Promienie słoneczne zlewające się na łóżko Randa obudziły go. wreszcie z głębokiego, choć niespokojnego snu. Nakrył głowę poduszką, ale światło wciąż go raziło, zresztą nie chciał już dłużej spać. Po tym pierwszym śnie opadły go jeszcze inne, mimo iż nie zapamiętał ich, miał już dosyć dręczących wizji.
Z westchnieniem odrzucił poduszkę na bok, przeciągnął się i usiadł. Na powrót poczuł ból we wszystkich mięśniach, choć przedtem sądził, że kąpiel go wypędziła. Bolała go również głowa. Nic dziwnego, po takim śnie każdy by miał migrenę. Wspomnienie pozostałych koszmarów rozwiało się, natrętna pamięć wciąż podsuwała obrazy spotkania z Shai’tanem.
Pozostałe łóżka były puste. Światło ukośnie wlewało się przez okno, słońce stało już wysoko na horyzoncie. O tej porze na farmie, już dawno byłby po śniadaniu, krzątając się przy codziennych obowiązkach. Wygramolił się z łóżka, mrucząc coś do siebie ze złością. Trzeba było zwiedzić miasto, a oni go nawet nie obudzili. Chociaż tyle, że ktoś dopilnował, by znalazła się dla niego woda w dzbanie, nawet jeszcze ciepła.
Umył się i ubrał pośpiesznie, wahając chwilę, czy przypasać miecz Tama. Lan i Thom zostawili swoje sakwy i koce w pokoju, ale broni Strażnika nigdzie nie było widać. W Polu Emonda Lan zawsze nosił ją przy sobie, nawet jeśli nie miał po temu żadnych widocznych powodów. Rand pomyślał, że nie zaszkodzi naśladować tamtego i, wmawiając sobie, że nie powoduj nim dawne marzenia o paradowaniu po ulicach prawdziwego miasta z mieczem, przypasał go sobie, a płaszcz przerzucił przez ramię.
Przeskakując po dwa stopnie, zbiegł do kuchni. Uznał, że stanowi ona z pewnością najzupełniej odpowiednie miejsce, w którym można naprędce coś przegryźć. Na pobyt w Baerlon przeznaczyli wszak tylko jeden dzień, a czas uciekał.
„Krew i popioły, naprawdę mogli mnie obudzić.”
W kuchni zastał pana Fitch, który właśnie kłócił się z zażywną kobietą o rękach ubielonych mąką po łokcie. Najwyraźniej była to kucharka i właściwie to ona kłóciła się z oberżystą i wygrażała mu palcem przed samym nosem. Pokojówki, pomywaczki, bufetowi i chłopcy pomagający przy rożnie uwijali się przy swoich obowiązkach, starannie unikając szalejącej obok nich burzy.
— ...mój Cirri to dobry kot — dowodziła ostrym tonem kucharka — i nie chcę słyszeć na jego temat nic złego, zrozumieliście? Moim zdaniem, wam się nie podoba, że on wykonuje swą pracę aż za dobrze.
— Miałem skargi — wtrącił się w ten potok słów pan Fitch. — Skargi, paniusiu. Połowa gości...
— Nie będę tego słuchać. Nie będę i już. Jeśli oni chcą się skarżyć na mojego kota, to niech sami sobie gotują. Moja biedna, stara kocina, kto będzie tu za ciebie pracował, ty i ja, dwa biedactwa, odejdziemy stąd tam, gdzie nas lepiej docenią, a wtedy zobaczycie.
Rozwiązała fartuch i zaczęła go zdejmować przez głowę.
— Nie! — wrzasnął Fitch i skoczył, aby ją powstrzymać. Oboje zaczęli kręcić się w kółko — kucharka usiłowała zdjąć fartuch, a on próbował jej w tym przeszkodzić.
— Nie, Saro — wydyszał. — Nie trzeba. Powiadam, nie trzeba! Co ja bym bez ciebie zrobił? Cirri to świetny kot. Znakomity kot. To najlepszy kot w całym Baerlon. Jeśli ktoś jeszcze się poskarży, to rozkażę mu, by podziękował kotu za jego pracę. Tak właśnie, podziękować. Nie wolno ci odejść. Saro? Saro!
Kucharka przestała biegać w kółko, udało się jej wyrwać fartuch z rąk oberżysty.
— No już dobrze. Dobrze.
Ściskała fartuch, ale jeszcze go nie zawiązała.
— Ale jeśli chcecie, aby coś dzisiaj było na obiad, to lepiej się stąd wynieście, żebym coś mogła uszykować. Chyba, że sami zabierzecie się za gotowanie?
Udała, że wręcza mu fartuch. Pan Fitch cofnął się, rozkładając szeroko ręce. Otworzył usta, a potem zatrzymał się i rozejrzał po swym otoczeniu, jakby widział je po raz pierwszy. Pozostałe kobiety nadal ignorowały kucharkę i oberżystę, a Rand zaczął intensywnie przeszukiwać kieszenie płaszcza. Z wyjątkiem monety, którą dostał od Moiraine, znalazł tylko parę miedziaków i garść śmieci: nóż, kamyk do ostrzenia, dwie zapasowe cięciwy do łuku oraz kawałek sznurka, z rodzaju tych, które zawsze mogą się do czegoś przydać.
— Jestem pewien, Saro — zaryzykował Fitch — że wszystko pójdzie po twojej myśli.
Powiedziawszy to jeszcze raz spojrzał podejrzliwie na posługaczki, a potem wyszedł z największym dostojeństwem, na jakie go było w tej sytuacji stać.
Sara czekała, aż wyjdzie, po czym szybko zawiązała tasiemki przy fartuchu, potem jej wzrok padł na Randa.
— Pewnie chcesz coś zjeść, co? No wejdź tutaj. — Uśmiechnęła się do niego przelotnie. — Przecież ja nie gryzę, wbrew temu co mogłeś widzieć przed chwilą. Ciel, przynieś temu chłopcu chleba, sera i mleka. To wszystko, co mam teraz pod ręką. Siądź sobie gdzieś, chłopcze. Twoi przyjaciele już wszyscy wyszli, z wyjątkiem jednego, który chyba nie czuje się dobrze. Ty pewnie też chciałbyś pójść do miasta.
Jedna ze służących przyniosła tacę, Rand usiadł przy stole. Jadł i słuchał kucharki, która wróciła do zagniatania ciasta na chleb, nie przerywając potoku wymowy:
— Nie zważaj na to, co widziałeś. Pan Fitch to dobry człowiek, tyle że uległy. Ludzie się skarżą, on się denerwuje, a czy są powody do skarg? Czy lepiej znajdywać żywe szczury zamiast martwych? Chociaż ja nie wierzę, że to Cirri zostawił swoje łupy. l to kilka sztuk od razu? Cirri nie wpuściłby ich do oberży, na pewno nie. To porządny lokal, a nie jakaś spelunka. A jeszcze... wszystkie miały połamane grzbiety.
Pokręciła głową ze zdziwieniem.
Zamiast smaku chleba i sera Rand poczuł w ustach popiół.
— Miały połamane grzbiety?
Kucharka machnęła umączoną dłonią.
— Lepiej myśleć o weselszych rzeczach, takie jest moje zdanie. W ogólnej sali występuje właśnie bard. Ale ty przecież z nim przyjechałeś, prawda? Należysz do grupy pani Alys? Tak myślałam. Sama chyba nie będę miała okazji, żeby popatrzeć na tego barda, bo oberża jest pełna, sama hołota z kopalń.
Uderzyła w ciasto ze szczególnie głośnym łomotem.
— Normalnie takich tu nie wpuszczamy, pełno ich w całym mieście. Ale i tak są lepsi od niektórych. Nie widziałam żadnego barda od zeszłej zimy i...
Rand jadł mechanicznie, nie czując żadnego smaku i nie słuchając kucharki. Martwe szczury, wszystkie z połamanymi grzbietami. Pośpiesznie skończył śniadanie, wyjąkał jakieś podziękowania i wypadł z kuchni. Musiał z kimś porozmawiać.
Ogólna sala w „Jeleniu i Lwie”, poza swym przeznaczeniem, miała niewiele wspólnego z salą w oberży „Winna Jagoda”. Była dwa razy szersza i trzy razy dłuższa, jej ściany ozdabiały malunki przedstawiające bogato ozdobione budowle otoczone wysokimi drzewami i kolorowymi kwiatami. Zamiast jednego ogromnego kominka, pod każdą ścianą znajdowało się palenisko, stołów było kilkanaście, prawie każde krzesło, ława czy stołek zostały już zajęte.
Wszyscy goście z fajkami w zębach i kuflami w dłoniach siedzieli pochyleni do przodu, zafascynowani przedstawieniem. pośrodku sali na stole stał Thom, a na krześle obok leżał ciśnięty niedbale jego wielobarwny płaszcz. Nawet pan Fitch znieruchomiał z zamykanym, srebrnym kuflem w jednej dłoni i szmatką do polerowania w drugiej.
— ...cwał, srebrne podkowy i dumne, wygięte w łuk karki — recytował Thom, wyraźnie naśladując nie tylko samą jazdę na koniu, lecz przynależność do całej procesji jeźdźców. — Trzepoczą jedwabiste grzywy rozkołysanych łbów. Tysiące rozwianych sztandarów biczuje tęcze na bezkresnym niebie. W powietrzu drży dźwięk mosiężnych trąb, a bębny łomoczą niczym grom. Słychać fale wiwatów tysięcy widzów, ich okrzyk przetacza się po dachach i wieżach Illian, by paść i rozbić się, nie docierając do uszu tysięcy jeźdźców, których oczy i serca rozświetla święta misja. Oto zaczyna się Wielkie Polowanie na Róg, poszukiwanie Rogu Valere, który wezwie z grobów bohaterów Wieków, aby walczyli o Światłość...
Podczas wieczorów, które spędzali przy ogniskach, bard nazywał to prostą recytacją. Twierdził, że opowieści można wygłaszać trzema stylami: wzniosłym, prostym i potocznym, ten ostatni określał sposób, w jaki można było opowiedzieć sąsiadowi o swoich zbiorach. Thom opowiadał im swoje opowieści używając recytacji potocznej, nie taił jednak przy tym pogardy.
Rand zamknął drzwi, nie wchodząc do środka. Oparł się o ścianę. Thom nic mu nie będzie umiał poradzić. Moiraine co ona by zrobiła, gdyby wiedziała?
Zauważył nagle, że mijający go ludzie przypatrują mu się dziwnie i pojął, że musiał mówić na głos. Poprawił płaszcz i wyprostował się. Musi z kimś porozmawiać. Kucharka powiedziała, że ktoś z ich grupy pozostał w oberży. Z trudem się powstrzymał, aby nie pobiec.
Kiedy zastukał do drzwi pokoju zajmowanego przez pozostałych dwóch chłopców, a następnie wsunął do niego głowę, zobaczył Perrina, który jeszcze nie wstał. Leżąc, odwrócił głowę, spojrzał na Randa, a potem znów zamknął oczy. W kącie stał łuk i kołczan Mata.
— Słyszałem, że się źle czujesz — powiedział Rand. Wszedł do środka i usiadł na wolnym łóżku. — Chciałem tylko porozmawiać. Ja...
Zrozumiał, że nie wie nawet, jak zacząć, więc zaczął się podnosić.
— Jeżeli jesteś chory, to może powinieneś spać. Mogę sobie pójść.
— Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek zasnę — westchnął Perrin. — Miałem zły sen, jeśli chcesz wiedzieć, potem nie mogłem już zasnąć. Mat ci to opowie lepiej. Śmiał się rano, kiedy mu wyjaśniłem, dlaczego nie mogę z nim wyjść, ale jemu też śnił się koszmar. Przez pół nocy słuchałem, jak się przewraca na łóżku i coś mamrocze.
Zakrył oczy swym potężnym ramieniem.
— Światłości, ależ ja jestem zmęczony. Może jeśli tu jeszcze poleżę jakąś godzinę, to nabiorę ochoty do wstania. Mat nigdy mi nie daruje, jeśli z powodu złego snu nie zwiedzę Baerlon.
Rand powoli usiadł z powrotem na łóżku. Oblizał wargi, a potem zapytał szybko:
— Czy on zabił szczura?
Perrin opuścił ramię i zagapił się na niego.
— Ty też? — przemówił dopiero po chwili.
Kiedy Rand skinął głową, dodał:
— Wolałbym teraz wrócić do domu. On mi powiedział... on mi powiedział... I co teraz zrobimy? Czy mówiłeś o tym Moiraine?
— Nie. Jeszcze nie. Może jej wcale nie powiem. Nie wiem. A ty?
— Powiedział... Krew i popioły, Rand, ja nie wiem. — Perrin gwałtownym ruchem wsparł się na łokciu. — Czy myślisz, że Mat miał taki sam sen? Śmiał się, ale z wyraźnym przymusem i miał dziwną minę, kiedy powiedziałem, że ten sen nie pozwolił mi już zasnąć.
— Może śniło mu się to samo — stwierdził Rand. Poczuł, nie pozbawioną poczucia winy ulgę, iż nie jest osamotniony.
— Chciałem spytać Thoma o radę. On jest bywały w świecie. Nie... nie sądzisz chyba, że powinniśmy opowiedzieć o wszystkim Moiraine, prawda?
Perrin opadł z powrotem na poduszkę.
— Słyszałeś te historie o Aes Sedai. Myślisz, że możemy zaufać Thomowi? Nie wiem, czy możemy zaufać komukolwiek. Rand, jeśli wyjdziemy z tego żywi, jeśli kiedykolwiek wrócimy do domu i jeśli usłyszysz, że mówię coś o wyjeździe z Pola Emonda, choćby tylko do Wzgórza Czat, to mnie kopnij, Rozumiemy się?
— Tak nie można mówić — zaprotestował Rand, Zmusił się do możliwie jak najszczerszego uśmiechu. — Jasne, że wrócimy do domu. No chodź, wstawaj. Jesteśmy w mieście i mamy cały dzień, aby je obejrzeć. Gdzie są twoje rzeczy?
— Idź sam. Ja jeszcze poleżę. Perrin znowu zakrył oczy rękoma.
— Idź. Dogonię cię za jakąś godzinę.
— Szkoda — powiedział Rand i wstał. — Zastanów się, co tracisz.
Zatrzymał się jeszcze raz przy drzwiach.
— Baerlon. Ile to razy obiecywaliśmy sobie, że któregoś dnia zobaczymy Baerlon?
Perrin leżał wciąż z zakrytymi oczyma i nic nie mówił. Odczekawszy chwilę, Rand wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Oparł się o ścianę w korytarzu, uśmiech zamarł mu na twarzy. Głowa bolała go coraz mocniej. Zupełnie nie czuł entuzjazmu na myśl o zwiedzaniu Baerlon. Żadna rzecz nie była w stanie wzbudzić w nim entuzjazmu.
Pokojówka, przechodząca obok z naręczem prześcieradeł, przyjrzała mu się z troską. Zanim zdążyła coś powiedzieć, ruszył przed siebie, nakładając po drodze płaszcz. Thom będzie występował jeszcze wiele godzin. Więc może spróbuje coś jednak zobaczyć. Może znajdzie Mata i dowie się, czy on też śnił o Ba’alzamonie. Masował sobie skronie i, wolnym tym razem krokiem, schodził na dół.
Schody prowadziły do kuchni, więc wybrał tylne wyjście. W przelocie ukłonił się Sarze, ale widząc, że ma ochotę dalej z nim rozmawiać, przyspieszył kroku. Na dziedzińcu nie zobaczył nikogo prócz Mutcha stojącego na progu stajni i jednego ze stajennych, który niósł jakiś worek. Rand ukłonił się również Mutchowi, ten jednak obdarzył go tylko zaczepnym spojrzeniem i cofnął się do środka. Miał nadzieję, że miasto bardziej przypomina Sarę niż Mutcha. Zdecydowany zwiedzić Baerlon, ruszył przed siebie.
Przystanął w otwartej bramie i wyjrzał na zewnątrz. Ludzie tłoczyli się na ulicach niczym owce w zagrodzie. Opatuleni po uszy w płaszcze i kaftany, w ponaciąganych na głowy kapeluszach przemykali obok siebie szybko, jakby popychał ich wiejący ponad dachami wiatr. Trącali się łokciami, bez słowa przeprosin.
„Wszystko i wszyscy są tu obcy — pomyślał. — Nikt tu nikogo nie zna.”
W nosie wierciły go obce zapachy, jedna wielka mieszanina ostrych, kwaśnych i słodkich woni. Nawet podczas Bel Tine nie widział połowy z takiej masy ludzi stłoczonych w jednym miejscu. A to była tylko jedna ulica. Pan Fitch i kucharka twierdzili, że miasto jest przepełnione. Czyżby tak miało być wszędzie?
Powoli wycofał się w głąb bramy. To nieładnie tak odejść i zostawić chorego Perrina. A może Thom skończył już swoje przedstawienie? Może bard też zechce się przejść? Rand musiał z kimś porozmawiać. Lepiej, jak jeszcze chwilę zaczeka w oberży. Westchnął z ulgą, gdy za plecami ścichł gwar ulicy.
Nie miał jednakże większej ochoty wracać do oberży z takim bólem głowy. Usiadł na pustej beczce, w nadziei, że chłodne powietrze uśmierzy tę dolegliwość.
Mutch co jakiś czas stawał w drzwiach stajni, Rand nawet z tej odległości widział jego chmurne spojrzenia. Czyżby ten człowiek nie lubił ludzi ze wsi? A może było mu głupio, że pan Fitch powitał ich wszystkich tak serdecznie, po tym jak on usiłował przepędzić ich z dziedzińca?
„A może jest Sprzymierzeńcem Ciemności” — pomyślał Rand, i próbował się zaśmiać, lecz to wcale nie była zabawna myśl.
Potarł dłonią rękojeść miecza Tama. Nic już nie wydawało się zabawne w tym świecie.
— Pasterz z mieczem oznakowanym wizerunkiem czapli , usłyszał cichy głos jakiejś kobiety. — Chyba odtąd będę musiała wierzyć we wszystko. Co cię tak trapi, wiejski chłopcze?
Zaskoczony Rand zerwał się na nogi. To dziewczyna z przy. strzyżonymi krótko włosami, z którą rozmawiała z Moiraine na korytarzu. Nadal była ubrana w męski płaszcz i spodnie. Stwierdził, że musi być odrobinę tylko starsza od niego, zauważył dziwne napięcie w ciemnych oczach, większych nawet od oczu Egwene.
— Masz na imię Rand, prawda? — ciągnęła. — Ja nazywam się Min.
— Nie mam żadnych zmartwień — odparł.
Nie wiedział, co Moiraine mogła jej powiedzieć, ale pamiętał przykazanie Lana, aby nie ściągać na siebie uwagi.
— Niby dlaczego miałbym się czymś martwić? Dwie Rzeki to spokojne miejsce, a my jesteśmy spokojnymi ludźmi. Nie ma tam miejsca na kłopoty, chyba że z owcami, albo w czasie żniw.
— Spokojne? — powtórzyła Min z bladym uśmiechem. — Słyszałam, co gadają o was, ludziach z Dwu Rzek. Ci, którzy byli w waszej okolicy, opowiadali dowcipy o drewnianogłowych pasterzach.
— Drewnianogłowych? — obruszył się Rand. — Co to za dowcipy?
— Ci, co was poznali — ciągnęła jakby nigdy nic twierdzą, że wasze wiecznie uśmiechnięte twarze i uprzejmość przypominają miękkie masło. Ale tak jest tylko na powierzchni. Powiadają, że pod spodem jesteście tak twardzi, jak korzenie starego dębu. Pogrzeb jeszcze głębiej, mówią, a dokopiesz się do kamienia. Ale w tobie i w twoich przyjaciołach ten kamień nie leży ukryty głęboko, tak jakby burza rozwiała całe poszycie. Moiraine nic mi nie powiedziała, ale ja umiem patrzeć.
Korzenie starego dębu? Kamień? Takie rzeczy mówią kupcy albo ich ludzie. Nagle dotarło do niego znaczenie ostatniego zdania.
Obejrzał się szybko dookoła, dziedziniec był pusty, a najbliższe okna pozamykane.
— Nie znam nikogo o takim imieniu, możesz je powtórzyć?
— Pani Alys, jeśli wolisz — powiedziała Min z wyrazem rozbawienia, na widok którego zarumienił się. — Nie ma tu nikogo, kto by nas mógł słyszeć.
— Dlaczego uważasz, że pani Alys ma jakieś inne imię?
— Bo mi je wyznała — powiedziała Min tak spokojnie, że znowu się zaczerwienił. — Chyba nie miała wyboru. Od razu zauważyłam, że jest... inna. To było wtedy, gdy się tu zatrzymała po drodze do wsi. Wiedziała o mnie. Nieraz już rozmawiałam z takimi... jak ona.
— Widziałaś? — spytał Rand.
— Cóż, nie pobiegniesz chyba zaraz do Synów Światłości. Nie, zważywszy na towarzystwo, w jakim podróżujesz. Białym Płaszczom nie podobało by się to, co robię, tak samo zresztą jak i jej.
— Nie rozumiem.
— Ona twierdzi, że ja widzę fragmenty Wzoru. — Min roześmiała się i potrząsnęła głową. — Moim zdaniem to przesada. Ja po prostu widzę różne rzeczy, gdy spojrzę na ludzi, czasami znam ich myśli. Spojrzę na mężczyznę i kobietę, którzy się wcale nie znają i wiem, że wezmą ślub. Tak się to odbywa. Chciała, żebym popatrzyła na was. Na wszystkich.
Rand zadrżał.
— I co zobaczyłaś?
— Kiedy jesteście razem? Wokół was wirują tysiące iskier i wielki cień, ciemniejszy od zmierzchu. Jest tak wyraźny, że aż się zastanawiam, dlaczego nikt inny go nie widzi. Iskierki usiłują wypełnić ten cień, a on próbuje je połknąć.
Wzruszyła ramionami.
— Jesteście ze sobą związani czymś niebezpiecznym, nic więcej nie wiem.
— My wszyscy? — zapytał Rand. — I Egwene też? Ale jej nie ścigały... to jest, chciałem powiedzieć...
Min zdawała się nie zauważyć przejęzyczenia.
— Ta dziewczyna? Też należy do tego. Bard tak samo. wszyscy. A ty jesteś w niej zakochany.
Rand wytrzeszczył oczy.
— To umiem powiedzieć nawet bez pomocy wizji. Ona też cię kocha, ale nie jest przeznaczona tobie, ani ty jej. Nie tak, jak byście chcieli.
— Co to niby ma oznaczać?
— Kiedy patrzę na nią, widzę to samo, co wtedy, gdy patrzę na... panią Alys. Widzę też inne rzeczy, których nie rozumiem, ale o tej akurat wiem, co oznacza. A ona się tego nie zapiera.
— To wszystko głupoty — powiedział zdenerwowany Rand. Ból głowy przechodził w odrętwienie, jakby głowę miał wypchaną wełną. Pragnął uciec od tej dziewczyny i jej wizji. Tylko że...
— Co widzisz, kiedy patrzysz na... pozostałych?
— Najróżniejsze rzeczy — powiedziała Min uśmiechając się, jakby się domyślała, o co pyta. — Straż... och... pan Andra ma w głowie siedem zrujnowanych wież, dziecko w kolebce trzymające miecz i...
Pokręciła głową.
— Ludzie tacy jak on, rozumiesz..., zawsze mają całe mnóstwo obrazów w głowie. Najsilniejszy obraz otaczający barda przedstawia człowieka, ale to nie jest ten, który żongluje ogniem, i jakąś Białą Wieżę, co zupełnie nie ma sensu w jego przypadku. U tego dużego chłopca z kręconymi włosami widzę wilka, złamaną koronę i kwitnące drzewa. U tego drugiego, czerwonego orła, oko na szali, sztylet z rubinem, róg i czyjąś roześmianą twarz. Są jeszcze inne rzeczy, ale już chyba rozumiesz, o czym mówię. Sama nie mogę tego wszystkiego połączyć.
Odczekała chwilę, nadal się uśmiechając, aż w końcu chrząknął i zapytał:
— A co ze mną?
Teraz otwarcie wybuchnęła śmiechem.
— To samo, co z resztą. Miecz, który nie jest mieczem, złota korona z laurowych liści, laska żebracza, ty, wylewający wodę na piasek, zakrwawiona dłoń i żelazo rozpalone do białości, ty, leżący na marach i trzy kobiety obok ciebie, czarna skała mokra od krwi...
— Wystarczy — przerwał jej niespokojnie. — Nie musisz wymieniać wszystkiego.
— Przede wszystkim jednak widzę wokół ciebie błyskawicę, która równocześnie uderza w ciebie i bije z twego ciała. Nie mam pojęcia, co to oznacza, ale wiem jedno. Ty i ja spotkamy się jeszcze kiedyś.
Zadumała się, jakby sama nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić.
— Dlaczego miałoby tak nie być? — zapytał. — Będę tędy wracał do domu.
— Na tej podstawie myślę tak samo.
Jej uśmiech powrócił nagle, krzywy i tajemniczy. Poklepała go po policzku.
— Ale gdybym miała ci opowiedzieć wszystko, co widzę, to włosy by ci się tak samo skręciły, jak twemu barczystemu przyjacielowi.
Jak oparzony cofnął się przed dotykiem dłoni.
— Co ty teraz mówisz? Czy widziałaś może szczury? Albo coś związanego ze snami?
— Szczury! Nie, nie widziałam żadnych szczurów. A jeśli chodzi o sny, to pamiętaj, że ty o nich mówiłeś, nie ja. Zastanawiał się, czy ta dziewczyna nie jest przypadkiem szalona, że się tak głupio uśmiecha.
— Muszę już iść — powiedział, obchodząc ją szerokim łukiem. — Jestem... umówiony z przyjaciółmi.
— No to idź. Ale i tak mi nie uciekniesz.
Niby nie uciekał, ale każdy jego kolejny krok był coraz to szybszy.
— Biegnij, jeśli chcesz — zawołała za nim. — Nie możesz przede mną uciec.
Gnany jej śmiechem przebiegł pędem dziedziniec i wypadł na ulicę pomiędzy ludzką ciżbę. Jej ostatnie słowa zbyt przypominały to, co powiedział Ba’alzamon. Wpadał na ludzi, narażając się na ostre spojrzenia i ostre słowa, ale nie zwolnił biegu, dopóki kilka ulic nie dzieliło go od oberży.
Po jakimś czasie zaczął znowu zwracać uwagę na otoczenie. Miał wrażenie, że miejsce głowy zajmuje mu próżny balon, wszystkiemu jednak przypatrywał się z zadowoleniem. Baerlon wydawało mu się miejscem zupełnie niezwykłym, prawie takim jak miasta z opowieści Thoma. Wędrował szerokimi, w większości wyłożonymi kamieniem ulicami i wąskimi, krętymi zaułkami, wybierając je przypadkowo, albo podążając w ślad za tłumem. W nocy padał deszcz i nie brukowane ulice pokrywało błoto, ale to nie była dla niego nowość. Żadna z ulic w Pole Emonda nie była brukowana.
Nie widział żadnych pałaców i tylko kilka budowli przewyższało domy jego rodzinnej okolicy, wszystkie jednak kryła dachówka, którą widział dotąd jedynie na dachu oberży „Winna Jagoda”. Przypuszczał, że jeden czy dwa pałace zobaczy dopiero w Caemlyn. Doliczył się natomiast dziewięciu oberży, z których żadna nie była mniejsza od „Winnej Jagody”, a większość równie okazała jak „Jeleń i Lew”. Na każdej ulicy mijał sklepy, w ich odsłoniętych oknach wystawowych stały stoły zastawiane towarami wszelkiego rodzaju, począwszy od materiałów i książek, a skończywszy na garnkach i butach. Wyglądało to tak, jakby jednocześnie stu handlarzy rozłożyło zawartość swych fur. Gapił się na to wszystko tak długo, że niejednokrotnie musiał uciekać przed podejrzliwymi spojrzeniami właścicieli. Na początku nawet nie rozumiał, czego od niego chcą i trochę się rozeźlił, ale potem przypomniał sobie, że jest tu obcy. A zresztą i tak nie mógł nic kupić. Wzdychał, gdy widział, ile miedziaków wymieniano za tuzin bezbarwnych jabłek albo kilka wyschniętych rzep, jakimi w Dwu Rzekach karmiono wyłącznie konie. Ludzie jednak najwyraźniej chętnie płacili.
Zgodnie z jego szacunkami było tu zdecydowanie za dużo ludzi. Z początku czuł się przytłoczony samą ich liczbą. Niektórzy nosili rzeczy tak dobrze skrojone, jakich nigdy nie widywał w Dwu Rzekach, prawie tak piękne jak ubrania Moiraine, wielu z nich miało na sobie długie, podbite futrem płaszcze, które powiewały im wokół łydek. Górnicy, o których wszyscy mówili w oberży, mieli zgarbione sylwetki typowe dla pracujących pod ziemią. Jednakże wbrew jego przewidywaniom większość przechodniów wcale nie różniła się od ludzi, w otoczeniu których wyrastał, ani ubraniem, ani rysami twarzy. Co więcej, niektórzy mieli w swym zewnętrznym wyglądzie coś tak bliskiego, że prawie mógł ich brać za członków rodzin znanych mu z Pola Emonda. Bezzębny, siwowłosy mężczyzna, o uszach jak ucha dzbana, który siedział na ławce przed jakąś oberżą i zaglądał osowiałym wzrokiem do pustego kufla, z łatwością mógł być bliskim kuzynem Bili’ego Congara. Obdarzony wydatną szczęką krawiec, szyjący coś przed swoim warsztatem, mógł być bratem Jona Thane’a, miał nawet taką samą łysinę na czubku głowy. Gdy Rand po raz kolejny skręcił za którymś rogiem, potrącił go człowiek — istny Samel Crawe, jego lustrzane odbicie.
Nie wierząc własnym oczom wgapił się w kościstego, małego człowieczka, obdarzonego długimi rękoma i wydatnym nosem. Przepychał się przez tłum, jego ubranie przypominało stos łachmanów. Mężczyzna miał podkrążone oczy i wyblakłą twarz, jakby nie jadł lub nie spał od wielu dni, ale Rand mógłby przysiąc... Nagle obdartus zauważył go i zastygł w pół kroku, nie zważając na ludzi, którzy wpadali wprost na niego. Z umysłu Randa zniknęły wszelkie wątpliwości.
— Panie Fain! — krzyknął. — Wszyscy myśleliśmy, że... Przechodzień w mgnieniu oka zerwał się do ucieczki, ale Rand ruszył za nim w pogoń, wykrzykując przeprosiny w stronę ludzi, na których wpadał. Zdołał dostrzec, że Fain skręca w jakąś aleję, więc biegł dalej w tym kierunku. Przebiegłszy kilka kroków, przechodzień przystanął jak wryty, drogę zagrodził mu bowiem wysoki płot. Na widok zatrzymującego się przed nim Randa, Fain kuląc zaczął go okrążać, wyraźnie chcąc znowu uciec. Gestami brudnych rąk dawał mu znaki, aby się do niego nie zbliżał. Jego poprzecierany, wyblakły płaszcz był rozdarty w wielu miejscach, jakby noszono go znacznie dłużej niż należało.
— Panie Fain? — spytał z wahaniem Rand. — O co chodzi? To ja, Rand al’Thor z Pola Emonda. Wszyscy myśleliśmy, że trolloki pana porwały.
Fain zamachał gwałtownie rękami i nadal skulony przebiegł nieporadnie kilka kroków w stronę otwartego końca alei. Nie próbował minąć Randa, czy nawet się do niego zbliżyć.
— Nie podchodź! — wyrzęził.
Bezustannie kręcił głową, jakby usiłował dostrzec na ulicy wszystko z wyjątkiem Randa.
— Nic nawet nie mów — tu obrócił głowę i rzucił ukradkiem podejrzliwe spojrzenie w stronę Randa, a jego głos przeszedł w chrapliwy szept — o nich. W mieście są Białe Płaszcze.
— Nie mają powodu, aby się nami interesować — powiedział Rand. — Niech pan wraca ze mną do „Jelenia i Lwa”. Jestem tam z przyjaciółmi. Zna pan większość z nich. Ucieszą się, jak pana zobaczą. Wszyscy myśleliśmy, że pan zginął.
— Zginąłem? — Handlarz oburzył się. — Nie Padan Fain. Padan Fain wie, gdzie podskoczyć, a gdzie zeskoczyć.
Przygładził swoje łachmany, jakby to było ubranie świąteczne.
— Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Jeszcze długo pożyję. Dłużej niż... — Nagle jego twarz się skurczyła, a dłonie obłapiły kurczowo przód płaszcza. — Spalili mój wóz i wszystkie towary. Nie mieli żadnego powodu, aby to robić, prawda? Nie mogłem się dostać do koni. To moje konie, a ten tłusty oberżysta zamknął je w stajni. Musiałem szybko uciekać, aby mi nie poderżnęli gardła, i co mi z tego przyszło? Zostałem tylko z tym, co miałem wtedy na sobie. No i czy to jest sprawiedliwe? Pytam, jest czy nie?
— Konie są bezpieczne w stajni pana al’Vere. Może je pan zabrać w każdej chwili. Jeśli pójdzie pan ze mną do oberży, to jestem pewien, że Moiraine pomoże panu wrócić do Dwu Rzek.
— Aaaaah! Ona jest... ona jest Aes Sedai, prawda?
Na twarzy Faina pojawiło się czujne spojrzenie.
— Może, jednak... — Urwał, oblizał nerwowo wargi. Jak długo będziecie w tym, jak mówiłeś? Jak to się nazywa? „Jeleń i Lew”?
— Wyjeżdżamy jutro — powiedział Rand. — Ale co to ma wspólnego z...?
— Nie wiesz, jak to jest — załkał Fain. — Ty masz pełny brzuch i wysypiasz się w miękkim łóżku. A ja ledwie zmrużyłem oko od tamtej nocy. Zupełnie zdarłem buty, bo tyle biegałem, a jeśli chodzi o jedzenie...
Skrzywił się.
— Nie zbliżyłbym się do Aes Sedai ani na milę — warknął — nawet na dziesięć mil, ale nie mam wyboru, prawda? Jak sobie pomyślę, że ona na mnie spojrzy, że w ogóle będzie wiedziała, gdzie ja jestem...
Sięgnął ręką, jakby chciał złapać Randa za płaszcz, ale zawahał się, machnął dłonią i cofnął się o krok.
— Obiecaj, że nic nie powiesz. Ja się jej boję. Nie ma potrzeby jej mówić, że w ogóle żyję. Musisz mi to obiecać. Musisz!
— Obiecuję — uspokoił go Rand. — Ale nie ma powodu bać się jej. Proszę iść ze mną. Przynajmniej zje pan coś gorącego.
— Może. Może. — Fain w zamyśleniu pocierał podbródek. — Jutro, powiadasz? O tej porze... Nie zapomnisz, co obiecałeś? Nie pozwolisz jej...?
— Nie dam pana skrzywdzić — powiedział Rand, zastanawiając się, czy jest w stanie powstrzymać Aes Sedai przed czymkolwiek.
— Ona mi nic nie zrobi — odgrażał się Fain. — Nie zrobi. Nie dopuszczę do tego.
Nagle przemknął obok Randa jak strzała i zmieszał się z tłumem.
— Panie Fain! — zawołał Rand. — Niech pan poczeka! Wybiegł w porę z alei, aby dojrzeć sylwetkę w postrzępionym płaszczu, znikającą za następnym rogiem. Nie przestając wołać, pobiegł w tamtym kierunku. Zdążył jeszcze zobaczyć plecy jakiegoś przechodnia, ale to go nie uchroniło przed zderzeniem, razem upadli w błoto.
— Mógłbyś uważać, jak idziesz? — dobiegł go stłumiony pomruk.
Rand podnosił się ze zdziwieniem.
— Mat?
Mat rzucił nieszczęśliwe spojrzenie i zaczął zdrapywać błoto ze swego płaszcza.
— Ty się chyba naprawdę zamieniasz w człowieka z miasta, Cały ranek śpisz, a potem wpadasz na ludzi.
Podniósł się z ziemi, spojrzał na swoje ubłocone dłonie, mruknął coś i otarł je o płaszcz.
— Słuchaj, nigdy nie zgadniesz kogo właśnie widziałem.
— Padana Faina — powiedział Rand.
— Skąd wiedziałeś?
— Rozmawiałem z nim, ale potem uciekł ode mnie.
— A więc tro... — Mat urwał, aby czujnie rozejrzeć się dookoła, ale tłum mijał ich obojętnie. Rand ucieszył się, że przyjaciel nauczył się choć trochę uważać. — Więc jednak go nie dopadły. Zastanawiam się więc, dlaczego tak bez słowa opuścił Pole Emonda? Pewnie jak zaczął biec, to nie mógł się zatrzymać, dopóki nie dotarł aż tutaj. Ale czemu dalej ucieka? Rand kręcił głową.
— Wiem tylko, że boi się M... to jest pani Alys. — Niełatwo było się cały czas pilnować. — Nie chce, żeby wiedziała, że on tu jest. Kazał mi obiecać, że jej nic nie powiem.
— Cóż, ja też nie zdradzę tej tajemnicy — powiedział Mat. — Sam bym wolał, żeby nie wiedziała, gdzie ja jestem.
— Mat? — Przechodnie nadal nie zwracali na nich uwagi, ale Rand zniżył na wszelki wypadek głos i przysunął się do niego bliżej. — Mat, czy tobie tej nocy śnił się jakiś koszmar? O człowieku, który zabił szczura?
Mat zapatrzył się na niego szeroko rozwartymi oczami.
— Więc ty też? — spytał wreszcie. — Perrinowi też się chyba to śniło. Wybadałem go rankiem, ale... Na pewno tak. Krew i popioły! Teraz ktoś nas zmusza, żebyśmy śnili o takich rzeczach! Rand, wolałbym, aby nikt nie wiedział, gdzie jestem.
— W oberży znaleźli dziś mnóstwo martwych szczurów. — Gdy to mówił, nie bał się już tak, jak przedtem. Właściwie nic już nie czuł. — Miały poprzetrącane grzbiety.
W uszach dźwięczał mu własny głos. Jeśli jest chory, to będzie musiał iść do Moiraine. Nawet się nie przejął na myśl, Że może być leczony Jedyną Mocą i to go zdziwiło.
Mat odetchnął głęboko, zdjął płaszcz i rozejrzał się zastanawiając, w którą stronę mogą pójść.
— Co się z nami dzieje, Rand? Co to jest?
— Nie wiem. Chcę poprosić Thoma o radę. Czy powiedzieć o tym... komuś innemu.
— Nie! Tylko nie jej. Może jemu tak, ale nie jej.
Rand zdziwił się, słysząc jego zawziętość.
— Więc mu uwierzyłeś?
Nie musiał mówić, o kogo mu chodzi, grymas na twarzy Mata potwierdził, że przyjaciel go zrozumiał.
— Nie — powiedział wolno Mat. — To wszystko jest ryzykowne. Jeżeli jej powiemy, a on kłamał, to może nic się nie stanie. Może. Ale może on sam w naszych snach wystarcza... nie wiem... — Urwał, by przełknąć ślinę. — Jeśli jej nie powiemy, to może nam się znowu coś przyśnić. Szczury, nie szczury, sny są lepsze od... Pamiętasz, co stało się z promem? Ja twierdzę, że powinniśmy trzymać język za zębami.
— Zgoda.
Rand przypomniał sobie prom i groźby Moiraine, ale wszystko to wydawało mu się bardzo odległe.
— Niech tak będzie.
— Perrin nic nie powie, prawda? — utwierdzał się Mat, przestępując z nogi na nogę. — Musimy do niego wrócić. Jeśli on jej coś powie, to ona się domyśli reszty. Mogę się o to założyć. Chodźmy.
Żwawo zmieszał się z tłumem. Rand stał bez ruchu, odprowadzając go wzrokiem, dopóki Mat nie zawrócił i nie schwycił go. Poczuwszy dotyk, zamrugał, potem poszedł posłusznie za nim.
— Co z tobą? — spytał Mat. — Masz zamiar znowu spać?
— Chyba się zaziębiłem — wyjaśnił Rand. Głowę miał Prawie tak ciężką i tak pustą jak bęben.
— Może dostaniesz rosołu, kiedy wrócimy do oberży — powiedział Mat.
Nie przestawał mówić, podczas gdy przedzierali się przez zatłoczone ulice, a Rand usiłował słuchać i nawet co jakiś czas wtrącał słowa i odpowiadał, przychodziło mu to jednak z trudem. Nie był zmęczony i nie chciał spać. Odnosił wrażenie, że cały czas płynie. Przyłapał się w pewnej chwili, że opowiada Matowi o Min.
— Sztylet z rubinem, co? — powiedział Mat. — To mi się podoba. Ale nie rozumiem tego oka. Jesteś pewien, że ona nie zmyślała? Mnie się wydaje, że skoro ona jest jasnowidzem, to powinna wiedzieć, co to wszystko oznacza.
— Nie powiedziała, że jest jasnowidzem — poprawił go Rand. — Ja wierzę, że ona widzi różne rzeczy. Pamiętasz, jak wyszliśmy z łaźni, to widzieliśmy ją rozmawiającą z Moiraine. I ona wie, kim jest Moiraine.
Mat skrzywił się.
— Myślałem, że mamy nie wypowiadać tego imienia.
— To prawda — Rand ze wstydem przyznał mu rację.
Potarł czoło obydwiema dłońmi. Trudno mu się było skupić na czymkolwiek.
— Ty chyba jesteś naprawdę chory — stwierdził Mat, nadal się krzywiąc. Nagle szarpnął Randa za rękaw, aby się zatrzymał. — Popatrz na tamtych.
W stronę Randa i Mata nadchodziło ulicą trzech mężczyzn w napierśnikach i stożkowatych hełmach wypolerowanych do srebrnego połysku. Ich śnieżnobiałe płaszcze z wyhaftowanym na lewej piersi złocistym słońcem były tak długie, że zamiatali nimi błoto i kałuże. Dłonie spoczywały na rękojeściach mieczy, patrzyli na chłopców jak na coś, co właśnie wypełzło spod przegniłej kłody. Nikt jednak nie oglądał się za nimi. Nikt nawet nie zdawał się ich zauważać. Nie musieli przedzierać się przez tłum, bo ludzie, jakby przypadkiem ustępowali im z drogi, pozostawiając pustą przestrzeń.
— Sądzisz, że to Synowie Światłości? — spytał głośno Mat.
Jakiś przechodzień spojrzał na niego ostro i przyśpieszył kroku.
Rand skinął głową. Synowie Światłości. Białe Płaszcze. Ci, którzy nienawidzili Aes Sedai. Ci, którzy nakazywali innym, jak mają żyć i przysparzali kłopotów tym, którzy okazywali się nieposłuszni. O ile spalone farmy i jeszcze gorsze rzeczy można było nazwać tak łagodnym słowem jak kłopot.
„Powinienem się bać — pomyślał. — Albo zaciekawić.”
W każdym razie coś poczuć. Ale tylko przypatrywał im się obojętnie.
— Mnie nie wydają się tacy groźni — stwierdził Mat. Strasznie są w sobie zadufani, prawda?
— Oni się nie liczą — powiedział Rand. — Chodźmy, musimy porozmawiać z Perrinem.
— Jak Eward Congar. On też zawsze zadzierał nosa.
Nagle Mat uśmiechnął się szeroko i mrugnął okiem.
— Pamiętasz, jak spadł z Mostu Wozów i musiał wrócić do domu cały mokry? Spuścił z tonu na cały miesiąc.
— Co to ma wspólnego z Perrinem? — Widzisz tam?
Mat wskazał wóz wsparty na dyszlach w alei, w kierunku której podążali Synowie. Leżał na nim stos beczek podparty pojedynczym kołkiem.
— Popatrz tylko.
Śmiejąc się, pomknął w stronę sklepu z nożami, znajdującego się po lewej stronie ulicy.
Rand patrzył za nim, wiedząc, że powinien coś przedsięwziąć. Taki wyraz oczu Mata zawsze zapowiadał, że coś zmaluje. Ale, o dziwo, czekał z niecierpliwością na to, co Mat miał zamiar zrobić. Coś mu podpowiadało, że to pragnienie jest niewłaściwe, wręcz niebezpieczne, ale mimo to uśmiechał się radośnie.
Po chwili Mat wychylił się z okna poddasza nad sklepem. W dłoni trzymał wycelowaną procę. Wzrok Randa powędrował z powrotem do wozu. Prawie natychmiast dał się słyszeć ostry trzask i kołek podtrzymujący beczki pękł w tym samym momencie, w którym Synowie wkroczyli w aleję. Ludzie uskoczyli z drogi, gdy beczki sturlały się po dyszlach na ulicę, rozbryzgując na wszystkie strony błoto i kałuże. Synowie uskakiwali nie wolniej niż pozostali przechodnie, w ich pełnych wyższości spojrzeniach odmalował się wyraz zaskoczenia. Kilku przechodniów przewróciło się, tamci trzej jednak poruszali się zręcznie, bez trudu wymijając beczki. Nie mogli jednak uchronić się przed bryzgami błota padającymi na ich białe płaszcze.
Z alei wybiegł pośpiesznie brodaty mężczyzna w długim fartuchu, wymachiwał rękoma i krzyczał coś ze złością, ale gdy tytko dostrzegł trzech rycerzy, bezskutecznie usiłujących oczyścić się z błota, zniknął jeszcze szybciej, niż się pojawił. Rand spojrzał na dach sklepu, Mata już tam nie było. Dla chłopca z Dwu Rzek był to z pewnością łatwy strzał, ale trudno było sobie wymarzyć lepszy efekt. Nie mógł powstrzymać śmiechu, widział wszystko jakby za mgłą, ale i tak czuł rozbawienie. Kiedy znów spojrzał na ulicę, Synowie Światłości wpatrywali się prosto w niego.
— Zdaje się, że coś cię tu śmieszy?
Ten, który to powiedział, wystąpił naprzód. Jego wzrok był pełen kamiennej arogancji, za nią jednak czaił się błysk. Jakby wiedział coś, czego nikt inny nie wiedział.
Randowi śmiech uwiązł w gardle. Na ulicy pozostały tylko dzieci, błoto, beczki i on. Ludzie, którzy ich dotychczas tłumnie otaczali, znaleźli natychmiast jakieś pilne sprawy do załatwienia.
— Czy strach przed Światłością związał ci język?
Gniew sprawił, że rysy twarzy Białego Płaszcza wydały się jeszcze ostrzejsze. Natrętnie przypatrywał się rękojeści miecza wystającej Randowi spod płaszcza.
— A może to ty jesteś za to wszystko odpowiedzialny? W odróżnieniu od innych, jego wyhaftowane na płaszczu słońce miało doszyty węzeł.
Rand poruszył się, chcąc zakryć miecz, ale niechcący rozchylił płaszcz jeszcze bardziej. Gdzieś w głowie huczało mu zdziwienie wobec własnych poczynań, ale to była odległa myśl.
— Wypadki zdarzają się nawet Synom Światłości — powiedział.
Człowiek o wąskiej twarzy uniósł brew.
— Taki jesteś zadziorny, chłopaczku?
Nie był o wiele starszy od Randa.
— Znak czapli, lordzie Bornhald — ostrzegł go jeden z pozostałych.
Mężczyzna ponownie spojrzał na rękojeść miecza Randa — mosiężna czapla była znakomicie widoczna, na moment wytrzeszczył oczy. Potem przeniósł wzrok na twarz Randa i lekceważąco pociągnął nosem.
— Jest za młody. Nie jesteś stąd, prawda? — powiedział zimnym tonem. — Skąd pochodzisz?
— Właśnie przybyłem do Baerlon.
Poczuł dreszcz przebiegający po ramionach i nogach. Potem falę gorąca.
— Pewnie nie znacie żadnej dobrej oberży?
— Wykręcasz się od odpowiedzi na moje pytania — zdenerwował się Bornhald. — Co ty skrywasz, że nie chcesz odpowiadać?
Jego towarzysze zbliżyli się do niego, stanęli po obu stronach. Ich twarze były zimne i pozbawione wyrazu. Pomimo plam błota na płaszczach nie było w nich już nic zabawnego.
Rand czuł mrowienie w całym ciele, ciepło przeradzało się w gorączkę. Czuł się wspaniale, miał ochotę się śmiać. Jakiś cichy głos podszeptywał mu, że dzieje się coś złego, ale myślał tylko o rozsadzającej go energii. Uśmiechnięty kołysał się na piętach i czekał na rozwój wydarzeń.
Twarz dowódcy pociemniała. Jeden z jego towarzyszy wyciągnął miecz na cal z pochwy i przemówił drżącym z gniewu głosem.
— Kiedy Synowie Światłości zadają pytania, ty szarooka dynio, to albo będzie odpowiedź, albo...
Urwał, gdy mężczyzna o wąskiej twarzy położył mu dłoń na ramieniu. Bornhald gwałtownym ruchem głowy spojrzał w głąb ulicy.
Nadchodziła Straż Miejska, kilkunastoosobowa grupa mężczyzn w okrągłych stalowych hełmach i kaftanach nabijanych ćwiekami. Nieśli w rękach drągi, w taki sposób, jakby demonstrowali, że potrafią się z nimi znakomicie obchodzić. Zatrzymali się w odległości jakichś dziesięciu kroków i teraz obserwowali milcząc całą scenę.
— To miasto jest stracone dla Światłości — warknął ten, który wyciągnął miecz, po czym podniósł głos, aby krzyknąć w stronę strażników:
— Baerlon kryje się w cieniu Czarnego!
Na gest Bornhalda schował miecz z powrotem.
Ten odwrócił się ponownie w stronę Randa. W jego oczach płonęło światło zrozumienia.
— Sprzymierzeńcy Ciemności nie uciekną przed nami, chłopaczku, nawet w mieście, które kryje się w Cieniu. Jeszcze się spotkamy, bądź tego pewien!
Obrócił się na pięcie i pomaszerował przed siebie, a jego towarzysze ruszyli w ślad za nim, jakby Rand przestał nagle istnieć. Przynajmniej na chwilę. Kiedy dotarli do zatłoczonej części ulicy, otworzyła się przed nimi ta sama, jakby przypadkowa, przestrzeń. Strażnicy wahali się, popatrzyli na Randa, a potem oparli drągi na ramionach i poszli za trójką w białych płaszczach. Musieli przepychać się przez tłum i krzyczeć:
— Droga dla Straży!
Mało kto chętnie im ustępował.
Rand nadal kołysał się na piętach i czekał. Mrowienie było tak silne, że prawie drżał, miał wrażenie, że cały płonie.
Mat wyszedł ze sklepu i przyjrzał mu się.
— Ty nie jesteś chory — powiedział. — Ty jesteś szalony!
Rand odetchnął głęboko i nagle poczuł się jak przekłuty balon, jakby z niego uszło całe powietrze. Zachwiał się, gdy zrozumiał, co właśnie zrobił. Zwilżył wargi językiem i napotkał wzrok Mata.
— Lepiej wracajmy do oberży — powiedział niepewnie.
— Tak — stwierdził Mat — chyba tak będzie najlepiej.
Ulica zaczęła się znowu zapełniać, niejeden człowiek przy stawał, przypatrywał się obydwu chłopcom i coś mruczał do innego przechodnia. Rand był pewien, że ta historia się rozejdzie. Jakiś szaleniec próbował wszcząć bójkę z trzema Synami Światłości. Było o czym opowiadać.
„Może to te sny doprowadzają mnie do szaleństwa.”
Kilkakrotnie gubili drogę w labiryncie ulic, ale po jakimś czasie wpadli na Thoma Merrilina, który wlókł za sobą całą procesję. Bard twierdził, że wyszedł rozprostować kości i zaczerpnąć świeżego powietrza, ale gdy tylko ktoś zaczął uważniej przyglądać się jego kolorowemu płaszczowi, obwieszczał donośnie:
— Zatrzymałem się w „Jeleniu i Lwie”! Tylko jeden wieczór!
Mat zaczął nieskładnie opowiadać Thomowi o ich śnie i o zmartwieniu, czy powiedzieć o nim Moiraine, czy nie, ale Rand wszedł mu w słowo, ponieważ ich wspomnienia nieco się różniły. „Albo nie wszyscy śniliśmy dokładnie to samo” pomyślał.
Zasadnicza treść ich snów była jednak taka sama.
Thom przysłuchiwał im się uważnie. Kiedy Rand wspomniał imię Ba’alzamona, bard złapał każdego z nich za ramię, zmuszając, by przestali mówić, uniósł się na palcach ponad tłum i pośpiesznie zagnał do jakiejś alejki, w której nie było nic prócz krat i żółtego wychudłego psa, chroniącego się tu przed zimnem.
Thom obserwował, czy ktoś z tłumu nie zatrzymuje się, aby ich podsłuchiwać, zanim znów zwrócił uwagę na Randa i Mata. Jego niebieskie oczy przewiercały ich na wskroś, co jakiś czas niespokojnie zerkał w kierunku wylotu alei.
— Nigdy nie wymawiajcie tego imienia tam, gdzie mogą was słyszeć obcy. — Mówił spokojnym, ale stanowczym głosem. — Nawet tam, gdzie prawie nikt nie słucha. To bardzo niebezpieczne imię, nawet jeśli ulicami nie przechadzają się synowie Światłości.
Mat prychnął.
— Już ty miałbyś coś o nich do powiedzenia — wycedził, patrząc krzywo na Randa.
Thom zignorował go.
— Gdyby tylko jeden z was miał ten sen... — rzekł i zaczął wściekle miętosić wąsa. — Opowiedzcie mi wszystko, co pamiętacie. Każdy szczegół.
Słuchał, nie przestając rzucać czujnych spojrzeń w stronę ulicy.
— ...wymienił ludzi, którzy według niego zostali wykorzystani — powiedział wreszcie Rand. Uważał, że to już koniec opowieści. — Guaire Amalasan. Raolin Darksbane.
— Davian — wtrącił Mat — I Yurian Stonebow.
— I Logain — skończył Rand.
— Niebezpieczne imiona — mruknął Thom. Jego oczy zdawały się ich przewiercać z jeszcze większą mocą niż przedtem. — Tak, czy siak, prawie tak niebezpieczne, jak to pierwsze. Wszyscy już nie żyją, z wyjątkiem Logaina. Niektórzy już od dawna. Raolin Darksbane prawie dwa tysiące lat temu. Ale równie niebezpiecznie jest o nim mówić. Najlepiej nie wymieniajcie tych imion głośno nawet wtedy, gdy będziecie sami. Większość ludzi nie słyszała o nich, ale jeśli posłyszy je nie ten, co trzeba...
— Ale kim oni byli?
— Ludźmi — wymamrotał Thom. — Ludźmi, którzy strzaskali filary nieba i wstrząsnęli podstawami ziemi.
Pokręcił. głową.
— To nie ma znaczenia. Zapomnijcie o nich. Są już tylko prochem.
— Czy oni,.. zostali wykorzystani, tak jak on powiedział? — spytał Mat. — I potem zabici?
— Można by powiedzieć, że zabiła ich Biała Wieża. Na pewno tak. — Thom zacisnął na moment usta, a potem znowu pokręcił głową. — Ale wykorzystani...? Nie, tak bym tego nie nazwał. Światłość wie, że Tron Amyrlin zawiązuje wiele spisków, ale tak bym tego nie nazwał.
Mat zadrżał.
— Powiedział tyle różnych rzeczy. Zupełne szaleństwa. Ta historia o Lewsie Therinie Zabójcy Rodu i Arturze Hawkwingu I o Oku Świata. Co to jest, na Światłość?
— To legenda — wyjaśniał cierpliwie bard. — Może. Tak sławna, jak legenda o Rogu Valere, przynajmniej na Ziemiach Granicznych. Tam młodzi ludzie polują na Oko Świata, tak jak młodzi w Illian polują na Róg. Może to tylko legenda.
— Co mamy robić, Thom? — zapytał Rand. — Czy mamy hej powiedzieć? Nie chcę już takich snów. Może ona mogłaby coś zrobić.
— To, co by zrobiła, mogłoby się nam nie spodobać — warknął Mat.
Thom przypatrywał się im i gładził kłykciem swoje wąsy.
— Ja twierdzę, że powinniście zachować spokój — powiedział wreszcie. — Nikomu nic nie mówcie, przynajmniej na razie. Zawsze możecie zmienić zamiar, ale gdy już o tym powiecie, to będzie po wszystkim i zwiążecie się z nią jeszcze mocniej.
Nagle wyprostował się tak, że jego garb nieomal zniknął.
— Tamten chłopiec! Mówicie, że też miał taki sen? Czy ma w sobie tyle rozsądku, żeby trzymać język za zębami?
— Tak mi się wydaje — powiedział Rand w tym samym momencie, gdy Mat stwierdził:
— Szliśmy właśnie do oberży, aby go ostrzec.
— Niechaj Światłość sprawi, abyśmy nie przyszli, za późno!
Thom ruszył bezzwłocznie do przodu, płaszcz owinął się wokół jego łydek, a łatki zatrzepotały na wietrze. Obejrzał się przez ramię, bez zatrzymywania się.
— No co tam? Nogi wam wzrosły w ziemię?
Rand i Mat pośpieszyli za nim, ale nie czekał, aż go dogonią. Nie zatrzymywał się nawet, gdy ktoś patrzył na jego płaszcz albo pozdrawiał barda. Pędził przez rojne ulice, jakby były puste. Rand i Mat musieli nieomal biec, aby dotrzymać mu kroku. Dotarli do „Jelenia i Lwa” w znacznie krótszym czasie, niż Rand się spodziewał.
W wejściu natychmiast wpadli na Perrina, który właśnie stamtąd wybiegał, narzucając po drodze płaszcz. Omal się nie przewrócił, gdy usiłował ich ominąć.
— Szedłem właśnie was szukać — wysapał, gdy już odzyskał równowagę.
Rand schwycił go za ramię.
— Czy mówiłeś komukolwiek o śnie? — Powiedz, że nie — zażądał Mat.
— To bardzo ważne — dorzucił Thom.
Perrin patrzył na nich zupełnie zdezorientowany.
— Nie, nie mówiłem. Wstałem z łóżka dopiero godzinę temu. — Zgarbił się. — Aż mnie rozbolała głowa, tak się starałem o tym nie myśleć, a jeszcze bardziej nie mówić: Dlaczego mu powiedzieliście? — Skinął w stronę barda.
— Musieliśmy z kimś porozmawiać, bo inaczej byśmy poszaleli — burknął Rand.
— Wszystko ci później wyjaśnię — dodał Thom, patrząc znacząco na ludzi wchodzących i wychodzących z oberży. — W porządku — wolno odpowiedział Perrin, nadal wyglądając na zdezorientowanego. Nagle uderzył się w czoło. — Omal nie zapomniałem, dlaczego was szukam. Przyjechała Nynaeve.
— Krew i popioły! — zaklął Mat. — Jak ona się tu dostała? Moiraine... Prom...
Perrin prychnął.
— Czy myślisz, że taki drobiazg jak prom mógł ją zatrzymać? Wygrzebała spod ziemi Hightowera. Nie wiem, jak on przepłynął rzekę, ale Wiedząca twierdzi, że ukrywał się we własnej sypialni i nie chciał nawet się zbliżać do wody. W każdym razie omamiła go tak, że znalazł łódź, która pomieściła ją i konia, a potem przewiózł na drugi brzeg. Osobiście. Dała mu tylko odrobinę czasu, by znalazł drugiego człowieka do wioseł.
— Na Światłość! — wydyszał Mat.
— Co ona tu robi? — dopytywał się Rand.
Mat i Perrin spojrzeli na niego spode łba.
— Przyjechała nas zabrać — powiedział Perrin. — Teraz rozmawia z ... panią Alys i atmosfera jest tak chłodna, że zaraz pewnie zacznie padać śnieg.
— Czy nie moglibyśmy gdzieś sobie na razie pójść — spytał Mat. — Mój tata zawsze powtarza, że tylko idiota pcha rękę do gniazda szerszeni bez powodu.
Rand wszedł mu w słowo.
— Ona nie może nas zmusić do powrotu. Zimowa Noc powinna jej była wystarczyć, aby to zrozumieć. Jeśli nie, to my jej wytłumaczymy.
Mat unosił brwi przy każdym słowie, a kiedy Rand skończył, zagwizdał cicho.
— Czy kiedykolwiek próbowałeś zmusić Nynaeve, żeby zrozumiała coś, czego nie chciała zrozumieć? Bo ja tak. Powiadam, poczekajmy na zewnątrz dopóki się nie ściemni i potem się jakoś prześlizgniemy.
— Na podstawie moich obserwacji tej młodej kobiety powiedział Thom — nie sądzę, by coś ją powstrzymało przed postawieniem na swoim. Jeśli się jej nie da tego zrobić od razu, to dotąd będzie się upierała, aż zwróci na nas uwagę, czego wcale nie chcemy.
Tym ich ściągnął na ziemię. Wymienili spojrzenia, odetchnęli głęboko i wmaszerowali do środka, jakby idąc na spotkanie trolloków.