40 Splot się zacieśnia

Randowi wydawało się, że siedzi przy stole razem z Logainem i Moiraine. Aes Sedai i fałszywy Smok przypatrywali mu się w milczeniu, każde z nich zdawało się nie widzieć tego drugiego. Nagle zauważył, że ściany izby stają się niewyraźne, że płowieją do szarej barwy. Przepełnił go niepokój. Wszystko zanikało, zamazywało się. Kiedy znów spojrzał w stronę stołu, zamiast Moiraine i Logaina siedział tam Ba’alzamon. Całe jego ciało wibrowało niepokojem, niepokój szumiał w głowie, z każdą chwilą coraz głośniej. Szum przeszedł w łomot krwi w uszach.

Usiadł gwałtownie i natychmiast z jękiem chwycił się za głowę, zakołysał. Bolała go cała czaszka, lewa dłoń natrafiła na kleistą wilgoć we włosach. Siedział na ziemi, na zielonej trawie. To go zaniepokoiło, lecz w głowie miał wir, a wszystko na co spojrzał, chybotało się. Mógł się tylko położyć i czekać, dopóki to wszystko nie ustanie.

„Mur! Głos dziewczyny!”

Wyprostował się, wsparłszy dłoń płasko na trawie, i wolno rozejrzał się dookoła. Musiał to zrobić powoli, bo kiedy próbował obrócić głowę szybko, wszystko na nowo zaczynało wirować. Był w jakimś ogrodzie albo parku, między kwitnącymi krzewami, rosnącymi w odległości sześciu stóp od niego, wił się tu wyłożony łupkami chodnik, obok stała ławka z białego kamienia, ocieniona liściastym drzewem. Spadł na drugą stronę muru.

„A co z dziewczyną!”

Znalazł drzewo, tuż obok, i ją też znalazł — schodziła z tego drzewa. Stanęła na ziemi i obróciła się do niego twarzą. Zamrugał i znowu jęknął. Na ramionach miała zarzuconą pelerynę z granatowego aksamitu, obrzeżoną jasnym futrem, kaptur peleryny sięgający jej do pasa był ozdobiony pękiem srebrnych dzwoneczków. Pobrzękiwały przy każdym ruchu. Długie złocistorude włosy spinał misterny diadem ze srebra, z uszu zwisały cieniutkie srebrne koła, a szyję oplatał naszyjnik z grubych srebrnych ogniw i ciemnozielonych kamieni, szmaragdów jak mu się zdawało. Jej błękitną suknię pokrywały ślady kory, pozostałe po wspinaczce na drzewo, ale i tak widać było, że to jedwab, który pracowita dłoń pokryła zawiłym haftem. Rozcięcia w spódnicy wypełniała inna materia, o soczystej, kremowej barwie. W talii przepasana była szerokim pasem utkanym ze srebra, a spod rąbka sukni wyglądały aksamitne trzewiki.

Dotychczas widział tylko dwie kobiety ubrane na taką modłę, Moiraine i kobietę-Sprzymierzeńca Ciemności, która usiłowała zabić jego i Mata. Nie przychodziło mu do głowy, kto w takim ubraniu chciałby się wspinać po drzewach, był jednak pewien, że to jakaś ważna osoba. Wrażenie to pogłębił sposób, w jaki na niego patrzyła. Wyraźnie ani trochę się nie zaniepokoiła, że jakiś obcy wpadł znienacka do jej ogrodu. Miała w sobie opanowanie, którym przypominała Nynaeve albo Moiraine.

Trapiąc się, czy przypadkiem nie narobił sobie jakichś kłopotów, czy ona nie jest przypadkiem kimś, kto może zawołać Gwardię Królowej, mimo że tego dnia Gwardia była zaprzątnięta innymi sprawami, dopiero po kilku chwilach wpatrywania się w ten wyszukany strój i wyniosłą postawę dostrzegł również samą dziewczynę. Była mniej więcej dwa lub trzy lata młodsza od niego, wysoka jak na swój wiek i urodziwa. Idealny owal twarzy otaczała burza promienistych loków, usta były pełne i czerwone, ledwie dawał wiarę, że mogą istnieć oczy tak błękitne. Wzrostem, twarzą i sylwetką różniła się krańcowo od Egwene, lecz dorównywała jej całkowicie urodą. Ukłuty poczuciem winy, natychmiast sobie powiedział, że zaprzeczanie świadectwu własnych oczu nie spowoduje, że Egwene dotrze bezpiecznie do Caemlyn choć krztynę wcześniej.

Z wyższej partii drzewa rozległ się odgłos drapania, posypały się kawałki kory, a zaraz potem na ziemię tuż obok dziewczyny zgrabnie zeskoczył jakiś chłopiec. Był od niej o głowę wyższy i odrobinę starszy, lecz twarz i włosy mówiły, że jest jej bliskim krewnym. Jego płaszcz i kaftan był uszyty z czerwieni, bieli i złota, pokrytych haftami i brokatem, jak na mężczyznę jeszcze zdobniejsze od jej stroju. To zwiększyło zaniepokojenie Randa. Zwykły człowiek ubrałby się tak tylko w świąteczny dzień, a w ogóle nigdy z takim przepychem. To nie był jakiś publiczny park. Oby tylko gwardziści mieli za dużo innych zajęć, by się kłopotać intruzami.

Chłopiec przypatrywał się Randowi ponad ramieniem dziewczyny, gładząc palcami sztylet wiszący u pasa. Wyglądało to bardziej na nerwowy nawyk niż na zapowiedź, że zaraz go użyje. Nie do końca jednak. Chłopiec miał w sobie to samo opanowanie jak dziewczyna i obydwoje patrzyli na niego tak, jakby był jakąś zagadką, którą trzeba rozwiązać. Rand miał dziwne uczucie, że dziewczyna kataloguje w nim wszystko, począwszy od stanu jego butów, a skończywszy na sfatygowanym płaszczu.

— Będziemy mieli za swoje, Elayne, kiedy matka się dowie — powiedział nagle chłopiec. — Kazała nam zostać w naszych komnatach, ale ty uparłaś się, żeby zobaczyć Logaina, prawda? Zobacz teraz, do czego nas to zawiodło.

— Cicho bądź, Gawyn. — Mimo że wyraźnie młodsza od nich obydwóch, przemawiała w taki sposób, jakby z góry zakładała, że on jej usłucha.

Na twarzy chłopca widać było walkę, jakby chciał jeszcze coś dodać, lecz ku zdziwieniu Randa zachował milczenie.

— Czy nic ci się nie stało? — spytała znienacka.

Do Randa dopiero po chwili dotarło, że ona przemawia do niego. Pojąwszy to, niezdarnie usiłował wstać.

— Nic mi nie jest. Ja tylko...

Zachwiał się i nogi się pod nim ugięły. Usiadł ciężko na ziemi, czując w głowie wir.

— Zaraz wdrapię się z powrotem na mur — wybąkał.

Próbował znowu się podnieść, jednak ona położyła dłoń na jego ramieniu, przyciskając go do ziemi. Tak mu się kręciło w głowie, że lekki nacisk wystarczył, by przytrzymać go w miejscu.

— Jesteś ranny.

Uklękła przy nim z gracją. Delikatnymi palcami rozsunęła sklejone krwią włosy na lewej skroni.

— Pewnie uderzyłeś się o jakąś gałąź, kiedy spadałeś. Masz szczęście, jeśli nie skaleczyłeś czegoś więcej oprócz głowy. Chyba nie widziałam dotąd nikogo, kto by tak zręcznie wspinał się na drzewo, ale w spadaniu nie jesteś już taki dobry.

— Zakrwawisz sobie dłonie — zaprotestował, cofając się.

Przyciągnęła jego głowę stanowczym ruchem, tak by mogła ją wygodnie dotykać.

— Nie ruszaj się.

Nie rozkazywała, lecz w jej głosie znowu pojawiła się ta sama nuta domagająca się posłuszeństwa.

— Nie wygląda to aż tak źle, Światłości niech będą dzięki. — Z wewnętrznej kieszeni płaszcza zaczęła wyjmować szereg maleńkich fiolek i skrawków papieru, a na koniec zwój miękkiego bandaża.

Wpatrywał się w tę kolekcję ze zdumieniem. Jego zdaniem takie przedmioty mogła nosić przy sobie jakaś Wiedząca, a nie ktoś w takim stroju. Zauważył, że pobrudziła sobie palce krwią, jednak bynajmniej się tym nie przejmowała.

— Daj mi bukłak z wodą, Gawynie — rozkazała. Muszę przemyć ranę.

Chłopiec, którego nazywała Gawynem, odczepił skórzany bukłak od pasa i wręczył go jej, po czym bez skrępowania przykucnął obok stóp Randa, z rękoma oplecionymi wokół kolan. Elayne wykonywała swoje czynności w wielce fachowy sposób. Nawet nie drgnął, kiedy poczuł ziąb wody, którą przemywała ranę jego czaszki. Ona tymczasem przytrzymywała go za czubek głowy, jakby się spodziewała, że on się jej wyrwie i cała praca na nic. Maść, którą potem go posmarowała, pochodząca z jednej z małych fiolek, uśmierzała ból tak samo, jak jedna z mikstur Nynaeve.

Gawyn uśmiechał się do niego, w czasie gdy ona pracowała, uspokajającym uśmiechem, jakby on również się spodziewał, że Rand się wyrwie, a może nawet ucieknie.

— Ona zawsze znajduje bezdomne koty i ptaki ze złamanymi skrzydłami. Jesteś pierwszą ludzką istotą, którą musiała się zająć. — Zawahał się i dodał: — Nie czuj się urażony. Nie nazywam ciebie przybłędą.

Nie były to przeprosiny, tylko stwierdzenie faktu.

— Nie obraziłem się — powiedział sztywno Rand. Tych dwoje traktowało go jak narowistego konia.

— Ona naprawdę wie, co robi — stwierdził Gawyn. — Miała najlepsze nauczycielki. Nie lękaj się więc, jesteś w dobrych rękach.

Elayne przyłożyła kawałek bandaża do jego skroni i wyciągnęła zza pasa jedwabną szarfę, niebiesko-kremowo-złotą. Dla każdej dziewczyny z Pola Emonda byłaby to strzeżona jak skarb rzecz noszona tylko od święta. Elayne zaczęła ją zręcznie owijać wokół jego głowy, by przytrzymać zwitek bandaża.

— Nie możesz tego tak użyć — zaprotestował.

Dalej owijała jego głowę. — Powiedziałam ci, że masz się nie ruszać — odparła spokojnie.

Rand spojrzał na Gawyna.

— Czy ona zawsze się spodziewa, że każdy usłucha jej rozkazów?

Twarz młodego mężczyzny przeszył błysk zdumienia, a usta rozciągnęło rozbawienie.

— Zazwyczaj tak robi. I prawie zawsze wszyscy jej słuchają.

— Przytrzymaj to — powiedziała Elayne. — Przyłóż tu dłoń, kiedy będę wiązała...

Krzyknęła na widok jego rąk.

— Nie zrobiłeś sobie tego przy upadku. To przez to, że wspinałeś się po tym, po czym nie było ci wolno.

Szybko zacisnęła supeł, obróciła jego dłonie wnętrzami do góry, mrucząc do siebie, że zostało już bardzo mało wody. Od przemywania piekły go otarcia, jednakże dotykała go zadziwiająco delikatnie.

— Teraz się nie ruszaj — rzekła.

Pojawiła się znowu fiolka z maścią. Rozprowadziła ją cieniutką warstewką po zadrapaniach, wyraźnie bardzo się starając, by nie sprawić mu bólu podczas wcierania maści. Poczuł chłód rozlewający się w jego rękach, jakby rozdzierała skaleczone miejsca.

— Na ogół wszyscy postępują tak, jak ona chce ciągnął Gawyn z uśmiechem uwielbienia ponad jej głową. — Większość ludzi. Nie matka, oczywiście. Albo Elaida. Ani też Lini. Lini była jej niańką. Nie można wydawać rozkazów komuś, kto ci dawał lanie za podkradanie fig, gdy byłeś mały. I to nawet nie taki mały.

Elayne uniosła wysoko głowę, dzięki czemu mogła go obdarzyć spojrzeniem, w którym czaiła się groźba. Chrząknął i starannie zobojętniał na twarzy, zanim pośpiesznie zaczął mówić dalej.

— I oczywiście Gareth. Nikt nie rozkazuje Garethowi.

— Nawet matka — dodała Elayne, pochylając głowę nad dłońmi Randa. — Ona proponuje, a on zawsze robi to, co ona proponuje, ale nigdy nie słyszałam, żeby mu rozkazywała. — Pokręciła głową.

— Nie wiem, dlaczego to cię zawsze dziwi — odpowiedział jej Gawyn. — Nawet ty nie próbujesz mówić Garethowi, co ma robić. Służył trzem Królowym jako Kapitan-Generał, a dla dwóch był Pierwszym Księciem Regentem. Ośmielę się stwierdzić, że zdaniem niektórych tutaj, jest bardziej symbolem Tronu Andor niż Królowa.

— Matka powinna się zdecydować i poślubić go powiedziała nieobecnym tonem. Cała jej uwaga była skupiona na rękach Randa. — Przecież ona tego chce, tego przede mną nie ukryje. I to by rozwiązało tyle problemów.

Gawyn potrząsnął głową.

— Jedno z nich musi być tym pierwszym, które się ugnie. Matka nie może, a Gareth nie chce.

— Gdyby mu rozkazała...

— Posłuchałby. Tak myślę. Ale ona tego nie zrobi. Wiesz, że nie.

Nagle odwrócili się i spojrzeli na Randa. Miał wrażenie, że zapomnieli o jego obecności.

— Kim...? — Musiał umilknąć, by zwilżyć wargi. Kim jest wasza matka?

Oczy Elayne rozszerzyły się ze zdumienia, za to Gareth przemówił jak najzwyklejszym tonem, przez co jego słowa zabrzmiały tym bardziej wstrząsająco.

— Morgase, z łaski Światłości, Królowa Andoru, Protektorka Królestwa, Obrończyni Ludu, Głowa Dynastii Trakand.

— Królowa — wymamrotał Rand, czując jak szok przepływa przez niego falami odrętwienia. Przez chwilę myślał, że w jego głowie zbiera się na kolejne wirowanie.

„Nie przyciągaj uwagi. Wpadnij sobie po prostu do ogrodu Królowej i pozwól, by Dziedziczka Tronu opatrzyła twe skaleczenia jak jakaś znachorka.”

Miał ochotę się roześmiać i czuł, że to wynika z faktu, że jest na skraju paniki.

Zrobił głęboki wdech i pospiesznie poderwał się na nogi. Z całej siły poskramiał chęć ucieczki, mimo że cały był owładnięty pragnieniem, by stąd zniknąć, zniknąć, zanim ktokolwiek inny odkryje, że on tu jest.

Elayne i Gawyn przypatrywali mu się spokojnie, a kiedy podskoczył, podnieśli się z gracją, bez najmniejszego pośpiechu. Podniósł rękę, by zerwać szarfę z głowy, lecz Elayne chwyciła go za łokieć.

— Nie rób tego. Znowu zaczniesz krwawić. — Nadal mówiła opanowanym głosem, wciąż pewna, że on zrobi to, co ona mu każe.

— Muszę iść — powiedział Rand. — Po prostu wdrapię się z powrotem na mur i...

— Ty naprawdę nie wiedziałeś. — Po raz pierwszy wydawała się równie zdziwiona jak on. — Twierdzisz, że wspiąłeś się na ten mur, by zobaczyć Logaina nie wiedząc nawet, gdzie jesteś? Z ulicy mogłeś mieć lepszy widok.

— Ja... nie lubię tłumów — wymamrotał. Skłonił się przed każdym z nich z osobna. — Jeśli wybaczycie, ach... moja pani.

W opowieściach dwory królewskie były pełne ludzi tytułujących się nawzajem panami i paniami, królewskimi wysokościami i mościami, jednakże nawet jeśli słyszał kiedykolwiek poprawną formę zwracania się do Dziedziczki Tronu, to nie był teraz w stanie myśleć dostatecznie jasno, by ją sobie przypomnieć. Nie potracił pomyśleć o niczym jasno, jak tylko o tym, że musi stąd jak najszybciej odejść.

— Jeśli wybaczycie, to chciałbym już stąd odejść. Aha... dziękuję za... — Dotknął szarfy owiniętej wokół jego głowy. — Dziękuję.

— Nie mówiąc nam nawet, jak się nazywasz? — spytał Gawyn. — Mizerna to zapłata za opiekę Elayne. Ciekawisz mnie. Po mowie wydajesz się mieszkańcem Andoru, choć z pewnością nie jesteś Caemlyńczykiem, wyglądasz jednak jak... Cóż, nasze imiona znasz. Uprzejmość podpowiada, byś podał nam swoje.

Spojrzawszy z tęsknotą w stronę muru, Rand podał swe prawdziwe imię, zanim zdążył się zastanowić nad tym, co robi, i dodał nawet:

— Z Pola Emonda w Dwu Rzekach.

— To na zachodzie — mruknął Gawyn. — Bardzo daleko na zachodzie.

Rand spojrzał na niego czujnie. W głosie młodzieńca zabrzmiała nuta zdziwienia, a Rand jeszcze zdążył dostrzec trochę tego zdziwienia na jego twarzy, gdy na niego spojrzał. Zwątpił, czy ono tam rzeczywiście było, tak szybko bowiem Gawyn zastąpił je uprzejmym uśmiechem.

— Tytoń i wełna — powiedział Gawyn. — Jestem obowiązany znać podstawowe wyroby z wszystkich stron Królestwa. Z każdej krainy, mówiąc ściśle. To część moich nauk. Podstawowe produkty, rzemiosła i jacy są ludzie. Ich obyczaje, dobre i złe cechy. Mówi się, że ludzie z Dwu Rzek są uparci. Dadzą sobą kierować, jeśli dojdą do przekonania, że jesteś tego wart, ale im bardziej będziesz się starał ich naciskać, tym mocniej się zaprą. Elayne powinna sobie wybrać stamtąd męża. Trzeba człowieka o woli jak kamień, żeby się nie dał jej stratować.

Rand zapatrzył się na niego. Elayne też patrzyła. Gawyn niby nie stracił swego zwykłego opanowania, a jednak jego słowa były chaotyczną paplaniną. Dlaczego?

— Co to wszystko ma znaczyć?

Wszyscy troje podskoczyli w miejscu, gdy znienacka usłyszeli ten głos i odwrócili się w stronę, z której ich dobiegł. Młodzieniec, który tam stał był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego Rand kiedykolwiek widział, nieomal zbyt pięknym, by zasługiwał na miano mężczyzny. Był wysoki i szczupły, lecz przez jego ruchy przemawiała siła uderzenia bicza i pewność siebie. Ciemnowłosy i ciemnooki, swe czerwono-białe szaty, tylko trochę mniej zdobne od szat Gawyna, nosił w taki sposób, jakby wcale nie były ważne. Jedną dłoń wsparł na rękojeści miecza, a wzrok utkwił w Randzie.

— Odejdź od niego, Elayne — powiedział mężczyzna. — I ty też, Gawynie.

Elayne stanęła przed Randem, osłaniając go przed nowo przybyłym, z uniesioną wysoko głową i pewna siebie jak dotąd.

— On jest lojalnym poddanym mojej matki i wiernym sługą Królowej. I jest pod moją ochroną, Galadzie — rzekła.

Rand usiłował sobie przypomnieć, co usłyszał od pana Kincha i później od pana Gilla. Galadedrid Damodred był przyrodnim bratem Elayne, no i Gawyna, jeśli zapamiętał właściwie; wszyscy troje pochodzili od tego samego ojca. Pan Kinch nie przepadał specjalnie za Taringailem Damodredem — podobnie zresztą jak inni, od których o nim słyszał — lecz o jego synu dobrze myśleli zarówno noszący czerwień jak i biel, o ile można się było kierować tym, o czym gadano na mieście.

— Znam twoje upodobanie do przybłęd, Elayne — tłumaczył rozsądnym tonem szczupły mężczyzna — ale ten chłopak jest uzbrojony i raczej nie wygląda na godnego zaufania. Nie dość ostrożności w dzisiejszych czasach. Jeśli jest lojalnym poddanym Królowej, to co on robi w miejscu, do którego nie należy? Łatwo jest zmienić osłonę na mieczu, Elayne.

— On przebywa tutaj jako mój gość, Galadzie, i ja ręczę za niego. Czy może zatrudniłeś się jako moja niańka, by decydować, z kim i kiedy mogę rozmawiać?

Jej głos był pełen pogardy, lecz na Galach to zdawało się wcale nie działać.

— Wiesz, że nie uzurpuję sobie prawa do kontroli nad twoim postępowaniem, Elayne, ale ten... twój gość nie jest odpowiedni i ty wiesz o tym równie dobrze jak ja. Gawyn, pomóż mi ją przekonać. Nasza matka...

— Dość! — przerwała mu krótko Elayne. — Masz rację, mówiąc, że nie masz nic do powiedzenia na temat mojego postępowania, nie masz także prawa go osądzać. Pozwalam ci odejść. I to zaraz!

Galad obdarzył Gawyna ponurym spojrzeniem, które zawierało prośbę o wsparcie i mówiło zarazem, że Elayne jest zbyt uparta, by można jej było pomóc. Twarz Elayne pociemniała, lecz w chwili gdy otwierała usta, Galad skłonił się, zgodnie z wszelkimi regułami etykiety i jednocześnie z kocią gracją, zrobił krok w tył, odwrócił się i odszedł brukowaną ścieżką. Długie nogi powiodły go w stronę drzewa, które skryło go.

— Nienawidzę go — wydyszała Elayne. — Jest podstępny i pełen zawiści.

— Tu już posuwasz się za daleko, Elayne — powiedział Gawyn. — Galad nie wie, co to zawiść. Dwukrotnie uratował mi życie i nikt by o tym nie wiedział, gdyby to zależało tylko od niego. Mógł postąpić inaczej i zająć moje miejsce jako twój Pierwszy Książę Miecza.

— Nigdy, Gawynie. Wybrałabym każdego tylko nie Galada. Obojętnie kogo. Najlichszego chłopca stajennego. Uśmiechnęła się nagle i spojrzała z komiczną powagą na brata. — Twierdzisz, że lubię wydawać rozkazy. Cóż więc, rozkazuję ci, żebyś nie dopuścił, by ci się cokolwiek stało. Rozkazuję ci być moim Pierwszym Księciem Miecza, kiedy zasiądę na tronie... niech Światłość sprawi, by dzień ten był jak najdalszy!... i poprowadzić armie Andoru z takimi honorami, o jakich Galad nie może nawet marzyć.

— Jak każesz, moja pani. — Gawyn roześmiał się, ukłonem parodiując Galada.

Elayne spojrzała na Randa, krzywiąc się w zamyśleniu.

— Teraz musimy cię stąd jak najszybciej wyprowadzić.

— Galad zawsze postępuje właściwie — wyjaśnił Gawyn — nawet kiedy nie powinien. W tym przypadku po spotkaniu obcego w ogrodach właściwą rzeczą jest powiadomienie strażników pałacowych. Co, jak sądzę, ma zamiar zrobić właśnie w tej chwili.

— A zatem czas najwyższy, bym przeszedł z powrotem przez mur — powiedział Rand.

„Znakomity dzień, by nie dać się zauważyć! Równie dobrze mógłbym nosić jakiś znak!”

Obrócił się w stronę muru, ale Elayne chwyciła go za ramię.

— Nie po tym, jak się tak namęczyłam z twoimi rękoma. Narobisz sobie nowych skaleczeń, a potem jakaś starucha z ciemnego zaułka opatrzy ci je Światłość wie czym. Po drugiej stronie ogrodu jest niewielka brama. Jest zarośnięta i nikt oprócz mnie nie pamięta, że ona tam jest.

Nagle Rand usłyszał ciężkie łomotanie butów po kamiennej ścieżce.

— Za późno — mruknął Gawyn. — Pewnie zaczął biec, jak tylko znalazł się poza zasięgiem wzroku.

Brwi Randa uniosły się w zdziwieniu, gdy usłyszał, jak Elayne klnie pod nosem. Słyszał to przekleństwo z ust stajennego z „Błogosławieństwa Królowej” i już wtedy ono go zaszokowało. W następnej chwili na powrót uległa chłodnemu opanowaniu.

Gawynowi i Elayne najwyraźniej odpowiadało pozostanie tam, gdzie stali, on jednak nie potrafił czekać na Gwardię Królowej z takim spokojem. Ponownie ruszył w stronę muru, wiedząc, że uda mu się pokonać najwyżej połowę drogi przed przybyciem gwardzistów, niemniej jednak nie potrafił stać w miejscu.

Zdołał zrobić trzy kroki, gdy znienacka w zasięgu wzroku pojawili się ludzie w czerwonych mundurach, promienie słońca odbijały się od ich napierśników, kiedy pędzili ścieżką. Pozostali napływali nierównymi falami szkarłatu i polerowanej stali, najwyraźniej ze wszystkich stron. Jedni trzymali w ręku wyciągnięte już z pochew miecze, inni tylko czekali, by się ustawić z uniesionymi łukami i naciągniętymi, pierzastymi strzałami. Oczy skryte za przyłbicami były ponure, a wszystkie groty strzał wycelowane nieubłaganie prosto w niego.

Elayne i Gawyn zerwali się z miejsca jak jeden mąż, stając między nim i strzałami, rozkładając ręce, aby go osłonić. Stanął w miejscu i podniósł ręce, wyraźnie odsuwając je od swego miecza.

Łomot ciężkich butów i trzask cięciw jeszcze unosiły się w powietrzu, gdy jeden z żołnierzy, ze złotym węzłem oficera na ramieniu, zawołał donośnie:

— Moja pani, mój panie, połóżcie się szybko na ziemi!

Pomimo rozłożonych rąk Elayne przybrała władczą postawę.

— Ośmielasz się obnosić z nagą stalą w mej obecności, Tallanvorze? Za coś takiego Gareth Bryne każe ci zastąpić najnędzniejszego szeregowca przy sprzątaniu stajni, o ile dopisze ci szczęście.

Żołnierze wymienili zdziwione spojrzenia, a kilku łuczników niepewnie opuściło do połowy swe łuki. Elayne dopiero wtedy opuściła ręce, jakby dotychczas trzymała je w górze tylko dlatego, bo tak jej się podobało. Gawyn zawahał się, potem poszedł za jej przykładem. Rand mógł policzyć łuki, które nie zostały opuszczone. Mięśnie jego brzucha napięły się, jakby potrafiły powstrzymać grot wystrzelony z odległości dwudziestu kroków.

Mężczyzna z węzłem oficerskim wyglądał na najbardziej zdezorientowanego ze wszystkich.

— Wybacz mi, moja pani — rzekł — ale lord. Galadedrid doniósł, że do ogrodu zakradł się jakiś brudny wieśniak, uzbrojony i zagrażający mojej lady Elayne i memu lordowi Gawynowi.

Jego wzrok powędrował w stronę Randa, a głos nabrał stanowczości.

— Jeśli moja pani i mój pan zechcą się odsunąć, to aresztuję tego rzezimieszka. Za dużo hołoty przebywa ostatnimi czasy w mieście.

— Wątpię, czy Galad istotnie doniósł o czymś takim — oświadczyła Elayne. — Galad nie kłamie.

— Czasami wolałbym, żeby kłamał — powiedział cicho Gawyn do ucha Randa. — Choć raz. Dzięki temu żyłoby się ż nim łatwiej.

— Ten człowiek jest moim gościem — ciągnęła Elayne — i jest tutaj pod moją ochroną. Możesz odejść, Tallanvorze.

— Żałuję, ale to niemożliwe, moja pani. Jak moja pani wie, Królowa, matka mej pani, wydała rozkazy odnośnie wszystkich, którzy znajdą się na terenach pałacowych bez zezwolenia jej Wysokości. Wieść o tym intruzie została już jej Wysokości przekazana.

W głosie Tallanvora słychać było coś więcej niż tylko cień satysfakcji. Rand podejrzewał, że oficer musiał nieraz akceptować inne rozkazy Elayne, których nie uważał za stosowne. Tym razem nie miał zamiaru tego zrobić, nie teraz, gdy miał doskonałą wymówkę.

Elayne wbiła wzrok w Tallanvora, przez chwilę wydawało się, że znalazła się w kropce.

Rand spojrzał pytająco na Gawyna. Gawyn zrozumiał.

— Więzienie — mruknął.

Twarz Randa zbielała, a młody mężczyzna dodał pośpiesznie:

— Tylko kilka dni i nie stanie ci się żadna krzywda. Zostaniesz przesłuchany osobiście przez Garetha Bryne’a, kapitana-generała, jednakże zostaniesz uwolniony jak tylko będzie jasne, że nie chciałeś zrobić nic złego.

Urwał, w jego wzroku czaiły się jakieś skryte myśli. Mam nadzieję, że mówiłeś prawdę, Randzie al’Thor z Dwu Rzek.

— Zaprowadzisz nas wszystkich troje do mojej matki obwieściła nagle Elayne, przywołując tym szeroki uśmiech na oblicze Gawyna.

Sądząc po wyrazie skrytej za stalową kratą twarzy, Tallanvorowi z zaskoczenia odjęło mowę.

— Moja pani, ja...

— Albo zaprowadź nas wszystkich do celi — powiedziała Elayne. — Zostajemy razem. Czy może wolisz wydać rozkaz, by naruszono nietykalność mojej osoby?

Uśmiechała się zwycięsko, a po sposobie, w jaki Tallanvor rozejrzał się dookoła, jakby się spodziewał znaleźć pomoc gdzieś wśród drzew, widać było, że on też uznał jej wygraną.

„Co ona wygrała? Jak?”

— Matka ogląda Logaina — powiedział cicho Gawyn, jakby czytał w myślach Randa — a nawet gdyby nie była zajęta, Tallanvor nie odważyłby się wkroczyć przed jej oblicze z Elayne i mną pod strażą. Matka potrafi być czasem nieco gwałtowna.

Rand przypomniał sobie, co pan Gill opowiadał o Królowej Morgase. „Nieco gwałtowna?”

W tym momencie ścieżką nadbiegł jeszcze jeden żołnierz w czerwonym uniformie, zatrzymał się z poślizgiem i zasalutował, kładąc rękę na piersi. Powiedział coś cicho do Tallanvora, przywracając swymi słowami wyraz satysfakcji na twarz przywódcy.

— Królowa, wasza pani matka — obwieścił Tallanvor — rozkazuje natychmiast sprowadzić do niej intruza. Również z jej rozkazu lady Elayne i lord Gawyn mają stanąć u jej boku. Także natychmiast.

Gawyn skrzywił się, a Elayne nerwowo przełknęła ślinę. Opanowała się na twarzy, zaczęła pracowicie otrzepywać brud z sukni. Mimo że pozbyła się kilku kawałków kory, był to raczej próżny wysiłek.

— Czy moja pani pozwoli? — powiedział z zadowoloną miną Tallanvor. — Panie?

Żołnierze utworzyli wokół nich nierówny szpaler i ruszyli brukowaną ścieżką z Tallanvorem na czele. Gawyn i Elayne szli po obu stronach Randa, obydwoje wyglądali na pogrążonych w nieprzyjemnych myślach. Żołnierze pochowali miecze do pochew, a strzały do kołczanów, jednak zachowali taką samą czujność jak wtedy, gdy mieli broń w dłoniach. Obserwowali Randa, jakby się spodziewali, że w każdej chwili wyciągnie miecz i spróbuje za jego pomocą wyrąbać sobie drogę do wolności.

„Spróbować coś zrobić? Nie będę niczego próbował. Nie zauważony! Nie ma co!”

Spoglądał na obserwujących go żołnierzy i nagle zauważył ogród. Wydarzenia następowały jedne po drugich, każdy nowy szok nadchodził w chwili, gdy poprzedni jeszcze nie zdążył zblednąć, a jego otoczenie stanowiło zamazaną plamę, z wyjątkiem muru i szczerej chęci znalezienia się po jego drugiej stronie. Teraz natomiast widział zieloną trawę, która dotychczas jedynie łaskotała go w głębi umysłu.

„Zieleń!”

Setki odcieni zielonego. Drzewa i krzewy zielone i rozkwitające, gęste od liści i owoców. Bujne winorośle oplatające drzewa rosnące przy ścieżce. Wszędzie kwiaty. Całe mnóstwa kwiatów, zalewających ogród barwami. Niektóre z nich znał — jaskrawozłote promienniki i drobniutkie, różowe smokrzyny, szkarłatne gwiazdobłyski i purpurowe Glorie Emonda, róże wszystkich kolorów, od śnieżnobiałych po ciemnoczerwone — pozostałe natomiast były mu obce, a tak wymyślne w kształcie i barwie, że nieomal wątpił w ich prawdziwość.

— To zieleń — wyszeptał. — Zieleń.

Żołnierze zaszemrali coś do siebie i umilkli, gdy Tallanvor spiorunował ich wzrokiem przez ramię.

— Dzieło Elaidy — powiedział Gawyn roztargnionym głosem.

— To niesprawiedliwe — stwierdziła Elayne. — Spytała, czy chcę wybrać sobie jedną farmę, z którą ona zrobi to samo w czasie, gdy dookoła ciągle jeszcze nic nie rośnie, a przecież to niesprawiedliwe, że my mamy kwiaty, podczas gdy niektórzy ludzie nie mają co jeść.

Zrobiła głęboki wdech i na powrót się opanowała.

— Nie zapominaj się — powiedziała szybko do Randa. — Odpowiadaj jasno, kiedy coś do ciebie mówią, w innym przypadku milcz. I kieruj się moim przykładem. Wszystko będzie dobrze.

Rand żałował, że brak mu jej pewności. Szkoda, że Gawyn też wyraźnie jej nie miał. Kiedy Tallanvor wprowadził ich do pałacu, obejrzał się w stronę ogrodu, na zieleń upstrzoną kwiatami.

Sale wypełniała pałacowa służba, w czerwonych liberiach z białymi kołnierzykami i mankietami oraz Białym Lwem po lewej stronie piersi, która krzątała się przy przydzielonych im zadaniach, które nie od razu dawały się określić. Gdy pojawili się tam gromadnie żołnierze z Elayne, Gawynem i Randem między nimi, służący stanęli jak wryci, by zapatrzyć się na nich z otwartymi ustami.

Pośród całej tej konsternacji przez hall przewędrował beztrosko kot o futrze w szare prążki, lawirując między nogami zagapionych służących. Nagle ten kot wydał się Randowi dziwny. Wystarczająco długo przebywał w Baerlon, by wiedzieć, że nawet w najnędzniejszym sklepie z każdego kąta wygląda jakiś kot. Od momentu wejścia do Pałacu ten był pierwszy, którego tu zobaczył.

— Czy tutaj nie ma szczurów? — spytał z niedowierzaniem. Szczury były wszędzie.

— Elaida nie lubi szczurów — mruknął niejasno w odpowiedzi Gawyn. Marszcząc się, z przejęciem toczył wzrokiem po hallu, najwyraźniej już sobie wyobrażając nadchodzące spotkanie z Królową. — U nas w ogóle nie ma szczurów.

— Obydwaj się uciszcie. — Głos Elayne był ostry, lecz równie nieobecny jak głos jej brata. — Próbuję myśleć.

Rand długo oglądał się przez ramię na kota, dopóki strażnicy nie powiedli go za narożnik, w wyniku czego zwierzę zniknęło z zasięgu wzroku. Poczułby się lepiej, gdyby tam było dużo kotów, byłoby przyjemnie, gdyby w Pałacu znajdowała się przynajmniej jedna normalna rzecz, choćby i szczury.

Droga, którą podążał Tallanvor skręcała tyle razy, że Rand stracił poczucie kierunku. W końcu młody oficer zatrzymał się przed wysokimi, podwójnymi drzwiami z ciemnego drewna o głębokim połysku, nie tak wspaniałymi jak niektóre, które minęli, ale pokrytymi wyrzeźbionymi szeregami lwów, wycyzelowanych w najdrobniejszym szczególe. Po obu stronach stali ubrani w liberie służący.

— Dobrze że nie w Wielkiej Sali. — Gawyn roześmiał się niepewnie. — Nie słyszałem, by Matka wydała w tym miejscu rozkaz ścięcia komuś głowy.

Tak to zabrzmiało, jakby się spodziewał, że może zrobić wyjątek.

Tallanvor wyciągnął rękę po miecz Randa, lecz Elayne mu przeszkodziła.

— On jest moim gościem, a zgodnie z obyczajami i prawem goście rodziny królewskiej mogą być uzbrojeni nawet w obecności Matki. No chyba że zaprzeczysz memu słowu, że jest moim gościem?

Tallanvor zawahał się, przez chwilę krzyżując z nią wzrok, po czym skinął głową.

— Proszę bardzo, moja pani.

Elayne uśmiechnęła się do Randa, gdy Tallanvor usunął się na bok, lecz był to przelotny uśmiech.

— Pierwszy szereg do mnie — rozkazał Tallanvor. — Zapowiedzcie jej Wysokości lady Elayne i lorda Gawyna — powiedział odźwiernym. — A także porucznika straży Tallanvora z rozkazu jej Wysokości z pojmanym intruzem.

Elayne spojrzała spode łba na Tallanvora, lecz drzwi już otworzyły się na oścież. Zabrzmiał donośny głos, obwieszczający, kto przybywa.

Elayne przeszła przez drzwi wyniosłym krokiem, trochę niszcząc swe królewskie wejście poprzez wskazanie gestem Randowi, że ma iść tuż za nią. Gawyn zgarbił ramiona i kroczył obok niej, w odległości starannie odmierzonego kroku. Rand szedł z tyłu, niepewnie dotrzymując kroku Gawynowi z drugiej strony. Tallanvor trzymał się blisko Randa, a za nim szło dziesięciu żołnierzy. Drzwi zamknęły się za nimi bezgłośnie.

Nagle Elayne dygnęła głęboko, jednocześnie składając się w pasie i w takiej pozycji znieruchomiała, przytrzymując szeroko fałdy spódnicy. Rand drgnął, po czym pośpiesznie poszedł w ślady Gawyna i pozostałych, niezgrabnie przestępując z nogi na nogę dopóki nie wykonał wszystkiego prawidłowo. Klęczał na prawym kolanie, z pochyloną głową, podany do przodu, wspierając kłykcie prawej dłoni o marmurowe płyty posadzki, lewą dłoń ułożył na końcu rękojeści miecza. Gawyn, który nie miał miecza, w taki sam sposób ułożył dłoń na rękojeści sztyletu.

Rand już sobie gratulował, że tak mu to dobrze wyszło, gdy spostrzegł, że Tallanvor, nie podnosząc głowy, piorunuje go wzrokiem zza przyłbicy. „Czy ja miałem zrobić coś innego?” Nagle go rozzłościło, że Tallanvor spodziewa się po nim, że będzie wiedział, co ma robić, mimo że nikt go tego nie nauczył. Złościło go też, że boi się strażników. Nie zrobił niczego, co mogło być powodem do obaw. Wiedział, że boi się nie z winy Tallanvora, ale i tak był na niego zły.

Wszyscy zachowali tę samą postawę, zastygli jakby w oczekiwaniu na wiosenną odwilż. Nie wiedział, na co czekają, ale skorzystał z okazji, by przyjrzeć się wnętrzu, do którego go wprowadzono. Nadal pochylał głowę i obracał się tylko tyle, by móc coś zobaczyć. Groźba we wzroku Tallanvora uległa natężeniu, ale ignorował to.

Kwadratowa komnata była mniej więcej taka duża jak ogólna sala w „Błogosławieństwie Królowej”, jej ściany pyszniły się scenami z polowania, wyrzeźbionymi w śnieżnobiałym kamieniu. Wiszące między płaskorzeźbami gobeliny przedstawiały delikatne wizerunki kolorowych kwiatów i jaskrawo upierzonych kolibrów, z wyjątkiem dwóch wiszących na przeciwległej ścianie, z Białym Lwem Andoru i niższym od mego mężczyzną na szkarłatnych polach. Te dwa dzieła wisiały po bokach podwyższenia z rzeźbionym i pozłacanym tronem, na którym siedziała Królowa.

Po prawej ręce Królowej stał zwalisty mężczyzna o szorstkiej powierzchowności, z gołą głową, ubrany w czerwień Gwardii Królowej. Na ramieniu kaftana miał naszyte cztery złote węzły, a biel mankietów przełamywały szerokie, złote pasy. Skronie miał mocno posiwiałe, lecz wyglądał na silnego i nieugiętego jak skała. Musiał to być kapitan-generał, Gareth Bryne. Po drugiej stronie tronu, z tyłu, na niskim zydlu siedziała kobieta ubrana w ciemnozielony jedwab, robiła coś na drutach z ciemnej, prawie czarnej wełny. Z początku Rand uznał ją za starą z powodu tych drutów, jednak po drugim spojrzeniu nie potrafił już wcale określić jej wieku. Młoda, stara, nie wiedział. Jej uwaga wydawała się skupiona wyłącznie na drutach i włóczce, zupełnie jakby w zasięgu jej ręki nie siedziała Królowa. Była przystojną kobietą, pozornie pogodną, niemniej jednak w tym jej skupieniu było coś strasznego. W komnacie nie było słychać żadnego dźwięku prócz szczękania jej drutów.

Usiłował obejrzeć wszystko, jednakże jego wzrok bezustannie powracał do kobiety w połyskującym wieńcu z misternie wykutych róż na czole, w Różanym Wieńcu Andoru, Przez jej jedwabną suknię w czerwono-białą kratę przewieszony był długi, czerwony szal z maszerującym na całej długości Lwem Andoru, a kiedy lewą dłonią dotknęła ramienia kapitana-generała, zalśnił pierścień w kształcie Wielkiego Węża pożerającego własny ogon. Jednakże to nie przepych szat, biżuterii albo nawet korony przyciągał bezustannie wzrok Randa: to ta kobieta, która je nosiła.

Morgase miała urodę swej córki, tyle że dorosłą i dojrzałą. Jej twarz i sylwetka, w ogóle jej obecność przepełniały komnatę światłem, które przyćmiewało pozostałe dwie kobiety stojące przy niej. Gdyby była wdową z Pola Emonda, pod jej drzwiami ustawiłby się sznur konkurentów, nawet gdyby była najgorszą kucharką i najniechlujniejszą gospodynią w całych Dwu Rzekach. Zauważył, że mu się przypatruje, więc pochylił głowę, bojąc się, że wyczyta jego myśli z twarzy.

„Światłości, myśleć o Królowej jakby była zwykłą wieśniaczką! Ty głupcze!”

— Możecie wstać — powiedziała Królowa dźwięcznym, ciepłym głosem, który sto razy przewyższał wymóg posłuszeństwa zawarty w głosie Elayne.

Rand wstał razem z pozostałymi.

— Matko... — zaczęła Elayne, lecz Morgase przerwała jej.

— Zdaje się, że wspinałaś się na drzewa, córko.

Elayne wydłubała zabłąkany kawałek kory z sukni i nie znajdując miejsca, na które mogłaby go odłożyć, zacisnęła go w dłoni.

— W rzeczy samej — ciągnęła spokojnie Morgase najwyraźniej pomimo mych zakazów znalazłaś sposób, by popatrzeć na Logaina. Gawynie, spodziewałam się po tobie czegoś lepszego. Musisz się nauczyć nie tylko jak być posłusznym swej siostrze, lecz jednocześnie jak stanowić jej przeciwwagę, celem uniknięcia katastrofy.

Wzrok Królowej przemknął się na stojącego obok niej zwalistego mężczyznę, po czym szybko się wycofał. Bryne stał niewzruszony, jakby tego nie zauważył, jednakże zdaniem Randa te oczy widziały wszystko.

— To, Gawynie, jest takim samym obowiązkiem Pierwszego Księcia jak dowodzenie armiami Andoru. Być może, jeśli twe nauki nabiorą intensywności, będziesz miał mniej czasu na pozwalanie swej siostrze, by cię wciągała w tarapaty. Poproszę kapitana-generała, żeby dopatrzył, aby nie brakowało ci zajęć w związku z twą podróżą na północ.

Gawyn przestąpił z nogi na nogę, jakby chciał zaprotestować, lecz zamiast tego skłonił głowę.

— Jak każesz, matko.

Elayne skrzywiła się.

— Matko, Gawyn nie uchroni mnie przed kłopotami, jeśli go nie będzie przy mnie. Z tego wyłącznie powodu opuścił swe pokoje. Matko, z pewnością z samego patrzenia na Logaina nie mogło wyniknąć nic złego. Prawie każdy w mieście był bliżej niego niż my.

— Dziedziczka tronu to nie każdy. — W głosie Królowej krył się ostry ton. — Widziałam tego Logaina z bliska, on jest niebezpieczny, dziecko. Mimo że zamknięty w klatce i cały czas strzeżony przez Aes Sedai, wciąż jest równie niebezpieczny jak wilk. Żałuję, że w ogóle go sprowadzono w pobliże Caemlyn.

— Zajmą się nim w Tar Valon. — Kobieta siedząca na zydlu nie oderwała wzroku od swej robótki, kiedy to mówiła. — Ważne jest, żeby ludzie widzieli, że Światłość raz jeszcze pokonała Ciemność. I żeby widzieli, że ty masz swój udział w tym zwycięstwie, Morgase.

Morgase machnęła niecierpliwie ręką.

— Dalej wolałabym, żeby nigdy nie pojawiał się w pobliżu Caemlyn. Elayne, znam twoje myśli.

— Matko — zaprotestowała Elayne — naprawdę pragnę ci być posłuszna. Szczerze tego pragnę.

— Doprawdy? — spytała Morgase w udawanym zdziwieniu i zaśmiała się. — O tak, ty istotnie starasz się być posłuszną córką. Stale jednak sprawdzasz, do jakich granic możesz się posunąć. Cóż, ja postępowałam tak samo z moją matką. Taka natura okaże się dla ciebie bardzo pożyteczna, kiedy wstąpisz na tron, jednakże jeszcze nie jesteś Królową, dziecko. Sprzeciwiłaś mi się i obejrzałaś sobie Logaina. Niech cię to zadowoli. Podczas podróży na północ nie będziesz do niego dopuszczana na odległość stu kroków, ani ty ani Gawyn. Gdybym nie wiedziała, jak trudne nauki otrzymasz w Tar Valon, wysłałabym z tobą Lini, by dopilnowała, czy jesteś posłuszna. Ona przynajmniej potrafi cię zmusić, abyś postępowała zgodnie ze swymi powinnościami.

Elayne z ponurą miną schyliła głowę.

Kobieta za tronem wydawała się zajęta liczeniem oczek.

— Już po tygodniu — powiedziała nagle — zapragniesz wrócić do swej matki. Po miesiącu będziesz miała ochotę uciec z Ludem Wędrowców. Jednakże moje siostry będą cię trzymały z dala od niewiernych. Takie sprawy nie są dla ciebie, na razie.

Obróciła się nagle, by spojrzeć uważnie na Elayne, a cała jej pogoda zniknęła, jakby nigdy nie istniała.

— Jest coś w tobie, dzięki czemu staniesz się największą Królową, jaką Andor kiedykolwiek widział, jaką widziała jakakolwiek kraina od tysiąca lat. Na to cię właśnie kształtujemy, o ile starczy ci sił.

Rand wpatrywał się w nią jak ogłupiały. To musiała być Elaida, Aes Sedai. Nagle ucieszył się, że nie zwrócił się do niej o pomoc, niezależnie od tego, do jakich Ajah należała. Emanowała z niej surowość daleko większa niż z Moiraine. Myślał czasami o Moiraine jako o stali obleczonej w aksamit, w przypadku Elaidy ten aksamit był jedynie złudzeniem.

— Dość, Elaido — rzekła Morgase, marszcząc czoło z niepewną miną. — Słyszała to aż za często. Koło obraca się tak, jak chce.

Przez chwilę patrzyła w milczeniu na córkę.

— Pozostaje jeszcze problem z tym młodym człowiekiem -- wskazała Randa, nie odrywając oczu od twarzy Elayne — jak i dlaczego się tu znalazł, a także dlaczego domagałaś się od swego brata, by traktował go jak gościa.

— Czy mogę przemówić, matko?

Kiedy Morgase przyzwoliła skinieniem głowy, Elayne opowiedziała w skrócie przebieg wydarzeń, od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyła Randa, jak wspinał się po zboczu w stronę muru. Spodziewał się, że skończy zapewnieniem o niewinności tego, co zrobił, ona jednak powiedziała:

— Matko, często mi powtarzasz, że powinnam znać nasz lud, tych urodzonych najwyżej i tych najniżej, jednakże za każdym razem, gdy kogoś z nich spotkam, musi się to odbyć w towarzystwie kilkunastu świadków. Jak mogę się dowiedzieć czegoś rzeczywistego albo prawdziwego w takich okolicznościach? Z rozmowy z tym młodym człowiekiem z miejsca dowiedziałam się o wiele więcej o Dwu Rzekach i jakiego pokroju mieszkają tam ludzie, niźli kiedykolwiek mogłam dowiedzieć się z ksiąg. To coś znaczy, że on dotarł tak daleko i że nałożył czerwień, mimo że tak wielu przybyszów nosi ze strachu biel. Matko, błagam cię, nie potraktuj źle swego lojalnego poddanego, kogoś, kto nauczył mnie tak wiele o ludzie, którym władasz.

— Lojalny poddany z Dwu Rzek. — Morgase westchnęła. — Dziecko moje, powinnaś uważniej studiować te księgi. Dwie Rzeki nie widziały poborcy podatków od sześciu pokoleń, a gwardzistów Królowej od siedmiu. Ośmielę się stwierdzić, że rzadko kiedy przychodzi im w ogóle do głowy, że stanowią część Królestwa.

Rand drgnął niespokojnie, przypominając sobie swoje zdziwienie, kiedy mu powiedziano, że Dwie Rzeki są częścią Królestwa Andoru. Królowa spojrzała na niego i uśmiechnęła się ponuro do swej córki.

— Widzisz, dziecko?

Rand zauważył, że Elaida odłożyła robótkę i teraz mu się przypatruje. Podniosła się ze swego zydla, zeszła powoli z podwyższenia i stanęła obok niego.

— Z Dwu Rzek? — spytała. Wyciągnęła rękę w stronę jego głowy, uchylił się przed dotykiem, a ona opuściła rękę.

— Z takimi rudymi włosami i szarymi oczyma? Ludzie z Dwu Rzek mają ciemne włosy i oczy, rzadko też taki wzrost. — Jej ręka pomknęła, by odsunąć rękaw jego kaftana, ukazując jaśniejszą skórę, do której słońce nie docierało tak często. — Albo taką skórę.

Z trudem się powstrzymał, by nie zacisnąć pięści.

— Naprawdę pochodzę z Pola Emonda — powiedział sztucznym tonem. — Moja matka była cudzoziemką, dlatego mam takie oczy. Mój ojciec nazywa się Tam al’Thor, jest pasterzem i farmerem, tak samo jak ja.

Elaida wolno przytaknęła, ani na moment nie odrywając oczu od jego twarzy. Wytrzymał jej wzrok ze spokojem. Widział, że dostrzega upór w jego spojrzeniu. Nadal prowadząc z nim taką walkę, powoli wyciągnęła rękę w jego stronę. Postanowił, że tym razem się nie cofnie.

Dotknęła miecza, nie jego ciała, obłapiając rękojeść na samym końcu. Zacisnęła palce, a jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.

— Pasterz z Dwu Rzek — powiedziała cicho, szeptem przeznaczonym dla uszu wszystkich — który ma miecz ze znakiem czapli.

Te ostatnie kilka słów tak podziałały na zgromadzonych, jakby obwieściła przybycie Czarnego. Z tyłu za Randem zaskrzypiały skóra i metal, wysokie buty zaszurały na marmurowych płytach. Kątem oka widział, jak Tallanvor i pozostali strażnicy cofają się, by rozstawić się dookoła wnętrza komnaty, jednocześnie sięgając rękojeści mieczy, gotowi je zaraz wyciągnąć i, co było widać po twarzach, gotowi umrzeć. Gareth Bryne dwoma szybkimi krokami stanął przed podwyższeniem, pomiędzy Randem a Królową. Nawet Gawyn zasłonił sobą Elayne, wyraźnie przejęty, kładąc dłoń na rękojeści sztyletu. Sama Elayne patrzyła na niego w taki sposób, jakby go widziała po raz pierwszy. Morgase nie zmieniła wyrazu twarzy, tylko zacisnęła ręce na pozłacanych oparciach tronu.

Jedynie Elaida zareagowała jeszcze mniej gwałtownie niż Królowa. Aes Sedai nie dała po sobie znać, że powiedziała cokolwiek niezwykłego. Odjęła rękę od miecza, wywołując w żołnierzach jeszcze większe napięcie. Jej wzrok pozostał w nim utkwiony, niezmącony i przenikający go na wskroś.

— Z pewnością — powiedziała Morgase opanowanym głosem — jest zbyt młody, by mógł zarobić na ostrze ze znakiem czapli. Nie może być starszy od Gawyna.

— Miecz należy do niego — oświadczył Gareth Bryne.

Królowa spojrzała na niego ze zdziwieniem.

— Jak to możliwe?

— Nie wiem, Morgase — wolno odparł Bryne. — Jest zbyt młody, a jednak miecz należy do niego, a on do miecza. Popatrz na jego oczy. Popatrz, jak on stoi, jak ten miecz do niego pasuje, a on do miecza. Jest za młody, a jednak to jego miecz.

Kiedy kapitan-generał umilkł, odezwała się Elaida:

— Jak wszedłeś w posiadanie tej broni, Randzie al’Thor z Dwu Rzek? — Powiedziała to takim tonem, jakby wątpiła nie tylko w jego pochodzenie, lecz również w jego imię.

— Podarował mi go mój ojciec — odparł Rand. Przedtem należał do niego. Uznał, że w dalekim świecie będę potrzebował miecza.

— Jeszcze jeden pasterz z Dwu Rzek z ostrzem ze znakiem czapli.

Od uśmiechu Elaidy zaschło mu w ustach.

— Kiedy przybyłeś do Caemlyn?

Miał dość mówienia prawdy tej kobiecie. Bał się jej tak, jakby była Sprzymierzeńcem Ciemności. Nadszedł czas, by na nowo wszystko ukrywać.

— Dzisiaj — oświadczył. — Dzisiaj rano.

— W samą porę — mruknęła. — Gdzie się zatrzymałeś? Nie mów, że nie znalazłeś sobie nigdzie pokoju. Wyglądasz na nieco sponiewieranego, ale miałeś możliwość się odświeżyć. Gdzie?

— W “Pod Koroną i Lwem”. — Przypomniał sobie, że mijał „Pod Koroną i Lwem”, kiedy szukał „Błogosławieństwa Królowej”. Znajdowało się po przeciwległej stronie Nowego Miasta od karczmy pana Gilla. — Mam tam łóżko. Na poddaszu. — Miał wrażenie, że ona wie, że on kłamie, jednak Aes Sedai tylko skinęła głową.

— Cóż to za ślepy traf? — powiedziała. — Dzisiaj do Caemlyn sprowadzono niewiernego. Za dwa dni zostanie zabrany do Tar Valon, a wraz z nim jedzie Dziedziczka Tronu, by zostać tam poddana naukom. I właśnie w takich okolicznościach w pałacowych ogrodach pojawia się młody człowiek, który twierdzi, że jest lojalnym poddanym z Dwu Rzek...

— Ja naprawdę mieszkam w Dwu Rzekach. — Wszyscy na niego patrzyli, a jednocześnie go ignorowali. Wszyscy z wyjątkiem Tallanvora i strażników, ich oczy nawet nie mrugnęły.

— ...uzbrojony w opowieść obliczoną na oczarowanie Elayne i miecz ze znakiem czapli. Nie nosi opaski albo kokardy, które by oznaczały jego przynależność, a tylko osłonę, która starannie skrywa czaplę przed ciekawskim wzrokiem. Cóż to za ślepy traf, Morgase?

Królowa gestem dłoni nakazała kapitanowi-generałowi się odsunąć, a kiedy to zrobił, zlustrowała Randa zaniepokojonym spojrzeniem. Przemówiła jednak do Elaidy.

— Jak go nazwiesz? Sprzymierzeńcem Ciemności? Wyznawcą Logaina?

— Czarny wywołuje zamęt w Shayol Ghul — odparła Aes Sedai. — Cień pada na Wzór, a równowaga przyszłości balansuje na łebku od szpilki. On jest niebezpieczny.

Nagle Elayne poderwała się ze swego miejsca i padła na kolana przed tronem.

— Matko, błagam cię, nie rób mu nic złego. Poszedłby sobie, gdybym go nie zatrzymała. On chciał odejść, a ja kazałam mu zostać. Nie wierzę, że on jest Sprzymierzeńcem Ciemności.

Morgase uspokoiła córkę gestem dłoni, lecz nie odjęła wzroku od Randa.

— Czy to Przepowiednia, Elaido? Czy odczytujesz Wzór? Twierdzisz, że to cię nachodzi wtedy, kiedy się najmniej spodziewasz i znika równie nagle, jak się pojawia. Jeśli to Przepowiednia, Elaido, to rozkazuję ci powiedzieć prawdę jasno, bez twego obyczaju ubierania wszystkiego w takie zagadki, że nikt nie jest w stanie stwierdzić, czy powiedziałaś tak, czy nie. Co widzisz?

— Oto Przepowiednia — odparła Elaida — której, jak przysięgam na Światłość, jaśniej wygłosić nie potrafię. Od dzisiejszego dnia Andor maszeruje prosto w stronę bólu i rozłamu. Cień jeszcze nie ściemniał do swej najgłębszej czerni i nie widzę, czy potem nastanie Światłość. Tam, gdzie świat uronił jedną łzę, uroni ich jeszcze tysiące. To właśnie przepowiadam.

Do wnętrza komnaty przywarł całun milczenia. Zakłóciła je tylko Morgase, która wypuściła oddech tak głośno, jakby on miał być jej ostatnim.

Elaida nadal wpatrywała się w oczy Randa. Odezwała się ponownie, ledwie poruszając ustami, tak cicho, że prawie jej nie słyszał, mimo iż dzieliła ich odległość zaledwie wyciągniętego ramienia.

— Oto co jeszcze przepowiadam. Ból i rozłam nastanie na całym świecie, a w samym sercu tego wszystkiego stoi ten człowiek. Jestem posłuszna mej Królowej — wyszeptała — i mówię to jasno.

Rand miał uczucie, że jego stopy zapuściły korzenie w marmurowej posadzce. Chłód i twardość kamienia popełzły mu po nogach i wywołały chłodny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Nikt inny nie mógł tego słyszeć. Ona jednak wciąż na niego patrzyła, a on to usłyszał.

— Jestem pasterzem — obwieścił całej komnacie. — Z Dwu Rzek. Pasterzem.

— Koło obraca się tak, jak chce — powiedziała głośno Elaida, a on nie był w stanie stwierdzić, czy słyszy w jej głosie drwiącą nutę.

— Lordzie Gareth — powiedziała Morgase — potrzebuję rady mego kapitana-generała.

Zwalisty mężczyzna pokręcił głową.

— Elaida Sedai twierdzi, że ten chłopak jest niebezpieczny, moja Królowo, i gdyby powiedziała o tym coś więcej, rzekłbym: wezwij kata. Jednakże ona mówi tylko o tym, co każdy z nas może sam zobaczyć. Nie ma takiego farmera w całym kraju, który by nie powiedział, że wszystko ma się ku gorszemu, bez żadnej Przepowiedni. Ja sam wierzę, iż chłopiec znalazł się tu za sprawą zwykłego zbiegu okoliczności, jakkolwiek okazał się on dla niego niefortunny. Powiem ci, moja Królowo, że bezpieczeństwo nakazuje zamknąć go w celi, dopóki lady Elayne i lord Gawyn nie znajdą się daleko w drodze, a potem trzeba będzie go puścić. Chyba że, Aes Sedai, wygłosisz jeszcze jakąś Przepowiednię na jego temat?

— Powiedziałam wszystko, co odczytałam we Wzorze, kapitanie-generale — powiedziała Elaida. Błysnęła twardym uśmiechem w stronę Randa, uśmiechem, który ledwie wykrzywił jej wargi, drwiąc z jego niemożności powiedzenia, że ona nie mówi prawdy.

— Kilka tygodni w zamknięciu nie przyniesie mu krzywdy, a mnie da szansę dowiedzenia się czegoś więcej. — Jej oczy przepełniło łaknienie, pogłębiające jego dreszcz. Być może spłynie na mnie jeszcze jedna Przepowiednia.

Morgase zastanawiała się chwilę, wsparłszy podbródek dłonią, a łokieć na oparciu tronu. Rand miał ochotę się usunąć spod tego zamyślonego spojrzenia, gdyby w ogóle mógł się poruszyć, jednakże oczy Elaidy przeszywały go do szpiku kości. Wreszcie Królowa przemówiła.

— Podejrzenia zalewają Caemlyn, być może cały Andor. Strach i najgorsze podejrzenia. Kobiety denuncjują swe sąsiadki jako Sprzymierzeńców Ciemności. Mężczyźni malują smocze kły na drzwiach ludzi, których znali od lat. Nie wezmę w tym udziału.

— Morgase... — zaczęła Elaida, ale Królowa przerwała jej.

— Nie wezmę w tym udziału. Kiedy wstąpiłam na tron, przysięgłam stać na straży sprawiedliwości, zarówno względem wysoko, jak i nisko urodzonych, i będę jej bronić nawet wtedy, jeśli będę tym ostatnim mieszkańcem Andoru, który pamięta o sprawiedliwości. Randzie al’Thor, czy przysięgasz na Światłość, że to twój ojciec, pasterz z Dwu Rzek, dał ci ten miecz ze znakiem czapli?

Rand poruszył ustami, w poszukiwaniu wilgoci, która pomogłaby mu przemówić.

— Przysięgam — rzekł i kiedy przypomniał sobie, do kogo mówi, dodał pośpiesznie: — Moja Królowo.

Lord Gareth uniósł gęstą brew, Lecz Morgase to najwyraźniej nie obeszło.

— I że wspiąłeś się na mur ogrodu tylko po to, by popatrzeć na fałszywego Smoka?

— Tak, moja Królowo.

— Czy masz zamiar wyrządzić szkodę tronowi Andoru, mojej córce albo mojemu synowi? – Ton jej głosu mówił, że za tych dwoje ostatnich rozprawiono by się z nim o wiele krócej niż za to pierwsze.

— Nie chciałem nikomu zrobić nic złego, moja Królowo. A już najmniej tobie i twoim bliskim.

— Postąpię więc z tobą sprawiedliwie, Randzie al’Thor — powiedziała. — Po pierwsze, góruję nad Elaidą i Garethem tym, że za młodu słyszałam mowę Dwu Rzek. Nie masz tamtejszego wyglądu, ale jeśli mogę się posłużyć mymi mglistymi wspomnieniami, przemawiasz językiem Dwu Rzek. Po drugie, nikt, kto ma takie włosy i oczy, nie twierdziłby, że jest z pasterzem z Dwu Rzek, gdyby było inaczej. I to że twój ojciec dał ci miecz ze znakiem czapli jest zbyt niedorzeczne, by mogło być kłamstwem. I po trzecie, ten głos, który mi podszeptuje, że najlepsze kłamstwo jest często zbyt śmieszne, by mogło być uznane za kłamstwo... ten głos nie jest dowodem. Będę stała na straży ustanowionego przez siebie prawa. Zwracam ci twoją wolność, Randzie al’Thor, sugeruję jednak, byś w przyszłości pilnował się, gdy wkroczysz na cudzy teren. Jeśli raz jeszcze znajdziesz się na terenach pałacowych, sprawy już nie potoczą się dla ciebie tak gładko.

— Dziękuję ci, moja Królowo — odparł ochrypłym głosem.

Niezadowolenie Elaidy czuł nieomal jak gorący podmuch.

— Tallanvorze — powiedziała Morgase — wyprowadź tego... wyprowadź gościa mej córki z Pałacu, z zachowaniem wszelkiej uprzejmości. Reszta niech też stąd odejdzie, Nie, Elaido, ty zostajesz. I ty też, lordzie Gareth, jeśli chcesz. Muszę podjąć decyzję w kwestii pobytu Białych Płaszczy w mieście.

Tallanvor i strażnicy z niechęcią pochowali swe miecze, gotowi wyciągnąć je w każdym momencie. Niemniej jednak Rand chętnie pozwolił żołnierzom utworzyć wokół siebie szpaler i ruszył za Tallanvorem. Elaida tylko połowicznie zwracała uwagę na to, co mówi Królowa, czuł jej wzrok na swoich plecach.

„Co by się stało, gdyby Królowa nie zatrzymała Aes Sedai przy sobie?”

Na tę myśl zapragnął, by żołnierze maszerowali szybciej.

Ku jego zdziwieniu za drzwiami Elayne i Gawyn zamienili z sobą kilka słów, po czym stanęli przy jego boku. Tallanvora też to zdziwiło. Młody oficer przeniósł wzrok z nich na drzwi, już się zamykające.

— Moja matka — powiedziała Elayne — rozkazała wyprowadzić go z Pałacu, Tallanvorze. Z zachowaniem wszelkiej uprzejmości. Na co czekasz?

Tallanvor spojrzał chmurnie w stronę drzwi, za którymi Królowa konferowała ze swymi doradcami.

— Na nic, moja pani — powiedział kwaśnym tonem i bezzwłocznie wydał rozkaz wyruszenia.

Pałacowe cuda przemykały obok Randa nie zauważone. Był zbity z tropu, strzępy myśli wirowały zbyt szybko, by dać się uchwycić.

„Nie masz tego wyglądu. Ten człowiek stoi w samym sercu tego wszystkiego.”

Eskorta zatrzymała się. Zamrugał, zdziwiony, że znajduje się na wielkim podwórcu przed Pałacem, przed wysokimi, pozłacanymi bramami. Tych bram nie otworzono by dla jednego człowieka, szczególnie nie dla intruza, nawet jeśli dziedziczka tronu żądała przestrzegania prawa gościnności w jego przypadku. Tallanvor bez słowa podniósł kraty bramy wypadowej, osadzonej w głównej bramie.

— To taki obyczaj — wyjaśniła Elayne — odprowadza się gości aż do samych bram, ale nie patrzy się jak odchodzą. Powinno się pamiętać przyjemność płynącą z towarzystwa gościa, a nie smutek rozstania.

— Dziękuję ci, moja pani — powiedział Rand. Dotknął szarfy, którą miał zabandażowane czoło. — Za wszystko. W Dwu Rzekach jest taki obyczaj, że gość przynosi z sobą jakiś mały podarunek. Obawiam się, że nic nie mam. Chociaż ~ dodał sucho — najwyraźniej nauczyłem cię czegoś o ludzie z Dwu Rzek.

— Gdybym powiedziała Matce, że moim zdaniem jesteś przystojny, z pewnością kazałaby cię zamknąć w celi. Elayne zaszczyciła go promiennym uśmiechem. — Żegnaj, Randzie al’Thor.

Oniemiały patrzył jak odchodzi, urodziwa i majestatyczna jak Morgase, tyle że w młodszej wersji.

— Nigdy nie próbuj walczyć z nią na słowa. — Gawyn roześmiał się. — Ona zawsze wygrywa.

Rand w zamyśleniu skinął głową. „Przystojny? Światłości, dziedziczka tronu Andor!” Otrząsnął się, żeby rozjaśnić myśli.

Gawyn wydawał się na coś czekać. Rand patrzył na niego przez chwilę.

— Mój lordzie, kiedy mówiłem ci, że jestem z Dwu Rzek, zdziwiłeś się. I wszyscy pozostali, twoja matka, lord Gareth, Elaida Sedai... — poczuł dreszcz na plecach — żadne z nich... — Nie wiedział, jak skończyć, nie wiedział nawet, dlaczego zaczął.

„Jestem synem Tama al’Thora, nawet jeśli nie urodziłem się w Dwu Rzekach.”

Gawyn skinął głową, jakby właśnie na to czekał. Nadal się jednak ociągał. Rand otworzył usta, żeby cofnąć nie wypowiedziane pytanie, a Gawyn powiedział:

— Owiń sobie głowę shoufą, Randzie, a będziesz wyglądał, wypisz wymaluj jak Aiel. To dziwne, skoro przynajmniej matka zdaje się uważać, że mówisz jak człowiek z Dwu Rzek. Szkoda, że nie poznaliśmy się nawzajem, Randzie al’Thor. Żegnaj.

„Aiel.”

Rand odprowadzał Gawyna wzrokiem, dopóki Tallanvor nie zakaszlał ze zniecierpliwieniem, przypominając mu, gdzie jest. Pochyliwszy głowę przeszedł przez bramę wypadową, a Tallanvor omal mu nie przytrzasnął pięt. Wewnętrzne kraty natychmiast zjechały z łoskotem na swoje miejsce.

Owalny plac przed Pałacem był teraz pusty. Wszyscy żołnierze odeszli, cały tłum, trąbki i bębny zniknęły, zastąpiła je cisza. Nic nie zostało, prócz śmieci, które wiatr przetaczał po chodniku, a jacyś ludzie uwijali się na powrót wokół swoich codziennych spraw, teraz gdy wreszcie całe podniecenie opadło. Nie widział, czy obnoszą się z czerwienią, czy bielą.

„Aiel.”

Ze zdumieniem uświadomił sobie, że stoi tuż przed pałacowymi bramami, w miejscu, w którym Elaida mogła go bez trudu odnaleźć, jak tylko skończy omawiać sprawy z Królową. Otulił się kaftanem i ruszył do wolnego biegu, przez plac, a potem ulice Wewnętrznego Miasta. Często oglądał się, by sprawdzić, czy ktoś go nie ściga, ale ostre zakręty nie pozwalały mu widzieć zbyt daleko. Niemniej jednak aż za dobrze zapamiętał sobie oczy Elaidy i wyobrażał je sobie, jak obserwują. Zanim dotarł do bram Nowego Miasta, biegł już co sił w nogach.

Загрузка...