Egwene siedziała przy ognisku, wpatrzona we fragment pomnika, Perrin natomiast, pragnąc samotności, poszedł nad staw. Światło dnia bladło, a na wschodzie podnosił się już nocny wiatr, marszcząc powierzchnię wody. Wyjął topór z pętli u pasa i obrócił go w dłoniach. Trzonek z jesionowego drewna był tak długi jak jego ręka, gładki i chłodny w dotyku. Nienawidził go. Wstydził się, że w Polu Emonda był taki dumny z tego topora. Wtedy jeszcze nie wiedział, co będzie chciał z nim zrobić.
— Tak bardzo jej nienawidzisz? — spytał stojący za nim Elyas.
Zaskoczony, zerwał się na równe nogi i uniósł topór, nim się zorientował, kto do niego mówi.
— Czy...? Czy w moich myślach też potrafisz czytać? Tak jak w myślach wilków?
Elyas przekrzywił głowę i przyjrzał mu się badawczo.
— Ślepiec wyczytałby wszystko z twej twarzy, chłopcze. No dobra, mów. Czy nienawidzisz tej dziewczyny? Gardzisz nią? No właśnie. Byłeś gotów ją zabić, bo nią gardzisz, bo zawsze się wlecze, bo cię krępuje swym babskim zachowaniem.
— Egwene nigdy w życiu się nie włóczyła — zaprotestował. — Zawsze wykonuje to, co do niej należy. Nie gardzę nią, ja ją kocham.
Spojrzał chmurnie na Elyasa, wywołując tym jego śmiech.
— To znaczy nie tak. Chcę powiedzieć, że nie tak jak siostrę. tylko że ona i Rand... Krew i popioły! Gdyby te kruki nas dopadły... Gdyby... Nie wiem.
— Ależ wiesz. Gdyby miała wybierać, w jaki sposób chce umrzeć, to, jak ci się wydaje, co by wybrała? Jeden porządny cios topora, czy tak, jak umierały te zwierzęta, które widzieliśmy dzisiaj? Ja wiem, co bym wybrał.
— Nie mam prawa wybierać w jej imieniu. Nie powiesz jej o tym, prawda? O tym...
Zacisnął dłonie na trzonku topora z całą siłą mięśni ramion, skręconych jak powrozy, silnych mimo jego młodego wieku, rozwiniętych w długich godzinach wymachiwania młotem w kuźni pana Luhhana. Przez chwilę miał wrażenie, że gruby drewniany trzonek pęknie na pół.
— Nienawidzę tego paskudztwa — warknął. — Nie wiem, co ja z nim robię, tak się pyszniąc jak jakiś dureń. Wiesz, że nie potrafiłbym tego zrobić. Skoro to wszystko było udawane, mogłem się przechwalać i zachowywać jakbym... — Westchnął, ledwie było słychać jego głos. Teraz jest inaczej. Już nigdy w życiu go nie użyję.
— Użyjesz go.
Perrin uniósł topór, żeby go wrzucić do stawu, ale Elyas schwycił go za nadgarstek.
— Użyjesz go, chłopcze, i dopóty, dopóki będziesz go nienawidził, będziesz go używał mądrzej niż większość ludzi. Zaczekaj. Jeśli kiedyś przestaniesz go nienawidzić, to wtedy będzie trzeba go wyrzucić i uciec w przeciwną stronę.
Perrin ważył topór w dłoniach, nadal czując pokusę, by wrzucić go do stawu.
„Łatwo mu mówić o czekaniu. A co się stanie, jeśli poczekam i potem nie będę potrafił go wyrzucić?”
Otworzył usta, by zapytać o to Elyasa, ale żadne słowa nie padły. Przesłanie od wilków było tak natarczywe, że aż zaszkliło mu wzrok. Przez chwilę zapomniał, co miał do powiedzenia, zapomniał, że w ogóle miał zamiar powiedzieć cokolwiek, zapomniał wręcz, jak się mówi i oddycha. Podobnie zapadła się twarz Elyasa, a jego oczy wydawały się oglądać coś we wnętrzu, coś bardzo oddalonego. Po chwili to wszystko minęło, równie szybko, jak się pojawiło. Trwało zaledwie jedno uderzenie serca, tyle jednak wystarczyło.
Perrin otrząsnął się i wciągnął głęboko powietrze do płuc. Elyas nie zatrzymał się, gdy tylko mgła zeszła z jego oczu, nie ociągając się pośpieszył w stronę ognia. Perrin pobiegł bez słowa w ślad za nim.
— Zagaś ogień! — zawołał ochrypłym głosem Elyas do Egwene.
Gestykulował wymownie, niemalże krzyczał szeptem.
— Zgaś to!
Uniosła się, patrząc na niego niepewnie, potem podeszła bliżej ognia, bardzo jednak wolno, wyraźnie nie rozumiejąc, co się dzieje.
Elyas przepchnął się brutalnie obok niej i chwycił czajnik z herbatą, oparzył się, głośno zaklął. Przerzucając gorące naczynie z ręki do ręki, przechylił je nad ogniskiem. Biegnący tuż za nim Perrin stanął przy ognisku w chwili, gdy lały się doń już ostatnie krople herbaty. Z miejsca zabrał się za zasypywanie węgli, nad którymi unosił się syk i smugi pary. Nie przerywał pracy, dopóki ostatni ślad ognia nie zniknął pod ziemią.
Elyas cisnął czajnik w stronę Perrina, ten natychmiast upuścił go ze zduszonym okrzykiem. Dmuchał na swoje ręce i patrzył krzywo na łowcę, jednakże ubrany w futro mężczyzna był zbyt zajęty pośpieszną lustracją ich obozowiska, by zwracać na niego uwagę.
— Nie da się ukryć, że ktoś tu był — powiedział Elyas. — Po prostu musimy się śpieszyć i nie tracić nadziei. Może nie zwrócą uwagi. Krew i popioły, byłbym przysiągł, że to kruki.
Perrin pośpiesznie narzucił siodło na grzbiet Beli, a gdy pochylał się, by zacieśnić popręg, skaleczył się toporem.
— Co się stało? — spytała Egwene, a głos jej drżał. — Trolloki? Pomory?
— Jedźcie na wschód albo na zachód — powiedział Perrinowi Elyas. — Znajdźcie jakąś kryjówkę, a ja dołączę do was najszybciej, jak będę mógł. Jeśli zauważyli któregoś wilka...
Pomknął przed siebie, pochylony tak nisko, jakby miał zamiar biec na czworakach i zniknął w wydłużających się cieniach wieczoru.
Egwene pośpiesznie zebrała swój nieliczny dobytek, wciąż jednak domagała się wyjaśnień. Mówiła natarczywym głosem, z każdą chwilą coraz bardziej przerażonym, a on cały czas milczał. Sam był przerażony, lecz strach przyśpieszył ich ruchy. Zwlekał z odpowiedzią, dopóki nie wyruszyli w stronę zachodzącego słońca. Biegł przed Belą, przyciskał topór do piersi i ponad ramieniem przekazywał jej fragmenty tego, co wiedział, wypatrując jednocześnie jakiegoś miejsca, w którym mogliby przypaść do ziemi i poczekać na Elyasa.
— Jedzie tu wielu ludzi na koniach. Pojawili się z tyłu za wilkami, ale nie zauważyli ich. Kierują się w stronę stawu. Być może nie mają nic przeciwko nam, jest to jedyna woda na przestrzeni wielu mil. Łatka jednak mówi...
Obejrzał się przez ramię. Wieczorne słońce wymalowało dziwne cienie na jej twarzy, cienie, pośród których nie było widać wyrazu oczu.
„O czym ona myśli? Czy patrzy na mnie tak, jakby już mnie znała? Czy zechce mnie znać?”
— Łatka twierdzi, że wydzielają zły zapach. Tak... mniej więcej pachnie wściekły pies.
Zostawili za sobą staw, tracąc go z zasięgu wzroku. W gęstniejącym zmierzchu jeszcze widział głazy — szczątki posągu Artura Hawkwinga — ale nie potrafił powiedzieć, pod którym z tych kamieni rozpalili swoje ognisko.
— Będziemy trzymali się od nich z daleka, znajdziemy jakieś miejsce, w którym zaczekamy na Elyasa.
— Czemu mielibyśmy się nimi przejmować? — spytała podniesionym głosem. — Podobno tu jesteśmy bezpieczni. Podobno tu jest bezpiecznie. Światłości, przecież musi gdzieś istnieć jakieś bezpieczne miejsce.
Perrin zaczął się uważniej rozglądać za jakąś kryjówką. Z pewnością nie oddalili się daleko od stawu, jednakże zmierzch już gęstniał. Wkrótce będzie za ciemno, by móc się przemieszczać. Grzbiety wzgórz były wciąż skąpane w bladym świetle. W porównaniu z dzielącymi ich kotlinami, w których nie było prawie nic widać, wydawały się jaskrawe. Po lewej stronie na tle nieba wyróżniał się wyraźnie jakiś ciemny kształt, duży, płaski głaz, wystający ukośnie z boku wzgórza, okrywający cieniem jego zbocze.
— Tędy — powiedział.
Pobiegł w stronę wzgórza, oglądając się przez ramię, próbując dostrzec nadjeżdżających. Niczego nie zobaczył — na razie. Nieraz musiał się zatrzymać i poczekać, podczas gdy one doganiały go chwiejnym krokiem. Egwene przywarła do grzbietu Beli, klacz ostrożnie wyszukiwała drogę na nierównym terenie. Perrin uznał, że obydwie są pewnie bardziej zmęczone, niż mu się dotychczas wydawało.
„Niech to będzie dobra kryjówka. Chyba już nie uda nam się znaleźć innej.”
U stóp wzgórza przyjrzał się masywnej, płaskiej skale. Odznaczała się na tle nieba, sięgając nieomal do samego szczytu. Było coś dziwnie znajomego w sposobie, w jaki wierzchołek tej ogromnej bryły zdawał się tworzyć nieregularne występy, trzy wyżej, jeden niżej. Wspiął się tam i idąc po kamieniu, obmacał go. Wyczuł, że są to cztery połączone kolumny, bardzo zniszczone przez całe stulecia oddziaływań atmosferycznych. Spojrzał w górę na przypominający schody szczyt kamienia, górujący nad jego głową niczym ogromna nadbudówka.
„Schronimy się w dłoni Artura Hawkwinga. Może została w niej resztka jego sprawiedliwości.”
Dał ręką znak Egwene, by dołączyła do niego. Nie poruszyła się, więc zsunął się z powrotem do stóp zbocza i opowiedział jej, co znalazł.
Egwene zerknęła ukradkiem na wzgórze, wysuwając głowę do przodu.
— Jak ty możesz widzieć cokolwiek? — spytała.
Perrin otworzył usta i zaraz je zamknął. Obejrzał się dookoła, oblizując wargi, po raz pierwszy świadom tego, co widzi. Słońce zaszło. Zaszło zupełnie i księżyc w pełni schował się za chmurami, a mimo to jemu się wydawało, że widzi ciemnopurpurową łunę brzasku.
— Zbadałem tę skałę — powiedział wreszcie. — Musi nam wystarczyć. Nie wypatrzą nas w tym cieniu, nawet jeśli tu dojdą.
Chwycił wodze Beli, by poprowadzić ją do schronienia w dłoni. Czuł wzrok Egwene na swoich plecach.
Kiedy pomagał jej zsiąść, nocny mrok przeszyły okrzyki dobiegające z okolic stawu. Egwene położyła dłoń na ramieniu Perrina i usłyszał nie wypowiedziane przez nią pytanie.
— Ci ludzie widzieli Wiatra — odparł z niechęcią.
Trudno było doszukać się znaczenia w myślach wilków.
— Mają pochodnie.
Wepchnął ją pod palce i sam przykucnął obok.
— Rozbijają się na grupy, by prowadzić poszukiwania. Jest ich wielu, a wszystkie wilki są ranne.
Starał się, by w jego głosie zabrzmiała serdeczniejsza nuta.
— Łatka i pozostałe raczej nie wejdą im w drogę, nawet jeśli są ranne, a nas się nie spodziewają. Ludzie nie widzą tego, czego się nie spodziewają. Niedługo zrezygnują i rozbiją obóz.
Razem z wilkami był Elyas, który nie potrafiłby opuścić ich w niebezpieczeństwie.
„Tylu jeźdźców. Tacy uparci. Czemu są tacy uparci?”
Zobaczył, że Egwene kiwa głową, lecz w ciemności nie zauważyła tego.
— Nic nam się nie stanie, Perrin.
„Światłości, pomyślał ze zdziwieniem, ona próbuje mnie pocieszyć.”
Krzyki nie ustawały. W oddali poruszały się maleńkie plamki pochodni, migotliwe świetlne punkciki w ciemności.
— Perrin — powiedziała cicho Egwene -- czy zatańczysz ze mną w niedzielę? Jeśli wrócimy do domu do tego czasu?
Zadrżały mu ramiona. Nic nie mówił i sam nie wiedział, czy się śmieje, czy płacze.
— Zatańczę. Obiecuję.
Jego dłonie wbrew woli, zacisnęły się na trzonku topora, przypominając mu o tym, że nadal go trzyma. Jego głos przeszedł w szept.
— Obiecuję — powtórzył i naprawdę w to wierzył.
Po wzgórzach jechały teraz grupy mężczyzn z pochodniami, liczące od dziesięciu do dwunastu osób. Perrin nie potrafił stwierdzić, ile jest tych grup. Czasami było widać ich jednocześnie trzy albo cztery, szukali we wszystkich kierunkach. Cały czas coś do siebie wołali, nocny mrok przeszywały krzyki, rżały konie.
Oglądał to wszystko z wielu punktów widzenia. Przycupnął na zboczu obok Egwene, obserwując pochodnie poruszające się w mroku niczym świetliki, a w myślach biegł przez noc razem z Łatką, Wiatrem i Skoczkiem. Wilki zostały zbyt mocno poranione przez kruki, by mogły teraz biec szybko i daleko, postanowiły więc przegnać tych ludzi z mroku, zepchnąć na powrót w obszar ognisk. Ludzie zawsze szukają bezpieczeństwa przy ognisku, gdy po nocy włóczą się wilki. Niektórzy poszukujący prowadzili konie bez jeźdźców, te rżały i wierzgały, przewracając wytrzeszczonymi oczyma, gdy pod ich nogami przemykały się szare kształty, rżały przeraźliwie i wyrywały wodze z rąk ludzi, a potem, najszybciej jak się dało, uciekały we wszystkich możliwych kierunkach. Te konie, które niosły na swoich grzbietach jeźdźców, również głośno rżały, gdy z ciemności wyskakiwały znienacka szare cienie z boleśnie kaleczącymi kłami, a czasami krzyk wyrywał się także z gardeł ich jeźdźców, w następnej chwili gryzionych przez silne szczęki. Był tam również Elyas, nie wyczuwalny wyraźnie, który przekradał się przez mrok z długim nożem, niczym dwunogi wilk z jednym ostrym, stalowym zębem. Słychać było częste przekleństwa, jednakże poszukujący za nic nie chcieli zrezygnować.
Nagle Perrin pojął, że ludzie z pochodniami postępują według jakiegoś planu. Za każdym razem, gdy w zasięgu jego wzroku pojawiało się kilka grup, przynajmniej jedna z nich podjeżdżała bliżej zbocza, na którym ukrył się razem z Egwene. Elyas kazał im się ukryć, ale...
„A może tak pobiec? Może mrok by nas skrył, gdybyśmy cały czas biegli. Może. Do tego musi być dostatecznie ciemno.”
Obrócił się w stronę Egwene, lecz w tym momencie podjęto za niego decyzję. U podstawy wzgórza pojawiła się grupa kilkunastu pochodni, migoczących w rytm końskie-go biegu. W ich świetle połyskiwały groty kopii. Zastygł w miejscu, wstrzymując oddech, dłonie objęły stylisko topora.
Jeźdźcy przejechali obok wzgórza, lecz jeden z mężczyzn krzyknął i wtedy pochodnie zakołysały się w przeciwnym kierunku. Zaczął się gorączkowo zastanawiać, którędy powinni uciekać. Gdyby jednak ruszyli z miejsca, zaraz by ich zauważono, o ile już to się nie stało, a kiedy już zostaną zauważeni, nie będą mieli żadnej szansy, nawet ciemność im nie pomoże.
Jeźdźcy zebrali się u stóp wzgórza, każdy trzymał w jednej ręce pochodnię, a w drugiej długą kopię, kierowali konie naciskiem kolan. W świetle pochodni Perrin dostrzegł białe płaszcze Synów Światłości. Trzymali głownie w górze, pochylali się do przodu w swych siodłach i wytężali wzrok, próbując przebić głębokie cienie palców Artura Hawkwinga.
— Tam coś jest — powiedział jeden z nich.
Mówił nieco za głośno, jakby się bał, że poza kręgiem światła jego pochodni coś się czai.
— Mówiłem wam, że ktoś mógł się tam ukryć. Czy to nie jest koń?
Egwene położyła rękę na ramieniu Perrina, jej oczy w ciemnościach były ogromne. Milczące pytanie było oczywiste, pomimo cienia skrywającego jej rysy. Co robić? Elyas i wilki nadal buszowali w mroku. Stojące niżej konie nerwowo przestępowały z nogi na nogę.
„Jeśli teraz pobiegniemy, będą nas ścigać.”
Jeden z Białych Płaszczy nakazał swemu wierzchowcowi iść do przodu i krzyknął w górę zbocza.
— Jeśli rozumiecie ludzką mowę, to zejdźcie na dół i poddajcie się. Nie stanie wam się żadna krzywda, jeśli podążacie drogą Światłości. Jeśli się nie poddacie, wszyscy zginiecie. Macie minutę.
Kopie zostały opuszczone, długie stalowe głowy zalśniły w świetle pochodni.
— Perrin — szepnęła Egwene — nie wygramy z nimi. Jeśli się nie poddamy, to nas zabiją. Perrin?
Elyas i wilki byli nadal wolni. Kolejny odległy, bulgotliwy wrzask świadczył o tym, że znowu jakiś Biały Płaszcz zanadto zbliżył się do Łatki.
„Jeśli pobiegniemy...”
Egwene patrzyła na niego, czekała aż jej powie, co ma robić.
„Jeśli pobiegniemy...”
Znużonym ruchem potrząsnął głową, jak pogrążony w transie wyprostował się i ruszył w dół zbocza chwiejnym krokiem, prosto w stronę Synów Światłości. Usłyszał, że Egwene wzdycha i idzie za nim, niechętnie powłócząc nogami.
„Czemu Białe Płaszcze są tacy uparci, jakby nienawidzili wilków z całego serca? Czemu wydzielają taki przykry zapach?
Wydawało mu się, że sam nieomal czuje to zło, niesione podmuchem wiatru od jeźdźców.
— Rzuć ten topór na ziemię — warknął przywódca.
Perrin zatoczył się w jego stronę, marszcząc nos, by się pozbyć zapachu, który zdawało mu się, że czuje.
— Rzuć go, ty głąbie!
Grot kopii mierzył w pierś Perrina.
Przez chwilę wpatrywał się w grot kopii, tak ostry, że przeszyłby go na wylot i nagle krzyknął:
— Nie!
Jednakże okrzyk ten nie był przeznaczony dla jeźdźca.
Z mroku wyłonił się Skoczek, ich umysły się zjednoczyły. Skoczek, szczeniak, który przyglądał się szybującym orłom, i tak bardzo pragnął latać po niebie jak orły. Szczeniak, który podrywał się w górę, dawał długie susy i skakał tak często, że w końcu potrafił skakać wyżej niż jakikolwiek inny wilk. Który nigdy nie stracił swego szczenięcego pragnienia szybowania po niebie. Skoczek wyłonił się z mroku i opuścił ziemię jednym skokiem, szybując jak orły. Białym Płaszczom została tylko chwila, nim zaczęli kląć, gdy szczęki Skoczka zatrzasnęły się na gardle człowieka z lancą wymierzoną w Perrina. Siła rozpędu wielkiego wilka przerzuciła ich obu przez bok konia. Perrin poczuł miażdżenie gardła, poznał smak krwi.
Skoczek wylądował z gracją, oderwawszy się już od człowieka, którego zabił. Sierść miał zlepioną krwią, własną i cudzą. Strumień, cieknący mu przez cały pysk, przecinał pusty oczodół, w którym kiedyś tkwiło lewe oko. Zdrowe oko na moment napotkało dwoje oczu Perrina.
„Biegnij, bracie!”
Obrócił się błyskawicznie, by znowu skoczyć, by po raz ostatni poszybować i wtedy kopia przygwoździła go do ziemi. Drugie stalowe ostrze przeszyło jego żebra i wbiło się w ziemię. Wierzgał nogami i. chwytał zębami groty, które go unieruchomiły.
„Szybować.”
Perrina wypełnił ból i wtedy krzyknął, bezsłownym krzykiem, który przypominał trochę wilcze wycie. Nie myśląc, skoczył do przodu, nadal krzycząc. Wszystkie myśli gdzieś zniknęły. Jeźdźcy zbili się w zbyt ciasną gromadę, by móc użyć kopii, a on trzymał topór, ten pojedynczy, ogromny wilczy kieł ze stali, jakby to było piórko. Coś trzasnęło w jego głowie i kiedy padał, nie wiedział, czy Skoczek umarł, czy on.
„ ...szybować jak orły.”
Mamrocząc coś, Perrin otworzył zmętniałe oczy. Bolała go głowa, ale nie pamiętał dlaczego. Mrużąc oczy przed rażącym światłem, rozejrzał się dookoła. Egwene klęczała obok niego i patrzyła mu w oczy. Znajdowali się w kwadratowym namiocie wielkości przeciętnej izby w farmerskim domu, na ziemi leżał dywan. We wszystkich rogach namiotu stały oliwne lampy na wysokich stojakach, dające dużo światła.
— Dzięki Światłości, Perrin — westchnęła. — Już się bałam. że cię zabili.
Zamiast odpowiedzieć, zapatrzył się na siwowłosego mężczyznę, który siedział na jedynym krześle stojącym w namiocie. Ciemnooka twarz dobrego dziadunia zwróciła się ku niemu, twarz, jego zdaniem, nie pasująca zupełnie do biało-złotego kaftana i wypolerowanej zbroi, zapiętej pod śnieżnobiałym płaszczem. Wydawało się, że jest to łagodna twarz, prostoduszna i szlachetna, było w niej coś znakomicie pasującego do eleganckiej prostoty wnętrza namiotu. Stół i składane łóżko, umywalka ze zwykłą białą miską i dzbanem, samotna drewniana skrzynia inkrustowana prostymi geometrycznymi wzorami. Wszelkie drewniane elementy były wypolerowane do łagodnego połysku, pobłyskiwał też każdy metalowy detal, lecz nie oślepiająco. Wszystko w namiocie było wykonane przez najznamienitszych rzemieślników, jednak dostrzec mógł to tylko ten, kto oglądał dzieła mistrzów rzemiosła -- takich jak pan Luhhan czy pan Aydaer, wyrabiający szafki.
Marszcząc czoło, mężczyzna rozgarniał gołym palcem przedmioty leżące na stole w dwóch niewielkich stosach. Perrin rozpoznał zawartość swoich kieszeni i nóż. Gdy wytoczyła się srebrna moneta, którą dała mu Moiraine, mężczyzna odsunął ją na bok z namysłem. Wydymając wargi, zostawił przedmioty w spokoju i uniósł ze stołu topór Perrina, ważąc go w dłoniach. Jego uwaga została ponownie skierowana na ludzi z Pola Emonda.
Perrin usiłował wstać. Ostry ból, przeszywający jego ręce i nogi, sprawił, że to przedsięwzięcie skończyło się fiaskiem. Dopiero teraz dotarło do niego, że jest związany. Jego wzrok powędrował ku Egwene. Z smutkiem wzruszyła ramionami i obróciła się, dzięki czemu mógł widzieć jej plecy. Jej nadgarstki i kostki oplatało kilka rzemieni wrzynających się głęboko w ciało. Między tymi pętami przebiegał kawałek powroza, tak krótki, że nie mogła się wyprostować dalej jak tylko do przysiadu.
Perrin wytrzeszczył oczy. Zaszokowało go, że są związani, lecz przecież mieli przy sobie dość powroza do pętania koni.
„Za kogo oni nas uważają?”
Siwowłosy mężczyzna patrzył na nich, zaciekawiony i zadumany, jak pan al’Vere, gdy rozwiązywał jakiś problem. Trzymał topór w taki sposób, jakby o nim zapomniał.
Klapa zasłaniająca wejście do namiotu odsunęła się i do środka wszedł jakiś wysoki mężczyzna. Miał pociągłą, ponurą twarz, z oczami osadzonymi tak głęboko, że wyglądały jak dwie jaskinie. Ciała nie miał w nadmiarze, ani grama tłuszczu, skóra ciasno opinała mięśnie i kości.
Perrin zdążył zauważyć panujący na zewnątrz mrok, ogniska i dwóch ubranych w białe płaszcze strażników przy wejściu do namiotu, po czym klapa opadła na swoje miejsce. Nowo przybyły wszedł do środka i natychmiast znieruchomiał, sztywny jak żelazny pręt, zapatrzony na przeciwległą ścianę namiotu. Jego zbroja, składająca się z pancerza i kolczugi, błyszczała jak srebro na tle śnieżnobiałego płaszcza i kaftana.
— Lordzie kapitanie! — Jego głos był równie sztywny jak sylwetka i mimo że skrzypiał, brzmiał jakoś dziwnie płasko, bez wyrazu.
Siwowłosy mężczyzna niedbale machnął ręką.
— Spocznij, Byar. Czy obliczyłeś, jakie są koszty tego... spotkania?
Wysoki mężczyzna rozstawił nogi, lecz Perrin nie widział, by w jakikolwiek inny sposób rozluźnił postawę.
— Dziewięciu naszych ludzi zabitych, lordzie kapitanie, a dwudziestu trzech jest rannych, w tym siedmiu poważnie. Wszyscy jednak są w stanie jechać konno. Trzydzieści koni trzeba ubić. Zostały zagryzione!
Ostatnie słowo podkreślił swym bezbarwnym głosem, jakby to, co się stało z końmi, było gorsze od śmierci i ran ludzi.
— Wiele zapasowych uciekło. Może o świcie znajdziemy kilka, lordzie kapitanie, ale ponieważ spłoszyły je wilki, zebranie ich wszystkich potrwa wiele dni. Ludzie, którzy mieli ich pilnować, zostali wyznaczeni do pełnienia nocnych straży aż do chwili dotarcia do samego Caemlyn.
-- Nie mamy wiele czasu, Synu Byar — odparł łagodnie siwowłosy. — Wyruszymy o świcie. Nic nie może tego zmienić. Musimy na czas dotrzeć do Caemlyn, zrozumiano?
— Jak każesz, lordzie kapitanie.
Siwowłosy mężczyzna zerknął na Perrina i Egwene, potem odwrócił od nich wzrok.
— A co uzyskaliśmy w zamian, oprócz tych dwojga młodzików?
Byar zrobił głęboki wdech i zawahał się.
— Kazałem obedrzeć ze skóry wilka, który towarzyszył tym dwojgu, lordzie kapitanie. Powinien być z niego niezły dywan do namiotu mego lorda kapitana.
„Skoczek!”
Nawet nie uświadamiając sobie, co robi, Perrin warknął i usiłował wyrwać się z więzów. Sznury wbiły się w jego skórę — nadgarstki stały się śliskie od krwi — ale nie poddały się.
Byar po raz pierwszy spojrzał na więźniów. Egwene cofnęła się pod jego wzrokiem. Twarz Byara była równie pozbawiona wyrazu jak głos, lecz w zapadniętych oczach jarzyło się światło okrucieństwa, równie jasno jak płomienie w oczach Ba’alzamona. Byar nienawidził ich, jakby byli jego odwiecznymi wrogami a nie ludźmi, których zobaczył tego wieczora po raz pierwszy.
Perrin buńczucznie odwzajemnił spojrzenie. Jego usta rozciągnęły się w nieznacznym uśmiechu, gdy pomyślał o swoich zębach rozdzierających gardło tego człowieka.
Nagle jego uśmiech zbladł, musiał się otrząsnąć.
„Moje zęby? Jestem człowiekiem, nie wilkiem! Światłości, to się musi skończyć!”
Nadal jednak wytrzymywał groźne spojrzenie Byara, odwzajemniał nienawiść nienawiścią.
— Nie obchodzą mnie dywany z wilczej skóry, Synu Byar.
Lord kapitan wygłosił tę reprymendę łagodnym tonem, jednak plecy Byara natychmiast ponownie zesztywniały, wzrok wbił w ścianę namiotu.
— Miałeś złożyć raport o tyra, co osiągnęliśmy tej nocy, prawda? O ile cokolwiek osiągnęliśmy.
— Szacuję, że stado, które nas zaatakowało, liczyło pięćdziesiąt albo i więcej bestii, lordzie kapitanie. Z tego ubiliśmy co najmniej dwadzieścia, a może i trzydzieści. Uznałem, że nie warto ryzykować utraty kolejnych koni i zajmować się dzisiaj padliną. Rankiem każę ją zebrać i spalić, jeśli w ciągu nocy nie zostanie rozwleczona. Poza tym dwojgiem było tam jeszcze kilkunastu innych ludzi. Sądzę, iż pozbyliśmy się czterech albo pięciu, ale raczej mało prawdopodobne, że znajdziemy jakieś ciała, zważywszy na skłonności Sprzymierzeńców Ciemności do zabierania swych zmarłych celem ukrycia strat. Wydaje się, że była to zorganizowana zasadzka, jednakże to rodzi pytanie...
Perrin poczuł ścisk w gardle, gdy słuchał tego.
Ponury mężczyzna mówił dalej. Elyas? Ostrożnie, z niechęcią, wyczuł Elyasa, wilki... i nie znalazł nic. Tak, jakby nigdy nie był w stanie poczuć umysłu wilka.
„Albo są martwe, albo cię opuściły.”
Miał ochotę się śmiać, gorzkim śmiechem. Miał wreszcie to, czego chciał, jednak zapłacono za to zbyt wysoką cenę.
Siwy mężczyzna natomiast rzeczywiście się zaśmiał, właśnie wtedy, głośnym, złośliwym chichotem, od którego na policzkach Byara wykwitły czerwone plamy.
— A więc, Synu Byar, zgodnie z twymi starannymi szacunkami zostaliśmy zaatakowani w zasadzce przez stado pięćdziesięciu wilków i co najmniej tuzin Sprzymierzeńców Ciemności? Tak? Być może, gdybyś zobaczył jeszcze kilka takich akcji...
— Ależ mój lordzie....
— Moim zdaniem wilków było sześć, może osiem, Synu Byar. I być może żadnych innych ludzi prócz tych dwojga. Masz prawdziwy zapał, ale żadnego doświadczenia poza miastem. Sprowadzanie Światłości jest czymś innym, gdy ulice i domy są daleko. Nocą wilki potrafią udawać, że jest ich więcej niż w rzeczywistości... i ludzie też. Najwyżej sześć albo osiem, tak myślę.
Rumieniec Byara powoli się pogłębiał.
— Podejrzewam także, że znaleźli się tutaj z tego samego powodu, co my: jedyna woda w odległości dnia podróży, w którą stronę by nie pojechać. Prościej to wytłumaczyć niż istnienie szpiegów albo zdrajców wśród Synów Światłości, a najprostsze wyjaśnienie jest zawsze najprawdziwsze. Nauczysz się tego wraz z doświadczeniem.
Twarz Byara stała się śmiertelnie biała, kiedy słuchał tego przypominającego dobrego dziadka mężczyzny, tylko dwie plamy na jego wklęsłych policzkach pociemniały i przeszły z czerwieni w purpurę. Przez chwilę piorunował więźniów wzrokiem.
„Teraz nas nienawidzi jeszcze bardziej, pomyślał Perrin, bo to słyszeliśmy. Ale czemu nas nienawidził od samego początku?”
— Co o tym myślisz? — spytał lord kapitan, podnosząc topór Perrina.
Byar spojrzał pytająco na swego dowódcę, zaczekał, aż ten skinie zezwalająco głową i dopiero wtedy przestał stać na baczność i wziął broń. Zważył topór w dłoniach i mruknął ze zdziwieniem, po czym zamachnął się nim wysoko ponad swoją głową, zaledwie o ułamek mijając szczyt namiotu. 'f’rzymał go tak pewnie, jakby urodził się z toporem w dłoniach. Na jego ponurej twarzy na moment mignął zazdrosny podziw, lecz kiedy opuścił topór, znowu stała się pozbawiona wszelkiego wyrazu.
— Doskonale wyważony, lordzie kapitanie. Wykonany zwyczajnie, ale przez bardzo dobrego snycerza, być może nawet mistrza.
Jego oczy zapłonęły ciemno, gdy spojrzał w stronę więźniów.
— To nie jest wiejska broń, lordzie kapitanie. Nie należała do żadnego farmera.
— Nie.
Siwy mężczyzna odwrócił się w stronę Perrina i Egwene ze zmęczonym, lekko karcącym uśmiechem dobrodusznego staruszka, który wie, że jego wnuczęta stać na różne bezeceństwa.
— Nazywam się Geofram Bornhald — powiedział. — Ty jesteś Perrin, jak rozumiem. A ty, młoda kobieto, jak ci na imię?
Perrin spojrzał na niego spode łba, lecz Egwene potrząsnęła głową.
— Nie bądź głupi, Perrin. Mam na imię Egwene.
— Po prostu Perrin i po prostu Egwene — mruknął Bornhald. — Ale przypuszczam, że gdybyście naprawdę byli Sprzymierzeńcami Ciemności, to chcielibyście ukryć swą tożsamość jak najlepiej.
Perrin dźwignął się na kolana, tak związany nie mógł się bardziej wyprostować.
— Nie jesteśmy Sprzymierzeńcami Ciemności — zaprotestował gniewnie.
Jeszcze nie wszystkie słowa opuściły jego usta, a Byar już go atakował ruchami przypominającymi węża. Zdążył dostrzec, że trzonek jego własnego topora spada prosto na niego i usiłował się cofnąć, jednakże gruba drewniana pałka uderzyła go za uchem. Tylko dzięki temu, że uchylił się przed ciosem, ocalił swoją czaszkę przed rozpołowieniem, ale w oczach rozbłysły mu gwiazdy. Bez tchu padł na ziemię. Zaszumiało mu w głowie, po policzku pociekła krew.
— Nie macie prawa — zaczęła Egwene i krzyknęła przeraźliwie, gdy trzonek topora runął wprost na nią. Rzuciła się w bok, cios zaświstał w pustej przestrzeni, a ona upadła na dywan leżący na ziemi.
— Twój język winien być uprzejmy — powiedział Byar — kiedy przemawiasz do Pomazańca Światłości, bo inaczej stracisz ten język.
Najgorsze było to, że w jego głosie nadal nie było ani śladu emocji. Gdyby im odciął języki, nie poczułby ani przyjemności, ani żalu, zrobiłby to tak po prostu.
— Uspokój się, Synu Byar. — Bornhald ponownie spojrzał na pojmanych. — Jak sądzę niewiele wiecie o Pomazańcu albo o lordach kapitanach Synów Światłości, nieprawdaż? Tak myślałem. Cóż, przez wzgląd na Syna Byara przynajmniej, starajcie się nie spierać, ani nie krzyczeć, dobrze? Chcę, byście podążali drogą Światłości, niczego więcej nie pragnę. Żadnemu to z was nie pomoże, jeśli pozwolicie, by owładnął wami gniew.
Perrin spojrzał na stojącego nad nimi ponurego mężczyznę.
„Przez wzgląd na Byara?”
Zauważył, że lord kapitan nie kazał Byarowi, by pozostawił ich w spokoju. Byar napotkał jego wzrok i uśmiechnął się. Ten uśmiech ledwie tknął jego wargi, lecz skóra twarzy napięła się i przez moment wyglądała jak czaszka. Perrin zadrżał.
— Słyszałem co nieco o ludziach, którzy uganiają się razem z wilkami — powiedział z zadumą Bornhald choć nigdy wcześniej ich nie widziałem. Ludzie, którzy rzekomo rozmawiają z wilkami i innymi stworzeniami Czarnego. Obrzydliwa sprawa. Na myśl o tym lękam się, że nadchodzi już Ostateczna Bitwa.
— Wilki nie są... — wtrącił Perrin, ale przerwał, gdy but Byara szurgnął.
Zrobił głęboki wdech i mówił dalej bardziej pojednawczym tonem. Byar opuścił nogę z wyrazem rozczarowania na obliczu.
— Wilki nie są stworzeniami Czarnego. One nienawidzą Czarnego. A już na pewno nienawidzą trolloków i Pomorów.
Zdziwił się, gdy spostrzegł, że ponury mężczyzna przytakuje jakby własnym myślom.
Bornhald uniósł brew.
— Kto ci to powiedział?
— Pewien Strażnik — powiedziała Egwene. Cofnęła się na widok gorzejących oczu Byara.
— Powiedział, że wilki nienawidzą trolloków, a trolloki boją się wilków.
Perrin cieszył się, że nic nie wspomniała o Elyasie.
— Pewien Strażnik — westchnął siwowłosy mężczyzna. — Istota stworzona przez wiedźmy z Tar Valon. Co jeszcze mógł wam powiedzieć ten, który sam jest Sprzymierzeńcem Ciemności i sługą Sprzymierzeńców Ciemności? Czy nie wiecie, że trolloki mają wilcze pyski, zęby i wilczą sierść?
Perrin zamrugał, starając się wprowadzić ład do swoich myśli. Nadal miał wrażenie, że jego mózg to obolała galareta, a tymczasem tu się działo coś złego. Nie potrafił pozbierać myśli i rozwiązać zagadki.
— Nie wszystkie — mruknęła Egwene.
Perrin spojrzał czujnie na Byara, ale ponury mężczyzna tylko jej się przypatrywał.
— Niektóre mają rogi, jak barany czy kozły, albo dzioby jastrzębi, albo... albo... różne inne rzeczy.
Bornhald ze smutkiem potrząsnął głową.
— Dają wam tyle szans, a wy się pogrążacie z każdym słowem.
Podniósł palec w górę.
— Przebywacie w towarzystwie wilków, stworzeń Czarnego.
Drugi palec.
— Przyznajecie się do znajomości ze Strażnikiem, innym stworzeniem Czarnego. Wątpię, czy powiedziałby wam, co robi, gdyby był u was tylko przejazdem.
Trzeci palec.
— Ty, chłopcze, masz w kieszeni monetę z Tar Valon. Większość ludzi nie należących do Tar Valon pozbywa się takich monet najszybciej jak potrafi. Z wyjątkiem tych, którzy służą wiedźmom.
Czwarty.
— Nosisz przy sobie broń wojownika, mimo że ubierasz się jak chłopiec z farmy. Jesteś więc oszustem.
Podniósł kciuk.
— Znacie trolloków i Myrddraali. Tak daleko na południu tylko kilku uczonych, a także ci, którzy podróżowali do Ziem Granicznych uważają, że te stwory nie występują tylko w opowieściach. A może byliście na Ziemiach Granicznych? Jeśli tak, to powiedzcie mi gdzie? Ja dużo podróżowałem do Ziem Granicznych, dobrze je znam. Nie? No cóż, trudno.
Spojrzał na swą rozcapierzoną dłoń, potem ułożył ją ciężko na stole. Wyrazem twarzy dobrodusznego dziadunia mówił, że jego zdaniem wnuki musiały spłatać jakiegoś wyjątkowo występnego figla.
— A może powiecie mi prawdę, jak do tego doszło, że biegacie po nocy w towarzystwie wilków?
Egwene otworzyła usta, a Perrin dostrzegł, że jej wargi wygięły się w upartą linię i wiedział od razu, że ma zamiar opowiedzieć jedną z tych historii, które wspólnie wymyślili. Co się na nic nie zda. Nie teraz, nie tutaj. Bolała go głowa i żałował, że brak mu czasu na przemyślenie wszystkiego. Kto wie, dokąd podróżował ten Bornhald, jakie kraje i miasta poznał? Jeśli ich przyłapie na kłamstwie, to już będzie za późno na prawdę. A wtedy Bornhald nabierze przekonania, że są naprawdę Sprzymierzeńcami Ciemności.
— Pochodzimy z Dwu Rzek — powiedział pośpiesznie.
Egwene otwarcie zamurowało i zanim się połapała, on brnął dalej, mówiąc prawdę — albo przynajmniej pewną jej wersję. Obydwoje wyjechali z Dwu Rzek, żeby zobaczyć Caemlyn. Po drodze dowiedzieli się o ruinach wielkiego miasta, lecz kiedy znaleźli Shadar Logoth, były tam trolloki. Udało im się uciec przez rzekę Arinelle, ale wtedy zupełnie się zgubili. Potem napotkali człowieka, który zaproponował, że ich zaprowadzi do Caemlyn. Powiedział, że jego imię nie jest ich sprawą i raczej nie wyglądał przyjaźnie, ale oni naprawdę potrzebowali przewodnika. Wilki zobaczyli po raz pierwszy, kiedy zjawili się Synowie Światłości. Próbowali się tylko ukryć, żeby te wilki ich nie rozszarpały, albo żeby nie zabili ich ludzie na koniach.
— ... Gdybyśmy wiedzieli, że jesteście Synami Światłości — dokończył — przybylibyśmy wam z pomocą. Byar parsknął z niedowierzaniem. Perrin nie zainteresował się tym specjalnie, bo jeśli lord kapitan dał się przekonać, wówczas Byar nic im nie zrobi. To było oczywiste, że Byar przestanie oddychać, jeśli tak mu rozkaże lord kapitan Bornhald.
— Brakuje mi w tym Strażnika — powiedział po chwili siwy mężczyzna.
Wyobraźnia zawiodła Perrina, wiedział, że trzeba było chwilę odczekać i coś wymyślić na ten temat. Wtedy wskoczyła Egwene.
— Poznaliśmy go w Baerlon. Miasto było pełne ludzi z kopalń, którzy zjechali tam, gdy skończyła się zima, i usadzono nas przy tym samym stole. Rozmawialiśmy z nim tylko podczas posiłku.
Perrin znowu odetchnął.
„Dziękuję ci, Egwene.”
— Oddaj im ich dobytek, Synu Byar. Oprócz broni, oczywiście.
Kiedy Byar spojrzał na niego zdumiony, Bornhald dodał:
— Czy może należysz do tych, którzy zabrali się za ograbianie nieoświeconych, Synu Byar? Zły to interes, prawda? Żaden człowiek nie maże być złodziejem i jednocześnie podążać drogą Światłości.
Byar wyraźnie przyjął z niedowierzaniem tę sugestię.
— A więc puszcza nas pan wolno?
W głosie Egwene słychać było zdumienie. Perrin uniósł głowę i wlepił wzrok w lorda kapitana.
— Jasne, że nie, dziecko! — odparł ze smutkiem Bornhald. — Może naprawdę jesteście z Dwu Rzek, skoro wiecie o istnieniu Baerlon i kopalni. Ale Shadar Logoth? To nazwa, którą zna niewielu, głównie Sprzymierzeńcy Ciemności, a każdy kto poznał tę nazwę, wie, że nie należy tam jechać. Proponuję, byście po drodze do Amadoru wymyślili lepszą. historię. Czasu wam starczy, bowiem zatrzymamy się w Caemlyn. Najlepiej mówić prawdę, dziecko. W prawdzie jest wolność i Światłość.
Byar trochę zapomniał o obowiązku zachowania rezerwy wobec siwowłosego mężczyzny. Odwrócił się od więźniów, a w jego słowach słychać było zapiekłe oburzenie.
— Nie pozwalam! Tak nie wolno!
Bornhald uniósł pytająco brew, a Byar skulił się, z trudem przełykając ślinę.
— Wybacz mi, mój Jardzie kapitanie. Zapomniałem się i pokornie dopraszam się wybaczenia, gotów do przyjęcia kary, lecz jak mój lord kapitan sam wskazał, musimy przybyć w porę da Caemlyn, a ponieważ straciliśmy większość naszych remont, to nawet bez. więźniów, będzie nam bardzo brakowało czasu.
— To co proponujesz? — spytał spokojnie Bornhald.
— Karą dla Sprzymierzeńców Ciemności jest śmierć.
Beznamiętny ton głosu sprawił, że zabrzmiała to jeszcze bardziej wstrząsająco. Byar w ten sam sposób mógł proponować zdeptanie żuka.
— Nie można zawrzeć rozejmu z Cieniem. Nie ma litości dla Sprzymierzeńców Ciemności.
— Gorliwości należy się poklask, Synu Byar, jednakże, jak często muszę powtarzać memu synowi, Dainowi, nadgorliwość może się okazać poważnym błędem. Pamiętaj, że zaprawdę Dogmaty mówią: „Żaden człowiek nie jest tak stracony, by nie można go było odzyskać dla Światłości.” Ci dwoje są młodzi. Nie mogli jeszcze zatonąć tak głęboko w Cieniu. Można ich jeszcze doprowadzić do Światłości, jeśli tylko pozwolą, by zdjęto im Cień z oczu. Musimy dać im tę szansę.
Przez chwilę Perrin czuł nieomal uwielbienie dla tego dobrodusznego dziadka, który stał między nimi i Byarem. Po chwili Bornhald przeniósł swój dobroduszny uśmiech na Egwene.
— Jeśli nie zechcesz dojść do Światłości, nim dotrzemy do Amadoru, będę zmuszony oddać cię Śledczym, a przy nich gorliwość Byara jest niczym świeca w świetle słońca.
Siwowłosy mężczyzna mówił to takim tonem, jakby wprawdzie żałował tego, co musi zrobić, lecz nad wszystko przedkładał obowiązek.
— Ukorz się, wyrzecz się Czarnego, przyjdź do Światłości, wyznaj swe grzechy i powiedz wszystko, co jest ci wiadome o uprawianiu bezeceństw z wilkami, a będzie ci to oszczędzone. Odejdziesz wolna, w Światłości.
Przeniósł wzrok na Perrina i westchnął z wyraźnym smutkiem. Perrin poczuł lód w okolicy kręgosłupa.
— A ty, Perrinie z Dwu Rzek. Zabiłeś po prostu dwóch Synów.
Dotknął topora wciąż trzymanego przez Byara.
— Obawiam się, że na ciebie czeka w Amadorze szubienica.