8.

Dwa następne dni Malcon spędził w łożu, Den zaś oprowadzał Hoka i Pashuta po całej znanej sobie części Greez. Posterunki wystawione na dachu i na obu krużgankach nie zauważały żadnego ruchu, nikt nie atakował Pia, mimo to Pashut chodził z coraz bardziej zachmurzoną twarzą. Tak samo zasępiony usiadł na ławie, gdy rankiem trzeciego dnia zebrali się – on, Hok, Den i dwaj pia. Malcon nie leżał już na posłaniu, ale był blady, a wyostrzone rysy twarzy powodowały, że wyglądał na starszego niż był w rzeczywistości. Gdy wszyscy usiedli i na chwilę w komnacie zapanowała cisza wstał, przeszedł do drzwi i z powrotem. Zatrzymał się przy skrzyni i przysiadł na niej.

– Z tego co wiem, na razie nikt i nic nas nie atakowało? Prawda? – Hok skinął głową. Pashut również, lecz chwilę później, jakby się jeszcze zastanawiał. – Nie wiemy czy Magowie przyczaili się tylko i czekają aż wyjdziemy z Greez, której być może nie mogą zdobyć, czy rzeczywiście nie wiedzą, że jeden z nich nie żyje. Ale chyba nie możemy zbyt radośnie patrzeć na wszystko dookoła nas…

– Nie wiecie co to jest Yara! – nie wytrzymał Pashut. – Ciągle jeszcze nie macie pojęcia gdzie się znajdujecie, sprzyjało wam niewiarygodne szczęście – nagle ściszył głos i umilkł.

– Wiemy o tym – powiedział Malcon łagodnie. – Przecież, jak dotychczas, nasza wyprawa nie była trudniejsza od zwykłej wojny. Można by pomyśleć, że opowieści o Yara obrosły legendami jak pisklę puchem i w gruncie rzeczy nie ma tu niczego groźniejszego od niezwykłych zwierząt. Ale kilka razy Yara musnęła nas swym zatrutym oddechem – przerwał na chwilę i przygryzł dolną wargę. – Nikt z nas nie sądzi chyba, że dalej również wszystko będzie szło tak gładko jak dotychczas.

– Ale nie możemy też wątpić w powodzenie! – wykrzyknął Hok zrywając się z ławy – Zresztą ty przecież… – odwrócił się do Pashuta i skierował w niego palec -… też byś tu nie…

– Oczywiście, że nie przyszedłbym tu, gdybym zupełnie nie wierzył w sens walki z Magami – przerwał Pashut. – Tylko że spodziewałem się walki… – wyciągnął przed siebie obie ręce z dłońmi skierowanymi ku górze i rozstawionymi palcami, potrząsnął nimi kilkakrotnie. – Nie czujemy się dobrze na powierzchni, zbyt dużo czasu spędziliśmy w podziemiach. I w dodatku czekamy tylko na… – potrząsnął zaciśniętymi pięściami -… sami nie wiemy na co – machnął dłonią i usiadł.

– Poczekaj! – Malcon uniesioną ręką powstrzymał Hoka. – Masz we wszystkim rację. Wiemy, że czas pracuje nie na naszą korzyść, dajemy Magom czas na przygotowanie się do obrony czy ataku, ale przecież nie walczymy z jakimiś dzikimi najeźdźcami, nie wiemy do czego są zdolni Magowie, jak z nimi walczyć i właściwie nie wiemy jaką siłą sami rozporządzamy. Nie znamy magicznych właściwości Gaeda i Ma-Na, nie znamy słabych stron Lippysa i Zacamela i dlatego musimy postępować bardzo ostrożnie, aby nie stracić tego, co już zyskaliśmy – Malcon powiódł ręką dookoła. – Czy jeszcze dwie kwadry temu któryś z nas wierzył w to, że może spędzić kilka nocy w Yara i przeżyć? Przekonaliśmy jednego z Magów, przekonaliśmy się, że z Tiurugami można walczyć i zwyciężać ich, jeśli tylko nie są w przeważającej sile.

– To wszystko prawda – Pashut uniósł opuszczoną dotychczas głowę i spod uniesionych brwi spojrzał na Malcona, a potem zerknął na Hoka. – Tylko… Co dalej? Idziemy na Lippysa? Czy na Zacamela?

– Jednego jestem pewien – Malcon usiadł. – Że nie możemy od razu uderzać na największego z Magów. Nie wiem czy to znowu odezwał się w mojej głowie Jogas, czy majaczyłem w malignie, ale pamiętam wyraźnie, że wczoraj obudziłem się i wiedziałem, że nie mamy jeszcze dość siły, by zaatakować Zacamela. Jeśli uda nam się zwyciężyć Lippysa, pozbawimy Zacamela części jego sił, a może zyskamy jakąś broń lub przynajmniej sposób walki z Białym Magiem. Musimy uderzyć na Lippysa. Tego jestem pewien.

– A jak? – zapytał jeden z wodzów Pia.

Malcon przypomniał sobie, że nazywa się Toulik.

– Musimy to rozważyć wspólnie – potarł czoło i szarpnął krótki wąs. – Chociaż moim zdaniem mamy tylko jeden sposób do wykorzystania – musimy obsadzić Greez i resztą sił uderzyć na Lippysa. Ale jest jedno pytanie: dzielimy nasze siły czy poczekamy na posiłki Pia? – spojrzał na Pashuta, ale ten nie wykonał żadnego ruchu. Malcon zrozumiał, że Pia nie chcą ryzykować życia większej ilości swoich ludzi.

– Możemy też chyba posłać po posiłki do Laberi, choć jeśli mam być szczery, wątpię czy to się uda. Nie wiem czy Jogasowi udało się utrzymać koronę dla mnie, a jeśli tron zajął któryś z moich wujów to na ich pomoc nie mamy co liczyć. No i możemy prosić o pomoc Enda – popatrzył na Hoka, ale gdy tamten otworzył usta dodał szybko: – Ale musielibyśmy długo… za długo czekać na twoich wojowników. Tak więc… – zawiesił głos. Wszyscy odwrócili się do Pashuta. Siedział na ławie opierając się łokciami o kolana ze spojrzeniem skierowanym w podłogę. Po chwili podniósł twarz i odwrócił się do swoich zastępców. Obaj po kolei skinęli lekko głowami.

– Na posiłki Pia nie liczcie – powiedział cicho. – Wszyscy, którzy mogli i chcieli są już z wami. Książę Chasmin musi brać pod uwagę, że wszyscy zginiemy. I tak oddał nam Ma-Na, w gruncie rzeczy skazując swój lud na śmierć. Tyle mam do powiedzenia.

– W takim razie ta sprawa jest jasna – zostawiamy tu obsadę i ruszamy na Lippysa? – zapytał Hok.

Malcon wolno kiwnął kilka razy głową. Postarał się nie okazać jak przygnębiła go wypowiedź Pashuta. Plasnął dłonią o kolano.

– Musimy dowiedzieć się jak najwięcej o Lippysie i jego twierdzy, Den?

Chłopak wsadził dłonie pomiędzy kolana, skulił ramiona. Potrząsnął głową.

– Nic nie wiem. Nic – wolno pokręcił głową.

– A kto w ogóle wie cokolwiek? – Malcon popatrzył kolejno na obecnych.

Napotkał spojrzenie pięciu par oczu. Wszystkie wyrażały to samo. Złapał się za kark lewą ręką i wypuścił powietrze ze świstem.

– No więc mamy tylko mapę z oznaczonym miejscem. Możemy również uważać, że mamy do czynienia z dużo groźniejszym przeciwnikiem niż Mezar. Mamy Ma-Na, który daje się podzielić na ogniwa i który jest chyba bronią skuteczną w walce z Magami, choć nie bardzo wiemy jak jej używać. I tyle wiemy…

– Przynajmniej część Ma-Na musimy zostawić załodze Greez? – ni to stwierdził ni to zapytał Fineagon, jeden z Pia obecnych na naradzie, krzepki starzec, chudy jak głownia własnego miecza.

– A… tak – potwierdził Malcon. – I myślę, że najlepiej będzie jeżeli Den zostanie tu. Na pewno przydałbyś się w razie chociażby spotkania z Tiurugami… – podniósł rękę widząc zaskoczenie i niechęć w oczach chłopaka -… ale najlepiej z nas wszystkich znasz Greez i nie zapominaj, że gdzieś tam – wskazał palcem podłogę – są jeszcze kucharze i inni niewolnicy… Tylko ty wiesz jak można sobie z nimi poradzić gdyby… gdyby… – potrząsnął głową -… nie wiem co, ale nie ma potrzeby zabijać ich. Przynajmniej dopóki nie musimy.

Toulik odchrząknął i otworzył usta, ale uprzedził go Fineagon.

– Jest to najbardziej zwariowany plan, jaki można by tu wymyśleć – powiedział wolno i wyraźnie. – I nie widzę innego wyjścia, jak tylko go wypełnić.

Pashut skinął głową, Hok wstał i klepnął się w pierś. Malcon wstał również. Podszedł do Pashuta.

– Ilu ludzi tu masz? – zapytał.

– Zostało dwudziestu dziewięciu.

– Zostawimy tu trzynastu i Dena. I Wyruszamy jutro, gdy tylko pierwszy promień słońca liźnie ziemię. Zgoda?

Nikt się nie sprzeciwił, ale Pashut otworzył usta, zamknął jakby się rozmyślił, ale od razu otworzył je jeszcze raz.

– Ile dni drogi mamy do Lippysa? – Trzy… Może cztery – po raz pierwszy od dłuższej chwili odezwał się Den. – Tyle samo nocy – pokiwał głową Pashut.

– Masz na myśli Kaplana – stwierdził Hok.

– Tak. Przeżył jedną noc pod gołym niebem Yara.

– A my musimy tu przeżyć trzy albo cztery. A może znacznie więcej – Malcon powiedział to wolno, wyraźnie i głośno, o wiele głośniej niż trzeba było, aby wszyscy go usłyszeli.


Altar ziewnął i zbliżył się do Caldovique – ta noc upłynęła w ciszy i spokoju, nawet cypry nie usiłowały przedrzeć się przez plątaninę gałęzi dwóch zwalonych wieczorem drzew i strażnicy zmęczeni wartą, kręcąc głowami przez cały czas, zeszli się na południowym brzegu obozowiska.

– Chyba przeżyliśmy jeszcze jedną noc – szepnął Altar.

Był najmłodszym Pia, uczestniczącym w wyprawie przeciw Magom i najbardziej lekkomyślnym, najdalej odszedł od przydzielonego mu odcinka. Caldovique zamierzał zwrócić mu na to uwagę, ale przypomniał sobie, że sam również wsunął się głęboko pod gałęzie, zamiast czuwać po drugiej stronie ściętego wieczorem drzewa. Kiwnął więc tylko głową i przykucnął spoglądając na wszystkie strony. Nie widział nieba, a Altar patrząc na niego opuścił głowę. Obaj strażnicy nie zauważyli nadlatujących best.

Węże zatoczyły koło nad obozowiskiem. Prawie jednocześnie wysunęły nadogonowe wyrostki i hipnotyczny terkot popłynął w dół. Caldovique nie zdążył nawet unieść głowy, szarpnął się, kolana rozjechały się i runął twarzą w trawę, Altar zatoczył się i z otwartymi do krzyku ustami upadł zwalając mieczem kocioł z resztą wystygłej tensy. Hałas obudził Malcona, który zdążył zobaczyć długie grube jak ramię uskrzydlone węże, kołujące nad nim i towarzyszami. Dotarł do niego cichy, ale bezwzględny, rozkazujący grzechot. Zacisnął zęby i spróbował mu się przeciwstawić, lecz ciemna kurtyna bezwładu zapadała na jego umysł, choć zdołał przekręcić się i unieść jedno ramię. Opadło prawie bezwładnie zakrywając jedno ucho. Od razu jadowity szelest ścichł, nakaz, któremu nie można było się przeciwstawić osłabł i Malcon zaczął budzić się ze snu, po którym stoczyć się miał w bagno śmierci. Poderwał głowę i odciął się od best zaciskając dłonie na uszach. Wstał. Besty szybowały tuż nad jego głową, ale widząc stojącą ofiarę poderwały się wolno i nasiliły szelest, nie spieszyły się z atakiem, żadne zwierzę nie było w stanie uratować się, ujść cało, czekały więc cierpliwie.

Malcon rozejrzał się i podbiegł – wciąż z zatkanymi uszami – do najbliższego Pia. Ukląkł za jego głową i ścisnął ją między kolana starając się jak najszczelniej zatkać uszy. Odczekał chwilę a gdy zauważył drgnięcie powieki oderwał prawą rękę od ucha i szybko uderzył wojownika kilka razy w twarz. Pochylił się nad nim tak by ten zobaczył jego zatkane uszy i czekał zerkając w niebo. Besty, rozzłoszczone przedłużającą się agonią ofiar, zniżyły lot i wtedy Pia otworzył oczy.

Przez chwilę ciało nie słuchało go i tylko dlatego nie zdołał wyrwać się spomiędzy kolan Malcona, a gdy mógł już się poruszać, był również zdolny do myślenia, patrzył więc w twarz Malcona i odczytywał z jego ust polecenia. Szybko oderwał kawał poły swojej bluzy i podarł ją na kilka kawałków. Malcon zatkał sobie uszy strzępami tkaniny, wcisnął je mocniej i skinął głową. To samo zrobił Altar i obaj zerwali się na równe nogi.

Dwie pierwsze besty zbyt nisko lecące, rozcięte uderzeniami mieczy Malcona i Altara bezgłośnie opadły w trawę, reszta zburzyła koło jakie tworzyła nad obozem i przekrzywiając złośliwe wąskie pyski z rozjarzonymi strachem i wściekłością zielonymi wypukłymi oczyma, wzleciały wyżej. Malcon skinął ręką i Altar szybko zatkał uszy najbliższym towarzyszom, a potem chwycił łuk i posłał kilka strzał w niebo. Tylko jedna przeszyła błoniaste skrzydło besty, ale i tak węże wzniosły się jeszcze wyżej. Nie miały jednak wcale zamiaru odlatywać i rezygnować ze zdobyczy, choć wiedziały, że coraz więcej dwunogich podnosi się z trawy.

Malcon chwycił za ramiona dwóch najbliższych Pia, którzy oprzytomnieli po chwili leżenia z zatkanymi uszami i wskazał im leżące pokotem konie, dwóm pozostałym pokazał swoje uszy, a potem pozostałych leżących towarzyszy. Sam przygotował łuk i strzały. Obserwował besty i widział, że chwilę latały blisko siebie jakby naradzając się, a potem rozleciały na wszystkie strony. Ta zwłoka pozwoliła mu zatkać uszy Hoka i jeszcze dwóch Pia. Gdy besty w końcu runęły z różnych kierunków na ludzi, przywitały je strzały siedmiu strzelców, a zaraz potem do walki włączył się Hok przecinając mieczem jedną po drugiej dwie besty, które z wyszczerzonymi zębami jadowymi spadły w obozowisko.

Walka była zacięta, ale nie trwała długo – besty latały wolno i nie potrafiły sobie radzić z żywymi przeciwnikami. Gdyby jeszcze ludzie mogli się nawzajem ostrzegać, nie zginąłby Tarnas, który nie słyszał rozpaczliwego krzyku Pashuta, zajęty dobijaniem pełzającej obok nóg, przeciętej wcześniej na pół besty. Drugą ofiarą był Caldovique, którego nikt nie zdążył obudzić. Gdy kilka ocalałych best odleciało okazało się, że nie można również dobudzić jednego z koni a czerniejąca na tylnej nodze rana wyjaśniła przyczynę bezruchu zwierzęcia. Ciała poległych zostały zakopane głęboko w wykrocie pod drzewem.

– Od dzisiaj połowa wartowników musi mieć zatkane uszy – ponuro powiedział Pashut, gdy zebrali się przy koniach chwilę przed odjazdem z miejsca walki i śmierci.

– Poczekajcie – Malcon opuścił głowę i patrzył chwilę w trawę pod swoimi nogami. – Zastanawiam się co powinniśmy zrobić: pędzić jak najszybciej w stronę domu Lippysa czy jechać wolno. Z jednej strony byłoby dobrze już tam być ale nie możemy dotrzeć do niego tuż przed nocą, bo nie obronimy się przed zwierzętami i czarami. Z kolei im mniej czasu spędzimy pod niebem Yara, tym lepiej dla nas. Ciągle znajduje się coś, z czym nie potrafimy walczyć, nie wiem czy w końcu nie trafimy w pułapkę, która się nieodwołalnie zatrzaśnie. Zabiliśmy dopiero kilka gadzin, których tu mogą być tysiące i kilku opętanych magią ludzi. Codziennie ginie ktoś z nas, z którym jeszcze przed chwilą dzieliliśmy kubek i placek… – Malcon mówił coraz szybciej wyrzucając z siebie wszystkie wątpliwości, dłonie zwarł w pięści i złożył je na piersi cisnąc jakby chciał zgnieść kości palców.

Pashut zrobił trzy szybkie kroki i zacisnąwszy palce na ramieniu Malcona szarpnął nim kilka razy.

– A czegoś ty oczekiwał? – krzyknął tak głośno, że konie zatańczyły w miejscu. – To nie polowanie na dzikie taury! Wszyscy wiedzieliśmy, że możemy w każdej chwili umrzeć i zgodziliśmy się na to. Możemy się tylko bać, że umrzemy nadaremnie, ale jeśli zabierzemy do grobu choć cząstkę Yara, choć okruch zła, to już spełniliśmy zadanie. Popatrz na nas – nie odwracając się wskazał grupę Pia za sobą – jeszcze dwie kwadry temu wysuwaliśmy się z jaskiń tylko po opał i żywność. Wymieramy! Obudziłeś w nas chęć walki, uwierzyliśmy w jej sens i nic nas już teraz nie zatrzyma. Tylko śmierć, rozumiesz? Jeśli chcesz, możesz wracać, my już nie mamy dokąd.

Puścił ramię Malcona i odsunął się krok do tyłu. Król Laberi stał nieruchomo.

– W korytarzu, który prowadzi do Jaskini Najgłębszego Snu, zostały wyryte nasze imiona – Pashut odwrócił się i poszedł do koni, ale przystanął w połowie drogi i odwrócił się. Patrzył chwilę Malconowi w oczy. – Sami je wyryliśmy.

– Pashut – powiedział cicho Malcon. – Dziękuję.

Otwartą dłonią uderzył się w udo i odetchnął głęboko.

– Zwijamy obóz i jedziemy – pokiwał głową.

Przygotowania nie trwały długo, choć wszystkim przeszkadzało niebo nad głową – co chwilę ktoś odrywał twarz od pakowania tobołków i spoglądał w różowosine sklepienie, mimo że, wydawałoby się, już do tego koloru przywykli. Nie trwało to długo. Po opuszczeniu polanki Dorn od razu wysunął się na czoło i poprowadził swój oddział, wyprzedzany jedynie przez Zigę.

Cienie przesunęły się sprzed pysków koni na boki, gdy spoza rosnących wszędzie dookoła drzew – za rzadkich, by tworzyły las – błysnęło żółcią. Ziga przystanęła, poczekała na Malcona, ale nawet nie popatrzyła na pana, gdy podjechał i zatrzymał Hombeta. Malcon gestem ręki przywołał resztę i zatrzymał kawalkadę pod jednym z drzew.

Zeskoczył z konia i poczekał aż Pashut i Hok podejdą bliżej. Położył palec na ustach i od razu wskazał nim przestrzeń przed sobą. Bezgłośnie stąpając po ubitej ziemi, z rzadka tylko upstrzonej kępką trawy, podeszli do grubego pnia. Następne drzewo widać było dopiero na horyzoncie. Przed nimi rozciągał się piasek.

Wyglądał jak olbrzymia szeroka rzeka przecinająca ich szlak, żółta rzeka rozlana leniwie, niezauważalnie płynąca, widzieli jej drugi brzeg i drzewa na nim, ale nie widzieli – jakby to była prawdziwa rzeka – jej początku, ni końca.

– Nie mam zamiaru dotknąć tego piasku – powiedział cicho Dorn. – Czuć go cmentarzem. A wy?

– Ja nic nie czuję – szepnął Hok. – Kawałek pustyni, nic więcej – zmarszczył kilka razy nos i spojrzał na Pashuta, czekając na decydujący głos.

Pia uważnie wpatrywał się w olbrzymią łachę piasku, łapał w nozdrza powietrze.

– Chciałbym go dotknąć – powiedział wolno. – Żyjąc pod ziemią rozwinęliśmy w sobie inne zmysły. Czuję jakiś obcy zapach, ale w takich sprawach najbardziej polegam na dotyku. Wtedy najlepiej czuję skałę.

– Oj, nie chciałbym tego – Malcon szybko pokręcił głową. – Mam przeczucie, że dotknięcie choćby jednego ziarnka to to samo, co jazda przez całą tę… – pomachał dłonią -… wydmę. Musimy poszukać jakiegoś przejścia albo końca piasku.

Gdy wrócili do czekających Pia, Malcon wyznaczył po dwóch jeźdźców, którzy w pewnym odstępie od siebie mieli rozjechać się w obie strony wzdłuż brzegów piasku, szukając przejścia. Pozostali popuścili popręgi koniom i poprzywiązywali je do drzew, wartownicy rozeszli się w ciszy na wszystkie strony, tak jednak, by widzieć się nawzajem. Malcon odszedł nieco na bok i usiadł pod jednym z drzew opierając się o nie plecami, z ręką zanurzoną w futro Zigi pogrążył się w myślach. Hok i Pashut sprzeczali się leniwie o piasek, który zatrzymał ich w marszu. Pozostali rozmawiali szeptem lub leżeli wpatrując się w niebo przez korony drzew. Powietrze zamarło rozgrzane słońcem, upał rozkwitał jak jednodniowy kwiat sarsaperelli. W duchocie głucho zatętniły kopyta wracających zwiadowców, wszyscy się poruszyli.

Pierwsza z dwójek nie znalazła żadnej drogi przez piaskową łachę, ale druga, badająca południowy kierunek, miała weselsze wieści.

– Jest wąska ścieżka – powiedział Sachel. – Prowadzi prosto na drugi brzeg.

– Wjeżdżałeś na nią? – zapytał Pashut.

– Wszedłem pieszo kilka kroków.

– Jedziemy. Prowadź – Malcon klepnął w ramię Sachela i szybko podszedł do Hombeta.

Chwilę później kłusowali pod drzewami. Pot nie zdążył wystąpić koniom na bokach, gdy zatrzymali się i zeskoczyli z siodeł. Pashut wyprzedził wszystkich i przykucnął tuż przed miejscem, gdzie wąski pasek ziemi wrzynał się w piasek. Położył obie dłonie płasko na ścieżce i chwilę wolno, delikatnie poruszał nimi, przesuwając po powierzchni dróżki. Potem wszedł kilka kroków na ścieżkę i przykucnął znowu. Wracając wzruszył ramionami, widząc pytające spojrzenie Malcona i otrzepał dłonie.

– Nie wyczuwam żadnego niebezpieczeństwa, ale to nie jest dobre miejsce.

– A gdzie tu są dobre miejsca? – prychnął Hok i od razu przypomniał sobie jaskinie Pia. Zgasił uśmiech i odwrócił się do Malcona. – Nie przypomina ci to grobli z madakami?

– Przypomina i to bardzo. I właśnie nie wiem czy to nie jest pułapka? – Malcon ujął się pod boki i przygryzając dolną wargę wpatrywał się w ścieżkę i piasek. – Może właśnie o to chodzi, abyśmy z niej skorzystali? – Odwrócił się i poszukał wzrokiem Zigi. Cmoknął cicho, a gdy wilczyca bezgłośnie podbiegła, wskazał jej ścieżkę i pchnął do przodu. Ziga poszła wolno i przystanęła na samym brzegu piaszczystego nurtu, chwilę wietrzyła, a potem wolno weszła na dróżkę. Szła środkiem trzymając się z dala od piasku. Po przejściu kilkunastu kroków zatrzymała się, ale odwróciła tylko łeb i spojrzała na ludzi. Malcon przywołał do sobie Pia, trzymającego wodze Hombeta i całą resztę.

– Trzymajcie się środka drogi, w żadnym wypadku nie najeżdżajcie na piasek – wskoczył na siodło i poczekał, aż Hok dosiądzie Lita, a Pashut swojego wierzchowca. – Nie zostawać z tyłu i nie najeżdżać na siebie. W drogę!

Pierwszy wkroczył na ścieżkę. Była wąska, akurat dla konia, od biedy można by zeskoczyć z siodła i tuląc się do konia stać obok, ale nie wszędzie – droga była prosta, lecz jej szerokość zmieniała się. Malcon zauważył, że Ziga przyśpiesza w najwęższych miejscach i zwalnia tam, gdzie piasek dalej odstępuje od ścieżki. Odwrócił się w siodle i powiedział o tym jadącemu za nim Pashutowi. Usłyszał, że Pia przekazuje tę informację dalej, ale sam patrzył już do przodu wypatrując niebezpieczeństwa.

Jechali równym kłusem. Brzeg, ku któremu dążyli, zbliżał się coraz bardziej, gdy nagle koń przedostatniego Pia szarpnął się, stanął na tylnych nogach i runął w piasek. Pia wypadł z siodła i od razu zanurzył się w piasku po pas. Wierzchowiec ostatniego z wojowników zatańczył na wąskiej dróżce przednia noga trafiła na piasek i koń z jeźdźcem przewalili się na bok, Pia zamachał rękami i nogami, ale piasek błyskawicznie wciągnął go. Chwilę wystawała tylko jego głowa, potem zniknęła. Malcon i pozostali zamarli na koniach, tylko Fineagon, który miał więcej miejsca na ścieżce zeskoczył na nią i pobiegł do tyłu rozwijając po drodze rzemienie bogo. Konie obu Pia wygramoliły się na ścieżkę i tupały jakby chciały otrząsnąć piasek z kopyt, pierwszy z Pia stał nieruchomo po pierś zanurzony w piachu, drugiego nie było widać. Gdy Fineagon rozwinął bogo i przygotował się do rzutu nagle olbrzymia piaszczysta równina zafalowała, po żółtej powierzchni przewaliło się kilka fal, w miejscach upadku Pia zawirowały słupy pyłu i od razu opadły. Piasek znowu był równy jak przed chwilą, przed upadkiem, jak gdyby nasycił się dwoma ofiarami. Fineagon bezradnie popatrzył na towarzyszy, zwinął bogo i wolno wrócił do swojego konia. Ciężko wspiął się na siodło i jeszcze raz popatrzył do tyłu. Oba konie uspokoiły się i stały bez ruchu, tak samo jak wszyscy. Nieruchomo stała Ziga odwróciwszy tylko łeb, ludzie w siodłach siedzieli nieporuszeni, zaciskając dłonie na rękojeściach mieczy, wypatrując w gładkiej powierzchni piasku jakiejkolwiek zmarszczki. Było cicho.

– Jedziemy – wychrypiał Pashut.

Ruszył konia i najechał nim prawie na Hombeta. Malcon Dorn musnął piętami boki wierzchowca i ruszył do przodu. Ziga pobiegła szybciej. Hombet również przyspieszył, przeszli w galop. Ostatnie konie bez jeźdźców biegły na końcu, nie odstając ani na krok. Głośny krzyk Fineagona dotarł do Malcona, gdy zjechał ze ścieżki i ściągnął wodze Hombeta. Fineagon pędził ku niemu wskazując coś za sobą. Malcon uniósł się w strzemionach. Daleko z tyłu, gdzieś pośrodku piaskowej rzeki, po ścieżce posuwały się dwie postacie; głośne radosne krzyki wśród Pia przekonały Malcona, że nie tylko on widzi uratowanych.

– Konie pod drzewa! – krzyknął z uśmiechem na ustach. – Nie wchodźcie na ścieżkę! – dodał widząc, że Sachel biegnie od drzew w kierunku dróżki. – Nie ma tam miejsca na powitania.

Podszedł do grupy z Fineagonem na czele, przystanął obok niego i przyjrzał się zbliżającym Pia.

– Dziwne, że się nie podusili – powiedział. – I w ogóle dziwne miejsce – konie trafiły na twardy grunt i od razu wyszły, a oni musieli tam… – machnął ręką, gestem kończąc myśl.

Obaj Pia zbliżali się wolno, ale gdy Malcon przyjrzał się im spod przyłożonej do czoła dłoni wydało mu się, że przyspieszają w miarę zbliżania się, jakby odzyskiwali siły albo śpieszyło im się do towarzyszy. Byli już całkiem blisko, gdy zarżał Lit, Hok pobiegł do swego konia, ale zatrzymał się, gdy do rżenia Lita dołączyły się pozostałe konie.

Malcon ruszył w kierunku koni i drzew po drodze wyciągając Gaed z pochwy. Gestami dłoni rozdzielił towarzyszy i obejrzał się. Na brzegu został tylko Fineagon oczekujący obu biegnących do niego Pia. Malcon podbiegł kilka kroków, by zająć pozycję przy Hoku, gdy głośny krzyk z tyłu zatrzymał go. Fineagon runął w ich kierunku wskazując ręką na goniących go Pia i krzycząc jedno słowo:

– Hirani! Uwaga, hirani!!!

Pia, którzy skąpali się w piasku, zwolnili, widząc że nic dogonią Fineagona, który dopadł wybiegających mu naprzeciw Malcona i Hoka.

– Stójcie! To hirani! Trzeba ich zabić – wydyszał najstarszy Pia.

– Co ty mówisz? – krzyknął Pashut. – Dlaczego mamy ich zabijać?

Wszyscy odwrócili się do wolno podchodzących Pia. Wyglądali zwyczajnie, choć oczy mieli rozbiegane, rękami wodzili po własnym ciele, to dotykając rękojeści noża, to muskając kołczan ze strzałami. Nie patrzyli na nikogo, ale wszyscy obecni czuli na sobie ich spojrzenie. Obaj Pia stanęli, wbijając wzrok w ziemię pod stopami Malcona i towarzyszy. Mieli pochylone głowy, ale i tak widać było, że na twarze wypełzły im złe, zimne uśmiechy. Ziga zawyła krótko i ruszyła w ich stronę, jednakże po kilku krokach dziwnie pośliznęła się i upadla ze skowytem. Jednocześnie wszyscy poruszyli się i nagle Fineagon upadł na bok. Kilku Pia zaczęło zataczać się i machać rękami jakby stali na lodzie, a nie na twardym gruncie.

– Łapcie ich na bogo! – krzyknął Fineagon usiłując wstać z ziemi i przewracając się przy każdej próbie.

Hok zerwał rzemień z ramienia i upadł na plecy, Malconowi podwinęła się noga i z trudem utrzymał równowagę. Nie widział co się dzieje za jego plecami, ale słyszał przekleństwa i odgłosy upadków, nie oglądał się więc tylko patrzył na Pia nazwanych przez Fineagona hirani i walczył ze śliskim gruntem.

– Rozejdźcie się jak najdalej od siebie i rzucajcie bogo! – wystękał Fineagon. – Po kilka rzemieni! I nie dotykajcie ich tylko trzymajcie na sznurach. Szybciej, bo będzie za późno!

Malcon pośliznął się kolejny raz i musiał podeprzeć się na ręku, szybko przykląkł na jednym kolanie i rzucił bogo. Nie łudził się, że trafi, ale miał nadzieję, że hirani będą musieli zająć się nim i stracą z oczu innych. Zobaczył, że jego sznur leci za nisko i spada pod nogami hirani. Kątem oka zauważył, że Hok zdołał odczołgać się na pewniejszy grunt i rzuca swoje bogo. Obaj hirani poruszyli się, ciężko przestawiając stopy i od razu Malcon poczuł, że grunt pod jego kolanami nabiera szorstkości, zauważył innych Pia rzucających swoje bogo bardziej celnie niż on. Jeszcze po chwili Fineagon zdołał poderwać się z ziemi i pobiegł do koni, a obu hirani pętało już kilka rozchodzących się gwiaździście bogo. Malcon zerwał się na nogi i zwinął swój rzemień, nie był już potrzebny, hirani wcale nie usiłowali zerwać więzów, patrzyli tylko ciężko na trzymających końce rzemieni Pia i wtedy ci od razu zaczynali się ślizgać. Ale wystarczyło, by inny Pia szarpnął bogo, a odwracali swe spojrzenie na niego, wówczas poprzedni zaatakowany spojrzeniem człowiek stawał na twardym gruncie.

– Odwróćcie ich twarzą do piasku – krzyknął Fineagon wracając do koni z jakimś pakunkiem.

Chwilę trwała szarpanina i kręcenie się wszystkich trzymających bogo i samych hirani, aż w końcu ustawiono obu niedawnych Pia twarzami do piasku, którego przebycie kosztowało ich utratę człowieczeństwa. Fineagon szybko podbiegł i od tyłu narzucił na ich głowy obszerne worki po suszonych plackach. Odszedł na bok i powiedział:

– Dobrze. Teraz wystarczy przywiązać bogo do drzew, nie urwą się, tylko ich nie dotykajcie.

Rada była zbyteczna. Nikt nie miał ochoty na dotykanie jeńców. Końce bogo zostały szybko przywiązane do pobliskich drzew i wszyscy bez żadnego rozkazu zeszli się pod gałęziami największego drzewa. Malcon popatrzył na rozżalone, smutne twarze Pia, zerknął w bok na stojących Potulnie hirani.

– Zjedzmy coś – powiedział i usiadł na wystającym korzeniu drzewa, tak by widzieć rzekę diabelskiego piasku i hirani. A gdy rozdano placki i suszone owoce miredy oderwał wzrok od hirani i zapytał Fineagona:

– Skąd wiedziałeś, że nie są normalnymi ludźmi?

Pia odchylił nieco głowę i również popatrzył na hirani.

– Najpierw zastanowiły mnie ich ręce – zaczął dotykać swego ciała szybkimi ruchami, pokazując jak robili to hirani. – Przypomniało mi to coś, ale jeszcze nie rozumiałem wszystkiego, a potem zauważyłem… – westchnął -… zauważyłem, że nie rzucają cienia.

Malcon uniósł brwi i odłożył swój placek. Wstał szybko i zrobił kilka kroków w kierunku hirani. Zobaczył cienie rzucane przez bogo – czarne sznury na ziemi, zobaczył plamy cieni rzucanych przez worki na głowie nieszczęsnych Pia. I nic więcej. Jeśli musiałby wierzyć tylko cieniom, przysiągłby, że bogo trzymają w powietrzu jedynie napełnione czymś niekształtne worki. Hirani rzeczywiście nie rzucali cieni. Kilku mężczyzn wstało również i przyglądało się jeńcom inni zadowolili się obejrzeniem niezwykłego zjawiska ze swoich miejsc. Malcon wrócił i usiadł, ale swój placek rzucił wilczycy.

– Kiedyś, dawno dawno temu – ja tego już nie wiedziałem, ale opowiadała mi moja matka – przed nadejściem zimy odbywało się święto jej powitania. Całe plemię błagało zimę, aby sprzyjała ludziom, by nic srożyła się i nie mściła za to, że cieszy ich wiosna i lato. I wtedy właśnie odbywał się długi, całodzienny taniec nadejścia zimy. Najpierw tańczył Sajogga, Strażnik Śniegu, a potem Hirani – Władca Lodu. Obaj byli sługami Zimy, jeden rozsypywał śnieg – to znaczy tancerz sypał pierzem, a wszyscy musieli puch zbierać. Im więcej „śniegu” zebrano tym mniej Sajogga miał go rozrzucić. Natomiast Hirani skuwał lodem wszystkie wody i zamrażał oddech ludziom. W tym tańcu chodził po placu trzepocząc rękoma i patrzył na ludzi, a na kogo popatrzył, ten musiał szybko wywracać się jakby stał na lodzie. Szczególnie bawiło to dzieci i młodzież… – Fineagon umilkł i zamarł ze spojrzeniem utkwionym gdzieś w przestrzeń. Kilka rąk podniosło kawałki miredy do ust, ale większość siedziała nieruchomo obracając lub gniotąc swój posiłek w palcach.

– A co my teraz z nimi zrobimy? – zapytał Hok. – Mamy ich zarżnąć? To już lepiej było od razu użyć łuków.

Powiedział jeszcze coś, ale bardzo cicho tak, że nikt tego nie zrozumiał. Kilka głów opadło ku ziemi. Pashut odchrząknął i uderzył zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. Odchrząknął drugi raz i odwrócił się do Fineagona. Westchnął.

– Są straceni? – w jego głosie zabrzmiała gorycz i złość. I nadzieja.

– Nie wiem. Pod koniec zimy tańczono jeszcze raz taniec Hirani. W tym tańcu Władca Lodu stał w kręgu ośmiu ognisk, tak aby jego zwielokrotniony cień padał zawsze pomiędzy dwa ogniska. W te miejsca wbijano ostre kołki, po wbiciu ostatniego, ósmego kołka, Hirani odlatywał w ślad za Sajoggą. Tyle wiem. Powinniśmy chyba… – zawiesił głos.

– Spróbujemy – powiedział twardo Malcon. – Oczywiście, że spróbujemy. Musimy to dla nich zrobić. Spętać konie, zostajemy tu do jutra. I zgromadzić drewno na ogniska. Dużo drewna.

– Musimy poczekać do nocy – powiedział Hok i podrapał się po głowie.

– A po co? Przecież i tak nie będzie cieni, prawda? – Dorn rozejrzał się po zebranych. – Jak może paść cień pomiędzy dwa ogniska.

– Głupiec ze mnie – pokręcił głową Hok. – To znaczy, że możemy spróbować już teraz – zerwał się i nie czekając na potwierdzenie myśli wszedł pomiędzy drzewa.

– Trzymać się parami – półgłosem zawołał Pashut za odchodzącymi Pia.


Malcon przesiadł się, aby nie tracić z oczu obu hirani. Podciągnął kolana i oparł na nich łokcie, brodę ułożył w wygodnej kołysce z rozchylonych dłoni i utkwił spojrzenie w tak niedawno jeszcze towarzyszach walki z Yara a teraz jej sługach. Hirani stali nieruchomo jak dwa posągi ze zniekształconymi głowami, podtrzymywane siecią lin. Malcon usiłował przeniknąć w ich dusze, zrozumieć czym lub kim są teraz, czy tkwią w nich jeszcze okruchy człowieczeństwa, czy też utonęły w zwałach piasku. Nie widział ani wracających zbieraczy drewna, ani Fineagona, który kołkami zaznaczył miejsce, gdzie powinny zapłonąć ogniska i stać hirani. Dopiero dotknięcie dłoni Hoka wyrwało go z zamyślenia.

– Zapalamy – powiedział Hok Loffer i wskazał szerokim gestem osiem stosów drewna oraz hirani stojących pośrodku utworzonego kręgu i Fineagona z pękiem zaostrzonych kołków w zgięciu łokcia.

Gdy Malcon z Hokiem podeszli do kręgu, Fineagon skinął ręką i ośmiu Pia pochyliło się nad małym ogniskiem rozpalonym nieco z boku. Po chwili rozeszli się, każdy przystanął przy jednym ze stosów i po chwili, gdy Fineagon ponownie skinął dłonią, każdy rozpalił swoje ognisko. Chrust, obłamany z suchych drzew, zapłonął prawie nie dymiąc. Fineagon przystanął między dwoma ogniskami, przykucnął i celując tak, by dwójka hirani zasłaniała ognisko naprzeciwko, wbił jeden z trzymanych kołków w ziemię. Hirani stali nieruchomo, Fineagon przeszedł do miejsca między dwoma następnymi ogniskami i powtórzył czynność. Wszyscy zauważyli, że obaj spętani jeńcy poruszyli się niemrawo. Ciche westchnienia ulgi i nadziei wyrwały się z prawie wszystkich piersi. Teraz każdy wbity kołek powodował szarpnięcie hirani, po piątym zaczęli cicho skowytać. Kilku z Pia poruszyło się radośnie, ale Pashut podniósł zaciśniętą pięść i uciszył współplemieńców. Fineagon wbił siódmy i ósmy kołek i przystanął za ostatnimi ogniskami, między którymi nie było jeszcze palika. Zerknął szybko po towarzyszach i dłonią odsunął wszystkich od ognisk, sam przykucnął, po chwili przymierzania przyłożył kołek do ziemi i uderzył zdecydowanie obuchem topora. Chwilę nic się nie działo, potem obaj hirani skręcili się jak z ogromnego bólu, ale bezgłośnie, szarpnęli się potężnie, aż kilka rzemieni trzasnęło z cichym brzęknięciem. Hirani zatoczyli się na uwięzi z kilku bogo i upadli. Jednocześnie wszystkie ogniska przygasły jakby zalane potężną strugą wody, choć nie było ani pary ani dymu, ani syczenia. Ogień zniknął zdmuchnięty niewidzialnym, niewyczuwalnym wiatrem, ale gdy tylko Pashut skoczył w kierunku nieruchomo leżących na ziemi Pia, rozległ się wysoki, głośny zgrzyt i nagłe ze wszystkich wygaszonych stosów buchnął płasko ścieląc się po ziemi, zimny, ciemnoniebieski ogień. Zgrzyt ucichł i tylko niesamowity, kręgami rozchodzący się płomień cicho bulgotał, dźwiękiem tym i kształtem przypominając kręgi na jakiejś niesamowitej wodzie. A gdy wszystkie kręgi połączyły się ze sobą tworząc jedno wielkie koło wokół nieruchomych postaci, coś zacharczało głośno, obrzydliwie, rozległ się głośny jęk i zaraz potem głębokie westchnienie, przeciągłe, mroczne, groźne, obiecujące zemstę. Niebieski ogień zgasł w mgnieniu oka. Fineagon wstrzymując pozostałych podniesioną dłonią, pierwszy zbliżył się do kręgu ognisk, przekroczył jego linię i zatrzymał się nad leżącymi nieruchomo dwiema postaciami. Przykucnął i zerwał worek z głowy jednego z Pia, chwycił go za ramię i odwrócił twarzą do góry, a potem krzyknął:

– Rozpalcie dwa ogniska. Oni są zmarznięci jak po kąpieli w przerębli.

Część zgromadzonych rzuciła się do reszty chrustu, większość podbiegła do Fineagona trzymającego rękę jednego z Pia wyciągniętą do góry.

– Cień! Jest cień – powtarzał stary Pia zaciskając wargi, by nie wypłynął na twarz uśmiech szczęścia. – Są straszliwie zmarznięci i słabi jak dwudniowe kocięta, ale są ludźmi. Trzeba ich położyć między ogniami i nakryć wszystkim co mamy.

– Ugotować świeżej, gorącej tensy – powiedział Pashut do jednego z Pia. – I rozejść się stąd. Gdzie wartownicy? – wrzasnął nagle głośno.

Kilku Pia rzuciło się na wszystkie strony, jeden podbiegł do spętanych koni i zaczął szarpać worki. Sachel z Toulikiem i Pashut z Malconem przenieśli obu nieprzytomnych Pia i ułożyli między płonącymi już ogniskami. Hok poszedł za nimi, ale po kilku krokach zawrócił, podszedł blisko krawędzi piasku, przystanął tuż nad brzegiem, uśmiechnął się szeroko, splunął soczyście w piach i pogroził mu pięścią.


Nigwere i Jo, osłabieni, ale zupełnie przytomni, jednocześnie zażądali dalszej jazdy. Było wcześnie rano, po nocy, podczas której nikt nie położył się spać. Obaj nic nie pamiętali, prócz popłochu koni i uczucia duszenia się po zanurzeniu w piasku. Malcon po naradzie z Pashutem postanowił dać im jeszcze czas na wypoczynek. W dalszą drogę wyruszyli dopiero w południe, a już po trzech godzinach przekonali się jak byli lekkomyślni nie rozsyłając zwiadowców – drzewa nagle zgęstniały, zasłoniły ciężkie niebo nad głową, ale po kilkuset krokach las urwał się nagle. Zaskoczeni przystanęli pod koronami ostatnich drzew, widząc tak blisko ostatniego biwaku jezioro i zamek Lippysa.

Ciemna, prawie czarna woda leniwie, tłusto przewalała się w olbrzymiej niecce. Środek jeziora zajmowała wyspa otoczona gęstą kamienną palisadą z ostrych kołków sterczących gęsto jak szpilki jeżaka. Za kamiennymi kolcami widniały baniaste kopuły budynków tworzących bastion Lippysa. Pashut odesłał Pia głębiej za drzewa, a sarn z Malconem i Hokiem podczołgał się do ostatnich drzew. Spoza ich pni obejrzeli dokładnie jezioro i ogrodzenie. Nie zauważyli w nim żadnego przejścia, bramy czy nawet furtki. W końcu zniecierpliwiony Hok syknął i gestami zaproponował wycofanie się. Gdy zebrali się wszyscy, zabrał głos pierwszy:

– Nie dostaniemy się za skarby do zamku normalną drogą – Widzieliście jak faluje woda? – popatrzył na Pashuta i Malcona. Obaj po kolei skinęli głowami. – W tej wodzie znajdują się stwory, które jednym ruchem łapy mogą zatłuc nas wszystkich, a jest ich tam chyba więcej niż dwa czy trzy.

– Widzieliście wpływająca rzekę? – zapytał Pashut.

– Nie – odpowiedzieli zgodnie Malcon i Hok.

– Jest taka. Ale nie widziałem odpływu z tego jeziora. A musi przecież być. Podejrzewam… Hm… Myślę, że na zachodzie… – pokazał palcem kierunek -… tam teren obniża się…

– Ale co to nam da? – zapytał Malcon. – Masz jakiś pomysł?

– Nie bardzo, ale skoro nie możemy dotrzeć do warowni Lippysa prostą drogą, musimy spróbować dostać się tam w jakiś niezwykły sposób – drogą powietrzną, pod wodą czy ja wiem jak? Musi to na pewno być coś zaskakującego, więc przyszedł mi do głowy odpływ – wzruszył ramionami.

Malcon rozejrzał się po zebranych w krąg towarzyszach. Przywykł już do tego, że od czasu wejścia do Yara rzadko śmiał się sam i równie rzadko widział uśmiech na twarzy towarzyszy, teraz też wszystkie twarze były poważne, wychudłe i zszarzałe od ciągłego napięcia i oczekiwania na cios Yara. W niektórych oczach zauważył słabe oznaki rezygnacji, zniechęcenia. Zrozumiał, że muszą albo szybko zaatakować Maga, albo wypocząć dzień lub dwa we względnie bezpiecznym miejscu, ale nie widział możliwości ani ataku, ani wypoczynku. Położył dłoń na głowie leżącej obok wilczycy.

– Musimy wysłać zwiadowców. Pashut, niech pojadą Pod osłoną drzew na zachód tak daleko jak to możliwe. Może uda im się okrążyć całe tu cuchnące bajoro, ale niech za nic nie wysuwają się na odkrytą przestrzeń.

– Dwaj ludzie niech pójdą obserwować jezioro, wyznacz wartowników, reszta odpoczywa. Wy jak się czujecie? – zwrócił się do byłych hirani.

– Dobrze – zerwał się na nogi Jo. – Mogę pełnić wartę, albo…

– Dobrze, dobrze – słabo uśmiechnął się Malcon, widząc że obaj chwieją się na nogach. – Na razie nabierajcie sił.

Chwilę w obozowisku trwało poruszenie, trzy pary konnych zwiadowców wyruszyły z obozowiska i zniknęły pośród drzew, pięciu Pia rozeszło się we wszystkie strony i zajęło stanowiska tyłem do biwaku. Reszta powoli zaległa w kilku grupkach, rozpoczęły się ciche rozmowy bez śmiechu i żartów. Malcon ułożył się na plecach z rakami pod głową, przy boku czuł Zigę, trochę dalej siedział Hok z Pashutem. Przymknął oczy. Nie mówił tego nikomu, ale czekał na jakiś znak, na kolejną pomocną uwagę Jogasa, nie chciał uwierzyć, że nie otrzyma już żadnej wskazówki, że będzie musiał polegać na sobie i w dodatku od jego decyzji zależeć będzie nie tylko własne życie, ale życie kilkunastu ludzi. Spróbował przywołać z pamięci twarz Jogasa, Saila, przypomniał sobie kilka przyjemnych zabaw w zamku, turnieje, polowania…


– Malconie!

Poczuł, że ktoś szarpie go za ramię, otworzył oczy zrywając się jednocześnie z legowiska. Pashut odsunął się i poczekał, aż Dorn otrząśnie się z resztek snu. Malcon przetarł twarz dłońmi, potrząsnął mocno głową i uśmiechnął się do Pia.

– Nawet nie wiem kiedy zasnąłem – usprawiedliwiał się.

– No to co? Nic się nie działo, tylko wrócili zwiadowcy. Wiesz co znaleźli? Odpływ wody! Tworzy niewysoki, ale szeroki wodospad, mówią, że pod nim jest świetna kryjówka z jednym tylko wejściem. Może ukryjemy się tam i spokojnie przygotujemy do walki?

– Oczywiście! – Malcon ucieszył się szczerze. – To znakomita nowina. Ściągaj ludzi, ruszamy od razu - trącił Pashuta w ramię.

– Wszystko gotowe – chyba po raz pierwszy od kilku dni Pashut wyszczerzył zęby. – Czekamy tylko na wodza.

– No to już!

Malcon, nieco zawstydzony, szybko podszedł do Hombeta i wskoczył na siodło. Gestem wysunął na czoło oddziału parę zwiadowców, niecierpliwie oglądających się na niego i ruszył tuż za nimi. Po kilku krokach obejrzał się i sprawdził czy Hok zamyka kawalkadę. Przypatrywał się chwilę Nigwere i Jo, ale trzymali się dobrze. Poprawił się w siodle i zajął obserwacją drogi przed sobą i nieba nad głową. Jadący przed nim przewodnicy również co chwilę podnosili głowy i sprawdzali płaty ciemniejącego już nieba, widniejącego ponad konarami drzew. Już wcześniej któryś z Pia zauważył, że drzewa, choć pokryte gęstą zielenią, nie są zamieszkałe przez żadne zwierzęta, nie było na nich nawet ptaków. Najpierw przyglądali się badawczo koronom mijanych drzew, ale od kilku dni przestali zwracać na nie uwagi. Drzewa otaczające jezioro Lippysa również były martwe.

Jechali niezbyt długo, gdy poczuli zapach bagniska, ciepły, duszący, od którego dziwnie wysychało gardło i łzawiły oczy. Pierwszy Pia zwolnił, zatrzymał konia i zeskoczył na ziemię, drugi zwiadowca i Malcon powtórzyli jego ruchy. Dorn cmoknął na wilczycę i zarzuciwszy wodze Hombetowi na szyję zbliżył się do czoła grupy.


Teren obniżał się tu wyraźnie, był tak samo jak płaskowyż porośnięty z rzadka drzewami, tyle że było tu więcej trawy, porastała niemal całe zbocza olbrzymiego stoku. Do uszu docierał monotonny, dość głośny szum. Przyglądając się zboczu Malcon zauważył bielejący za drzewami wodospad. Nie był wysoki, ale dosyć długi, rozdzielony mniej więcej w połowie pojedynczą skałą. Szeroka ława leniwie przewalała się przez kamienną, grzędę i opadała, dając początek płytkiej rzece.

– Można jechać na wprost? – zainteresował się Malcon.

– Tak. Po zboczu – zapytany Pia wskazał kierunek ręką. – Nie ma tam żadnych przeszkód. A te rozłożyste drzewa przy skale doskonale maskują wejście pod wodospad. Omal go nie przegapiłem.

– Owińcie kopyta koni – Malcon odwrócił się do Fineagona – Szybko!

Rozkaz został wykonany sprawnie i po chwili, po dokładnym obejrzeniu okolicy i nieba nad głową, Malcon wyprzedzany przez zwiadowcę, który odkrył kryjówkę, ruszył galopem w stronę wodospadu. Tuż przed drzewami, o których mówił Pia, zeskoczyli z koni i szybko wprowadzili je pod zwisającą skałę, nad którą przewalała się woda. Miejsca było sporo, zmieściłby się równie dobrze oddział trzykrotnie większy od ich grupy. Wodospad przepuszczał wystarczająco dużo światła, a jego szum okazał się niezbyt dokuczliwy i nie przeszkadzał specjalnie w rozmowach. Malcon zostawił Hombeta i z mieczem w ręku spenetrował całą przestrzeń pod skałą. Rychło znalazł głęboką niszę, która tak wgryzała się w skałę, że z powodzeniem można było rozpalić ognisko. Gdy wszyscy znaleźli się pod dachem ze skały i wody a Hok, który zatrzymał się tuż za zakrywającymi wejście drzewami i uważnie obserwował okolicę, wszedł w końcu i potrząsnął głową na znak, że nikt ich nie ściga, Malcon wyznaczył miejsca dla koni, pokazał niszę, w której mogli spać i wysłał dwóch Pia po gałęzie na ognisko, aby przygotować ciepły posiłek i podgrzać wodę na tensę. Czterem innym polecił narwać trawy dla koni.

Pashut chciał uzgodnić z Maleonem kolejność wart, ale nie zdążył. Król Laberi przysiadł pod skałą i drzemał, poruszając od czasu do czasu wargami.

– Dziwne – mruknął do siebie dowódca Pia – przecież dopiero wyspał się porządnie.

Kręcąc z niedowierzaniem głową przypatrywał się chwilę śpiącemu, aż wreszcie zrezygnowany okrył go derką i sam wyznaczył straże. Malcon nie poruszył się nawet. Zapadł w ciężki, głęboki sen, którego miał nie zapomnieć do końca życia.


Jakiś głuchy szum dokuczliwie wdzierał się w uszy. Malcon Dorn, niekoronowany dotychczas król Laberi, poruszył kilka razy głową i otworzył oczy. Czuł się rześko i świeżo, usiadł szybko i rozejrzał dokoła. Zobaczył, że rozsiodłane konie stoją pod ścianą, gdzie jaskinia była najszersza i spokojnie przeżuwają trawę, a ludzie bez pośpiechu krzątają się po kryjówce. Hok siedział na kamieniach tuż przy wejściu do wnęki pod wodospadem, a nieopodal, pod skórą, jaśniała twarz śpiącego spokojnie Pashuta. Ziga, leżąca dotychczas tuż przy Malconie, zerwała się i ziewnąwszy spojrzała mu w oczy, oczekując jakiegoś polecenia. Malcon złapał ją za sierść na karku i delikatnie potarmosił. Odrzucił derkę przykrywającą mu nogi, wstał, przeciągnął się i podszedł do Hoka.

– Idź odpoczywaj, ja stanę na warcie – powiedział kładąc mu dłoń na ramieniu.

Hok jakoś dziwnie popatrzył na Malcona, chwilę przyglądał mu się coraz bardziej marszcząc brwi, a potem powiedział:

– Ja już spałem. Jestem całkowicie wypoczęty. Wszyscy już wypoczęli.

Coś w brzmieniu jego głosu zastanowiło Malcona. Teraz on zmarszczył brwi, rozejrzał się jeszcze raz po schronieniu i wrócił spojrzeniem do twarzy Hoka.

– Jak długo spałem?

– Noc, dzień i jeszcze jedną noc.

Malcon szarpnął się i prawie krzyknął:

– Dlaczego nikt mnie nie obudził? Wszyscy mamy tu jednakowe obowiązki do wykonania i wcale nie chcę…

Hok szybko poderwał się i podniósł dłoń, Toulik wstał również. – Malconie, to nie był zwyczajny sen. Nic nie pamiętasz?

Malcon umilkł i zamknął usta. Chwilę milczał ze zmarszczonymi brwiami, wpatrując się w Hoka.

– Jak to: nie zwyczajny sen? Skąd wiesz?

– Chcieliśmy obudzić cię rano, ale byłeś jak kłoda. Prawie nie oddychałeś i wystraszyłeś nas, byłeś jednak ciepły, a Ziga zaczęła warczeć, gdy zbyt mocno zacząłem tobą potrząsać…. - Hok rozłożył ręce i wykonał dłońmi kilka kolistych ruchów. – Więc uznaliśmy, że ona coś wie i zostawiliśmy cię w spokoju. A potem… Czekaj. Znasz jakiś obcy język? Poza morkiem?

– Nie – potrząsnął głową Malcon. – Dlaczego pytasz?

– Bo gdzieś w południc zacząłeś przemawiać w nieznanym nam języku. Żaden z nas nie zrozumiał ani słowa. Wyglądało na to, że rozmawiasz z kimś – wyraźnie pytałeś o coś, potem milczałeś długą chwilę, mówiłeś coś, znowu milczałeś… Trwało to prawie całe popołudnie. A potem znowu się wystraszyliśmy: zacząłeś drżeć i jęczeć, ale ponieważ Ziga leżała spokojnie więc nie usiłowaliśmy cię obudzić, tylko narzuciliśmy na ciebie jeszcze kilka skór i czekaliśmy…

Malcon przestał słuchać Hoka, podniósł dłoń do czoła i potarł je mocno. Prawa dłoń wolno przesunęła się w kierunku pochwy z ułomkiem Gaeda i zacisnęła się na jego rękojeści. Nagle – jakby od tego dotknięcia – zachwiał się i zatoczył. Hok z Toulikiem podskoczyli przytrzymali go pod ramiona, ale Malcon prawie od razu potrząsnął głową i uwolnił się z ich objęć. Przypomniał sobie wszystko. Odwrócił się i nie patrząc na nikogo wrócił na posłanie odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami najpierw Hoka i Toulika, a potem wszystkich czuwających Pia. Dorn usiadł na skórach i położył głowę na opartych o kolana ramionach. Siedział tak nieruchomo aż do południa, kiedy Pashut przyniósł mu kubek ciepłej piry i duży, cienki płat suszonego mięsa. Trącił Malcona w ramię i gdy Dorn podniósł głowę, podsunął mu jedzenie, a sam przykucnął obok.

– Wiesz, że woda w wodospadzie jest najzupełniej normalna? – zapytał. – W chwili, kiedy wylewa się z tego cuchnącego bajora, traci cały smród. Piła ją Ziga, piły konie, a potem my. Ale nie możemy ugotować więcej ciepłej strawy – brakuje tu chrustu, a nie chcieliśmy, żeby dym wydostawał się przez wejście. Hok proponował, żeby je szczelnie zasłonić, wtedy dym musiałby mieszać się z wodą i nie byłoby śladu, ale nie bardzo wiem jak zasłonić tę dziurę – wskazał ręką do tyłu.

Pashut mówił szybko, był nienaturalnie ożywiony, unikał spojrzenia Malcona żującego mięso i wpatrującego się poważnie w wodza Pia. Umilkł nagle, bo Malcon uśmiechnął się słabo, a potem trącił go łokciem.

– Poczekaj, Pashut. Zjem i opowiem wszystko. Nie mam przed wami tajemnic, chyba mi ufasz?

– Nie mów tak. Ufamy wszyscy wszystkim nawzajem. Inaczej nie dotarlibyśmy aż tak daleko. Ale zrozum naszą niecierpliwość – siedzimy tu jak na wysepce pośród bagien i tylko ty wiesz, czy wytrzyma nasz ciężar… – Pia westchnął.

– Przepraszam was. Powinienem był od razu wszystko opowiedzieć, ale dopiero słowa Hoka przywróciły mi pamięć, a potem… Potem musiałem pomyśleć o kilku sprawach – położył dłoń na ramieniu Pashuta. – Po posiłku zbieramy się wszyscy, dobrze?

Pashut skinął kilka razy głową, ostrożnie położył rękę na karku wilczycy i przejechał dłonią po jej grzbiecie. Kiwał jeszcze raz głową i odszedł w kierunku wyjścia. Mijając Hoka powiedział coś cicho i zniknął w gąszczu na progu jaskini. Malcon nie spiesząc się dokończył posiłek i wypił resztę piry. Wstał i wypłukał kubek wychylając się w kierunku grubej ściany wody spływającej ze skalnego progu. Zobaczył, że Pashut wrócił i pokazał mu gestem, aby zebrał wszystkich, a sam podszedł do Hombeta i chwilę spędził głaszcząc pysk konia wyraźnie ucieszonego obecnością pana. Potem – widząc, że prócz wartowników wszyscy zebrali się i stoją półkolem czekając na niego – podszedł do nich i usiadł pierwszy.

– Posłuchajcie, stała się rzecz dziwna, moim zdaniem najdziwniejsza od wejścia do Yara – potarł dłońmi skrzyżowane kolana i popatrzył po kolei w oczy wszystkich siedzących w kole. – Nie wiem jak to się stało, ale we śnie rozmawiałem z kimś… Nie wiem co i kto to jest, nie mogłem tego zrozumieć, choć rozmawialiśmy w znanym mi języku. Usłyszałem najpierw jakiś wołający mnie głos, a potem poczułem, że jestem blisko kogoś przyjaznego, kogoś dobrego… Nie wiem… To było jak ognisko w mroźną jesienną noc, jak łyk grzanego wina po uciążliwej podróży… Pomyślałem, że umarłem i tylko mój duch… – Malcon przygryzł dolną wargę -… ale znów usłyszałem ten głos.

„- Nie umarłeś, Malconie. Nazywaj mnie Ogiana. Będzie Ci łatwiej rozmawiać ze mną.

– Kim jesteś?

– To nie tak łatwo wytłumaczyć, Malconie. Musielibyśmy wrócić do czasów chaosu, kiedy rodził się świat zamieszkiwany teraz przez was, ludzi…

– A ty? Kim jesteś?

– Ja… Kiedyś był to mój świat, ale musieliśmy odejść. Nikt nas nie wypędzał, ale tak być musiało. Odeszli wszyscy, rozpłynęli się w nicości bez końca i początku, bez dnia i nocy, bez cienia i blasku. I wtedy okazało się, że jeden z nas nie podporządkował się prawu. Zawładnął siłami, które nam służyły, a które miały wygasnąć po naszym odejściu i postanowił zapanować nad światem, kiedy nastaną tu ludzie. Nie mieliśmy już możliwości zapobiec jego zamiarom – wyobraź sobie dogasające ognisko, którego dorzucone drewno już nie rozpali. Można tylko zarzucić żar grubą warstwą mokrych gałęzi i czekać, czy za jakiś czas nie buchnie płomień. Tak było i z nami. Musieliśmy czekać. Nasz ogień nie zapłonął pełnym blaskiem. Ja zostałam, a moim zadaniem jest walczyć z siłą, którą wy nazywacie Magami. Ale nie mogę tego zrobić. Wygasam. Niknę. Mogłam tylko pomóc ci trochę… Będziesz musiał walczyć ty, będą musieli walczyć ludzie. O swój świat.

– Jak?

– Musicie pokonać tych, których nazywacie Magami. To wystarczy. I tak nie zrozumiesz, co wtedy się stanie, ale dzisiaj nie próbuj ogarniać tego wyobraźnią. Myśl tylko o tym, że trzeba zwyciężyć Magów. Wtedy ostatni, najgorszy z nas, odejdzie w nicość i zostawi was i wasz świat. Posłuchaj, Malconie. Nie mam już dużo czasu, wkrótce nie będę już mogła z tobą rozmawiać. Pomagałam ci dotychczas, ale wszystko, co się dotąd wydarzyło w krainie Yara, to głównie twoja zasługa, wszystkich ludzi. A teraz zostaniecie sami, nic na to nie poradzę, zresztą i tak niewiele mogę zrobić. Mogę ci tylko radzić – powinieneś stanąć do walki z Lippysem. Ten Mag jest częścią mocy, częścią istoty, która tu została. My go nazywaliśmy Doculot. Musisz walczyć z nim sam. Nie może ci pomóc nawet cała armia. Pokonałeś Mezara, osłabiłeś pozostałe dwie cząstki zła. Teraz walcz z Lippysem, przeciwstaw mu wszystko, co dobre w twoim świecie. Niczym innym go nie pokonasz i nie próbuj nawet.

– Nie możesz w ogóle nam pomóc? Nie poradzę sobie…

– Wchodząc do Yara podjąłeś wyzwanie, postawiłeś na szalę własne życie. I dotychczas bronisz go dobrze. Pomagałam ci, broniąc przed potworami Yara, zanim się do nich przyzwyczaiłeś. Teraz widzisz sam, że można z nimi walczyć, że są o wiele mniej groźne, niż wieści, które o nich krążą. Zresztą to tylko słudzy Doculota – głos wyraźnie przycichł.

– Ale jak walczyć z Magami?

– Masz Gaed. – To ostatnia rzecz jaka po nas została, lecz nie jest to broń, która sama pokona Doculota. Dodałam ci cząstkę innego człowieka, nie znasz go i on ciebie nie zna, żyje w innym czasie, ale to człowiek, najważniejsi jesteście wy, ludzie. Żegnaj, Malconie. W twoich rękach…”

Malcon odetchnął głęboko. Pochylił głowę i wydawało się, że wpatruje się w ślad podeszwy odbity w wilgotnym pyle zalegającym podłogę jaskini. Oszołomieni słuchacze wpatrywali się w siebie, pytając spojrzeniem innych czy słyszeli to samo. W ciszy głośno rozległo się stuknięcie kopyta któregoś z koni. Malcon podniósł głowę i znowu rozejrzał się po zebranych.

– Tyle pamiętam – powiedział. – Ale i tak wielu rzeczy nie rozumiem.

– A jeśli to podstęp? – Sachel rozejrzał się dokoła szukając poparcia u innych.

– Właśnie – dorzucił Hok. – Jeśli Lippysowi albo Zacamelowi tylko o to chodzi – byś sam stanął do walki z nimi?

– Chyba nie – powiedział Malcon. – Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale od tej istoty, kimkolwiek była, biło ciepło, przyjaźń. Nie wiem, czy Magowie są w stanie wzbudzić takie uczucia w człowieku.

– A może to tylko sen? – zapytał Fineagon. Malcon wzruszył ramionami. Wyprostował nogi i oparłszy się rękami o ziemię za plecami, odchylił do tyłu.

– Niczego nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że to nie tylko sen. Dotychczas każdy głos, który odzywał się w mojej głowie, podsuwał dobre myśli. Sądzę, że teraz też powinienem posłuchać tego, co nazwało się Ogianą. A zresztą: czy mamy inne wyjście? Co innego możemy uczynić?

– Malconie – Fineagon wychylił się w przód. – Myśleliśmy żeby osuszyć tę topiel – ruchem oczu i głowy wskazał kamienny nawis nad głową. – Możemy skruszyć ten skalny jęzor i wtedy odpływ wody będzie większy niż przypływ i bajoro wyschnie. Chyba wtedy zalegające w nim stwory zdechną, albo przynajmniej osłabną, będziemy mogli dostać się do domu Lippysa i stanąć z nim do walki.

– Poczekaj! – Malcon wyprostował się. – Jak skruszycie tę skałę?

Pashut skinął ręką i dwaj najbliżej niego siedzący Pia zerwali się i pobiegli do złożonych niedaleko koni juków. Po chwili wrócili z trzema woreczkami. Do niewielkiej miseczki wsypali z każdego woreczka szczyptę jakiegoś proszku i wymieszali dokładnie. Pashut wziął od nich miseczkę, skinął na Malcona i podszedł do ściany położonej naprzeciw szumiącej strugi. Nasypał trochę proszku na mały występ. Jeden z Pia wyjął z ogniska małą gałązkę z żarzącym się końcem i podał swojemu wodzowi. Pashut przytknął ogienek do szczypty proszku na skale i zagarniając Malcona, odstąpił kilkanaście kroków.

Rozległ się cichy syk narastający na sile, a potem od skały sypnęło iskrami. Syk przerodził się w słaby szum zagłuszony niemal przez hałasujący wodospad, iskry zniknęły, ale od rozpalonej przed chwilą szczypty tajemniczego proszku oddzieliła się nagle struga rozżarzonej gęstej cieczy i spłynęła cienkim strumykiem jakieś dwie stopy niżej. Teraz syk stał się nieco głośniejszy, a skała wyraźnie topniała w miejscu, gdzie płonęła ognista strużka. Pashut popatrzył na zdziwionego Malcona i podszedł bliżej skały, sięgnął do naczynia z kolejną szczyptą ognistego proszku sypnął półkolem po skale. Po chwili całe półkole trysnęło iskrami i zapłonęło żarem.

– W skałach znajdujemy czasem duże kule, z których robimy te proszki. Oddzielnie każdy z nich jest niepalny, a połączone razem… – Pashut wskazał kciukiem palącą się skałę -… w ten sposób często wycinamy swoje korytarze albo komory. Wzięliśmy z sobą tyle proszku, że możemy ściąć tę skałę i jeszcze sporo nam zostanie.

– Hm… – Malcon nie odrywał spojrzenia od stopionej skały. – Widzisz… wydaje mi się, że Lippys dobrze wie o nas. Wie, że tu siedzimy i wcale nie liczy specjalnie na potwory zamieszkujące jego jezioro. Zbiera siły do decydującej walki, wszystko inne ma niewielkie znaczenie. Ale… – podniósł dłoń, by Pashut pozwolił mu dokończyć -… możemy go zadręczyć, zmęczyć ciągłą walką i może wtedy będzie słabszy. Przecież Ogiana wcale nie powiedziała, że Magowie czy ten Doculot jest niepokonany, prawda? Chodźcie, mam pomysł – odszedł od skały i wrócił na swoje miejsce.

Reszta oddziału rozsiadła się w ciszy kręgiem. Osiemnaście par oczu wpiło się w Malcona. Ziga podeszła do pana, stanęła obok niego. Jednostajnie szumiała woda. Syczała rozpalona skała.

Загрузка...