Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, a nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, w Górach Mgły podniósł się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. Nie istnieją ani początki, ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej był to jakiś początek.
Zrodzony pod wiecznie zachmurzonymi szczytami, które nadały górom ich nazwę, wiatr ten wiał na wschód, poprzez Piaskowe Wzgórza, niegdyś — przed Pęknięciem Świata stanowiące wybrzeża wielkiego oceanu. Przedarł się do Dwóch Rzek, do gęstego lasu, zwanego Lasem Zachodnim, i uderzył w dwóch ludzi idących przy konnym wozie po usianym kamieniami trakcie, zwanym Drogą Kamieniołomu. Pomimo że wiosna powinna była nadejść dobry miesiąc wcześniej, wiatr niósł z sobą lodowaty chłód, jakby wypowiadając swą tęsknotę za śniegiem. Rand al’Thor czuł, jak gwałtowne podmuchy na przemian to przylepiają mu płaszcz do pleców, oplątując jego nogi wełnianą materią ziemistego koloru, to rozdymają go z tyłu. Żałował, że płaszcz nie jest grubszy, albo że nie włożył przynajmniej dodatkowej koszuli. Przez cały czas zmagał się z okryciem, które wciąż zaczepiało o kołczan kołyszący się u jego biodra. Jednak przytrzymywanie jedną ręką nie zdawało się na wiele, a w drugiej niósł gotowy do wystrzelenia łuk, ze strzałą nasadzoną na cięciwę.
Kiedy szczególnie silny podmuch wyrwał mu poły płaszcza z dłoni, spojrzał przelotnie na Tama, idącego u drugiego boku zmierzwionej, brązowej klaczy. Było mu trochę głupio, że rozprasza lęk, jak mały chłopiec popatrujący stale na swoich rodziców, ale był to jeden z tych dni, gdy wszystko zdaje się potęgować niepewność. W chwilach przerwy, między gwałtownymi porywami wichury, wycie wiatru zamierało i wówczas, w ciszy ciężko zalegającej ziemię, głośno rozbrzmiewało miękkie skrzypienie osi.
W lesie nie śpiewały ptaki, wiewiórki nie skakały po gałęziach. Rand nawet specjalnie się ich nie spodziewał, nie tej wiosny.
Tylko te drzewa, które jesienią nie zrzuciły liści lub igieł, miały na sobie coś zielonego. Splątane krzewy zeszłorocznych jeżyn rozpostarły brązową sieć na łysych głazach u ich stóp. Rzadkie poszycie leśne tworzyły głównie kolczaste chwasty, pokrzywy i bieluń, pozostawiający obrzydliwy zapach na butach nierozważnego wędrowca. W miejscach gdzie gęste kępy drzew rzucały głęboki cień, ziemię nadal zalegały białe łachy śniegu. W koronach drzew świeciło wprawdzie słońce, ale jego blask skrzył się mętnie, przemieszany z cieniem. Promienie nie niosły ze sobą ani życia, ani ciepła. Był to niefortunny poranek, stworzony dla nieprzyjemnych myśli.
Rand machinalnie dotknął nacięcia na strzale, w każdej chwili gotów przyciągnąć ją do policzka jednym gładkim ruchem, tak jak uczył go Tam. Zima wystarczająco dała się we znaki na farmach, gorszej nie pamiętali nawet najstarsi ludzie, ale w górach, z pewnością, była jeszcze ostrzejsza, co można było osądzić po ilościach wilków, które zagnała do Dwu Rzek. Wilki napadały na owczarnie i rozbijały ściany obór, by dopaść bydła i koni. Owce przyciągały też niedźwiedzie, a przecież niedźwiedzia nie widywano tu już od lat. Pozostawanie poza domem po zmierzchu nie było bezpieczne. Ludzie stawali się łupem drapieżników równie często jak owce, i to niekoniecznie po zachodzie słońca.
Tam stawiał miarowe kroki przy drugim boku Beli, podpierając się włócznią i ignorując wiatr, na którym jego brązowy’ płaszcz łopotał jak sztandar. Od czasu do czasu dotykał lekko boku klaczy, przypominając jej, że trzeba iść naprzód. Ze swą obszerną klatką piersiową i szeroką twarzą stanowił podporę chwiejnej rzeczywistości tego poranka, trwając w niej jak kamień pośrodku bezładnego snu. Jego ogorzałe od słońca policzki mogły być pomarszczone, a jego włosy mieć jedynie odrobinę czerni pośród siwizny, ale miał w sobie tę stałość, która nie pozwala poddawać się powodziom. Teraz beznamiętnie maszerował drogą. Mogą sobie być i wilki, i niedźwiedzie zdawała się mówić jego postać — winien wystrzegać się ich człowiek, który hoduje owce, ale niech lepiej nie próbują powstrzymać Tama al’Thora na jego drodze do Pola Emonda.
Z poczuciem winy Rand powrócił do obserwacji swojej strony drogi, trzeźwość Tama przypomniała mu o własnych obowiązkach. Był o głowę wyższy od swojego ojca, wyższy niźli ktokolwiek w okolicy. Sylwetką również niewiele go przypominał, wyjąwszy może szerokie barki. Szare oczy i rudawy odcień włosów odziedziczył po matce, tak przynajmniej twierdził Tam. Była cudzoziemką i Rand nie pamiętał jej zbyt dobrze, z wyjątkiem może roześmianej twarzy. Niemniej jednak, każdego roku podczas święta Bel Tine kładł kwiaty na jej grobie, a później odwiedzał go w niedziele, przez całą wiosnę i lato.
Na chwiejnym wozie spoczywały dwie małe baryłki jabłkowej brandy i osiem większych beczek jabłkowego wina, odrobinę tylko wzmocnionego całozimowym dojrzewaniem. Każdej wiosny, na Bel Tine, Tam dostarczał taki ładunek do oberży „Winna Jagoda”. Również w tym roku oświadczył, że aby mu w tym przeszkodzić, trzeba czegoś więcej niż grasującego stada wilków oraz zimnego wichru. Pomimo takich zapewnień nie pokazali się jeszcze w wiosce. Nawet Tam unikał dalszych wypraw w takie dni. Dał jednak słowo, że dostarczy trunki, nawet gdyby miało się to stać tuż w przeddzień święta. Raz dane słowo było dla niego nieodwołalne. Rand z kolei zwyczajnie cieszył się, że wreszcie opuści farmę, cieszył się z tego prawie tak samo, jak z nadejścia Bel Tine.
Wpatrywał się w swoją stronę drogi i powoli narastało w nim przekonanie, że jest obserwowany. Próbował pozbyć się jakoś tego uczucia. Nic przecież nie poruszało się wśród drzew, wszystkie odgłosy, jakie docierały do jego uszu, były dziełem wiatru. Nieprzyjemne wrażenie wciąż jednak uporczywie trwało, co więcej, potęgowało się nawet. Włosy na przedramionach zjeżyły mu się, mrowienie rozeszło po skórze, jakby coś swędziało od wewnątrz.
Przesunął z irytacją łuk, aby rozetrzeć ramiona. Nie powinien tak łatwo ulegać wszystkim przelotnym fantazjom. Po tej stronie drogi las był pusty, a Tam powiedziałby przecież, gdyby coś działo się po jego stronie. Spojrzał przez ramię... i zmrużył oczy. Nie dalej jak w odległości dwudziestu piędzi podążał za nimi drogą otulony płaszczem człowiek na koniu. Koń oraz jeździec byli identyczni — czarni, posępni, matowi.
Tylko nawyk, wykształcony przez długie wędrówki przy wozie, powstrzymał odruchowe pragnienie cofnięcia się. Płaszcz jeźdźca zakrywał go aż po cholewy długich butów, kaptur miał naciągnięty tak mocno, że nic nie było spod niego widać. Rand niejasno zdawał sobie sprawę, iż jest w nim coś dziwnego, zafascynowało go ocienione rozcięcie kaptura: Dostrzegał jedynie niewyraźny obrys twarzy, ale miał wrażenie, że spogląda prosto w oczy jeźdźca. I nie potrafił odwrócić wzroku. Poczuł mdłości w żołądku. Cień tylko można było dostrzec pod kapturem, lecz poczuł wrogość tak silną, jak gdyby patrzył wprost w wyszczerzoną twarz ziejącą nienawiścią do wszystkiego co żyje. Nienawiścią przede wszystkim do niego, Randa, do niego przed wszystkim innym. Nagle zahaczył obcasem o kamień i potknął się, odrywając wzrok od ciemnego jeźdźca. Łuk upadł na drogę i tylko wysunięta ręka, chwytając uprząż Beli uchroniła go przed upadkiem na plecy. Z przestraszonym parsknięciem klacz stanęła, odrzucając łeb to tyłu.
Tam zmarszczył brwi i spojrzał ponad jej grzbietem.
— Wszystko w porządku, chłopcze?
— Jeździec — wydyszał Rand, prostując się. — Obcy, jedzie za nami.
— Gdzie?
Starszy mężczyzna uniósł szerokie ostrze swej włóczni i obejrzał się czujnie.
— Tam, w dole...
Gdy Rand odwrócił się, słowa zamarły mu na ustach. Droga za nimi była pusta. Nie dowierzając, przypatrywał się drzewom po obu stronach traktu. Mimo iż nagie gałęzie nie dawały możliwości schronienia, nigdzie nie było nawet śladu konia ani jeźdźca. Napotkał pytający wzrok ojca.
— On tam był. Człowiek w czarnym płaszczu, na czarnym koniu.
— Nie wątpię w twe słowa, chłopcze, ale wobec tego, gdzież się teraz podział?
— Nie wiem. Był tam.
Szybko podniósł upuszczony łuk, pośpiesznie sprawdzając naciąg. Nasadził strzałę i napiął go do połowy, potem powoli zwolnił cięciwę. Nie miał w co celować.
— Był, przed chwilą.
Tam potrząsnął siwą głową.
— Jeżeli tak mówisz, chłopcze. Chodźmy więc. Koń zostawia ślady podków, nawet na takim podłożu. — Ruszył w stronę tyłu wozu, jego płaszcz powiewał na wietrze. — Jeżeli je znajdziemy, będziemy wiedzieli z pewnością, że tam był, jeżeli nie... cóż, są takie dni, kiedy widuje się różne rzeczy.
Wtedy Rand uświadomił sobie, co jeszcze dziwacznego było w jeźdźcu, pomijając w ogóle fakt jego istnienia. Wiatr, który z taką siłą uderzał w niego i w Tama, ledwie tylko poruszał fałdy czarnego płaszcza. Nagle zaschło mu w ustach. Rzeczywiście, musiał wszystko sobie wyobrazić. Ojciec ma rację, jest to poranek, który potrafi wzburzyć ludzką wyobraźnię. Ale sam nie wierzył w swoje wyjaśnienia. Jak jednak mógł wytłumaczyć Tamowi, że człowiek nagle rozpłynął się w powietrzu, nadto jeszcze odziany był w płaszcz, którego nie dotykał wiatr?
Z grymasem strachu obejrzał drzewa rosnące wokół. Wyglądały inaczej niż zwykle. Niemalże od czasu, gdy już umiał chodzić, przemierzał samotnie las. Stawy i strumienie Lasu Rzeki, rozciągającego się na wschód od Pola Emonda, były miejscem, gdzie uczył się pływać. Wyprawiał się na Piaskowe Wzgórza — które wielu z Dwu Rzek uważało za przynoszące nieszczęście — a raz nawet, wraz z najbliższymi przyjaciółmi, Matem Cauthonem i Perrinem Aybara, zawędrował do samych podnóży Gór Mgły. Dużo dalej więc, niźli ludzie z Pola Emonda kiedykolwiek się wyprawiali. Dla nich podróż do najbliższej wioski, w górę do Wzgórza Czat, czy w dół do Deven Ride, stanowiła już wielkie wydarzenie. Nigdzie jednak nie napotkał miejsca, które napawałoby go takim niepokojem. A przecież dzisiaj Las Zachodni nie był taki, jakim go znał. Człowiek, potrafiący znikać tak nagle, jest w stanie równie nagle się pojawić, być może tuż za nimi.
— Nie ojcze, nie ma potrzeby.
Gdy Tam zatrzymał się zaskoczony, Rand zaciągnął kaptur płaszcza, ukrywając zmieszanie.
— Przypuszczalnie masz rację. Nie ma sensu szukać czegoś, czego tu nie ma. Nie teraz, gdy musimy się spieszyć, aby dotrzeć do wioski i schronić przed wiatrem.
— Mógłbym zapalić fajkę — powiedział Tam wolno i wypić kufel piwa w cieple...
Znienacka szeroko się uśmiechnął.
— No i spodziewam się, że ty jesteś spragniony widoku Egwene.
Rand zdobył się na słaby uśmiech. Wśród wszystkich rzeczy, o których mógłby pragnąć myśleć teraz, córka burmistrza zajmowała ostatnie miejsce. Nie chciał więcej zamieszania. Przez ostatni rok, ilekroć byli razem, powodowała w nim narastającą konfuzję. Co gorsza, nie wydawała się być nawet tego świadoma. Nie, z pewnością nie chciał dodawać Egwene do swych obecnych zmartwień.
Miał nadzieję, że ojciec nie zauważył jego niepokoju, ale Tam nagle odezwał się:
— Pamiętaj o płomieniu, chłopcze, i o pustce.
Tam nauczył go kiedyś dziwnej rzeczy.
„Skoncentruj się na pojedynczym płomieniu i przelej w niego wszystkie swoje namiętności, strach, nienawiść, gniew, aż twój umysł opróżni się. Zlej się z pustką, stańcie się jednym — powiedział wówczas — wtedy będziesz w stanie zrobić wszystko.
Nikt inny w Polu Emonda nie mówił takich rzeczy. Nie mniej jednak Tam, ze swą teorią płomienia i pustki, bez trudu wygrywał doroczne zawody łucznicze podczas Bel Tine. Rand uważał, że on sam ma szansę w tym roku, jeśli oczywiście będzie potrafił wytrwać w pustce. To, że Tam przywołał ja teraz, oznaczało, iż zdawał sobie sprawę z jego niepokoju, dalej jednak nie poruszał już tego tematu.
Tam cmoknął, Bela ruszyła, podjęli swą wędrówkę. Starszy mężczyzna kroczył prosto, jak gdyby nic niepomyślnego się nie zdarzyło i zdarzyć nie mogło. Rand żałował, że nie potrafi go naśladować. Próbował uformować pustkę w umyśle, ale pamięć wciąż wracała ku obrazom jeźdźca w czarnym płaszczu.
Pragnął wierzyć, że Tam miał rację, że jeździec był wyłącznie urojeniem, lecz zbyt dobrze pamiętał tę nienawiść. Tam był ktoś. I ten ktoś oznaczał nieszczęście. Nie przestawał oglądać się za siebie, do czasu aż otoczyły ich wysokie, szpiczaste, kryte strzechą dachy Pola Emonda.
Wieś leżała blisko Zachodniego Lasu, w miejscu, gdzie rozrzedzał się tak, że ostatnie drzewa stały pomiędzy solidnie zbudowanymi domami. Teren opadał łagodnie w kierunku wschodnim. Aż do Lasu Rzeki, po jego gmatwaninę strumieni i stawów, ciągnęły się łaty drzewa, farmy, ogrodzone pola i pastwiska: Ziemia na zachodzie była równie żyzna, a pastwiska bujne przez większość sezonów, pomimo to w Zachodnim Lesie istniało jedynie kilka farm. I żadna z nich nie rozpościerała się do Piaskowych Wzgórz, nie mówiąc już o wznoszących się ponad szczytami drzew Górach Mgły, odległych, lecz wyraźnie widocznych z Pola Emonda: Niektórzy mówili, że grunt jest tu zbyt skalisty, jakby wszędzie w Dwu Rzekach nie było skał, inni mówili, że to pechowa ziemia. Kilku mruczało, że nie ma sensu zbliżać się bardziej do gór, niźli jest to konieczne. Jakiekolwiek jednak byłyby rzeczywiste powody, tylko najtwardsi ludzie uprawiali ziemię na obszarze Zachodniego Lasu.
Kiedy tylko minęli pierwszy szereg domów, małe dzieci i psy obskoczyły wóz radosnym mrowiem. Bela stąpała spokojnie, ignorując wrzeszczących wyrostków miotających się pod jej nosem, goniących się, toczących kółka. Przez ostatnie miesiące we wsi niewiele słychać było dziecięcego śmiechu i zabawy. Nawet gdy pogoda poprawiła się wystarczająco, by mogły wychodzić na zewnątrz, strach przed wilkami zatrzymywał je w domach. Teraz wszystko wyglądało tak, jakby zbliżające się Bel Tine na powrót nauczyło je radości.
Równie mocno święto absorbowało uwagę dorosłych. Szerokie zasłony w oknach były odsunięte i prawie w każdym z nich stała kobieta przepasana fartuchem, z długimi warkoczami zawiniętymi w chustę. Trzepały pościele albo przewieszały materace przez parapety. Niezależnie od tego czy pojawiły się liście na drzewach; czy nie, żadna gospodyni nie pozwoliłaby sobie nie skończyć wiosennych porządków przed nadejściem Bel Tine. Wzdłuż drogi zwisały rozciągnięte na linach pledy, a dzieci, które nie były dość sprytne i szybkie, by uciec na ulicę, za pomocą wiklinowych trzepaczek wyładowywały swoją frustrację na dywanach. Na każdym dachu mężczyźni sprawdzali, czy zimowe zniszczenia są tak duże, by istniała konieczność wezwania starego Cenna Buie, strzecharza.
Kilka razy Tam przystawał, wdając się to z jednym, to z drugim w krótką rozmowę. Ponieważ on i Rand nie opuszczali farmy od wielu tygodni, a w ostatnim czasie jedynie kilku ludzi z Zachodniego Lasu odwiedziło wioskę, każdy chciał w ten sposób odrobić zaległości. Tam mówił o zniszczeniach spowodowanych przez zimowe burze, jedna gorsza od drugiej, o nowo narodzonych jagniętach, o brązowych, jałowych polach, gdzie miały wykiełkować plony i zazielenić się pastwiska, o krukach zbierających się tam, gdzie przedtem przylatywały śpiewające ptaki. Ponura rozmowa pośród przygotowań do Bel Tine i wiele potrząsania głowami. Wszędzie dominowały podobne nastroje.
W większości mężczyźni wzruszali ramionami i mówili:
— Cóż, przeżyjemy, z woli Światłości.
Niektórzy uśmiechali się i dodawali:
— A nawet i bez niej, też przeżyjemy.
Takie były nastroje w Dwu Rzekach. Ludzie, zmuszeni patrzeć, jak wciąż na nowo grad niszczy im plony albo wilk porywają jagnięta, nie poddawali się łatwo, nieważne, jak wiele razy się to zdarzało. Większość z tych, którzy zrezygnowali dawno już odeszła.
Tam nie miał zamiaru stawać przed domem Wita Congara, ten jednak wyszedł na ulicę tak, że musieli albo zatrzymać się, albo pozwolić Beli go przejechać. Congarowie, a także Coplinowie — te dwie rodziny były tak mocno wymieszane, że nikt naprawdę nie wiedział, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga — byli znani od Wzgórza Czat do Deven Ride, a być może nawet aż po Taren Ferry, ze swego narzekania i zdolności przysparzania kłopotów.
— Chciałbym odstawić to do Brana al’Vere, Wit — powiedział Tam, wskazując ruchem głowy beczki na wozie.
Kościsty mężczyzna, z kwaśnym grymasem na twarzy, jednak nie ustępował. Leżał rozciągnięty na frontowych schodach; a nie na dachu jak inni, chociaż jego strzecha wyglądała tak, jakby dramatycznie domagała się uwagi pana Buie. Wydawał się człowiekiem, który nigdy nie był w stanie podjąć, czy skończyć tego, co raz rozpoczął. Większość Coplinów i Congarów była właśnie taka, wyjąwszy tych, którzy byli jeszcze gorsi.
— Co mamy zrobić z Nynaeve, al’Thor? — dopytywał się Congar. — Nie możemy mieć takiej Wiedzącej w Polu Emonda. Tam westchnął ciężko:
— To nie nasza sprawa, Wit. Sprawami Wiedzącej powinny zajmować się kobiety.
— Cóż, lepiej zróbmy coś, al’Thor. Powiedziała, że zima będzie łagodna i że będziemy mieli dobre zbiory. Teraz, gdy spytasz ją, co niesie wiatr, patrzy na ciebie spode łba, odwraca się i odchodzi.
— Jeżeli pytałeś ją w taki sposób, w jaki zwykłeś to czynić, Wit — odparł cierpliwie Tam — to miałeś szczęście, że nie zbiła cię swoją laską. Teraz, jeśli pozwolisz, tę brandy...
— Nynaeve al’Meara jest po prostu za młoda, aby być Wiedzącą, al’Thor. Jeżeli Koło Kobiet nic z tym nie zrobi, to zajmie się tym Rada Wioski.
— Dlaczego interesujesz się Wiedzącą, Wicie Congar? rozległ się kobiecy głos.
Wit cofnął się, gdy z domu wyszła jego żona. Daise Congar była dwukrotnie szersza od niego. Kobieta o ostrej twarzy pozbawiona nawet uncji tłuszczu. Utkwiła wzrok w mężu, opierając pięści na biodrach.
— Będziesz próbował wtrącać się w sprawy Koła Kobiet, a zobaczymy, jak będzie ci smakować własne gotowanie. I to do tego nie w mojej kuchni. Albo pranie własnych rzeczy i samodzielne ścielenie łóżka. Bynajmniej nie pod moim dachem.
— Ależ, Daise — zajęczał Wit. — Ja tylko...
— Pozwolę sobie przeprosić, Daise — wtrącił się Tam. Wit. Niech Światłość opromienia was oboje.
Poprowadził Belę obok rozciągniętego na ziemi chudzielca. Daise obecnie skoncentrowała uwagę na mężu, ale przecież cały czas zdawała sobie sprawę, z kim Wit rozmawiał.
Z powodu takiego gadania nie przyjmowali też zaproszeń, aby zatrzymali się i zjedli lub wypili coś ciepłego. Na widok Tama, kobiety z wioski zaczynały zachowywać się jak psy osaczające królika. Nie było wśród nich takiej, która nie znałaby doskonałej żony dla wdowca z dobrą farmą, nawet jeżeli ta znajdowała się w Zachodnim Lesie.
Rand szedł obok równie szybko jak Tam, może nawet szybciej. Nie znosił tego uczucia przyparcia do muru, które opanowywało go, gdy Tama nie było w pobliżu, a on nie miał możliwości ucieczki przed natręctwem. Wtłoczony na taboret przy kuchennym ogniu jadał pasztety, słodkie ciasta czy placki z mięsem. I zawsze oczy gospodyni mierzyły go i ważyły starannie; jakby centymetrem albo kupiecką wagą, kiedy mówiła mu, że to, co je, nie jest nawet w przybliżeniu tak dobre, jak kuchnia jej owdowiałej siostry lub starszej kuzynki. Tam nie staje się przecież młodszy, mówiły. To dobrze, że tak kochał żonę — dobrze to wróży następnej kobiecie w jego życiu — lecz opłakuje ją przecież już zbyt długo. Tam potrzebuje dobrej kobiety. Jest banałem, mówiły, lub czymś do niego bardzo zbliżonym, że mężczyzna po prostu nie daje sobie rady bez kobiety, która dba o niego i odsuwa wszelkie kłopoty. Najgorsze ze wszystkich były te, które rozważnie przerywały w tym miejscu, aby z wypracowaną obojętnością zapytać, ile właściwie Tam ma obecnie lat.
Jak u większości ludzi z Dwu Rzek charakter Randa wyposażony był w silną domieszkę uporu. Obcy mówili nawet, że to właśnie upór jest, główną cechą tamtejszych ludzi, że mogliby dawać lekcje mułom i uczyć kamienie. Większość kobiet przez cały czas była nawet miła i uprzejma, on nienawidził jakiegokolwiek przymusu, one zaś sprawiały, że czuł się jakby go kłuto szpilkami. Dlatego szedł szybko, pragnąc, by Tam popędził konia.
Wkrótce ulica wyprowadziła ich na Łąkę, rozległy obszar pośrodku wioski. Pokryty zazwyczaj grubą warstwą darni, tej wiosny ukazywał tylko kilka świeżych skrawków, pomiędzy żółtawym brązem roślinności zeszłorocznej i czernią nagiej ziemi. Kołysało się na niej stadko gęsi. Paciorkowatymi oczyma badały grunt, nie znajdując jednak nic do wydziobania. Nieco dalej ktoś spętał mleczną krowę, aby obgryzła mizerne źdźbła.
W zachodnim końcu Łąki, z niskiej kamiennej odkrywki wytryskiwała Winna Jagoda, płynęła strumieniem, który nigdy nie zanikał, na tyle silnym, by przewrócić człowieka i na tyle słodkim, by po kilkakroć obronić swą nazwę. Na wiosnę gwałtownie rozszerzająca się rzeka, wtulona w porośnięte wierzbami brzegi, biegła bystro na wschód, przez całą drogę aż do młyna pana Thane, a potem dalej, do miejsca gdzie rozdzielała się na tuziny strumieni w bagiennych głębinach Lasu Rzeki. Dwa niskie, wyposażone w balustrady mosty przecinały mały jasny strumień na Łące, a szerszy od nich Most Wozów, wystarczająco mocny, by utrzymać furmanki, przekraczał go w miejscu, w którym Droga Północna opadająca z Taren Ferry i Wzgórza Czat, stawała się Starą Drogą prowadzącą do Deven Ride. Obcym czasami wydawało się śmieszne, że droga nosi inną nazwę w kierunku północnym, a inną w południowym, lecz w ten sposób było zawsze, tak dalece jak ktokolwiek w Polu Emonda sięgał pamięcią. Dla ludzi z Dwu Rzek był to wystarczająco dobry powód.
Pod drugiej stronie mostów, ustawiono już stosy na ognie Bel Tine. Trzy pieczołowicie zbudowane sterty pni, prawie tak wysokie jak domy, znajdowały się, oczywiście, z boku na oczyszczonej ziemi. Na Łące miały odbywać się te elementy święta, dla których nie przewidziano miejsca wokół ognia.
W pobliżu źródła kilka starszych kobiet śpiewało miękko, strojąc Wiosenny Słup. Umieszczony już w specjalnie wykopanym dole, pozbawiony gałęzi, prosty, wysmukły pień jodły wznosił się na wysokość dziesięciu stóp. Nie opodal, dziewczęta zbyt młode, by nosić związane włosy, siedziały w małej grupie, ze skrzyżowanymi nogami i patrząc zazdrośnie, okazyjnie powtarzały urywki pieśni śpiewanej przez kobiety.
Tam cmoknął na Belę, jakby chciał ją zmusić do szybszego kroku, Rand natomiast w wystudiowany sposób starał się nie dostrzegać tego, co robiły kobiety. Rankiem, gdy mężczyźni odnajdują słup, oczekuje się od nich zaskoczenia, w południe niezamężne kobiety tańczą wokół niego, oplatając go długimi, kolorowymi wstążkami, podczas gdy nieżonaci mężczyźni śpiewają. Nikt nie wiedział, jakie było pochodzenie i przyczyna powstania tego zwyczaju — jeszcze jedna z rzeczy istniejących na sposób, w który istniały zawsze — lecz było to usprawiedliwienie śpiewu i tańca, a nikt w Dwu Rzekach specjalnego wytłumaczenia dla tych rzeczy nie potrzebował.
Cały dzień Bel Tine pochłoną śpiewy, tańce i świętowanie, przewidziano też wyścigi biegaczy i zawody niemalże we wszystkich konkurencjach. Nagrody zbiorą nie tylko łucznicy, lecz także najzręczniej strzelający z procy i najlepiej władający pałką: Będą konkursy rozwiązywania zagadek oraz układanek, przeciąganie liny, podnoszenie i miotanie ciężarami, nagrody dla najwspanialszego śpiewaka, skrzypka i tancerza, dla tego, który najszybciej ostrzyże owcę, a nawet dla najlepszych graczy w kule czy strzałki.
Święto Bel Tine przypadało na dzień, w którym wiosna przychodzi naprawdę i na dobre, gdy rodzą się pierwsze jagnięta i wschodzą pierwsze plony. Pomimo chłodu w powietrzu nikt jednak nie wpadł na pomysł, by je odłożyć. Wszystkim należało się trochę śpiewu i tańca. A jeśli można było wierzyć pogłoskom, ukoronowaniem święta miał być wielki, wielki pokaz fajerwerków na Łące — oczywiście, jeśli na czas zdąży dotrzeć do wioski pierwszy tegoroczny handlarz. Wywoływało to zrozumiałe poruszenie, ostatni taki pokaz odbył się przed dziesięciu laty, a rozmawiano o nim jeszcze do dzisiaj.
Karczma „Winna Jagoda” stała na wschodnim krańcu Łąki, tuż za Mostem Wozów. Parter zbudowany był z kamieni rzecznych, natomiast materiał fundamentów stanowił kamień dużo starszy, przywieziony z gór, jak powiadali niektórzy. Wymyte aż do bieli pierwsze piętro — na którym od dwudziestu lat mieszkał wraz z żoną i córkami Brandwelyn al’Vere, karczmarz i jednocześnie burmistrz Pola Emonda — wystającym balkonem otaczało cały budynek. Dach z czerwonej dachówki, jedyny taki w całej wiosce, połyskiwał w bladym słońcu. Dymiły cztery spośród tuzina wysokich kominów.
Za południowym krańcem gospody, z dala od strumienia, rozciągały się pozostałości szerszych kamiennych fundamentów, ongiś stanowiących jej część — tak przynajmniej powiadano. Pośrodku rósł ogromny dąb, z pniem o obwodzie trzydziestu kroków, z rozpostartymi gałęziami grubości człowieka: Latem ich liście ocieniały stoły i ławy, które Bran al’Vere rozstawiał pod drzewem, aby ludzie mogli się uraczyć winem i zakosztować chłodnego powiewu, podczas gdy rozmawiali lub grali w kamienie.
— Jesteśmy na miejscu, chłopcze.
Tam sięgnął do uprzęży Beli, lecz ona zatrzymała się przed gospodą, zanim jeszcze jego ręka dotknęła skóry.
— Zna drogę lepiej niż ja — zaśmiał się cicho.
Nim zamarło ostatnie skrzypnięcie osi, przed oberżą pojawił się Bran al’Vere. Jak zawsze wydawał się stąpać nazbyt lekko jak na człowieka jego tuszy, dwukrotnie przewyższającej czyjąkolwiek w wiosce. Pod rzadką grzywką siwych włosów okrągłą twarz przecinał uśmiech. Nie bacząc na ziąb, oberżysta był w samej koszuli, wokół pasa owinął nieskazitelnie biały fartuch. Srebrny medalion w kształcie układu zrównoważonych szalek wisiał na jego szyi.
Ten medalion, wraz z pełnym kompletem instrumentów służących do ważenia monet otrzymywanych od kupców przybywających z Baerlon po wełnę i tytoń, stanowił symbol urzędu burmistrza. Bran nosił go wtedy, gdy załatwiał interesy, a także podczas świąt i ślubów. Nałożył go dzisiaj zapewne dlatego, iż była to Noc Zimowa, noc poprzedzająca Bel Tine, w czasie której wszyscy odwiedzają się nawzajem, wymieniając drobne podarunki, jedząc i popijając trochę w każdym domu.
„Po takiej zimie — myślał Rand — przypuszczalnie uważa Zimową Noc za wystarczający powód i nie chce czekać do jutra.”
— Tam — krzyknął burmistrz, śpiesząc ku nim. — Niechże mnie Światłość oświeca, dobrze cię w końcu widzieć. I ciebie też Rand. Jak się masz mój chłopcze?
— Dobrze, panie al’Vere — odparł Rand. — A pan?
Bran jednak nie odpowiedział, całą swą uwagę zwracając na Tama.
— Już prawie zaczynałem myśleć, że tego roku nie dowieziesz nam brandy. Nigdy dotąd nie czekałem tak długo.
— Nie miałem ochoty opuszczać farmy w taki czas, Bran odpowiedział Tam. — Te wilki. Ta pogoda.
Bran westchnął ciężko.
— Byłbym szczęśliwy, gdyby ktoś miał ochotę mówić o czymś innym niż o pogodzie. Wszyscy się na nią skarżą, a ludzie, którzy powinni sami wiedzieć lepiej, oczekują ode mnie, że ją poprawię. Ostatnie dwadzieścia minut spędziłem wyjaśniając pani al’Donel, że nic nie mogę zrobić w sprawie bocianów. Chociaż to, czego ona się po mnie spodziewa...
Pokręcił głową.
— Zły znak — obwieścił skrzypiący głos — żaden bocian nie założył gniazda przed Bel Tine.
Cenn Buie, powykrzywiany i ciemny niczym stary korzeń, kroczył w kierunku Tama i Brana, podpierając się laską prawie tak wysoką, jak on sam i równie sękatą. Spojrzeniem okrągłego oka usiłował objąć obu mężczyzn jednocześnie.
— Będzie jeszcze gorzej, zapamiętacie moje słowa.
— Cóż to, zostałeś wieszczem interpretującym znaki? — sucho spytał Tam. — Czy też słuchasz wiatru jak Wiedząca? Plotek jest z pewnością wystarczająco dużo. Niektóre powstają niedaleko stąd.
— Kpijcie sobie, jeśli chcecie — zamruczał Cenn — ale jeżeli nie będzie wystarczająco ciepło, aby zboża wkrótce wy- kiełkowały, niejedna piwnica opróżni się, zanim nadejdą zbiory Następnej zimy jedynymi mieszkańcami Dwu Rzek będą wilki i kruki. O ile w ogóle będzie następna zima. Być może będzie wciąż jedna i ta sama.
— A to, co miałoby znaczyć? — rzekł ostro Bran.
Cenn rzucił mu smutne spojrzenie.
— Nie mam nic dobrego do powiedzenia o Nynaeve al’Meara. Wiecie o tym. Z jednej strony jest zbyt młoda, by... Nieważne. Koło Kobiet nie pozwala Radzie Wioski nawet mówić o swoich sprawach, mimo że wtrącają się one do naszych, kiedy tylko chcą, a więc prawie przez cały czas, lub coś koło tego...
— Cenn — wtrącił się Tam — czy są na to jakieś dowody?
— Są dowody, al’Thor. Gdy spytać Wiedzącą, kiedy skończy się zima, to odwraca się i odchodzi. Być może nie chce przekazać nam tego, co powiedział jej wiatr. Być może usłyszała, że zima nie skończy się nigdy. Być może zima będzie trwała dopóty, dopóki Koło się nie obróci i Wiek nie dobiegnie kresu. Oto są moje dowody.
— A być może owce zaczną latać — odciął się Tam. Bran uniósł ręce.
— Niech mnie Światłość chroni przed głupcami. Zasiadasz przecież w Radzie Wioski, czemu więc rozpowszechniasz to, czego naopowiadał Coplin. A teraz posłuchaj. Mamy wystarczająco dużo kłopotów bez...
Rand poczuł silne szarpnięcie za rękaw. Ściszony głos, przeznaczony tylko dla jego uszu, odwrócił uwagę od rozmowy starszych.
— Chodź, Rand, dopóki się kłócą. Zanim nie zapędzą cię do roboty.
Rand spojrzał w dół i uśmiechnął się. Mat Cauthon przykucnął za wozem w taki sposób, że Tam, Bran i Cenn nie mogli go zobaczyć, chude ciało wygiął jak szyję bociana.
Brązowe oczy jak zwykle iskrzyły się psotą.
— Dav i ja złapaliśmy wielkiego starego borsuka, jest bardzo zły, że wyciągnęliśmy go z nory. Chcemy go wypuścić na Łące i przestraszyć dziewczyny.
Uśmiech Randa stał się szerszy. Pomysł nie wydawał mu się już tak zabawny, jak rok lub dwa lata temu, Mat jednak zdawał się nigdy nie dorastać. Rzucił szybkie spojrzenie na ojca — mężczyźni zbliżywszy głowy mówili jeden przez drugiego — potem zniżył głos:
— Obiecałem rozładować jabłecznik. Myślę jednak, że spotkamy się później.
Mat wywrócił oczy ku górze.
— Wynosić beczki! Niech sczeznę, wolałbym raczej grać w kamienie ze swoją niańką. Dobrze, wiem o ciekawszych rzeczach niż borsuk. Mamy obcych w Dwu Rzekach. Zeszłego wieczoru...
Rand na moment wstrzymał oddech.
— Mężczyzna na koniu? — zapytał z przejęciem. — Człowiek w czarnym płaszczu, na czarnym koniu? A jego płaszcz nie poruszał się na wietrze?
Uśmiech zgasł na twarzy Mata, jego głos zmienił się w zachrypły szept.
— Też go widziałeś? Myślałem, że tylko ja. Nie śmiej się; Rand, jestem śmiertelnie przerażony.
— Nie śmieję się. Mnie też wystraszył. Mógłbym przysiąc, że on mnie nienawidzi, że pragnie mnie zabić.
Rand zadrżał. Do dzisiejszego dnia nie wyobrażał sobie, że ktoś mógłby chcieć go zabić, naprawdę chcieć go zabić. Takie rzeczy nie zdarzały się w Dwu Rzekach. Bójki na pięści, pojedynki zapaśnicze, ale nie zabijanie.
— Nie wiem nic o nienawiści, Rand, ale przeraził mnie wystarczająco. Nic nie robił, tylko siedział na koniu i patrzył na mnie, było to tuż za wsią, nigdy w życiu nie byłem tak przestraszony. Przestałem patrzeć tylko na chwilę, nie było to łatwe, sam pomyśl, a kiedy spojrzałem znowu, on zniknął. Przekleństwo. To się stało trzy dni temu, a ja wciąż nie mogę przestać o tym myśleć. Ciągle oglądam się za siebie.
Mat usiłował się roześmiać, ale dźwięk, jaki z siebie wy dobył, bardziej przypominał krakanie.
— Śmieszne, jak przerażenie może zawładnąć człowiekiem. Myśli się o dziwnych rzeczach. Teraz pomyślałem, w tej chwili, wyobraź sobie, że mógł to być sam Czarny.
Znowu próbował się roześmiać, lecz tym razem w ogóle nie wydobył z siebie głosu.
Rand głęboko wciągnął powietrze. Zwyczajnie dla przypomnienia oraz być może też z innych powodów, wyrecytował:
— Czarny oraz wszyscy Zapomnieni, uwięzieni są w Shayol Ghul pod Wielkim Zaklęciem, rzuconym przez Stwórcę w momencie Stworzenia, uwięzieni po kres czasu. Dłoń Stwórcy chroni świat, a Światłość opromienia nas wszystkich.
Wciągnął powietrze i kontynuował:
— A nawet jeśli by się uwolnił, cóż miałby robić Pasterz Nocy w Dwu Rzekach, obserwując farmerów?
— Nie mam pojęcia. Ale wiem na pewno, że ten jeździec jest... złem. Nie śmiej się. Przysięgam. Może to był Smok.
— Jesteś pełen radosnych myśli, nieprawdaż? – mruknął Rand. — Mówisz gorsze rzeczy niż Cenn.
— Matka zawsze mówiła, że Zapomnieni przyjdą mnie porwać, jeżeli się nie poprawię. Jeśli kiedykolwiek widziałem kogoś, kto mógł wyglądać jak Ishmael, czy Aginor, to był właśnie on.
— Każda matka straszy dzieci Zapomnianymi — powiedział sucho Rand — lecz większość z nich z tego wyrasta. Dlaczego nie miałby to być Pomor; jeśli już przy tym jesteśmy?
Mat popatrzył na niego.
— Nie byłem tak przerażony od... Nie, nigdy nie byłem tak przerażony, nie chciałem się tylko do tego przyznać.
— Ja również. Ojciec myślał, że przestraszyłem się cieni drzew.
Mat posępnie pokiwał głową, po czym przechylił się przez koło.
— Mój też tak myśli. Powiedziałem tylko Davowi i Elamowi Dowtry. Od tego czasu wypatrują jak jastrzębie, ale niczego nie widzieli. Teraz Elam myśli, że usiłowałem go nabrać. Dav uważa, że jeździec jest z dołu, z Taren Ferry, że jest złodziejem owiec albo kurczaków. Złodziej kurczaków!
Zamilkł obrażony.
— Tak czy siak, to wszystko pewnie głupstwa — stwierdził ostatecznie Rand. — Może to rzeczywiście tylko złodziej owiec.
Usiłował sobie to wyobrazić, ale było to równie skuteczne, jak wyobrażanie sobie wilka zajmującego kocie miejsce przed mysią dziurą.
— Tak, nie podobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzył. Tobie również, sądząc ze sposobu w jaki mi to opowiedziałeś. Powinniśmy o tym komuś opowiedzieć.
— Zrobiliśmy to już, Mat, i nikt nam nie uwierzył. Możesz sobie wyobrazić przekonywanie pana al’Vere, który go nigdy nie widział? Wysłałby nas do Nynaeve, żeby sprawdziła, czy nie jesteśmy chorzy.
— Teraz jest nas dwóch. Nikt nie uwierzy, że obaj to sobie wymyśliliśmy.
Rand podrapał się po głowie, zastanawiając się, co powiedzieć. Mat był kimś w rodzaju wioskowego błazna. Niewielu ludzi uniknęło jego kawałów. Jego imię pojawiało się zawsze tam, gdzie pranie spadło ze sznura w błoto, lub gdy rozluźniony popręg zrzucał kogoś na drogę. Mata nie musiało być w pobliżu. Jego poparcie mogło więc być gorsze niż żadne. .
Po chwili Rand powiedział:
— Twój ojciec mógłby pomyśleć, że namówiłeś mnie do tego, a mój...
Popatrzył ponad wozem, tam gdzie mężczyźni rozmawiali i stwierdził, że ojciec patrzy na niego. Burmistrz wciąż pouczał Cenna, który przyjmował połajanki w ponurym milczeniu.
— Dzień dobry, Matrim — przywitał go serdecznie Tam, stawiając beczułkę brandy na burcie wozu. — Widzę, że przyszedłeś pomóc Randowi rozładować jabłecznik, dobry chłopcze.
Przy pierwszych słowach Mat zerwał się na nogi i natychmiast zaczął się wycofywać.
— Dzień dobry panu, panie al’Thor. I panu, panie al’Vere. Panie Buie. Niech Światłość was opromienia. Tato właśnie wysłał mnie, abym...
— Pomógł, oczywiście — powiedział Tam. — I nie ma również wątpliwości, ponieważ jesteś chłopcem, który wykonuje swoje zadania od razu. Sądzi, że dawno już to załatwiłeś. Dobrze więc, im szybciej wniesiecie jabłecznik do piwnicy pana al’Vere, tym szybciej zobaczycie barda.
— Bard! — wykrzyknął Mat, który zamierał bez ruchu każdorazowo, gdy Bran go zagadnął. — Kiedy on tu będzie?
Odkąd Rand pamiętał, jedynie dwóch bardów przybyło do Dwu Rzek. Za pierwszym razem był jeszcze tak mały, że oglądał go siedząc na ramionach Tama. Mieć tu jednego teraz, podczas Bel Tine, z harfą, fletem, opowieściami i wszystkim... Pole Emonda będzie mówić o tym święcie jeszcze przez dziesięć lat, nawet gdyby nie było żadnych fajerwerków.
— Głupstwa — zamruczał Cenn, ale ucichł, gdy Bran spojrzał na niego z całym majestatem urzędu burmistrza. Tam oparł się o wóz, używając beczułki brandy jako podpórki dla ramienia.
— Tak, bard, już jest tutaj. Zgodnie z tym, co mówi pan al’Vere, właśnie znajduje się w pokoju w oberży.
— Przyjechał tu w środku nocy. — Karczmarz potrząsnął głową z dezaprobatą. — Dobijał się do drzwi, aż nie obudził całej rodziny. Gdyby nie święto, kazałbym mu zaprowadzić konia do stajni i spać tam razem z nim, bard czy nie bard. Wyobraźcie sobie, przyjeżdżać tak po nocy.
Rand spojrzał na niego ze zdumieniem. Nikt nocami nie podróżował poza wioską, nie teraz, i z pewnością nie sam. Strzecharz zamruczał znowu, zbyt cicho tym razem, by Rand zrozumiał więcej niż jedno czy dwa słowa: „szaleniec” oraz „nienaturalne”.
— Nie nosił czarnego płaszcza, prawda? — spytał nagle Mat.
Brzuch Brana trząsł się ze śmiechu, kiedy mówił:
— Czarny! Jego płaszcz jest taki sam jak płaszcze wszystkich bardów. Więcej łat niż płaszcza i więcej kolorów, niż można sobie wyobrazić.
Rand roześmiał się głośno, śmiechem czystej ulgi. Groźny jeździec w czerni jako bard był pomysłem śmiesznym, ale... W zamyśleniu przyłożył dłoń do ust.
— Widzisz, Tam — rzekł oberżysta. — Tak mało było śmiechu w wiosce, odkąd nadeszła zima. Teraz wywołuje go nawet płaszcz barda. Samo to warte jest kosztów sprowadzenia go z Baerlon.
— Mów, co chcesz — odezwał się nagle Cenn. — Ja nadal twierdzę, że to głupie marnotrawienie pieniędzy. I te fajerwerki, na które się tak uparliście.
— A więc będą fajerwerki — rzekł Mat.
— Powinny już być tutaj miesiąc temu — ciągnął dalej Mat — wraz z pierwszym tegorocznym handlarzem, ale on jeszcze się nie pojawił, prawda? Jeżeli nie przyjedzie do jutra, to co potem z nimi zrobimy? Mamy zorganizować następne święto, tylko po to, aby je zużyć? Oczywiście, o ile w ogóle je przywiezie.
— Cenn — westchnął Tam. — Masz w sobie tyle wiary, co człowiek z Taren Ferry.
— Więc gdzie on jest? Powiedz mi, al’Thor.
— Dlaczego nam nie powiedziałeś? — dopytywał się skrzywdzonym głosem Mat. — Cała wieś miałaby równie, dużo radości z czekania, co z barda, w każdym razie prawie tyle.
Zobaczysz, jak przejmą się wszyscy samą pogłoską o fajerwerkach.
— Zobaczę — odparł Bran, obdarzając strzecharza długim spojrzeniem. — I jeżeli dowiem się, jak te wieści zaczęły się rozchodzić... Jeżeli zauważę, na przykład, że ktoś skarży się na koszt niektórych rzeczy, w miejscach gdzie mogą go słyszeć inni ludzie, podczas gdy te rzeczy mają być trzymane w sekrecie... Cenn przełknął ślinę.
— Moje kości są za stare na ten wiatr. Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, sprawdzę, czy pani al’Vere nie da mi trochę korzennego wina, by wygnać ziąb. Burmistrzu. AI’Thor.
Nim jeszcze skończył, już szedł w kierunku gospody. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Bran westchnął.
— Czasami myślę, że Nynaeve ma rację... Cóż, w tej chwili to nieistotne. Młodzi przyjaciele, pomyślcie przez chwilę. Wszyscy są podnieceni fajerwerkami, ale jest to tylko pogłoska. Pomyślcie, jakby się czuli, po całym tym czekaniu, gdyby handlarz nie zdążył na czas. A przy takiej pogodzie zupełnie nie wiadomo, kiedy przybędzie. Będą pięćdziesiąt razy bardziej zainteresowani bardem.
— I czuliby się pięćdziesiąt razy gorzej, gdyby nie przyjechał — powiedział wolno Rand. — Nawet Bel Tine nie podbudowałoby ich po tym wszystkim.
— Masz głowę na karku, kiedy decydujesz się jej używać — rzekł Bran. — Zaprowadzi go pewnego dnia do Rady Wioski, Tam. Zapamiętaj moje słowa. W obecnej chwili na pewno nie zrobiłby więcej złego niż ktoś, kogo mógłbym wymienić.
— Żadna z tych rzeczy nie wyładuje wozu — powiedział energicznie Tam, podając pierwszą beczułkę brandy burmistrzowi. — Mam ochotę na ciepło ogniska, fajkę i kufel twego znakomitego piwa. — Zarzucił drugą beczułkę na ramię.
— Jestem pewien, że Rand będzie ci wdzięczny za pomoc; Matrim. Pamiętajcie, im szybciej wino znajdzie się w piwnicy... Gdy Tam i Bran zniknęli w gospodzie, Rand popatrzył na przyjaciela.
— Nie musisz nosić. Dav nie utrzyma długo tego borsuka. — Dlaczego nie? — spytał zrezygnowanym głosem Mat.
Jak twój tato powiedział, im szybciej będzie w piwnicy... Podtrzymując beczułkę jabłecznika oburącz, pośpieszył ku oberży.
— Może Egwene jest gdzieś w pobliżu. Widok ciebie, wpatrującego się w nią jak ogłuszony wół, będzie równie dobry jak borsuk.
Rand przerwał na chwilę pakowanie łuku i kołczanu. Rzeczywiście, udało mu się wyrzucić ją ze swego umysłu. Samo w sobie było to dziwne. Ale ona i tak, prawdopodobnie, znajdowała się gdzieś w okolicy karczmy. Raczej nie miał szansy uniknąć tego spotkania. Oczywiście, upłynęły już tygodnie, odkąd widział ją po raz ostatni.
— No i co? — zawołał Mat. — Nie powiedziałem, że zrobię to sam. Nie jesteś jeszcze w Radzie Wioski.
Rand podniósł beczkę i ruszył za nim. Być może w ogóle jej tu nie będzie. Dziwne, ale ta możliwość nie sprawiła, żeby poczuł się lepiej.