłą wilgoć. Spróbowałem raz jeszcze. Nie cofając dłoni pchnąłem drzwi. Mocniej. Nacierałem już na nie z całą siłą, na jaką stać człowieka w bezgrawitacyjnej przestrzeni. A należałem do tych, których stać pod tym względem na niejedno. W pewnym momencie krzyknąłem. To przywołało mnie do porządku.

— Histeria — warknąłem. Zaschło mi w gardle. Przełknąłem i odwróciłem się raptownie. Odniosłem wrażenie, że ktoś stojący tuż za mną próbuje naśladować mój głos. Światło reflektora zatańczyło na galeryjce, pobiegło w nieodgadnioną głębię, ślizgając się po drodze na gładkich, jakby białych powłokach kabli. Nic.

Wróciłem do drzwi. Przejechałem rękawicą wzdłuż płaskiej listwy stanowiącej ich framugę. Była równa jak szkło, nie odstawała na ułamki milimetra. Solidna robota. W przypływie nagłej wściekłości szarpnąłem uchwyt i z rozpędu uderzyłem w płytę barkiem. Poprawiłem kolanem. Drzwi ani drgnęły.

Uspokoiłem się. Mogę tak jeszcze godzinę i nie osiągnę nic poza sińcami. Nie raz i nie dwa miałem możność przekonać się, że takie zamki wytrzymują uderzenie średniej wielkości meteorytów. Kilku ludzi z Zespołu tej właśnie okoliczności zawdzięcza życie.

Zamek jest w porządku. Drzwi także. Po prostu nie jestem gościem, jakiego chciałoby się tu widzieć.

Cofnąłem się dwa kroki i odruchowo namacałem uchwyt pistoletu. Za tymi drzwiami, w niewielkim kolistym pomieszczeniu, którego zabudową przestudiowałem wielokrotnie, milimetr po milimetrze na specjalnie w tym celu zrobionej makiecie, urzęduje „szef”, jak mówiono na Bruno. Centralny ośrodek sterujący mózgu. Tam skupiają się wszystkie przybywające z zewnątrz impulsy i tam wracają po wstępnej selekcji. Wtedy „szef” przydziela zadania poszczególnym sekcjom, uruchamiając ilość zespołów niezbędną dla wykonania zadanego problemu. Tam programowana jest pojemnościowa rozbudowa pantomatu, tam uaktualnia się pomiary łączności, stamtąd płyną polecenia dla sekcji konserwujących, transportowych, energetycznych. Ten błyskający tysiącami światełek prostokąt pośrodku salki dysponuje wiedzą, jaka nigdy po kres naszego układu, nie stanie się udziałem żadnego z ludzi. Jedyne miejsce w ogromie pełnym najczystszej zgęszczonej czerni, gdzie blask czujników i ekranów mógł przywrócić człowiekowi poczucie, że ten zawieszony w przestrzeni kolos powstał przez niego i dla niego. Pod warunkiem, że człowieka tam wpuszczą.

Użycie siły nie wchodziło w rachubę. Najkrótsza wiązka przepali zamek, ale nie poprzestanie na tym. A „szef” pantomatu, mózg mózgu, jest dobrze chroniony. Za dobrze, żeby warto ryzykować.

Zaświtała mi pewna myśl. Sam nie wskóram nic. Ale nie jestem sam. Przywiozłem na pokładzie, w głębi komór ładunkowych twory, które na Ziemi są czymś tak zwyczajnym, że nie dostrzega się ich obecności. Automaty.

Sięgnąłem do płaskiego pudełka na lewym ramieniu i dałem sygnał wezwania. Następnie odstąpiłem od drzwi i całym ciężarem ciała zawisłem na poręczy galeryjki. Mogłem tylko czekać.

Cisza. Stuk jednej kropli wody, upadłej w głębi konstrukcji, przyjąłbym jak wybawienie. Jeżeli grzmot może przynieść ulgę. Ale woda była tu równie nie na miejscu jak powietrze. Mój oddech zdawał się wypełniać całe wnętrze kolosa, w którym tkwiłem jak mucha zabłąkana w jaskini. Przynajmniej do pewnego momentu. Stopniowo w ciemności zaczęły narastać jakieś szepty. Początkowo nie zwracałem na nie uwagi. W pewnej chwili zdawało mi się, że rozpoznaję brzmienie czyjegoś głosu. Mimo woli zacząłem nasłuchiwać. Popełniłem błąd.

Usłyszałem przyciszony śmiech. Odpowiedział mu drugi głos. Dołączyły inne.

Ta przestrzeń wie o mnie wszystko. Zna każdy kamień na drodze, która mnie tu sprowadziła. Posiadła wiedzę o pierwszych promieniach światła w najdalszej przeszłości istot zasiedlających Ziemię. I o tym, co czeka je jutro, jeśli nie wmiesza się gwiezdne sąsiedztwo Słońca. Zna wszystkie bez wyjątku czynniki, które kształtowały mój sposób patrzenia na czas i życie. Ma je uporządkowane i ponumerowane, czekające w zespołach pamięciowych na krótki jak przelot światła impuls, by zacząć mówić. Potrafi w tysięcznej części sekundy wyliczyć etapy doskonalenia narzędzi, jakie tworzył człowiek, doskonaląc własną świadomość. Wie wszystko o naszej współczesności i każdym kolejnym akcie tragedii jej dojrzewania. Powiedzmy, prawie wszystko. Jest jedna jedyna rzecz, o której nie wie. Ale ona akurat nie ma teraz znaczenia.

To już nie kosmofobia i przywidzenia. Tu, wokół mnie, w otoczonych wiecznym mrokiem sztucznych włóknach nerwowych, w miliardach torów świetlnych i kriogenicznych kabli, w niekończących się szeregach zespołów pamięciowych i sekcji roboczych zawarta jest cała zbiorowa wiedza ludzkości. Czy lepiej: suma wiedzy wszystkich ludzi. Przerażające, jeśli chwilę pomyśleć. To jest właściwe słowo. Przerażające.

Wyprostowałem się odruchowo. Snop światła bijący znad mojego czoła zafalował. Gdzieś w głębi, w gąszczu matowych konstrukcji i przewodów obudził się jakiś refleks. Błysnął na ułamek sekundy i zgasł. Szkło. Ale to nie mogło być szkło. Mniejsza z tym. Omijając wzrokiem miejsca, dotykane światłem reflektora, odwróciłem się powoli. Znowu owładnęło mną uczucie, że ktoś stojący za moimi plecami naśladuje moje ruchy. W pewnym momencie poczułem dotyk palców na ramieniu. Nie obejrzałem się. Zacisnąłem dłonie na poręczy, jakbym chciał ją wyrwać ze stalowych uchwytów.

Co można powiedzieć o człowieku kierując się bezwzględną wiedzą, jaką on sam wpisał w najdoskonalszą maszynę naśladującą procesy myślenia? Pal licho człowieka. Co ta przestrzeń myśli o mnie?

Historia. Cały miniony czas, który nosze w sobie — czy chcę tego, czy nie — jak komplet czułych zapalników, reagujących na nie znane mi hasła. Z pozycji obiektywnej wiedzy, nie istniejącej wśród ludzi, ale stworzonej przez nich w takich jak ten mrocznych olbrzymach, historia to eliminacja zła. Nieustanna amputacja chorych tkanek, pasmo okrutnych zabiegów, gwałtów dokonywanych na żywych organizmach dla podtrzymania tlącej w nich iskierki doskonałości. Jeśli jakiś czynnik rozwoju uznać za ważniejszy od innych, ponad wszelką wątpliwość będzie nim czas. I to nie czas w ogóle, tylko ten niewymiernie krótki moment, jaki dzieli narodziny jednego człowieka od jego śmierci. Tak było zawsze, w każdej minionej epoce, w każdym stuleciu. Do dziś. Teraz ma być inaczej. Historia. Zawzięta, rozpaczliwa szarpanina z czasem. Iluż nie wytrzymało jej psychicznie i nerwowo. Iluż machnęło ręką, szukając usprawiedliwienia w skleconej naprędce ideologii lub nie szukało go wcale.

Historia. Chęć udowodnienia, że człowiek nosi w sobie wartości, które nawet wobec tragicznie krótkiego czasu ich dojrzewania czynią jego życie czymś jedynym w kosmosie, niepowtarzalnym i bezcennym.

Mimo woli odwróciłem głowę i utkwiłem wzrok w zamkniętych na głucho drzwiach. Krąg światła przemknął po szeregach kabli podobnych do monstrualnie wydłużonych piszczałek organów i trafił w gładką jak szkło płytę. Dzień w dzień, godzina po godzinie, aparatura za tymi drzwiami odbiera problemy i pytania nurtujące ziemskich historyków. Odpowiada na nie, uwzględniając w swoich rachubach wszystkie subiektywne przesłanki ludzkiego działania. Wie o miłości, o przerażeniu, nadziei, żądzy władzy i posiadania. O poświęceniu, nienawiści i cierpieniu. Ale jak wie?

Pantomat odmówił posłuszeństwa. Zdarzyło się to po raz pierwszy, chociaż jego twórcy uwzględnili możliwość niespodzianek. Zabezpieczyli się, jak mogli najlepiej. Wyrzucili swoje konstrukcje niemal poza granice układu słonecznego. I co z tego? Fakt, że te drzwi zamknęło mi przed nosem coś, czego nie mogę nawet próbować przekonać o własnej nadrzędnej racji, jest wielce pouczający. Z pewnego punktu widzenia oczywiście.

Nie mam żadnej gwarancji, że pantomat nie uruchomił sieci swoich informatycznych szperaczy, że nie przetrząsa w tej właśnie sekundzie mojej pamięci, nie śledzi biegu moich myśli, szukając potwierdzenia posiadanej wiedzy lub najlepszego sposobu pozbycia się nieproszonego gościa. Czego się dowie? Jaka będzie jego prawda o tym, co we mnie siedzi? Chociażby tylko w cząstce odnoszącej się do jego wiadomości historycznych?

Tak naprawdę pantomat nie może wiedzieć, czym dla człowieka jest śmierć. Nie moment, kiedy przestaje bić serce, ale to, co go poprzedza. Życie ze świadomością śmierci. A nawet jeśli wie, jego wiedza jest martwa. Tak samo jak znajomość emocji i uczuć. Życie ze świadomością śmierci tworzyło historię, ale była to historia wyroków w procesach o zbrodnie popełnione w afekcie. Tragiczna i tryumfalna. Co z tego można przekazać bezwzględnie obiektywnej wiedzy? W dialogu z pantomatem, gdyby jakimś cudem mogło do niego dojść, nie miałbym żadnych szans.

W dialogu…

Coś mnie tknęło. W kręgu światła zarysowała się nagle twarz Greniana. Usłyszałem jego głos. Cichy, zatroskany i jakby bez wiary, że to, co mówi, odniesie skutek. Czy nie tak właśnie mógł brzmieć mój własny głos, gdybym rozmawiał z pantomatem? A moje racje? Obiektywnie słuszne, za to dam głowę. I co więcej? Bezwzględne. Jak wiedza o uczuciach, których się nie doznało. Jak wiedza maszyny.

Poruszyłem się gwałtownie. Nie zdając sobie sprawy, co robię, przeszedłem kilka kroków, mamrocząc bez sensu. Uczucia. Smutek, olśnienie, pragnienie, radość, żal… jakbym słyszał reklamowego pięknisia. Przebiegło mi przez myśl, że cała moja wyprawa jest tylko chytrze obmyśloną intrygą. Że specjalnie na tę okazję przygotowany program kilku sekcji pantomatu sączy we mnie prawdę tych, którzy nim sterują, a która nie była moją prawdą. Przynajmniej do tej pory.

Nie, nie zostałem przekonany. Nie zachwiała się żadna z moich racji, ani jeden z argumentów, które przeciwstawiłem Grenianom i Cullenom, ilu ich było. Ale po raz pierwszy dostrzegłem ich punkt widzenia. Będę się musiał tym zająć, jak już tu zrobię, co do mnie należy. I wrócę. Bez względu na to, co tam zostawiłem. Śmierć…

Tuż przede mną zamajaczyła jasna plama. Powiększyła się błyskawicznie. Odruchowo przypadłem do bariery, szarpiąc uchwyt pistoletu. Plama zatrzymała się metr przed moją głową. Nie usłyszałem najmniejszego szmeru. Zapomniałem, że go wezwałem. Zapomniałem, gdzie jestem. Wzięło mnie. Mógłbym się nie dziwić, gdyby chodziło o kogoś innego.

Tak naprawdę to czekanie na galeryjce, w nocy próżni, przed drzwiami, które pozostały głuche, jakby zasklepione, pomimo że powinny się otworzyć na pierwsze moje skinienie, trwało nie więcej niż dwie minuty. Zabawne, ile rzeczy może człowiekowi przyjść na myśl w ciągu takich stu dwudziestu sekund.

Cofnąłem się i przepuściłem automat. Przetoczył się tak blisko, że na wysokości piersi poczułem muśnięcie jednej z jego anten. Miał wmontowane dwa ksenonowe reflektory, ale ich nie zapalił. Nie potrzebował światła.

Do drzwi zabrał się po swojemu. Z przedniej części korpusu wysunął igłę małego miotacza. To moja wina. Zapomniałem o ogranicznikach. Sięgnąłem do nadajnika i zmieniłem program. Zawahał się, chwilę manewrował dwoma krótkimi wysięgnikami, po czym nagle znieruchomiał. Powtórzyłem rozkaz. Ani drgnął.

Zamarłem. To więcej, niż mogłem się spodziewać. Oblał mnie pot. Na krtani zacisnęła mi się stalowa pętla. Zostawić wszystko, wydostać się na wolną przestrzeń, ujrzeć gwiazdy… Próbowałem przesunąć się wzdłuż poręczy, ale nie mogłem wykonać ruchu.

Nagle automat drgnął. Nie. Coś wprawiło go w drgania. Trząsł się jak pokrywa zepsutego wirnika. Trwało to kilkanaście sekund. Na chwilę przestałem widzieć, pot zalał mi oczy. Kiedy przejrzałem, tuż za szybą kasku spostrzegłem przesuwający się rozmazany kształt. Nie próbowałem sięgać do pistoletu. Już nie. Wiedziałem, że to na nic.

Spokój. Zimna, niezmącona cisza. Jakby od wieków nie działo się tu nic i nic nie mogło tego zmienić. Tylko automat, mój automat, kierowany przez coś, co nie było człowiekiem, pełznie wolno w kierunku przeciwnym do tego, jaki mu wskazałem. Światło reflektora biegnie znowu, niczym nie powstrzymane, w perspektywę splątanych konstrukcji. Powoli odwróciłem głowę. Automat znajdował się już dobre pięć metrów od drzwi. Wtedy stanął. Poruszył antenami, może zresztą mi się wydało, i znieruchomiał.

Pomyślałem o pantomacie. Dostał go. Może próbował i ze mną, ale przekonał się, że nie warto. Co innego automat. Miał z nim bezpośredni kontakt. Martwe dogadało się z martwym.

Byłem już spokojny. Odrobinę za spokojny, gdyby mnie kto pytał. Moje mięśnie zwiotczały. Miałem ochotę zamknąć oczy i odczekać, aż będę się mógł zbudzić.

Stanąłem plecami do drzwi. Przeszły mnie ciarki, ale tym razem nie musiałem się odwracać. Najgorsze było przede mną. Tkwiło pośrodku galeryjki, nie dalej niż kilka kroków. Jeśli nie miałem go dotknąć, przechodząc, powinienem usiąść na poręczy i przechylony do tyłu przebyć te półtora metra jak niegrzeczny chłopiec w klatce schodowej.

Zrobiłem to. Zbliżając się do automatu uważałem, by świecić stale w ten sam punkt. W pewnej chwili zaświtało mi, że w miejsce rezerwowej anteny, jaką nosiły wszystkie tego typu aparaty, temu wprawiono dzbaniasty, tępo zakończony ryj. A przecież setki razy powtarzałem sobie, czym dysponuję. Prześledziłem wszystkie zmiany konstrukcyjne, wprowadzone w wyposażeniu statku, z myślą o mojej „delikatnej misji”. Delikatnej — oto właściwe słowo. Mogłem się roześmiać, gdybym pamiętał, jak to wygląda. Drobiazg. Zapomniałem o drobiazgu. O tym tępo zakończonym ryju, który był nie czym innym, jak lufą kierunkowego wyzwalacza antymaterii.

Zaciskając na poręczy dłonie w szorstkich, roboczych rękawicach, posuwałem się centymetr po centymetrze, jakbym grał w ciuciubabkę. Ale to nie była gra. Nie można tak grać z własnym automatem. Cokolwiek bym zrobił, będzie wiedział, gdzie mnie szukać.

Kiedy w końcu osunąłem się z balustrady i poczułem pod stopami powłokę galeryjki, mój umysł funkcjonował już w miarę normalnie. Do samej drabinki pod włazem nie obejrzałem się ani razu. I nie próbowałem żądać od automatu, żeby szedł za mną. Dość, że nie zrobił tego z własnej inicjatywy. Czy gorzej: nie z własnej. Nie ma aparatu, wyposażonego w samodzielne zespoły informatyczne, który mógł odmówić posłuszeństwa człowiekowi. Jeżeli jednak niemożliwe stało się faktem, takiego automatu naprawiać nie wolno. W najlepszym razie idzie na złom. To oczywiście teoria. Przynajmniej była nią do dziś.

Piąłem się spokojnie, szczebel po szczeblu, nie patrząc za siebie. W pewnej chwili zadarłem głowę i przestraszyłem się. Nade mną była tylko czerń. Jeśli właz zastanę zamknięty równie głucho jak tamte drzwi…

Nie. Jest gwiazda. Biały punkt, nie większy od główki szpilki wbitej w aksamit. Podciągnąłem się na rękach i jednym zamachem wydostałem na powierzchnię pancerza. Wtedy poznałem tę gwiazdę. Była jaśniejsza od innych. Nie większa, ale jaśniejsza. Tak wygląda Słońce z miejsca, gdzie kończy się jego władztwo.

Zawróciłem i bezwiednie ruszyłem w stronę statku. Po kilku krokach mój reflektor namacał jego korpus z fragmentem dyszy. Dziób pozostawał niewidoczny, zakrywała go wypukłość pantomatu. Wyraźnie natomiast zarysowała się w smudze światła jajowata klapa włazu. Była odchylona, tak jak ją zostawiłem.

Zmieniłem kierunek. Gwiazdy były wszędzie, wybrałem jedną, świecącą bezpośrednio nade mną. Oczywiście mogłem poradzić sobie inaczej. Ale szedłem w gwiazdę, drogą, która w przestrzeni grawitacyjnej wymagała skrzydeł. Chciałem obejrzeć tę półkulę tak skwapliwie usuwaną ludziom sprzed oczu, od kiedy ustał ruch wirowy pantomatu. Uruchomiłem kalkulator. Musiałem mieć pewność. Zresztą pomiar był raczej prosty.

Zwolniłem. Postanowiłem dotrzeć do centralnego punktu odwróconej od Ziemi czaszy i następnie schodzić po spirali aż do najszerszego miejsca konstrukcji. To było wszystko, co mogłem zrobić.

Czerń ustępowała powoli, odsłaniając wciąż nowe konstelacje. Nie śpieszyłem się. Starannie, metr po metrze badałem reflektorem matową powłokę pancerza, jakbym szukał zgubionej zapalniczki. Znalazłem wcześniej, niż mogłem przypuszczać. Ale nie zapalniczkę.

Stanąłem. Podniosłem snop światła i wykonałem pół obrotu. Nic. Poza tym jednym wydęciem, przypominającym odwrócony lejek, dziesięć kroków przede mną. Jakbym patrzył na szkolny model wulkanu. Wybrzuszenie nie przekraczało dwudziestu centymetrów wysokości. U jego szczytu w pancerzu widniała niewielka wyrwa o poszarpanych brzegach, przypominająca przestrzelinę. Mógł to być także cios młota, zakończonego płaskim ostrzem. Ale zadany od wewnątrz. Tylko że nie wymyślono jeszcze młota zdolnego rozłupać betomitowy pancerz. Nie. Ten miniaturowy krater powstał w wyniku celowego działania pantomatu. Co jeszcze? Tysiące rzeczy. Ale na dobrą sprawę to wystarczyło.

Tknęła mnie pewna myśl. Uruchomiłem aparaturę i zbliżyłem się kilka kroków. Tak. Oczywiście, że tak.

Z wyszarpanego w korpusie pantomatu otworu biegł w przestrzeń nieprzerwany strumień sygnałów. Nie musiał tego robić. Wystarczało użyć pierwszej lepszej anteny kierunkowej, jakich nosił setki. Ale anteny były sterowane z Ziemi. Trzeba czegoś więcej?

Pantomat przejął inicjatywę. Moja misja okazywała się bardziej „delikatna”, niż mógł to sobie wyobrazić Norin. Czy nawet Grenian. Jakby nie dość było tamtych zamkniętych drzwi i obezwładnionego automatu. Jeśli ten automat istotnie został tylko obezwładniony. Nie miałem szans, by to sprawdzić. Jeśli w ogóle mogę mówić o szansach.

Oblał mnie żar. Znowu zacząłem się pocić. Dziwne. Byłem przecież spokojny. Teraz już tak. Spokojny jak nigdy. Mimo to zabrakło mi nagle tchu. Zerknąłem na czujnik pod okapem kasku. Ciemny. Butle tlenowe są w porządku. Zawór otwarty na całą niemal szerokość. A przecież unoszę stopy, jakbym stał na rozżarzonej kuchennej płycie.

Na płycie… Chwileczkę. Wziąłem w palce główkę czujnika, nie większą niż tabletka od bólu głowy, i schyliłem się nisko.

Nie musiałem nawet dotykać podłoża. Zadźwięczał przeciągły sygnał. Rozjarzyło się alarmowe światełko. To nie była kuchenna płyta. Ale i nie zimna. Gdyby nie podeszwy próżniowych butów, już dawno zostawiłbym na niej skórę.

Nie miałem tu czego szukać. Jeśli, oczywiście, mam zdążyć. Jeśli istnieje możliwość, że zdążę.

Wysoko podnosząc nogi, przebiegłem kilkanaście metrów. W pewnej chwili grunt pode mną zabarwił się na wiśniowo. Pomyślałem, że koniec. Ale to tylko wzrok płatał mi figle. Przystanąłem i zaczerpnąłem powietrza. Rzuciłem okiem na wskaźnik kalkulatora i zdrętwiałem. Nie mogło być pomyłki. Nie dokonywałem żadnych obliczeń poza jednym. Dokładnie w miejscu, gdzie teraz stałem, tępy dziób statku przywarł do pancerza pantomatu.

Gorączkowo sięgnąłem obiema dłońmi do kasku i wodząc głową jak piłką, omiotłem otoczenie światłem reflektora. Nic. Pustka. Śladu jakiegokolwiek kształtu poza talerzami anten. Żar nie do zniesienia. Światło alarmowej lampki pod okapem kłuje jak laser. Jeszcze minuta, może dwie. To wszystko.

Rzuciłem się rozpaczliwie, bez sensu, i nagle na wprost mnie błysnął lustrzany refleks. Jest. Nie dość, że mam zostać żywcem spalony, pozbawił mnie statku.

Rakieta trwała nieruchomo w próżni. Jej dziób, przesunięty o kilka stopni w stosunku do pierwotnego położenia, widniał nie dalej niż dziesięć metrów. Dziesięć metrów międzyplanetarnej próżni. Właściwie już galaktycznej. Ale w mojej sytuacji wychodziło na jedno.

Nie miałem wyboru. Każda chwila zastanowienia mogła kosztować wszystko. Wyszarpnąłem pistolecik, wycelowałem smugę reflektora w miejsce, gdzie z kadłuba wspinają się osłony dyszy i skoczyłem. Odbiłem się słabo. Co nie znaczy, bym, jeśli chybię, nie miał tak lecieć w nieskończoność. Oczywiście mogłem manewrować pistoletem. Na to jednak, by odrzut skierował mnie we właściwą stronę, należało strzelać prosto w pantomat. Dość już miałem prób, do czego jest zdolny. Powiedziałbym, że więcej niż dość. Poczułem, że moje rękawice ślizgają się po czymś, przypominającym gładko wyszlifowany lód. Przylgnąłem do niego rozczapierzonymi palcami, wkładając w to wszystkie pozostałe siły. Nic z tego. Jechałem z nie zmniejszoną szybkością, zadzierając nogi wysoko nad głową. Kątem oka pochwyciłem odrzuconą klapę włazu. Szarpnąłem się w jej stronę, ale ciało nie poszło za ruchem ramion. Mimo wszystko trochę mnie to przystopowało. W każdym razie dość, by półtora metra przed skośnie ściętym wylotem dyszy trafić lewą stopą w korpus statku. Wystarczyło. Magnes przywarł do pancerza. Znieruchomiałem.

Odczekałem kilka sekund, po czym stanąłem. Zakręciło mi się w głowie. Na oczy spływał pot, ale czujniki ściemniały. Żyłem. Nie groziło mi już całopalenie. Przynajmniej na razie.

Właz, o który otarłem się w locie, nie prowadził do kabiny pilota. Tędy wyszedł automat, pozostawiając sobie otwartą drogę powrotu. Nie będzie już potrzebny. Niewiele brakowało, a to samo dałoby się powiedzieć o wejściu do śluzy. Śmiesznie mało, jeśli chwilę pomyśleć.

Zatrzasnąłem klapę komór ładunkowych i jak mogłem najszybciej spuściłem się do kabiny. Nad wejściem płonął jeszcze czerwony ognik, kiedy odblokowałem stery. Uderzyłem z dyszy czołowych jak przy awaryjnym hamowaniu. Poprawiłem. W następnej sekundzie sięgnąłem do pulpitu łączności. W kabinie obudziły się tysiące pastelowych świetlików. Zabrzmiał zmieszany gwar sygnałów i kodów. Wróciłem do mojego świata.

Automaty wyrównywały ciśnienie. Lampka nad klapą śluzy zgasła. Do zaworów butli tlenowych przyssały się końcówki przewodów, obiegających część statku przeznaczoną dla załogi. Znowu stałem się pilotem. Panem przestrzeni grawitacyjnej Słońca. Choćby było tylko jedną z gwiazd.

Zamknął mi drzwi przed nosem. Obezwładnił automat. Kiedy odkryłem, że skonstruował ów zagadkowy stożek w miejscu usuniętym z pola widzenia ziemskich fotoobiektywów, chciał się mnie pozbyć. Szybko i higienicznie. Na wszelki wypadek pozbawił mnie rakiety…

To ostatnie budzi pewne wątpliwości. Nieistotne, niemniej w wolnej chwili sprawdzę w przystawce zapisującej. Temperaturę, rzecz pozornie niemożliwą w tym miejscu, osiągnął pantomat wzbudzając prądy wewnątrz pancerza. Zmiana natężenia pola elektromagnetycznego albo po prostu stopień nagrzania powłoki mogły zaalarmować komputer rakiety. Stwierdził zagrożenie i działał tak, jakbym pozostawał na pokładzie. Zwolnił magnes, uwalniając równocześnie statek od niebezpiecznego sąsiada. Nie mógłbym mieć pretensji, nawet gdyby postąpił tak ktoś żywy.

Z odległości czterech tysięcy metrów pantomat jawił się w pasmach podczerwieni jak regularna kula wielkości laskowego orzecha. Powiększyłem obraz. Zieleń jajowatej tarczy ekranu przybladła. Dostrzegłem ciemniejszy punkt. Właz. Ciągle jeszcze otwarty, jakby liczył, że wrócę. Uruchomiłem laserowe szperacze. Temperatura pancerza pantomatu wynosiła dwanaście stopni. W próżni. Milimetr nad powłoką było minus czterdzieści. Nie sądziłem, że w tym rejonie takie temperatury w ogóle są możliwe.

Właz. Na dobrą sprawę powinienem wrócić. Cokolwiek tam było, nie mogę powiedzieć, że zrobiłem swoje. Przekonałem się co do kilku rzeczy. Ale samo to nie wyrównywało rachunku.

— Nawet jeśli wrócisz — powiedziałem na głos — warto przedtem pomyśleć.

Pomyślałem. Następnie chwilę pracowałem przy komputerze. Sprawdziłem obliczenia i wprawiłem statek w ruch. Uważnie śledziłem, jak wchodził na wyliczony przed chwilą tor. W porządku.

Posuwałem się po ciasnej jak na teorię pilotażu orbicie, w bezpiecznej odległości od pantomatu. Nie myślałem już o powrocie. Przygotowałem tory łączności, sprawdziłem zespoły semantyczne komputera i przystawkę zapisującą. Nie przyśpieszałem. Rozparłem się w fotelu i spod półprzymkniętych powiek śledziłem grę świateł na pulpicie. Granitowy punkt, nieco wydłużony, podobny do małej kropli, zmierzał szerokim, równym łukiem ku środkowi ekranu. Tym punktem byłem ja.

Minęło dobre trzydzieści minut, zanim z łuku powstało półkole. Znalazłem się na przedłużeniu linii, biegnącej przez środek pantomatu ku najjaśniejszej gwieździe. Wprost pode mną, jeśli stosować ziemskie punkty odniesienia, powinno znajdować się to „coś” na pancerzu. Przestrzelina o ostrych, poszarpanych krawędziach. Jak w starym, zatopionym okręcie.

Zastopowałem. Nie musiałem szukać zbyt długo. W okienku przy ekranie wyskoczyły nie liczby, lecz cyfry namiaru. Trafiłem jak po sznurku.

Wyłączyłem anteny poza jedną, kierunkową. Zestroiłem zespoły łączności i komputera. Chwilę przyglądałem się pantomatowi, jakbym miał nadzieję wypatrzeć z tej odległości bezsensowne z konstrukcyjnego punktu widzenia wybrzuszenie. Wreszcie sięgnąłem powoli do pulpitu i przerzuciłem nasłuch na fonię.

Kabinę wypełnił matowy, odmierzony głos, ni to kobiecy, ni męski. Aparatura tłumaczyła, jak zawsze pojęciami. Wsłuchiwałem się chwilę w padające nazwy, zanim zaczęły się układać w logiczny ciąg. Wtedy, po raz któryś tego dnia, na czoło wystąpił mi pot. Nic jeszcze nie rozumiałem. Czułem tylko, jak martwieje mi skóra na twarzy i głowie. Ale tym razem nie był to strach. Włosy uniosły mi się pod kaskiem jak żywe. Nie z przerażenia. Z wściekłości.

Загрузка...