Zmierzch już zapadł, kiedy dotarli do Carysford, trwało to dłużej niż Rand się spodziewał, po tym co usłyszał od pana Kincha. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest na bakier z poczuciem czasu. Zaledwie trzy noce od Howala Godego i Czterech Króli, dwie odkąd Paitr ich zaskoczył w Market Sheran. Zaledwie jeden dzień wcześniej bezimienna kobieta — Sprzymierzeniec Ciemności próbowała ich zabić w stajni „Sługi Królowej”, a nawet od tego wydarzenia wydawał się dzielić go rok, albo i nawet całe życie.
Cokolwiek stało się czasem, Carysford wyglądało dość normalnie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Czyste, obrośnięte winoroślą ceglane domki i wąskie dróżki, wyjąwszy oczywiście samą Drogę Caemlyn, ciche i pozornie spokojne.
„Co jednak kryje się pod tym wszystkim?” — zastanawiał się niespokojnie.
Market Sheran też wyglądało na spokojne i tak samo wioska, w której tamta kobieta... Nie poznał nigdy jej imienia i nie miał ochoty nawet o tym myśleć.
Światło wylewało się z okien domów na zupełnie wyludnione ulice. Randowi to się podobało. Przekradając się od rogu do rogu, unikał nielicznych ludzi. Mat przywarł do Jego ramienia, zastygając w bezruchu, gdy zgrzytanie żwiru obwieszczało nadchodzącego wieśniaka, a przemykając się od cienia do cienia, kiedy niewyraźny kształt już ich minął.
Rzeka Cary miała tu zaledwie trzydzieści jardów szerokości i jej czarne wody toczyły się ospale, jednakże dawno już temu wzniesiono most przez bród. Wieki deszczy i wiatrów zniszczyły kamienne wsporniki, przez co przypominały nieomal naturalne formacje. Całe lata koła wozów i karawan kupieckich ryły koleiny w grubych drewnianych podkładach. Luźne deski klekotały pod ich stopami, głośno jak bębny. Jeszcze długo potem, jak minęli wieś i wyszli na otwartą przestrzeń, Rand czekał, aż jakiś głos zapyta, kim są. Lub jeszcze gorzej, że będzie to wiedział.
Okolica, w miarę jak się w nią zagłębiali, stawała się coraz gęściej zasiedlona. Zawsze w zasięgu wzroku były jakieś światła z okien farmerskich domów. Drogę i pola za nią otaczały żywopłoty i płoty z drutu kolczastego. Pola rozciągały się wszędzie, nigdzie najmniejszego pasma lasu w pobliżu drogi. Wydawało się, że cały czas są na skraju jakiejś wioski, nawet jeśli od najbliższej dzieliły ich całe godziny. Wszystko zadbane i spokojne. I ani śladu Sprzymierzeńców Ciemności czy jeszcze czegoś gorszego, co mogło tu na nich czyhać.
Nagle Mat usiadł przy drodze. Zsunął chustę na czubek głowy, bo jedynym źródłem światła był teraz księżyc.
— Dwa kroki to piędź — mruknął. — Tysiąc piędzi to mila, cztery mile to liga... Nie ujdę następnego tysiąca kroków, jeśli dalej nie będzie jakiegoś miejsca do spania. Coś do jedzenia byłoby też mile widziane. Nie chowasz przypadkiem czegoś w kieszeniach, prawda? Na przykład jabłka? Nie miałbym do ciebie o to pretensji. Dałbym ci nawet popatrzeć.
Rand rozejrzał się po drodze. Tylko oni wędrowali nocą. Zerknął na Mata, który ściągnął but i rozcierał stopę. Jego też bolały nogi. Drgawki szarpały wszystkie mięśnie, jakby chcąc mu powiedzieć, że bynajmniej nie odzyskał jeszcze sił.
Na polu tuż przed nimi stały jakieś ciemne kopce. Stogi siana, zmalałe od zimowego dokarmiania zwierząt, ale jednak stogi siana.
Trącił Mata palcem nogi.
— Tam się prześpimy.
— Znowu stogi — westchnął Mat, ale włożył but i wstał.
Zrywał się wiatr, noc stawała się coraz chłodniejsza. Pokonali gładkie słupy ogrodzenia i szybko zaryli się w siano. Brezent, który chronił siano przed deszczem, dawał również osłonę przed wiatrem.
Rand kręcił się w zagłębieniu, które sobie wymościł, dopóki wreszcie nie znalazł wygodnej pozycji. Siano kłuło przez ubranie, ale nauczył się nie zwracać na to uwagi. Próbował policzyć wszystkie stogi siana, w których spał od Białego Mostu. Bohaterowie opowieści nigdy nie musieli spać w stogach, nawet bardzo krótko. Z westchnieniem postawił swój kołnierz, w nadziei, że siano nie będzie mu się wślizgiwało pod ubranie.
— Rand? — powiedział cicho Mat. — Rand, czy myślisz, że nam się uda?
— Tar Valon? To jeszcze daleko, ale...
— Caemlyn. Czy myślisz, że dojdziemy do Caemlyn?
Rand podniósł głowę, jednak w ich jamie było ciemno, obecność Mata potwierdzał tylko jego głos.
— Pan Kinch mówił, że to dwa dni drogi. Dojdziemy tam pojutrze.
— O ile przy drodze nie będzie na nas czekało stu Sprzymierzeńców Ciemności albo ze dwa Pomory.
Na moment zapadła cisza, po chwili Mat dodał:
— Chyba zostaliśmy już tylko my dwaj, Rand.
W jego głosie słychać było łęk.
— Niezależnie od tego, o co w tym wszystkim chodzi, teraz jesteśmy już tylko my dwaj. Tylko my.
Rand pokręcił głową. Wiedział, że Mat nie widzi w ciemności, ale zrobił to bardziej dla siebie niż dla niego.
— Śpij, Mat — powiedział zmęczonym głosem.
Sam jednak długo leżał, nie mogąc zasnąć.
„Tylko my.”
Obudziło go pianie koguta, wygramolił się na blady świt, otrzepując siano. Pomimo środków ostrożności, źdźbła dostały się pod ubranie, przykleiły do pleców i drażniły skórę, Zdjął kaftan i wyciągnął koszulę ze spodni, żeby się ich pozbyć. Właśnie trzymał jedną rękę na karku, a drugą wsunął na plecy, gdy wyczuł obecność ludzi.
Słońce jeszcze nie całkiem wzeszło, lecz drogą wędrował już stały pochód, pojedynczo lub parami, maszerujący mozolnie w stronę Caemlyn, niektórzy z pakunkami lub tobołkami na plecach, inni tylko z kijem do podpierania się, niektórzy bez niczego. Większość stanowili młodzi mężczyźni, tu i ówdzie jednak widziało się dziewczynę albo kogoś starszego. Wszyscy bez wyjątku mieli w sobie to samo zmęczenie podróżą, wyraz twarzy ludzi, którzy przebyli długą drogę. Niektórzy wbijali wzrok w swoje stopy i garbili się ze znużenia, mimo że było jeszcze tak wcześnie, inni mieli wzrok utkwiony w czymś, czego jeszcze nie było widać, w czymś, co miało przyjść razem ze świtem.
Ze stogu wytoczył się Mat, drapiąc energicznie. Znieruchomiał tylko na chwilę, żeby owinąć chustę wokół głowy, tego ranka nieco mniej zasłaniała jego oczy.
— Myślisz, że uda nam się dzisiaj zdobyć coś do jedzenia?
Randowi znacząco zaburczało w brzuchu.
— Pomyślimy o tym po drodze — powiedział.
Pośpiesznie poprawił ubranie i wyciągnął ze stogu swoje tobołki.
Zanim dotarli do płotu, Mat również zauważył ludzi, Spojrzał krzywo i zatrzymał się na polu, mimo że Rand już się wdrapywał na płot. Patrzył na nich przechodzący właśnie młody mężczyzna, niewiele od nich starszy. Jego ubranie było zakurzone, podobnie jak tobołek przywiązany na plecach.
— Dokąd idziesz? — zawołał Mat.
— A niby dokąd, do Caemlyn, zobaczyć Smoka — odkrzyknął, nie zatrzymując się.
Uniósł brew na widok koty i toreb zwisających z ich ramion i dodał:
— Tak samo jak wy.
Śmiejąc się szedł dalej, z wzrokiem wbitym tęsknie w dal.
Mat zadawał to pytanie jeszcze kilka razy tego dnia, jedynymi ludźmi, którzy nie odpowiadali podobnie, byli miejscowi, którzy dla odmiany nie odpowiadali prawie wcale, tylko spluwali i odwracali się z obrzydzeniem. Odwracali się, a mimo to patrzyli czujnym wzrokiem. Patrzyli na wszystkich wędrowców w taki sam sposób, kątem oka. Ich twarze mówiły, że takich obcych stać na wszystko, jeśli się nie będzie ich pilnowało.
Ludzie, mieszkający w tej okolicy nie tylko wystrzegali się obcych, wyglądali również co najmniej na zirytowanych. Dość ludzi było na drodze, dostatecznie od siebie oddalonych, a kiedy wraz ze słońcem wyzierającym ponad horyzontem pojawiły się fury i powozy farmerów, nawet ich zazwyczaj nieśpieszny krok zwolnił się o połowę. Nikt z nich nie miał ochoty ich podwieźć. Bardziej prawdopodobny był kwaśny grymas, a nawet i przekleństwo za pracę, którą tracili.
Wozy kupców przetaczały się obok bez specjalnych przeszkód, wśród wygrażających pięści, niezależnie od tego czy jechały do Caemlyn, czy z niego wracały. Kiedy wczesnym rankiem pojawił się pierwszy tabor kupców, nadjeżdżający powolnym, jednostajnym rytmem, ledwie oświetlony słońcem, które dopiero co wzeszło ponad horyzont, Rand wyszedł na drogę. Wozy wyraźnie nie miały zamiaru zwolnić, widział też innych ludzi wychodzących na środek drogi. Szedł z najwyższą trudnością, ale jednak jakoś szedł.
Jedynym ostrzeżeniem, gdy pierwszy wóz przetoczył się z głośnym turkotem obok niego, był nieznaczny ruch. Rozłożył się na ziemi jak długi, gdy bicz woźnicy świsnął w miejscu, W którym przed chwilą znajdowała się jego głowa. Już leżąc, napotkał wzrok woźnicy mijającego go wozu. Twarde oczy ponad zaciśniętymi ustami. Woźnicy nie obchodziło, że mógł go pokaleczyć do krwi albo wybić mu oko.
— Niech cię Światłość oślepi! — zawołał Mat w ślad za wozem. — Nie możesz...
W tym momencie strażnik na koniu pchnął go czubkiem włóczni w ramię, sprawiając, że przewrócił się na leżącego Randa.
— Precz z drogi, wy brudni Sprzymierzeńcy Ciemności! — warknął strażnik, nie zwalniając.
Po tym wszystkim już nie podchodzili do wozów. Z pewnością było ich sporo. Szczęk i turkot ledwie zdążył ucichnąć, gdy rozlegał się następny. Strażnicy i woźnice patrzyli na wędrowców kierujących się do Caemlyn, jakby to był ruchomy brud.
Któregoś razu Rand nie zdążył się chylić przed biczem woźnicy i został trafiony końcem pejcza. Przyłożył natychmiast dłoń do strumienia krwi, który popłynął z jego łuku brwiowego, z trudem się powstrzymał, aby nie zwymiotować. Tak blisko oka. Woźnica uśmiechnął się szyderczo. Drugą ręką Rand schwycił Mata, który już napinał strzałę.
— Daj spokój — powiedział.
Ruchem głowy wskazał strażników jadących z boku wozów. Niektórzy z nich się śmiali, inni obdarzyli ciężkim spojrzeniem łuk Mata.
— Jak będziemy mieli szczęście, to tylko obiją nas włóczniami. Jeżeli będziemy mieli szczęście.
Mat burknął coś kwaśnym tonem, pozwolił jednak, by Rand pociągnął go do dalszego marszu.
Dwukrotnie drogą cwałowały szwadrony Gwardii Królowej, wstążki na ich lancach furkotały na wietrze. Niektórzy farmerzy ich pozdrawiali, domagając się, by zrobili coś z obcymi, a gwardziści zawsze się zatrzymywali, by ich cierpliwie wysłuchać. Około popołudnia Rand przystanął, chcąc przysłuchać się takiej rozmowie.
Usta kapitana Gwardii, skryte za przyłbicą, wyglądały jak cienka linia.
— Jeśli któryś z nich coś ukradnie, albo wejdzie na twoją ziemię — grzmiał na przysadzistego farmera, rzucającego krzywe spojrzenia na jego ostrogi — wówczas zawiodę go do magistratu. Nie łamią jednak żadnego Prawa Królowej, idąc po Królewskim Gościńcu.
— Ale oni są tu wszędzie — protestował farmer. Kto wie, kim albo czym są. Całe to gadanie o Smoku...
— Na Światłość, człowieku! Jest ich tu tylko garstka. Mury Caemlyn już od nich pękają, a z każdym dniem jest ich coraz więcej.
Grymas na twarzy kapitana pogłębił się, gdy spostrzegł Rand i Mata stojących nie opodal przy drodze. Gestem dłoni w rękawicy ze stalowym wierzchem wskazał drogę.
— Ruszajcie, bo inaczej aresztuję was za tarasowanie ruchu.
Nie przemówił do nich bardziej szorstkim tonem niż do farmera, posłusznie jednak ruszyli. Wzrok kapitana towarzyszył im jakiś czas, Rand czuł go na swoim grzbiecie. Podejrzewał, że gwardzistom pozostało niewiele cierpliwości dla wędrowców i że zupełnie by im jej zabrakło, gdyby spotkali głodnego złodzieja. Postanowił zniechęcić Mata, kiedy ten znowu zaproponuje kradzież jajek.
W obecności wszystkich tych wozów i ludzi na drodze można się też było dopatrzyć i dobrej strony, szczególnie w obecności wszystkich młodych mężczyzn kierujących się do Caemlyn. Gdyby szukali ich jacyś Sprzymierzeńcy Ciemności, to byłoby to jak szukanie dwóch wybranych gołębi w całym stadzie. Skoro tamten Myrddraal podczas Zimowej Nocy nie wiedział dokładnie, kogo szuka, to jakiemuś jego koleżce nie mogło się tu powieść lepiej.
Często burczało mu w żołądku, przypominając, że nie zostało im prawie wcale pieniędzy, z pewnością nie tyle, by starczyło na jakiś posiłek przy takich cenach, jakie musiały obowiązywać w pobliżu Caemlyn. Raz przyłapał się na tym, że trzyma dłoń na futerale z fletem, jednak stanowczo przewiesił go na plecy. Gode wiedział o flecie i o żonglowaniu. Nie wiadomo było, ile Ba’alzamon dowiedział się od niego pod koniec — o ile to, co widział Rand, stanowiło jakiś koniec — albo ile wieści przekazano innym Sprzymierzeńcom Ciemności.
Spojrzał z żalem na farmę, którą właśnie mijali. Jakiś człowiek pilnował płotów w towarzystwie pary psów, warczących i próbujących się urwać ze smyczy. Mężczyzna miał taką minę, jakby tylko czekał na wymówkę, by móc psy puścić. Nie na każdej farmie widać było psy, jednak na żadnej nie oferowano podróżnikom pracy.
Do zachodu słońca minęli jeszcze dwie wioski. Stały w nich grupki wieśniaków, rozmawiających z sobą i obserwujących stały strumień wędrowców. Nie mieli bardziej przyjaznych twarzy niż farmerzy, woźnice czy gwardziści Królowej. Wszyscy ci obcy, idący, obejrzeć fałszywego Smoka, byli dla nich zagrożeniem. Głupcy, którzy nie wiedzą, że powinni zostać tam, gdzie ich miejsce! Być może byli wyznawcami fałszywego Smoka. Może nawet Sprzymierzeńcami Ciemności. O ile między jednymi i drugimi była jakaś różnica.
Wraz z nadchodzącym wieczorem, przy drugiej wsi, tłum idących zaczął rzednieć. Ci, którzy mieli pieniądze, zniknęli w karczmie, mimo że najwyraźniej wybuchł spór, czy wpuścić ich do środka, inni zaczęli poszukiwać dogodnych żywopłotów albo pól, na których nie było psów. O zmierzchu Rand i Mat mieli całą Drogę Caemlyn dla siebie. Mat zaczął coś mówić o znalezieniu stogu siana, Rand jednak upierał się, by iść dalej.
— Przynajmniej dopóki widzimy drogę — powiedział. — Im dłużej będziemy szli bez zatrzymywania się, tym dalej zajdziemy.
„Jeśli cię ścigają? Po co mieliby cię teraz ścigać, skoro czekali, aż sam do nich przyjdziesz?”
Matowi ten argument wystarczył. Często, oglądając się przez ramię, przyspieszał kroku. Rand musiał bardzo się starać, aby go dogonić.
Nocny mrok gęstniał, rozjaśniany nieznacznie skąpym Światłem księżyca. Początkowy wybuch energii Mata osłabł i znowu zaczął narzekać. Rand czuł, jak w jego nogach tworzą się grudy bólu. Wmawiał sobie, że podczas dnia ciężkiej pracy na farmie pokonywał dłuższą drogę razem z Tamem, jednak choć często to sobie powtarzał, nie potrafił jakoś uwierzyć. Zaciskając zęby ignorował ból i nie zatrzymywał się.
Przy akompaniamencie narzekań Mata, pogrążeni w wysiłku, jakiego wymagało postawienie każdego kroku, niemal dotarli do następnej wioski, kiedy nagle Rand zobaczył światła. Zatrzymał się chwiejnie, nagle świadom palącego bólu, który biegł od stóp przez całe nogi. Poczuł, że na prawej stopie ma pęcherz.
Na widok świateł wioski Mat opadł z jękiem na kolana.
— Czy możemy się już zatrzymać? — wydyszał. — Czy może chcesz znaleźć jakąś karczmę i wywiesić na niej znak przeznaczony dla Sprzymierzeńców Ciemności? Albo jakiegoś Pomora?
— Przejdziemy do końca wioski — odparł Rand, wpatrując się w światła.
Z oddali, w ciemnościach, można było wziąć to miejsce za Pole Emonda.
„Cóż tam na nas czeka?”
— Jeszcze tylko milę.
— Milę! Ja nie ujdę nawet piędzi!
Nogi Randa wydawały się płonąć, zmusił się jednak do jednego kroku, potem do jeszcze jednego. Z każdym następnym nie robiło się łatwiej, szedł jednak, krok po kroku. Zanim uszedł dziesięć, usłyszał, że Mat człapie za nim i mruczy coś do siebie. Pomyślał, że być może to on nie rozumie, co mówi Mat.
Z powodu późnej pory ulice wioski już opustoszały, mimo że w większości domów światło paliło się w co najmniej jednym oknie. Karczma na środku wioski była jasno rozświetlona, otoczona złotą łuną, która przeganiała ciemność. Z budynku niosły się muzyka i śmiech, tłumione przez grube mury. Tablica nad drzwiami kołysała się, skrzypiąc na wietrze. Obok oberży, przy Drodze Caemlyn, stał wóz i koń, a jakiś człowiek sprawdzał uprząż. Po drugiej stronie budynku, na samym skraju światła, stało dwóch mężczyzn.
Rand zatrzymał się w cieniu nie oświetlonego domu. Był zbyt zmęczony, by szukać wśród bocznych uliczek okrężnej drogi. Minuta odpoczynku nie zaszkodzi. Dopóki ci ludzie nie odejdą. Mat uwalił się pod ścianą z wdzięcznym westchnieniem, układając się tak, jakby miał zamiar tu spać.
W tych dwóch mężczyznach, stojących na skraju cienia, było coś takiego, co spowodowało, że Rand poczuł niepokój. Nie potrafił tego z początku nazwać, zauważył jednak, że człowiek przy wozie czuje to samo. Złapał za koniec rzemienia, który właśnie sprawdzał, prawił coś przy pysku konia, przeszedł do tyłu i zaczął to samo od nowa. Cały czas miał pochyloną głowę, skupiony wyłącznie na tym co robił, nie patrzył w stronę tamtych dwóch. Mogło tak być, że ich po prostu nie widział, mimo że dzieliło ich zaledwie pięćdziesiąt stóp, jednakże w jego ruchach widać było pewne napięcie, czasami odwracał się od tego, co akurat robił w taki sposób, jakby za nic nie chciał spojrzeć w ich kierunku.
Jeden z mężczyzn był widoczny tylko w postaci ciemnego zarysu, drugi natomiast, lepiej oświetlony, stał tyłem do Randa. Mimo tego dawało się zauważyć, że prowadzona rozmowa nie sprawia mu zbytniej przyjemności. Gestykulował rękoma i wbijał wzrok w ziemię, co jakiś czas gwałtownie unosząc głowę, reagował na to, co mówił drugi. Rand nie słyszał wszystkiego, miał jednak wrażenie, że głównie mówi ten skryty w cieniu, jego nerwowy towarzysz tylko słuchał, przytakiwał i z niepokojem wymachiwał rękoma.
W końcu ten skryty w ciemnościach odwrócił się, a nerwowy wszedł z powrotem w krąg światła. Pomimo chłodu wycierał twarz długim fartuchem, jakby cały ociekał potem.
Czując ciarki, Rand obserwował postać odchodzącą w, głąb nocy. Nie wiedział dlaczego, ale jego niepokój wydawał się go ścigać, czuł niewyraźne łaskotanie po karku i włosy jeżące się na ramionach, jakby nagle pojął, że coś na niego się czai. Szybko potrząsnąwszy głową, potarł energicznie ramiona.
„Głupiejesz już zupełnie, jak Mat, nieprawdaż?”
W tym momencie po skraju światła padającego z okna wyślizgnął się jakiś kształt — po samej jego krawędzi i Rand poczuł zimny dreszcz. Tablica z nazwą karczmy cały czas skrzypiała, lecz ciemny płaszcz ani drgnął.
— Pomor — wyszeptał, a Mat zerwał się na równe nogi, jakby on krzyknął.
— Co...?
Przycisnął dłoń do ust Mata.
— Ciszej.
Ciemny kształt zniknął w mroku.
„Gdzie?”
— Już poszedł. Chyba. Mam nadzieję.
Cofnął rękę, Mat nie wydał z siebie żadnego dźwięku, tylko wciągnął głęboko powietrze do płuc.
Nerwowy mężczyzna był już prawie przy drzwiach karczmy. Zatrzymał się i wygładził swój fartuch, najwyraźniej uspokajając się przed wejściem do środka.
— Dziwnych masz przyjaciół, Raimunie Holdwin powiedział nagle mężczyzna przy wozie.
Głos z pewnością należał do starego człowieka, był jednak dźwięczny. Mówca wyprostował się, pokręcił głową.
— Jak na karczmarza, dziwni przyjaciele w ciemnościach.
Nerwowy mężczyzna podskoczył, kiedy tamten się odezwał, rozglądając się dookoła, jakby nie widział ani wozu, ani tego człowieka, który do niego mówił. Zrobił głęboki wdech, opanował się i spytał ostrym tonem:
— Co chcesz przez to powiedzieć, Almenie Bunt?
— To, co właśnie powiedziałem, Holdwin. Dziwni przyjaciele. On nie jest stąd, prawda? Dużo dziwnych ludzi przechodzi tędy ostatnimi czasy. Strasznie dużo dziwnych ludzi.
— Dobrze się z tobą gada.
Holdwin puścił oko w stronę mężczyzny przy wozie.
— Znam wielu ludzi, nawet z Caemlyn. Nie takich jak ty, zamkniętych samotnie na farmie.
Urwał, po czym zaczął mówić dalej, jakby uznał, że musi to dokładniej wyjaśnić.
— To człowiek z Czterech Króli. Szuka dwóch złodziei. Młodych ludzi. Ukradli mu miecz ze znakiem czapli.
Randowi zaparło dech, gdy usłyszał o czterech Królach, na wzmiankę o mieczu zerknął na Mata. Jego przyjaciel wbił się plecami w mur i przepatrywał ciemność oczyma tak wytrzeszczonymi, że widać w nich było całe białka. Rand też miał ochotę tak zapatrzyć się w mrok — Półczłowiek mógł być wszędzie — lecz jego oczy powędrowały z powrotem do dwóch ludzi przed karczmą.
— Miecz ze znakiem czapli! — wykrzyknął Bunt. Nic dziwnego, że chce go odzyskać.
Holdwin pokiwał głową.
— Tak, ale ich również chce dostać. Mój znajomy jest bogatym człowiekiem... kupcem, a oni narobili kłopotów ludziom, którzy dla niego pracują. Opowiadali niestworzone historie i denerwowali ludzi. To Sprzymierzeńcy Ciemności i wyznawcy Logaina.
— Sprzymierzeńcy Ciemności i wyznawcy fałszywego Smoka? Opowiadają niestworzone historie? To dużo jak na młodych chłopców. Czy powiedziałeś, że są młodzi?
W głosie Bunta dało się słyszeć rozbawienie, oberżysta jednak wydawał się tego nie dostrzegać.
— Tak. Jeszcze nie mają dwudziestu lat. Jest za nich wyznaczona nagroda, sto złotych koron. — Holdwin zawahał się i dodał: — Obydwaj mają przebiegłe języki. Światłość tylko wie, jakie historie potrafią opowiadać, kiedy próbują skłócić z sobą ludzi. Są też niebezpieczni, mimo że nie wyglądają na takich. Podstępni. Lepiej trzymać się od nich z daleka, jak się ich zobaczy. Dwaj młodzi ludzie, jeden z mieczem, obydwaj oglądają się przez ramię. W razie czego, mój... mój znajomy natychmiast ich zabierze, jak już się ich wytropi.
— Mówisz zupełnie tak, jakbyś ich znał.
— Poznam ich zaraz, jak zobaczę — powiedział pewnym siebie głosem Holdwin. — Tylko ty nie próbuj sam ich pojmać. Nie trzeba, by komuś stało się coś złego. Przyjdź i mi powiedz, jak ich spotkasz. Mój... znajomy sam się nimi zajmie. Sto koron, tylko muszą być obydwaj.
— Sto koron za dwóch — zadumał się Bunt. — A ile za ten miecz, którego on tak potrzebuje?
Holdwin nagle pojął, że tamten wyśmiewa się z niego.
— Nie wiem, dlaczego ci to wszystko mówię — żachnął się. — Nadal się upierasz przy tym swoim głupim planie.
— To nie taki głupi plan — odparł spokojnie Bunt. Może nie uda mi się zobaczyć drugiego fałszywego Smoka przed śmiercią... Światłości spraw, aby tak było! Jestem zaś zbyt stary, by wdychać kurz po jakichś kupcach na drodze do samego Caemlyn. Mam drogę dla samego siebie i znajdę się w Caemlyn wczesnym rankiem, cały wesół.
— Dla siebie? — W głosie karczmarza słychać było nieprzyjemne brzmienie. — Nigdy nie wiadomo, co czyha w mroku, Almenie Bunt. Zupełnie sam na drodze, w ciemnościach. Nawet jeśli ktoś usłyszy twój krzyk, to nikt nie otworzy drzwi, żeby ci pomóc. Nie w dzisiejszych czasach, Bunt. Nawet twój najbliższy sąsiad.
Farmer najwyraźniej wcale się tym wszystkim nie zmartwił, odpowiedział równie spokojnie jak przedtem.
— Skoro Gwardia Królowej nie jest w stanie utrzymać bezpieczeństwa na drodze tak blisko Caemlyn, to znaczy, że nie jesteśmy bezpieczni nawet we własnych łóżkach. Gdybyś mnie spytał, co gwardziści powinni zrobić, żeby drogi były bezpieczne, to kazałbym zakuć tego twojego znajomego w dyby. Przemyka się przez mrok, boi się, żeby nikt na niego nie spojrzał. Nie wmówisz mi, że on nie chce czegoś złego.
— Boi się! — wykrzyknął Holdwin. — Ty stary głupcze, gdybyś wiedział...
Zamknął hałaśliwie szczękę i otrząsnął się.
— Nie wiem, dlaczego marnuję z tobą czas. Zabieraj się stąd zaraz! Przestań mi tu hałasować przed moim interesem.
Drzwi karczmy zamknęły się za nim z hukiem.
Mrucząc coś do siebie, Bunt przytrzymał się brzegu kozła i ustawił stopę na piaście koła.
Rand wahał się tylko chwilę. Mat złapał go za ramię, gdy ruszał przed siebie.
— Zwariowałeś? On nas z pewnością rozpozna!
— Wolisz tu zostać? Kiedy w pobliżu jest Pomor? Jak daleko twoim zdaniem uda nam się zajść, zanim on nas znajdzie?
Starał się nie myśleć, jak daleko zajadą wozem, jeśli ich znajdzie. Wyrwał się Matowi i podbiegł do drogi. Uważnie przytrzymywał płaszcz, by miecz pozostał zakryty, wiatr i zimno były wystarczającą wymówką.
— Niechcący podsłuchałem, że pan jedzie do Caemlyn — powiedział.
Bunt wzdrygnął się, wyszarpnął z wozu drąg. Jego skórzastą twarz pokrywała sieć zmarszczek i nie miał połowy zębów, jednakże jego sękate dłonie silnie trzymały drąg. Po chwili opuścił jeden koniec drąga ku ziemi i wsparł się na nim.
— Więc wy dwaj jedziecie do Caemlyn? Żeby zobaczyć Smoka, co?
Rand nie wiedział, że przyjaciel szedł tuż za nim. Mat trzymał się jednak w sporej odległości, z dala od światła, obserwując karczmę i starego farmera z taką samą podejrzliwością, z jaką obserwował noc.
— Fałszywego Smoka — powiedział dobitnie Rand.
Bunt pokiwał głową.
— Jasne, jasne.
Spojrzał z ukosa na karczmę, potem gwałtownie wepchnął swój drąg pod ławkę..
— Cóż, jeśli chcecie, abym was podwiózł, to wsiadajcie. Już dość zmarnowałem czasu.
Mówiąc to, wspinał się na kozioł.
Rand wgramolił się od tyłu, a farmer już potrząsał lejcami. Mat musiał ich gonić, ponieważ wóz zdążył ruszyć. Rand złapał go za rękę i wciągnął do góry.
Wioska szybko zniknęła w ciemnościach, farmer jechał dosyć prędko. Rand ułożył się na nagich deskach, walcząc Z usypiającym skrzypieniem kół. Mat tłumił pięścią ziewanie, czujnie rozglądając się po okolicy. Mrok, zalegający ciężko nad polami i farmami, przetykały gdzieniegdzie światła farmerskich domów. Iskierki wydawały się bardzo odległe, jakby na próżno zmagały się z nocą. Rozległ się krzyk sowy, żałobny krzyk, wiatr jęczał niczym dusze zagubionych w Cieniu.
„Może być tu wszędzie”, pomyślał Rand.
Najwyraźniej Bunt również poczuł ucisk nocy, bo nagle się odezwał.
— Byliście już kiedyś w Caemlyn? — Zaśmiał się urywanie. — Pewnie nie. To poczekajcie, aż je zobaczycie. To największe miasto na rwiecie. Och, słyszałem dużo o Illian, Ebou Dar, Łzie i innych, zawsze znajdzie się taki głupi, który uważa, że coś jest większe i lepsze tylko dlatego, że skryte gdzieś za horyzontem, ale ja bym się założył, że Caemlyn jest najwspanialsze. Już wspanialsze być nie może. Nie, nie może. Chyba że Królowa Morgase, niechaj ją Światłość oświeci, pozbędzie się tej wiedźmy z Tar Valon.
Rand leżał z głową wspartą na swoim zwiniętym kocu, ułożonym na tobołku z płaszcza Thoma, obserwował przepływającą obok noc i pozwalał, by słowa farmera przelatywały przez jego uszy.. Ludzki głos osaczał ciemność i zagłuszał żałobny wiatr. Przekręcił się na drugi bok, by spojrzeć na ciemny zarys pleców Bunta.
— Ma pan na myśli Aes Sedai?
— A kogo innego? Siedzi sobie w pałacu jak jakiś pająk. Jestem dobrym poddanym Królowej, nigdy nie mówiłem, że nie, ale tak być nie powinno. Nie należę do tych, którzy twierdzą, że Elaida ma za duży wpływ na Królową. Nie ja. A jeśli chodzi o tych durniów, którzy mówią, że Elaida jest królową, mimo że się tak nie nazywa...
Splunął w mrok.
— To na nich. Morgase nie jest kukłą, która tańczy, jak chce jakaś wiedźma z Tar Valon.
Kolejna Aes Sedai. Jeśli... kiedy Moiraine przybędzie do Caemlyn, być może uda się do swej siostry Aes Sedai. W najgorszym razie ta Elaida, być może, pomoże im dotrzeć do Tar Valon. Spojrzał na Mata i zupełnie tak, jakby to powiedział na głos, Mat potrząsnął głową. Nie widział twarzy Mata, wiedział jednak, że widnieje na niej zaprzeczenie.
Bunt dalej mówił, potrząsając lejcami za każdym razem gdy koń zwolnił, na ogół jednak trzymał ręce na kolanach.
— Jestem dobrym poddanym Królowej, jak już powiedziałem, ale nawet durnie mówią coś wartościowego od czasu do czasu. Nawet ślepej świni trafi się czasem żołądź. Muszą nastąpić jakieś zmiany. Ta pogoda, te nieudane zbiory, wysychające krowy, cielaki i jagnięta rodzące się martwe albo z dwoma głowami. Te paskudne kruki nawet nie czekają, aż coś zdechnie. Ludzie się boją. Muszą kogoś winić. Na wielu drzwiach pojawia się Smoczy Kieł. Różne stwory skradają się nocą. Stodoły się palą. Pojawiają się ludzie tacy jak ten znajomy Holdwina, którzy straszą innych. Królowa musi coś z tym zrobić, zanim będzie za późno. Rozumiecie to, prawda?
Rand wydał z siebie jakiś niezobowiązujący odgłos. Wydawało się, że mimo iż się tego nie spodziewał, mieli jeszcze więcej szczęścia, znajdując tego starszego człowieka i jego wóz. Nie dotarliby dalej niż do tej ostatniej wioski, gdyby czekali na światło dzienne. Różne stwory skradające się nocą. Podniósł głowę, by wyjrzeć ponad brzegiem wozu w ciemność. W mroku wydawały się wić jakieś cienie i kształty. cofnął głowę, nim jego wyobraźnia zdołała go przekonać, że coś tam naprawdę jest.
Bunt przyjął to za znak zgody.
— No właśnie. Jestem dobrym poddanym Królowej i przeciwstawię się każdemu, kto będzie chciał jej coś zrobić, ale mam rację. Weźcie na przykład lady Elayne i lorda Gawyna. Można tu coś zmienić bez szkody dla nikogo, a na pewno by się przydało. Pewnie, wiem, że my tak zawsze postępujemy w Andorze. Posyła się Dziedziczkę Tronu do Tar Valon, na nauki do Aes Sedai i najstarszego syna po nauki do Strażników. Wierzę w tradycję, naprawdę, ale zobaczcie do czego nas to zaprowadziło ostatnim razem. Luc zginął w Ugorze, zanim został pomazany na Pierwszego Księcia Miecza, a Tigraine zniknęła, uciekła albo umarła, kiedy przyszła pora, by ona przejęła tron. Nadal nas to nęka.
— Niektórzy mówią, że ona ciągle żyje, rozumiecie, że Morgase nie jest prawowitą Królową. Cholerni głupcy. Pamiętam, co się wydarzyło. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Nie było Dziedziczki do przejęcia tronu, kiedy umarła stara Królowa i wszystkie dwory w Andorze spiskowały i walczyły o to prawo. I Taringail Damodred. Nie pomyślelibyście, że on stracił żonę, tak się gorączkował przy domysłach, który Dwór zwycięży, żeby móc się znowu ożenić i zostać Księciem Małżonkiem. No i udało mu się, choć czemu Morgase wybrała... ach, kto wie, o czym myśli kobieta, a królowa jest podwójnie kobietą, bo poślubiona mężczyźnie i poślubiona krajowi. W każdym razie dostał, co chciał, nawet jeśli nie w taki sposób, jaki sobie umyślił.
— Rozpętał spiski w Cairhien, zanim umarł, i wiecie, Jak to się skończyło. Drzewo ścięto, a Aielowie w czarnych woalach przeszli przez Mur Smoka. Cóż, poległ jak się należy, po tym jak spłodził Elayne i Gawyna, więc jak myślę, wszystko się skończyło. Ale po co ich wysyłać do Tar Valon? Czas, by ludzie przestali myśleć o tronie Andor i Aes Sedai w taki sam sposób, jak dotychczas. Skoro już muszą jeździć gdzieś, by uczyć się tego, czego potrzebują, to przecież w Illian też są biblioteki równie dobre jak w Tar Valon i tam nauczą lady Elayne, jak władać krajem i jak knuć intrygi równie dobrze jak tamte wiedźmy. Nikt nie zna się lepiej na spiskach niż Illianin. A skoro w Gwardii nie potrafią nauczyć lorda Gawyna żołnierki, to przecież w Illian też są żołnierze. A i w Shienar i w Łzie, jeśli już tak trzeba. Jestem dobrym poddanym Królowej, ale powiadam, dość tych układów z Tar Valon. Trzy tysiące lat wystarczy. Za długo. Królowa Morgase może nami władać i kierować wszystkim właściwie bez pomocy z Białej Wieży. Powiadam wam, to kobieta, która sprawia, że człowiek jest dumny, jak może na klęczkach przyjąć jej błogosławieństwo. No bo kiedyś...
Rand walczył ze snem, o który dopominało się jego ciało, lecz rytmiczne skrzypienie i kołysanie wozu utuliło go i przy akompaniamencie jednostajnego monologu Bunta, zapadł w sen. Śnił mu się Tam. Na początku siedzieli przy wielkim dębowym stole w ich domu, pili herbatę, a Tam opowiadał mu o Księciach Małżonkach, dziedziczkach Tronu, Murze Smoka i Aielach w ciemnych welonach. Miecz ze znakiem czapli leżał między nimi na stole, lecz żaden z nich na niego nie patrzył. Nagle znalazł się w Zachodnim Lesie, ciągnął prowizoryczne nosze w księżycową noc. Kiedy obejrzał się przez ramię, na noszach był Thom, nie jego ojciec, siedział na skrzyżowanych nogach i żonglował w świetle księżyca.
— Królowa jest poślubiona krajowi — powiedział Thom, a jaskrawe piłeczki zawirowały w kręgu — ale Smok... Smok jest tym samym co kraj, a kraj jest tym samym co Smok.
Daleko w tyle Rand spostrzegł zbliżającego się Pomora, w czarnym płaszczu, którego nie rozwiewał wiatr, na koniu przemykającym się bezszelestnie wśród drzew. U siodła Myrddraala wisiały dwie ucięte głowy, ociekające krwią, która spływała ciemnymi strumieniami po czarnym jak węgiel kłębie jego wierzchowca. Lan i Moiraine, twarze wykręcone grymasem bólu. Pomor, nie zatrzymując się, wyciągnął garść powrozów. Każdy powróz prowadził do związanych dłoni jednego z tych, którzy biegli za bezgłośnymi podkowami, z twarzami pobladłymi z rozpaczy. Mat i Perrin. I Egwene.
— Tylko nie ona! — krzyknął Rand. — Niech cię Światłość spali, ty chcesz mnie, nie ją!
Półczłowiek wykonał gest i Egwene stanęła w płomieniach, jej ciało zwęgliło się na popiół, kości sczerniały i rozpadły się na okruchy.
— Smok jest tym samym, co kraj — powiedział Thom, nadal beztrosko żonglując — a kraj jest tym samym, co Smok.
Rand krzyknął przeraźliwie... i otworzył oczy. Wóz skrzypiał na Drodze Caemlyn, pełen zapachów, słodyczy dawno już zebranego siana i niewyraźnej końskiej woni. Na jego piersi spoczywał kształt czarniejszy od nocy, a w jego oczy patrzyły oczy czarniejsze od śmierci.
— Jesteś mój — powiedział kruk i wbił swój ostry dziób w jego oko. Krzyknął, gdy wyrwał mu gałkę oczną z głowy.
Z rozdzierającym gardło krzykiem usiadł, przyciskając dłonie do twarzy.
Wóz był skąpany we wczesnym świetle poranka. Oszołomiony Rand zapatrzył się na swoje ręce. Ani śladu krwi. Żadnego bólu. Reszta snu zbladła, ale to... Ostrożnie badał twarz i drżał.
— Nareszcie... — Mat ziewnął z trzaskiem szczęk. -Wreszcie się trochę przespałeś.
W jego mętnych oczach było niewiele sympatii. Kulił się pod płaszczem. Zwiniętą derkę, dodatkowo złożoną na pół, wcisnął pod głowę.
— On gadał całą noc.
— Obudziliście już? — powiedział Bunt ze swojego siedzenia. — Napędziłeś mi stracha, jakżeś tak krzyknął. No dobra, przyjechaliśmy.
Zatoczył ręką wielki łuk.
— Caemlyn, najwspanialsze miasto świata.