Świt wyrwał gwałtownie Randa ze snu, poczuł, jak w powieki kłują go promienie ponurego słońca, przezierającego z niechęcią ponad wierzchołkami drzew rosnących na Ugorze. Mimo wczesnej pory skwar kładł się na zatrutych ziemiach jak gruby koc. Rand leżał na plecach i z głową wspartą o zrolowaną derkę wpatrywał się w niebo. Wciąż było niebieskie. Przynajmniej ono pozostało nietknięte w tym miejscu.
Zdziwił się, gdy pojął, że jednak spał. Przez chwilę mgliste wspomnienie podsłuchanej rozmowy wydawało mu się częścią snu. Potem zobaczył otoczone czerwonymi obwódkami oczy Nynaeve, najwyraźniej w ogóle nie zmrużyła oka, Twarz Lana była bardziej surowa niż zwykle, jakby nałożył maskę i nie miał zamiaru jej więcej zdejmować.
Do Wiedzącej podeszła Egwene, przykucnęła z zaniepokojoną miną. Nie dosłyszał, o czym rozmawiały. Egwene coś powiedziała, na co Nynaeve potrząsnęła głową. Egwene dodała coś jeszcze, a Wiedząca odprawiła ją machnięciem ręki. Zamiast odejść, Egwene pochyliła bliżej głowę i przez kilka chwil obie kobiety jeszcze ciszej mówiły coś do siebie, Nynaeve wciąż potrząsała głową. W końcu Wiedząca roześmiała się, uściskała Egwene i, sądząc po wyrazie jej twarzy, zaczęła jej schlebiać. Gdy jednak Egwene wstała, Wiedząca cisnęła w stronę Strażnika spojrzenie pełne wściekłości. Lan zdawał się nic nie zauważać, w ogóle nie patrzył w stronę Nynaeve.
Kręcąc głową, Rand pozbierał swoje rzeczy, pośpiesznie umył ręce, twarz i zęby w skąpej ilości wody, wydzielonej w tym celu przez Lana. Zastanawiał się, czy kobiety potrafią czytać w umysłach mężczyzn. Była to niepokojąca myśl.
„Wszystkie kobiety to Aes Sedai.”
Powtarzając wciąż, że pozwala Ugorowi zawładnąć sobą, przepłukał usta i pospieszył osiodłać gniadosza.
Było to bardziej niż niepokojące, że obozowisko zdążyło zniknąć, zanim doszedł do koni, lecz gdy popręg przy jego siodle był już mocno zaciągnięty, wszystko na wzgórzu zamigotało i pojawiło ponownie. Wszyscy się spieszyli.
W świetle poranka widać było wyraźnie siedem wież, dalekie, nadłamane kadłuby, przypominające ogromne, nierówne wzgórza, ledwie ślad po nie istniejącym już przepychu. W oczy rzucał się gładki, niezmącony błękit stu jezior. 'Tego ranka nic nie wyskoczyło ponad powierzchnię wody. Gdy patrzył na jeziora i zrujnowane wieże, nieomal udawało mu się ignorować chorą roślinność porastającą wzgórze. Wydawało się, że Lan wcale nie unika widoku wież, przynajmniej nie w większym stopniu, niż wydawał się unikać Nynaeve, ale jakoś ani razu na nie nie spojrzał, skupiony wyłącznie na przygotowaniach do wyjazdu.
Gdy wiklinowe kosze zostały już przymocowane do grzbietu jucznego konia, gdy nie został już ani jeden śmieć, brud czy ślad, a wszyscy siedzieli na koniach, Aes Sedai stanęła z zamkniętymi oczami na szczycie wzgórza, wydawało się, że nawet nie oddycha. Nie zdarzyło się nic, co by Rand zauważył, tyle że pomimo upału Nynaeve i Egwene zaczęły dygotać i energicznie rozcierać sobie ręce. Dłonie Egwene nagle jednak znieruchomiały. Otworzyła usta i wlepiła wzrok w Nynaeve. Zanim zdążyła coś powiedzieć, Nynaeve również przestała rozcierać ręce i spojrzała na nią karcącym wzrokiem. Obie kobiety patrzyły na siebie, potem Egwene skinęła głową i uśmiechnęła się szeroko, a po chwili zrobiła to samo Nynaeve, choć jej uśmiech nie był taki promienny.
Rand otarł palce o włosy, już bardziej wilgotne od potu niż wody, którą opryskał twarz. Był pewien, że w tym bezsłownym dialogu kryło się coś, co powinien był zrozumieć, lecz myśl ulotna jak ptasi puch otarła się tylko o jego umysł i zniknęła, zanim zdążył ją pochwycić.
— Na co czekamy? — spytał podniesionym tonem Mat.
Zwinięty szal opasywał mu nisko czoło. Przez łęk u siodła przełożył łuk z naciągniętą strzałą, a kołczan umocował przy pasie, by mieć go w zasięgu ręki.
Moiraine otworzyła oczy i ruszyła w dół zbocza.
— Czekamy, aż usunę ostatni ślad po tym, co tu robiłam, ubiegłej nocy. Resztki rozproszą się same w ciągu dnia, nie chcę jednak narażać nas na ryzyko, które mogę teraz wyeliminować. Jesteśmy za blisko, a Cień jest tutaj zbyt silny. Lan?
Strażnik czekał tylko, aż Moiraine usadowi się w siodle Aldieb i zaraz poprowadził ich na północ, w stronę majaczących w oddali Gór Przeznaczenia. Nawet w świetle wschodzącego słońca zarysy ich szczytów, czarne i pozbawione życia, przywodziły na myśl połamane zęby. Góry niczym mur ciągnęły się na wschód i zachód, daleko jak okiem sięgnąć.
— Czy dojedziemy dziś do Oka, Moiraine Sedai? — spytała Egwene.
Aes Sedai spojrzała z ukosa na Loiala.
— Mam nadzieję, że tak. Wtedy, gdy je znalazłam po raz pierwszy, znajdowało się tuż po drugiej stronie gór, u stóp wysokich przełęczy.
— On mówi, że ono zmienia swoje miejsce — powiedział Mat, skinieniem głowy wskazując Loiala. — A jeśli nie będzie go tam, gdzie się spodziewasz?
— Wówczas będziemy kontynuowali poszukiwania, dopóki go nie znajdziemy. Zielony Człowiek wyczuwa potrzebę, a nie może być większej potrzeby niż nasza. Nasza potrzeba jest bowiem nadzieją świata.
W miarę jak przybliżały się do nich góry, przybliżał się do nich także prawdziwy Ugór. O ile dotychczas liście były naznaczone czarnymi i żółtymi plamami, tutaj na oczach Randa opadały, ociekając wilgocią, odpadając pod wpływem ciężaru własnego rozkładu. Same drzewa przypominały storturowane, ułomne istoty, powykręcane gałęzie wyciągały swe szpony ku niebu, jakby błagały o zmiłowanie jakąś moc, która nie chciała ich wysłuchać. Z popękanych i rozdwojonych pni tryskała maż, niczym ropa z ran. Drzewa wydawały się trząść pod wpływem uderzeń końskich kopyt, jakby nie miały już siły stać.
— Tak wyglądają, jakby chciały nas porwać — stwierdził nerwowym głosem Mat.
Nynaeve obdarzyła go rozdrażnionym, wzgardliwym spojrzeniem, więc dodał zapalczywie:
— One po prostu tak wyglądają.
— Niektóre z nich naprawdę tego chcą — powiedziała Aes Sedai.
Jej oczy wyzierające ponad ramieniem były przez chwilę twardsze od oczu Lana.
— Nie chcą jednak najmniejszej cząstki tego, czym jestem i dlatego moja obecność was chroni.
Mat roześmiał się niespokojnie, jakby uważał, że usłyszał żart.
Randa to nie przekonało. W końcu to był Ugór.
„Ale przecież drzewa się nie ruszają: Po co drzewo miałoby porywać człowieka, nawet gdyby mogło? My sobie wyobrażamy różne rzeczy, a jej chodzi tylko o to, żebyśmy zachowali czujność.”
Nagle jego wzrok zboczył w lewo, w stronę lasu. Tamto drzewo, w odległości nie dalej jak dwudziestu kroków, naprawdę drżało, i tego już sobie na pewno nie wyobraził. Nie potrafił powiedzieć, jaki to gatunek, tak było powykręcane i umęczone. Kiedy patrzył, drzewo znienacka wygięło się gwałtownie najpierw w jedną, potem w drugą stronę, potem pochyliło się w dół, z całej siły uderzając koroną o ziemię. Coś wrzasnęło, przenikliwie i ogłuszająco. Drzewo wyprostowało się nagle, jego konary oplatały jakąś ciemną masę, która wiła się, charczała i krzyczała.
Z trudem przełknął ślinę i starał się odjechać jak najdalej, jednakże drzewa rosły po obu stronach drogi i wszystkie drżały. Koń zaczął toczyć oczami, ukazując całe białka. Rand został złapany w potrzask zbitej masy końskich ciał, jako że wszyscy próbowali zrobić to samo co on.
— Nie zatrzymujcie się — rozkazał Lan, dobywając miecza.
Strażnik przywdział stalowe rękawice i tunikę z szarozielonej łuski.
— Trzymajcie się Aes Sedai.
Zawrócił Mandarba, nie w stronę drzewa i jego ofiary, lecz w innym kierunku. W swym mieniącym się płaszczu dał się pochłonąć Ugorowi wcześniej. niż jego czarny rumak zniknął z zasięgu wzroku.
— Bliżej — popędzała ich Moiraine.
Nie zwolniła biegu swej białej klaczy, lecz gestem ręki kazała im skupić się w gromadzie wokół niej.
— Trzymajcie się mnie tak blisko, jak tylko możecie. Z kierunku, w którym zniknął Strażnik, rozległ się ryk. Uderzył w powietrze z całej siły, wprawiając drzewa w gwałtowne drganie, a gdy ucichł, wydawało się, że wciąż słychać jego echo. Po chwili ryk rozległ się raz jeszcze, pełen wściekłości i śmierci.
— Lan — powiedziała Nynaeve. — On...
Ten sam potworny dźwięk nie pozwolił jej skończyć, lecz tym razem brzmiała w nim jakaś nowa nuta. Strach. I nagle zapanowała cisza.
— Lan sam zadba o siebie — powiedziała Moiraine. — Jedź, Wiedząca.
Spomiędzy drzew wyłonił się Strażnik, trzymał miecz z dala od siebie i swego wierzchowca. Ostrze parowało, całe zalane czarną posoką. Lan wytarł je starannie szmatką, którą wyjął z sakwy przy siodle, i uważnie przyjrzał się stali, chcąc się upewnić, że starł nawet najmniejszą plamkę. Wyrzucił szmatkę — jeszcze nie zdążyła dolecieć do ziemi, a już się rozpadła, rozpuściły się nawet pozostałe po niej skrawki.
Spomiędzy drzew wyskoczyło na nich znienacka jakieś masywne cielsko. Strażnik zawrócił Mandarba, lecz jeszcze w chwili, gdy rumak wierzgał, gotów atakować podkutymi stalą kopytami, w powietrzu błysnęła strzała Mata, trafiając jedyne oko we łbie, który zdawał się składać głównie z paszczy i zębów. Kopiąc i wrzeszcząc dziko, stwór runął na ziemię w odległości zaledwie skoku od nich. Rand przypatrzył mu się, gdy go mijali. Porośnięty szorstką szczeciną, miał o wiele za dużo odnóży, wystających pod najdziwaczniejszymi kątami z korpusu wielkiego jak u niedźwiedzia. Niektóre z nich, przynajmniej te wyrastające z grzbietu, z pewnością nie przydawały się do chodzenia, szpony długości palca rozdrapywały ziemię w śmiertelnej agonii.
— Dobry strzał, pasterzu.
Oczy Lana już zapomniały o tym, co zdychało za nimi i przeszukiwały teraz las.
Moiraine pokręciła głową.
— Dziwne, że odważyło się podejść tak blisko kogoś, kto dotyka Prawdziwego Źródła.
— Agelmar stwierdził, że Ugór się burzy — powiedział Lan. — Być może Ugór wie także, że we Wzorze tworzy się Splot.
— Śpieszcie się. — Moiraine uderzyła piętami boki Aldieb. — Musimy jak najszybciej pokonać przełęcze. Jednakże w chwili, gdy to mówiła, Ugór powstał przeciwko nim. Drzewa chłostały gałęziami, wyciągając ku nim swe konary, zupełnie nie dbając o to, czy Moiraine istotnie dotyka Prawdziwego Źródła.
Rand poczuł, że w dłoni zaciska rękojeść miecza, choć nie pamiętał, kiedy wydobył go z pochwy. Uderzał nim raz za razem, tnąc chore konary ostrzem oznakowanym wizerunkiem czapli. Żarłoczne gałęzie wycofywały swe przerąbane, wijące się kikuty — słyszał nieomal ich wrzask ale zaraz potem pojawiały się następne, skręcone jak węże, usiłując pochwycić jego ręce, pas, kark. Z zębami obnażonymi w złowieszczym grymasie, zaczął szukać pustki i znalazł ją w kamiennej, upartej glebie Dwu Rzek.
— Manetheren! — krzyknął w stronę drzew tak głośno, że aż zabolało go gardło.
Stal z wizerunkiem czapli odbiła blask wątłego słońca.
— Manetheren! Manetheren!
Stojący w strzemionach Mat wypuszczał jedną strzałę za drugą, prosto w stronę lasu, celując w zdeformowane kształty, które warcząc wbijały swe niezliczone kły w śmiercionośne groty i wgryzały się w inne, szponiaste stwory; torując sobie drogę w stronę jeźdźców. Również Mat zatracił się w walce.
— Carai an Caldazar! — krzyczał, przyciągąjąc cięciwę do policzka i puszczając ją. - Carai an Ellisande! Mordero Daghain pas duente cuebiyar! An Ellisande!
Perrin też stał w strzemionach, milczący i ponury. On teraz wiódł pozostałych, a jego topór wyrąbywał przejście zarówno w lesie, jak i obrzydliwych cielskach, we wszystkim, co zagradzało drogę. Młócące konarami drzewa i wyjące bestie umykały przed zwalistym mistrzem topora, spłoszone jego dzikimi, złotymi oczyma i świszczącym ostrzem. Poganiał swego konia do przodu, jeden zdecydowany krok za drugim.
Z rąk Moiraine z szybkością błyskawicy wylatywały kule ognia i gdy dosięgały celu, każde skręcane spazmami drzewo przemieniało się w pochodnię, a szczerzący kły kształt stawał w płomieniach, wrzeszcząc przeraźliwie, i bił się ludzkimi dłońmi, wyrywając strzępy własnego ciała, dopóki wreszcie nie zdechł.
Strażnik stale kierował Mandarba między drzewa. Krew, którą ociekały jego miecz i rękawice, bulgotała i parowała. Nieraz, gdy stamtąd wracał, w jego zbroi i ciele widniały głębokie, krwawiące nacięcia, Mandarb kulał i również krwawił. Zawsze wtedy Aes Sedai zatrzymywała się, by ułożyć dłonie na ranach, a kiedy je odejmowała, na nietkniętym ciele pozostawała tylko krew.
— W ten sposób rozpalam sygnałowe ogniska dla Półludzi — stwierdziła cierpkim tonem. — Pędźcie naprzód. Pędźcie!
Torowali sobie więc drogę, każdy krok zdawał się trwać wieczność.
Rand był przekonany, że zostaliby pokonani, gdyby te drzewa nie wdały się w walkę z masą atakujących cielsk, gdyby bestie, wśród których nie było dwóch takich samych, nie walczyły tak zażarcie z drzewami i między sobą, chcąc ich dopaść. Nie miał żadnej pewności, czy tak jeszcze nie miało się zdarzyć. I nagle z tyłu za nimi rozległ się jakiś piskliwy dźwięk. Daleki i cienki, przebijał się z trudem przez ogłuszający warkot oblegających ich mieszkańców Ugoru, Warkot ucichł w jednej chwili, jak ucięty nożem. Atakujące stwory zastygły w półkroku, drzewa znieruchomiały. Wszystko, co poruszało się o własnych nogach, zniknęło równie nagle, jak się pojawiło, ginąc w zwichrowanym lesie.
Po chwili przeraźliwy pisk rozległ się raz jeszcze, podobny do dźwięku dobywającego się z połamanej pasterskiej kobzy. Odpowiedziało mu coś, co brzmiało jak chór. Kilka głosów śpiewających unisono, gdzieś daleko w tyle.
— Robaki — powiedział ponuro Lan, wywołując tym jęk z ust Loiala. — Odroczyły wykonanie wyroku, nie wiadomo tylko, czy coś na tym skorzystamy.
Zmierzył wzrokiem dystans dzielący ich od gór.
— Mało które stworzenie żyjące w Ugorze stawi czoło Robakowi, jeśli może tego uniknąć.
Wbił pięty w boki Mandarba.
— Naprzód!
Wszyscy pomknęli w ślad za nim, przez Ugór, który raptem wydał się prawdziwie martwy, gdyby nie te ścigające ich piskliwe tony.
— Przestraszyły się Robaków? — spytał z niedowierzaniem Mat.
Podskakiwał w siodle, usiłując przewiesić łuk na plecy.
— Robak — Strażnik wymówił to słowo zupełnie inaczej niż Mat — potrafi zabić Pomora, jeśli takiemu Pomorowi nie sprzyja Czarny. Całe stado podąża naszym śladem. Naprzód! Naprzód!
Do czarnych szczytów było już bliżej. Jeszcze godzina, stwierdził Rand, przy tempie narzuconym przez Strażnika.
— Czy Robaki nie będą nas ścigać w górach? — wydyszała Egwene, a Lan wybuchnął ostrym śmiechem.
— Nie będą. Robaki boją się tego, co żyje na wysokich przełęczach.
Loial znowu jęknął.
Rand bardzo pragnął, by Ogir przestał tak jęczeć. Wiedział znakomicie, że Loial wie o Ugorze więcej niż ktokolwiek z nich, wyjąwszy Lana, nawet jeśli tę wiedzę nabył wyłącznie na podstawie książek czytanych w bezpiecznym schronieniu stedding.
„Czy on musi stale przypominać, że czekają nas jeszcze gorsze rzeczy od tych, które już widzieliśmy?”
Ugór przelewał się obok nich, spod galopujących kopyt tryskały szczątki przegniłych chwastów i traw. Ani jedna spośród takich samych drzew jak te, które ich wcześniej atakowały, nie drgnęło nawet, gdy przejeżdżali pod powykręcanymi gałęziami. Niebo przed nimi przesłoniły Góry Przeznaczenia, czarne i ponure, wydawało się, że można ich dotknąć, tak były blisko. Znowu dobiegły ich piskliwe! dźwięki, wyraźne i czyste, a od tyłu mlaskające odgłosy, głośniejsze od chrzęstu roślin miażdżonych przez końskie kopyta. Zbyt głośne, jakby przegniłe drzewa taranowały prześlizgujące się między nimi ogromne cielska. Zbyt bliskie. Rand obejrzał się przez ramię. Wierzchołki drzew chwiały się gwałtownie i uginały jak trawa. Teren powoli zaczynał się piąć w stronę gór, dostatecznie stromo, by Rand zauważył, że już się wspinają.
— Nie uda się nam — obwieścił Lan.
Nie zwolnił galopującego Mandarba, lecz w jego dłoni znowu błysnął miecz.
— Uważaj na siebie na wysokich przełęczach, Moiraine, na pewno się przedostaniesz.
— Nie, Lan! — krzyknęła Nynaeve.
— Milcz, dziewczyno! Lan, nawet ty nie zatrzymasz stada Robaków. Ja tego nie zrobię. Potrzebuję cię przy Oku.
— Strzały! — zawołał Mat zadyszanym głosem.
— Robaki nawet ich nie poczują! — odkrzyknął Strażnik. — Trzeba je ciąć na kawałki. Niewiele czują prócz głodu. Czasem strachu.
Rozpaczliwie uczepiony siadła, Rand otrząsał się, usiłując rozluźnić ścierpnięte ręce. W klatce piersiowej czuł tak silny skurcz, że ledwie mógł oddychać, piekła go skóra, jakby nakłuwana gorącymi igłami. Ugór połączył się z podnóżem gór. Widział, którędy będą musieli się wspinać, gdy już dotrą do zboczy — dostrzegł krętą ścieżkę i za nią wysoką przełęcz, przypominającą szczelinę wyrąbaną toporem w czarnym kamieniu.
„Światłości, co tam jest takiego, co potrafi przestraszyć to, co jest za nami? Światłości, dopomóż mi, nigdy w życiu tak się nie bałem. Nie chcę jechać dalej. Ani kroku!”
Szukał płomienia i pustki, złorzecząc samemu sobie.
„Ty głupcze! Ty zastraszony, tchórzliwy głupcze! Nie umiesz zostać tutaj i nie umiesz zawrócić. Chcesz zostawić Egwene, żeby sama stoczyła tę walkę?”
Pustka wymykała mu się, powstawała, rozpadała się na tysiące świetlnych punktów, odtwarzała się na nowo i znowu rozsypywała, a wtedy każdy punkt przepalał go aż do kości, powodując, że słaniał się z bólu i miał wrażenie, że zaraz wybuchnie.
„Światłości, dopomóż mi, nie mogę jechać dalej. Światłości, dopomóż!”
Już ściągał wodze gniadosza, chcąc zawrócić i stoczyć bój z Rabakami albo czymkolwiek, byle tylko nie z tym, co czyhała dalej, gdy nagle wszystko dookoła zmieniło się nie do poznania. Między jednym zboczem i następnym, między wierzchołkiem i następną granią, Ugór nie istniał.
Zielone liście zdobiły płożące się łagodnie gałęzie. Dzikie kwiaty i trawa falująca na pachnącym, wiosennym wietrze tworzyły jaskrawy kobierzec. Z jednego kwiatu na drugi przelatywały motyle, furkoczące głośno skrzydłami, towarzyszyło im buczenie pszczół i ptasie trele.
Zapatrzony na to wszystko wytrzeszczonym wzrokiem, nie przestawał galopować, dopóki nie zauważył, że Moiraine, Lan i Loial zatrzymali się, podobnie jak i pozostali. Powoli ściągnął wodze, twarz mu zastygła w zdumieniu. Egwene oczy omal nie wyszły z orbit, a Nynaeve opadła szczęka.
— Jesteśmy bezpieczni — powiedziała Moiraine. To miejsce należy do Zielonego Człowieka, utaj znajduje się Oko Świata. Ugór tu nie wtargnie.
— Myślałem, że to będzie po drugiej stronie gór — wymamrotał Rand.
Wciąż widział wierzchołki wypełniające północny horyzont, a wśród nich wysokie przełęcze.
— Powiedziałaś, że to miejsce jest zawsze za wysokimi przełęczami.
— To miejsce — odpowiedział mu czyjś głęboki głos zza drzew — jest zawsze tam, gdzie jest. W różnych miejscach są tylko ci, którzy go potrzebują.
Z gęstwiny liści wynurzyła się jakaś postać, ludzki kształt wyższy od Loiala o tyle samo, o ile Ogir był wyższy od Ranch. Ludzki kształt upleciony z winorośli i liści, zielonych i żywych. Zamiast włosów na jego głowie rosła trawa, opadająca na ramiona, zamiast oczu miał ogromne orzechy laskowe, zamiast paznokci żołędzie. Tunika i spodnie były utkane z zielonych liści, buty z gładkiej kory. Otaczały go wirujące motyle, które przysiadały miękko na palcach, ramionach i twarzy. Tylko jedna rzecz psuła tę zieloną doskonałość. Przez policzek i skroń aż po sam czubek głowy biegło głębokie nacięcie, a w tym miejscu winorośl zbrązowiała i przywiędła.
— Zielony Człowiek — wyszeptała Egwene i pokiereszowana twarz uśmiechnęła się.
Przez chwilę zdawało się, że ptaki zaczęły śpiewać jeszcze głośniej.
— Oczywiście, że to ja. Kto inny mógłby tu być? Orzechowe oczy przyjrzały się Loialowi.
— Dobrze cię znowu zobaczyć, mały bracie. W przeszłości wielu z was przychodziło mnie odwiedzać, ale ostatnimi czasy dzieje się to rzadko.
Loial zsiadł ze swego wielkiego konia i ukłonił się ceremonialnie.
— Czynisz mi zaszczyt, Drzewny Bracie. Tsingu ma choshih, T’ingshen.
Uśmiechając się, Zielony Człowiek objął Ogira ramieniem. Obok Loiala wyglądał jak mężczyzna przy małym chłopcu.
— To żaden zaszczyt, mały bracie. Pośpiewamy razem Pieśni Dla Drzew, powspominamy Wielkie Drzewa i stedding, a Tęsknotę odrzucimy na bok.
Przyjrzał się pozostałym, właśnie zsiadającym z koni, i na widok Perrina w jego oczach rozbłysło światło.
— Wilczy Brat! Czyżby naprawdę wracały dawne czasy?
Rand zagapił się na Perrina. Perrin z kolei zawrócił swego konia, przez co znalazł się pomiędzy nim a Zielonym Człowiekiem, po czym pochylił się, by sprawdzić popręg. Rand był przekonany, że stara się w ten sposób uniknąć badawczego wzroku Zielonego Człowieka. Raptem Zielony Człowiek przemówił do Randa:
— Dziwny ubiór nosisz, Dziecię Smoka. Czyżby Koło obróciło się tak daleko? Czy Lud Smoka wraca do Pierwszego Przymierza? Ty jednak nosisz miecz. A zatem nie jest ani tak, ani tak.
Rand musiał odzyskać wilgoć w ustach, zanim udało mu się przemówić.
— Nie wiem, o czym mówisz. O co ci chodzi?
Zielony Człowiek dotknął brązowej blizny na głowie. Przez chwilę wyglądał na zdezorientowanego.
— Nie... nie potrafię powiedzieć. Moje wspomnienia są rozdarte i często ulatują, a wiece z tego, co zostało, przypomina liście nawiedzone przez gąsienice. A jednak jestem pewien... Nie, już tego nie ma. Ale mimo to jesteś tu mile witany. A ty, Moiraine Sedai, co najmniej mnie zaskakujesz. Kiedy powstawało to miejsce, tworzono je w taki sposób, by nikt nie mógł go odnaleźć dwukrotnie. Jak się tu znalazłaś?
— Potrzeba — odparła Moiraine. — Moja potrzeba, potrzeba świata. Przede wszystkim potrzeba świata. Chcemy zobaczyć Oko.
Zielony Człowiek westchnął westchnieniem wiatru uwięzionego wśród gałęzi gęsto pokrytych liśćmi.
— A zatem znowu do tego doszło. To wspomnienie nie zostało naruszone. Czarny znowu się budzi. Tego się obawiałem. Wraz z każdym obrotem lat Ugór dokłada wszelkich starań, by wtargnąć do środka, i tym razem walka, by nie dopuścić do tego, była cięższa niż kiedykolwiek od samego zarania. Chodźcie, zaprowadzę was.