2.

Hombet, zatrzymany ściągniętymi łagodnie cuglami, przystanął. Malcon dokładnie przyjrzał się okolicy. Przed południem, piętnastego dnia podróży, wjechał pomiędzy wzgórza, a teraz już nawet nie widział równiny. Horyzont szybciej od najszybszego konia podbiegł i otoczył go ciasnym, nierównym kołem. Ziga nie czuła się tu dobrze, Hombet również wietrzył cały czas, kilkakrotnie odmówił pójścia w stronę, którą wybrał jeździec. Malcon nie nalegał, zdając się na instynkt zwierząt. Jechali cały czas dolinami wzgórz, teraz król Laberii postanowił wjechać na szczyt któregoś z pagórków i sprawdzić jak daleko są góry. Tam miało być wejście do Yara.

Ściągnął wodze i skierował Hombeta na grzbiet najbliższego wzgórza. Koń przestąpił kilka razy z nogi na nogę, ale gdy Malcon dotknął jego boków piętami parsknął krótko i posłusznie zaczął wdrapywać się po porośniętym rzadką trawą zboczu. Ziga kroczyła obok lewego boku wierzchowca i węszyła. Malcon zauważył, że sierść na karku ma zjeżoną, a oczy błyszczą jej jak dwie oszlifowane bryłki direum.

Niecierpliwie uniósł się w strzemionach i zamarł. Hornbet przystanął, a Ziga szczeknęła krótko. Cała trójka znieruchomiała, choć tylko wyprostowany na całą wysokość człowiek widział potężną, niemal czarną ścianę gór wyrosłą nagle tuż, wydawałoby się, obok. Malcon Dorn wpatrywał się w góry, które w żaden sposób nie mogły być tak blisko i z pewnością nie były, ale wyglądały niesamowicie, jak w koszmarnym śnie, jakby swym ogromem i czernią chciały odstraszyć każdego, kto chciałby pomiędzy nie wkroczyć. Malcon potrząsnął głową i położył dłoń na szyi Hombeta.

– Niedługo tam będziemy. Jeszcze dzisiaj.

Zawrócił i zjechał po zboczu w dół. Nie powiedział tego głośno, ale nie chciał spędzać nocy wśród wzgórz, gdzie niebezpieczeństwo mogło wyłonić się z kilku wąwozów, a poza tym chciał jak najszybciej odnaleźć Tao-Ruge, bramę do Yara. Zawrócił Hombeta w prawo i trącił piętami, koń niechętnie przyspieszył. Ziga sama wysunęła się przed Hombeta i biegła pierwsza, co jakiś czas znikając Malconowi z oczu za kolejnym wzgórzem, zawsze jednak gdy mijał garb pagórka widział ją. Jeździec puścił wodze i prawą ręką sięgnął za pas, pod bluzę, gdzie owinięty pasem skóry spoczywał Gaed, upewnił się, że rękojeść miecza znajduje się na swoim miejscu i sprawdził resztę broni. Przesunął łuk bliżej lewej ręki, poprawił kołczan ze strzałami. Odetchnął głośno, aż Hambet zastrzygł uszami.

Późnym popołudniem Ziga zniknęła za kolejnym garbem i nagle pojawiła się z powrotem. Malcon chwycił rękojeść miecza w dłoń i ściągnął cugle. Hombet zwolnił i poszedł stępa. Za wzgórzem zaczynała się niespodziewanie gładka przestrzeń ograniczona przez góry. Wyrastały z sinej ziemi, pustej, pozbawionej choćby listka czy źdźbła trawy, i, wydawało się, wisiały nad Malconem. Jeszcze przed chwilą przesłaniało je niewysokie wzgórze. Zdumiony król pomyślał, że i on, i Góry Bez Nazwy pędzili sobie na spotkanie, a teraz zamarli zaskoczeni.

Panowała tu zupełna cisza. I bezruch. Powietrze było kleiste i tłuste, jak w rzeźni, ale nie było w nim żadnego zapachu, martwe choć można było nim oddychać. Malcon poczuł, że jeśli będzie dłużej stać i wpatrywać się w góry zawróci i popędzi z powrotem, a tuż za nim pędzić będzie szaleństwo. Pochylił się i poklepał wilgotną szyję konia.

– No! – pogonił Hombeta ściskając jego boki łydkami.

Wierzchowiec drgnął i przestąpił z nogi na nogę. Potem cofnął się, ale Malcon zdecydowanie szarpnął wodze i wbił pięty w boki konia.

– Tyle czasu cię uczyłem, tyle serca tobie oddałem, a wszystko po to, żebyś stchórzył przy pierwszej okazji?! – zawołał, a jego głos zabrzmiał głucho, jakby był zamknięty w ciasnej, drewnianej skrzyni.

Hombet parsknął i ruszył do przodu. Malcon nie popędzał go, jechali wolno, Ziga trzymała się boku pana, odgradzając go od gór, węszyła cały czas i nasłuchiwała. Zwierzęta prawie nie rozglądały się, jakby straciły zaufanie do swych oczu. Widocznie instynkt podpowiadał im, że zbliżają się miejsca, gdzie wzrok można oszukać, gdzie fałsz udaje prawdę. Malcon rozejrzał się kilkakrotnie, ale nie zauważył żadnego, najmniejszego ruchu w zasięgu wzroku. Odniósł przy tym wrażenie, że góry zbliżają się wolniej, gdy na nie patrzy, jeśli zaś odwraca od nich wzrok, pędzą szybko w jego stronę. W ten sposób wjechał niepostrzeżenie w ich mroczny cień. Słońce wpadło w jakiś olbrzymi worek jego promienie przestały docierać do Malcona. Odwrócił się i zobaczył, że cała równina, którą przed chwilą przemierzał, pociemniała i wydłużyła się dziwnie. Najbliższe wzgórze znajdowało się teraz jakieś pół dnia drogi stąd. Wydawało mu się, że pochwyciwszy go, Góry Bez Nazwy ożyły i zaczęły uciekać wraz z nim w niewiadomym kierunku. Nie przeszkodziło mu to poruszać się w normalny sposób. Skierował Hombeta w lewo, szukając w ciemnej skale bramy do Yara. Nie widząc słońca, nie mógł określić jak długo trwała ta jazda. Zauważył, że czas i przestrzeń mierzyć tu trzeba inaczej niż w normalnych górach.

Nagle Ziga zatrzymała się i skoczyła w tył, Hombet zatrzymał się sam, a Malcon chwycił miecz i wyszarpnął go z pochwy. Odwrócił się, obrzucając szybkim spojrzeniem przestrzeń za sobą. Nic się tam nie poruszyło, tylko wilczyca zniknęła. Malcon szarpnął wodze i zawrócił konia, ale w tej samej chwili Ziga wyskoczyła z litej ściany, którą przed chwilą mijali. Malcon podjechał bliżej, zobaczył szary, wąski otwór w ścianie, korytarz o wiele jaśniejszy od góry. Teraz nie sposób było go przeoczyć, a przecież Ziga i Hombet niczego nie zauważyli i nie wyczuli. Malcon dałby głowę, że otworu przed chwilą nie było. Z korytarza wiał ciąg ciepłego powietrza, ale nie było to zwykłe miłe ciepło, raczej zgniłe, stęchłe tchnienie parującego błocka. Malcon zeskoczył z konia chcąc podejść bliżej, lecz otwór zamykał się przed nim bezszelestnie. Najpierw poczuł zimne mrowienie na plecach, a potem narastającą wściekłość. Szarpnął wodze i pociągnął Hombeta za sobą. Koń nie opierał się, a natomiast Ziga przyglądała się nieruchomo swemu panu. Dopiero gdy był o dwa kroki od tajemniczej czeluści skoczyła pierwsza i zatrzymała się, czekając na niego. Malcon rozglądał się i nasłuchiwał, ale nic nie przeszkadzało wejściu do korytarza. Ledwie jednak ogon Hombeta minął wejście, ściany westchnęły i zrosły się ze sobą, nie pozostawiając najmniejszej szczeliny. Malcon chwycił mocniej rękojeść miecza i ruszył do przodu. Korytarz był jasny, choć nie było widać w nim ani świec, ani pochodni, ani wylotu. Zaraz za pierwszym zakrętem rozszerzył się, ale pojawiły się w nim cienkie, poskręcane u góry słupy, sięgające stropu. Były rozstawione tak gęsto, tak wiły się i pochylały że nikt nie mógłby jechać po korytarzu konno. Malcon zaczął się obawiać, że Hombet utknie gdzieś w tym kamiennym lesie, ale koń wciąż szedł ocierając się tylko bokami. Słupy były kamienne, w każdym razie twarde – gdy Malcon uderzył w jeden z nich trzonem miecza, słup rozdzwonił się głośno. Później, gdy weszli w gęstwinę filarów, dzwoniły już pod każdym dotknięciem, nawet muśnięcie futra wilczycy wydobywało z nich głos donośny, choć jednocześnie stłumiony i głuchy. Malcon przygryzł wargę i potrząsnął mieczem. Spojrzał na Zigę, szła czujna, ale wcale nie przejęta hałasem, Hombet również zachowywał się spokojnie. Malcon zmarszczył brwi i cicho syknął. Ziga natychmiast przystanęła i odwróciła się do swego pana. Szeroki uśmiech rozlał się po twarzy króla, zrozumiał, że zwierzęta nie słyszą tego dzwonienia, że przeznaczone jest dla ucha ludzkiego. Widocznie tylko ludzie tu wchodzili i tylko ich Yara starała się wystraszyć już na progu.

Przeszli tak około stu kroków i nagle w korytarz wtargnęła jasność. Malcon zobaczył, że Ziga wchodzi w plamę światła i znika w niej, przyspieszył, choć czuł, że znowu tylko on jest oślepiony. Zmrużył oczy, bo światło kłuło i piekło. Przystanął i zawołał Zigę. Nie widział jak wróciła, poczuł tylko jej nos trącający go w kolano. Pochylił się i szepnął:

– Prowadź, bo twój pan nic nie widzi – lekko pchnął wilczycę.

Poszła wolno, ocierając się o łydkę Malcona. Zamknął oczy, spokojny, że Ziga wyprowadzi go i ostrzeże w razie potrzeby. Liczył kroki, nasłuchiwał i wodził dookoła mieczem. Słupy zniknęły i korytarz zrobił się szerszy albo w ogóle skończył się – w twarz wionęło inne powietrze. Spróbował otworzyć oczy, ale przeraźliwa jasność uderzyła w źrenice. Ziga przystanęła, Malcon zatoczył łuk mieczem, lecz broń przecięła tylko powietrze. Młodzieniec spróbował pójść do przodu i od razu zatrzymało go ciche warknięcie wilczycy, zatrzymał się posłusznie i spróbował jeszcze raz otworzyć oczy. Jasność oślepiała, ale nie uderzała już tak boleśnie. Malcon odczekał chwilę i lekko uniósł powieki. Mógł patrzeć, choć niewiele widział. Westchnął i zamknął oczy. Ziga stała spokojnie, koń zamarł w bezruchu, było cicho i pusto. Król otworzył oczy i choć czuł się jak wędrowiec na pustyni, oślepiany blaskiem słońca, zaczął rozróżniać szczegóły miejsca, w którym się znalazł.

Przed nim rozciągała się płaska łąka porośnięta jakimiś szarymi roślinami. Ziga zatrzymała się tuż przed dywanem z tych roślin i dlatego Malcon przyjrzał się im uważnie. Były nikłe, niskie i wiotkie, sięgały mu nieco powyżej kostek, na szczycie miały całkowicie czarne kwiaty. Ich płatki zwinięte były w cienkie rurki, których wyloty sterczały we wszystkie strony. Malcon przestąpił z nogi na nogę i prawie równocześnie czarne kwiaty poruszyły się i zaczęły odwracać w jego stronę, cała łąka zaszeleściła i skierowała wyloty rurek w wędrowców. Ziga podniosła pysk i nerwowo wciągnęła kilka razy powietrze, z jej gardła wydarł się niski jęk. Malcon poczuł, że trzeba jak najszybciej uciekać z tego miejsca, nie wiedział dlaczego, ale był przekonany o grożącym im niebezpieczeństwie. Zrobił krok w bok, aby posuwać się brzegiem szarej złowrogiej łąki i zatrzymał się zdziwiony oporem Hombeta. Odwrócił się do konia i poczuł jak sztywnieją mu wszystkie mięśnie. Hombeta nie było, zamiast niego uwiązany był do wodzy olbrzymi kłąb sinej pleśni, który na jego oczach rozwinął się w długiego, porośniętego parszywymi kłakami węża. Malcon puścił wodze i podniósł miecz, wąż szarpnął się i przemieścił w kierunku młodzieńca. Czując jak wracają mu siły i odwaga Malcon krzyknął głośno i uniósł miecz. W tej samej chwili coś szarego przebiegło obok Malcona i wbiło się w węża. Ziga uderzyła gdzieś w okolice ogona i w tej samej chwili wąż zwinął się i zniknął. Na jego miejscu stał Hombet, a Ziga siedziała prawie pod jego brzuchem. Malcon odetchnął i opuścił miecz, wtedy wilczyca wstała i odeszła od konia; musiała pojąć, że jej pan, oszukany czarami, chce ciąć konia i postarała się zapobiec temu. A teraz przeszła obok Malcona i poszła dalej wciąż patrząc na wycelowane w nich czarne kwiaty. Król podniósł wodze i podążył za Zigą.

Po pewnym czasie Malcon przekonał się, że wystarczy zboczyć nieco w lewo, by wszystko dookoła wypełniała przeraźliwa jasność, a jeśli na chwilę zwolnili krok, kwiaty na łące odwracały się w ich stronę. Szedł więc szybko, dokładnie po śladach wilczycy, która jakimś niepojętym sposobem wyczuwała wąską ścieżkę prowadzącą między jasnością i łąką. Hombet również trzymał się dróżki, która czasem odsuwała się od szarych roślin, czasem prowadziła tuż-tuż obok pierwszych liści, a wtedy rośliny błyskawicznie kierowały na nich swe kwiaty. Na razie nie odczuwali żadnych skutków wędrówki obok łąki, ale Malcon nauczył się już, że musi ufać instynktowi zwierząt i spiesząc się biegł prawie za Zigą. Przebyli tak spory kawałek drogi, gdy nagle łąka skończyła się, jak ucięta olbrzymim mieczem. Grunt obniżył się tu nieznacznie i teraz ścieżka wyczuwana przez zwierzęta prowadziła tuż obok płytkiej wody. Ziga przystanęła i wietrzyła chwilę. Malcon szybko wydobył z sakwy bukłak i wypił kilka łyków, a potem rozejrzał się. Szli wciąż wzdłuż skał, które widoczne były o kilka kroków z lewej strony, ale Malcon wiedział już, że wystarczy zrobić krok w ich kierunku, a otoczy go jasność nie do przebycia. Po prawej ręce miał płyciznę i nie dostrzegał w niej nic niebezpiecznego, natomiast za nią, gdzieś o godzinę marszu, widniała plama jakiegoś lasku. Malcon przykucnął i przyjrzał się dokładnie wodzie, była przezroczysta jak zwykła woda, nie cuchnęła i nie mogło być w niej żadnych niebezpiecznych zwierząt, była na to zbyt płytka. Ostrożnie zanurzył czubek palca w wodzie. Nic się nie stało. Obejrzał się na wilczycę, siedziała i patrzyła na niego spokojnie. Malcon wstał.

– Pojedziemy do tego lasku. Tam odpoczniemy. Podszedł do konia i wskoczył na siodło. Skierował wierzchowca do wody. Hombet wszedł kilka kroków. Malcon odwrócił się i zobaczył, że Ziga wstała, ale nie idzie za nim.

– Ziga! Chodź – zawołał Malcon.

Wilczyca drgnęła, jakby chciała pobiec, ale nie ruszyła się z miejsca. Malcon patrzył na nią, potem zawrócił konia i wyjechał na brzeg. Patrzył w oczy Zigi i usiłował zrozumieć jej spojrzenie. Potem machnął ręką i powiedział:

– Dobrze. Prowadź.

Ziga poderwała się i pobiegła naprzód wciąż wzdłuż płycizny. Hombet ruszył za nią. Wilczyca stale przyspieszała, po chwili pędzili galopem, a gdy Malcon – sam nie wiedząc dlaczego – odwrócił się, zobaczył, że woda w miejscu, z którego przed chwilą wyjechał, pieni się i faluje, choć przecież wcześniej niczego pod powierzchnią nie dostrzegł. Pokiwał głową zdumiony przenikliwością wilczycy i uniósł się w strzemionach, by zobaczyć drogę przed sobą.

Ziga najwyraźniej podążała w kierunku ciemnej krechy biegnącej przez wodę gdzieś na północy, zwolniła nieco i po chwili dojechali do wąskiej grobli z gliny, mimo bliskości wody spękanej i spieczonej. Ziga przystanęła zasłaniając sobą wejście na groblę, a gdy upewniła się, że Malcon obserwuje ją, postąpiła kilka kroków i przystanęła. Prawie natychmiast woda po obu stronach grobli drgnęła i pojawiły się drobne fale. Na powierzchnię wypłynęły cienkie nici jakichś roślin czy też wici nieznanych Malconowi zwierząt, zafalowały i poczęły wypełzać na groblę. Wysuwały się coraz szybciej i zaczęły zbliżać się go Zigi, choć ich końce wciąż zanurzone były w wodzie. Gdy najbliższe wici już prawie jej dotykały, dwoma skokami wróciła na brzeg. Cienkie sznurki zamarły, a potem bardzo szybko wycofały się do wody. Po chwili falowanie wody ustało i wszystko wyglądało jak przed chwilą. Malcon cmoknął kilka razy i zeskoczył z Hombeta.

Chcesz mi coś powiedzieć, prawda? – przykucnął przy wilczycy i położył rękę na jej łbie. – Chciałaś mi pokazać, że droga jest do przebycia, ale muszę coś wymyślić – odwrócił się i nie zdejmując ręki ze łba Zigi przyjrzał się jeszcze raz wodzie i grobli. Wstał wolno i rozglądnął się dokoła. Zrobił dwa kroki i podniósł niewielki kamień. Rzucił go na groblę. Nic się nie stało, woda trwała nieruchomo, jedynym dźwiękiem było uderzenie kamyka o klepisko grobli. Malcon myślał jeszcze chwilę. Potem podszedł do Hambeta i przeszukał sakwy. Wyjął z nich dużą niedźwiedzią skórę i odciął z niej cztery kawałki. Obwiązał kawałkami skóry nogi wierzchowca aż do kolan, mocując je cienkim rzemykiem. Potem wskoczył na siodło i przesunął się w nim do tyłu.

– Skacz! – rozkazał wilczycy, przesuwając się nieco do tyłu.

Ziga przysiadła i wyskoczyła, bezbłędnie lądując na siodle przed jeźdźcem.

– Teraz ty musisz nam pomóc, Hombecie – powiedział Malcon i skierował konia na groblę.

Jechali stępa, ale gdy po chwili Malcon obejrzał się, zobaczył, że wici, wypełzające najpierw wolno na ubitą glinę, teraz robią to coraz szybciej i jakby doganiały Hombeta. Co gorsza, drobne fale pojawiały się tuż za nim. Nie było wątpliwości, że wici w jakiś sposób przekazują sobie wiadomość o zdobyczy na grobli i mogą w końcu zacząć wypełzać na nią jeszcze przed nadejściem konia. Odwrotu już nie było, cała droga za nimi kipiała od drżących wici i nie widać było końca grobli. Malcon poklepał Hombeta po szyi. Cmoknął.

– Chyba musimy przyspieszyć. Kłus!

Hombet posłusznie przeszedł w kłus, a potem samorzutnie w galop. Choć wcale jeszcze nie zmęczony koń posuwał się szybko, wici wcale nie zostawały z tyłu, wciąż ledwie kilka kroków za nimi na grobli wiły się ich cienkie końce, fale powstawały już na wysokości przednich nóg Hombeta. W chwilę później Malcon zorientował się, że sytuacja nie zmieniła się na lepsze. Pierwsze drobne fale pojawiały się przed przednimi kopytami konia, a tuż za tylnymi nogami Hombeta w powietrzu wiły się cienkie nici usiłujące go pochwycić. Malcon popatrzył w przód i ku swej radości zobaczył na horyzoncie jakieś ciemniejsze wybrzuszenie, pagórek czy kępę drzew, uderzył Hombeta piętami zmuszając do największego wysiłku i wyjął miecz z pochwy.

Odchylił się do tyłu i ciął wici, które prawie już sięgały nóg konia. Powtórzył to kilkakrotnie i wydało mu się, że następne nitki, te, które powinny były łapać Hombeta, jakby zawahały się, zwolniły swój ruch. W każdym razie, dopiero gdy kopyta mijały jakieś miejsce na grobli wychylały się z wody i rzucały na klepisko, jakby chciały zlizać ślad konia i chociaż tym się nasycić. Jeździec wychylił się z drugiej strony i tak samo ciął kilkakroć po włoskowatych wrogach. Teraz nie miał już wątpliwości, że wici przekazywały sobie w jakiś sposób wiadomość o zdobyczy na grobli i o tym, że ta zdobycz nie chce potulnie dać siej oplatać i wciągnąć w wodę. Punkt, ku któremu pędzili zbliżył się na tyle, że Malcon widział już teraz skraj lasu z wąskim półwyspem zieleni, w który wpadała grobla. Zresztą na ubitej glinie pojawiały się teraz pod kopytami Hombeta marne kępki trawy. Pożółkłej i suchej wprawdzie, ale wcześniej w ogóle jej nie było. Koń zwolnił nieco, a Malcon go nie popędzał – wici nie wypełzały na glinę, wracały do wody. Ziga chwilę przyglądała się drzewom, a potem uniosła się nieco na łapach i w pewnej chwili zeskoczyła na szerszą teraz groblę. Od razu wyprzedziła swego pana i pierwsza wpadła pomiędzy rzadkie drzewa przy drodze. Malcon postanowił zaufać wilczycy i ściągnął cugle konia. W szpaler drzew wjechali stępa. Droga skręcała lekko, tak że jeździec widział tylko niewielki odcinek przed sobą, zatrzymał konia i zaczął nasłuchiwać. Najmniejszy podmuch wiatru nie kołysał gałęzi, nie budził szmeru cienkich liści. I dlatego Malcon złowił nagle dźwięk, który nie wiadomo dlaczego zimną fala spłynął mu po plecach. Był to jakiś szelest, syk, cichy, ale przenikliwy. Dźwięk był powtarzany wielokrotnie, to wzmagał się, to cichł. Młodzieniec odetchnął głęboko i już miał trącić konia piętami, gdy nagle usłyszał w głowie jakąś cudowną myśl, przypomniał sobie wino Jogasa i ucieszył się.

„Gdzieś za wrotami Tao-Ruge znajdziesz Aleję Szeptu. Nie wiem dokładnie co to znaczy, wiem tylko, że tam nie grożą ci Magowie. Spotkać możesz dzikich wojowników podległych Magom. Są bardzo waleczni i za nic mają śmierć, są nieprzekupni i wierni swym panom, którzy spętali ich duszę. Schodź im z drogi, tym bardziej, że zawsze jest ich co najmniej kilku, nie spotkasz ich nigdy pojedynczo. Magowie każą im przebywać zawsze w grupie, wtedy pilnują się nawzajem. Nic więcej o tym nie wiem. Powodzenia, Malconie”.

Słyszał głos Jogasa wyraźnie, jakby strażnik skarbca stał tuż obok, niemal widział pomarszczoną twarz starego, jasne oczy otoczone gęstą plątaniną zmarszczek. Drgnął, gdy poczuł na twarzy muśnięcie palców Jogasa, ale był to tylko mały listek, który oderwał się z gałęzi najbliższego drzewa i opadając otarł się o jego policzek.

Malcon rozejrzał się w poszukiwaniu Zigi, a ponieważ nigdzie jej nie zobaczył, postanowił najpierw zdjąć z nóg konia swoiste pończochy, a potem, gotów na spotkanie wroga, pojechać dalej. Zeskoczył z Hombeta, przeciął nożem paski podtrzymujące płaty skóry na nogach i wepchnął je do worka. Potem dosiadł konia i ruszył do przodu. Po kilku krokach usłyszał dobiegające zza zakrętu wysokie wycie wilczycy i uderzył konia piętami.

– Naprzód, Hombecie!

Wyszarpnął miecz i podniósł go w górę gotów odpowiednio przywitać nieznanego wroga. Galopem wpadł w zakręt i ściągnął cugle, tak że zaskoczony koń przysiadł na zadzie. Przed nim była Aleja Szeptu.

Drzewa były tu dużo rzadsze, rosły parami – wyglądały jak specjalnie posadzone albo wycięte w ten sposób, by zawsze naprzeciw jednego drzewa rosło inne. Do każdego z drzew przywiązane było ciało, było ich chyba pięćdziesiąt. Z tej odległości Malcon widział, że niektóre wisiały nogami do góry, inne za jedną kończynę z pozostałymi mocno skrępowanymi, jeszcze inni nieszczęśnicy zostali po prostu powieszeni. Stąd właśnie dochodził ów cichy szept. Malcon zrozumiał, że ktoś żyje jeszcze, ruszył wolno z mieczem w dłoni. Przyglądał się mijanym ofiarom, ale tu, na początku Alei Szeptu były to już tylko wyschnięte truchła, worki ze skóry wypchane kośćmi, niektórzy wisieli tu już tak długo, że skóra nie wytrzymywała i pękała. Z jednego z takich trucheł wypadł cały szkielet, a czaszka leżąc u podnóża drzewa szczerzyła zęby w stronę Malcona. Skóra ofiary wyschnięta jak pergamin, lekka i wiotka, kołysała się z lekka, choć nie czuło się najmniejszego powiewu powietrza. Musiał tu być ktoś żywy, skoro słychać było szept. Wkrótce, po kilku krokach, Malcon zobaczył tych, którzy jeszcze nie umarli. Kilka kolejnych ofiar miało usta zasłonięte ciasną opaską skórzaną, wydobywał się spod nich świst, gdy skazańcy przez małe szczeliny w opasce wciągali powietrze do płuc. Wszystkim ktoś okrutnie okaleczył głowy. Jedni pozbawieni byli uszu, odciętych razem z bokami czaszki, innym małżowiny pozostawiono, ścinając dla odmiany czubek głowy.

Hombet tańczył na wąskiej drodze usiłując iść jak najdalej od rozkładających się ciał. Malcon popuścił wodze i koń przyspieszył, po kilkunastu krokach byli przy wilczycy, która stała w poprzek drogi przy ostatniej ofierze rozciągniętej nad drogą. Mężczyzna wisiał twarzą do góry, ręce miał związane i przywiązane do drzewa po lewej stronie alei, a nogi do drzewa po prawej. Nie był okaleczony jak spotkani wcześniej nieszczęśnicy, ale nie dawał znaku życia i Malcon chciał ruszyć dalej, gdy Ziga warknęła cicho. Zdziwiony młodzieniec spojrzał w górę na wiszące bezwładnie ciało. Poprawił się w siodle, wyjął miecz starając się narobić przy tym jak najwięcej hałasu i powiedział:

– Ten tu wygląda całkiem świeżo, prawda Ziga? Zaoszczędzę zapasów, zjesz jego nogę, choć to może wstrętne… – stęknął jakby zamierzał się do ciosu.

Bezwładne dotąd ciało szarpnęło się i wygięło w łuk nad drogą. Ofiara usiłowała unieść się poza zasięg miecza. Malcon uniósł się w strzemionach i przeciął sznur od strony nóg. Ciało mężczyzny poszybowało i uderzyło w twardy grunt drogi. Malcon zeskoczył z konia i podszedł do nieznajomego. Zdążył już się obrócić i patrzył mu w oczy. Wydawał się być rówieśnikiem Malcona. Starał się stanąć na nogach, ale obrzmiałe, zsiniałe stopy odmawiały mu posłuszeństwa. Usta krępowała skórzana ciasna opaska, przez którą usiłował wciągnąć powietrze. Malcon przeciął sznur łączący ręce z drzewem, a potem więzy na przegubach i pokazał gestem, by mężczyzna się odwrócił, przeciął opaskę i usłyszał charkot, gdy uwolniony człowiek pełną piersią zaczerpnął powietrza. Malcon badawczo przyglądał się uratowanemu – był ubrany w spodnie i kaftan z cienkiej, miękkiej skóry, stopy były bose. Czarne włosy bardzo krótko przystrzyżone. Jasnobrązowe oczy pod ciemnymi brwiami patrzyły bez cienia strachu.


Stał chwilę oparty o drzewo, ale zaraz zwalił się bezwładnie na lewy bok. Malcon przeciął jeszcze więzy na nogach i wrócił do Hombeta. Z worka wyjął bukłak i podszedł do leżącego, pochylił się i wlał mu do ust trochę wina. Zobaczył wdzięczność w oczach tamtego i uśmiechnął się. Chwilę trwali nieruchomo, potem niedawna ofiara usiadła i zaczęła uderzać bezwładnymi dłońmi w opuchnięte stopy, trwało to chwilę, nieznajomemu udało się zgiąć trochę palce, masował zawzięcie dłonie i stopy, choć musiało mu to sprawiać wielki ból.

Milczał jednak aż w końcu wstał i krzywiąc się niemiłosiernie wystękał:

– Kimkolwiek jesteś, panie, masz od tej chwili najwierniejszego sługę jakiego zna świat. Dowiodę, że dobrze zrobiłeś uwalniając mnie.

– Kim jesteś? – zapytał Malcon. – I co tu robisz? Przecież nie zbłądziłeś?

– Zwą mnie Hok. A tu jestem… – zawahał się lekko, spojrzał na Malcon. – Wybacz panie, przed chwilą ślubowałem ci wierność i prawie od razu chciałem cię okłamać. Powiem prawdę – przybyłem tu, by walczyć z Magami!

Stał bez ruchu i czekał na reakcję Malcona. Król odwrócił się i podszedł do swych zwierząt. Zastanawiał się jak postąpić: uwierzyć, że los zesłał mu sojusznika czy zachować ostrożność. Oparł się o siodło i spojrzał na Zigę, wilczyca zrozumiała jego spojrzenie, bo wstała i podeszła do Hoka. Obwąchała go i wróciła do pana. Malcon przygryzł dolną wargę, myślał chwilę.

– Opowiedz skąd się tu wziąłeś i dlaczego chcesz walczyć z Magami – powiedział.

– Opowiem wszystko, ale stąd musimy jak najszybciej uciekać. Mogą nadjechać Tiurugowie – powiedział Hok.

– Kto? – zmarszczył brwi Malcon.

– Tiurugowie. To jedyne plemię, które służy Magom. Są okrutni i ślepo wierni czarownikom. Jeden z ich oddziałów mnie złapał i powiesił dla uciechy. Mogą tu być lada chwila.

– Dobrze. Możesz iść? – zapytał Malcon.

Hok zrobił kilka kroków, skrzywił się i skinął głową.

– Mogę. Zaraz wrócą mi siły i wtedy pobiegnę. Musimy zniknąć w lesie.

– No to w drogę! – Malcon wskoczył na siodło i ruszył stępa za Hokiem, który zdążył już zrobić kilkanaście niezbyt pewnych kroków.

Ziga wyprzedziła ich i pobiegła przodem, za nią kroczył Hok z każdą chwilą coraz mniej kulejąc, spróbował podbiec, ale zrezygnował i szedł chwilę potem odwrócił się i błysnął białymi zębami.

– Jeszcze chwila. Nie będę ciężarem.

Malcon skinął głową. Hok podskoczył lekko raz i drugi i przyspieszył przechodząc w bieg. Hombet parsknął i czując pięty pana na bokach przeszedł w kłus. Za nimi została przerażająca Aleja Szeptu, wjechali w ciemny las, w którym dziwnie zamarły wszystkie dźwięki: stukot kopyt Hombeta, klaskanie bosych stóp Hoka, oddech konia. Hok odzyskał już chyba siły, bo sunął do przodu z szybkością kłusaka. Młody król kilka razy chciał zatrzymać nowego sługę i wypytać go dokładnie, ale ten biegł nie odwracając się i Malcon uznał, że na razie Hok, który zetknął się już z Tiurugami, lepiej poprowadzi.

– Musimy wejść w las i poszukać jakiejś polany. Niedługo zajdzie słońce, a tu zawsze trzeba mieć trochę wolnego miejsca do obrony. To podły las – Hok zwolnił i zatrzymał się, Malcon zeskoczył z Hombeta. Ziga przysiadła i dyszała z językiem między kłami.

Dość długo przedzierali się pojedynczo przez gęste zarośla – gdzieś z przodu niewidoczna, bezgłośna Ziga, potem Hok i Malcon z Hombetem. Hok skręcał kilkakrotnie, kierując się jakimiś śladami Zigi, a może własnym nosem. Obeszli gęstą, nie do przebycia, kępę kolczastych krzaków i weszli na małą polankę – Porastała ją, sztywna i kłująca trawa, wysoka do kolan, szeleszcząca nieprzyjemnie przy każdym poruszeniu. Nawet Ziga, która właśnie wyszła do nich, nie potrafiła poruszać się w niej cicho. Hok obszedł polankę idąc jej brzegiem i wrócił do Malcona.

– Nic lepszego szybko nie znajdziemy – powiedział. – Może więc zostańmy?

– Dobrze – zgodził się Malcon.

– Wytnę tę trawę, jeśli pożyczysz mi miecz, panie.

Hok zbliżył się do Malcona, a widząc jego wahanie, dodał: – Przysiągłem ci wierność, a Enda nigdy nie łamie danego słowa.

– Enda? – powtórzył zdziwiony Malcon. – Jesteś Enda? Myślałem, że to tylko baśń. Nigdy nic spotkałem nikogo, kto widziałby żywego Enda. W opowieściach, które słyszałem, mówiło się o tajemniczym zniknięciu plemienia Enda. A ty mówisz… – pokręcił głową i jakby zapomniawszy o wahaniu odpiął miecz i podał go Hokowi.

Ten ujął rękojeść, szybkim ruchem wyciągnął broń i odrzucił pochwę.

– To długa opowieść. Przygotuję biwak, a potem, jeśli będziesz chciał, opowiem ci, panie, wszystko o sobie, o Enda i wyjaśnię, dlaczego tu jestem.

Odwrócił się i zaczął ścinać trawę tuż przy ziemi. Malcon podniósł kilka ściętych źdźbeł i podsunął Hombetowi i widząc, że koń odwraca pysk poprowadził go wzdłuż ściany lasu szukając karmy. Po kilkunastu krokach trafił na niewielki krzak, którego liście wyglądały zupełnie normalnie, były inne niż rośliny w tym lesie – ani nie kłuły, ani nie odtrącały szarzyzną liści, nie śmierdziały. Hombet obwąchał krzew i zjadł kilka liści, więc Malcon uwiązał go do zwisającej nisko gałęzi drzewa.

Hok oczyścił spory kawał polanki z trawy, ale zatrzymał się, dopiero wtedy, kiedy cała polana zamieniła się w ściernisko. Malcon zdjął z Hombeta siodło i wraz z dwoma workami przeniósł na środek wyżętego przez Endę kręgu… I – Ta trawa może nam się przydać na ognisko – powiedział zbliżając się Hok. – Jest sucha i nie powinna dawać dymu – trzymał w ręku miecz i podał go Malconowi. – Spróbować? – zapytał.

Malcon wyjął z worka krzesiwo i rzucił Hokowi. Przyszło mu do głowy, że Hok choć wciąż pyta go o różne sprawy, wcale nie czeka na królewskie „decyzje. Rozzłościło go to. Odwrócił się i położył na boku z głową opartą o siodło. Słyszał szelest trawy, gdy Hok przygotowywał ognisko, trzask krzemienia i cichy syk płomieni. Potem zasnął, a kiedy Hok dotknął jego ramienia, zerwał się sięgając do miecza, uderzył go wspaniały zapach podgrzanego wina. Przełknął ślinę i usiadł. Hok podał mu duży kubek i przysunął dwa cienkie placki z mąki pata oraz kawałek suszonego, twardego jak deska mięsa. Sam wziął do ręki mały kawałeczek placka, odgryzał malutkie okruszki i pracowicie rozcierał je między zębami. Spojrzał na Malcona i powiedział:

– Nie miałem nic w ustach od czterech dni. Nie można od razu się najadać.

Malcon kiwnął głową pochłonięty jedzeniem, szybko skończył i wziął do ręki jeden z placków. Rozejrzał się w poszukiwaniu Zigi.

– Gdzie wilczyca? – zapytał, nie mogąc jej dojrzeć.

– Pewnie poluje – błysnął zębami Hok. – Powinno tu być trochę zwykłych zajęcy. Tak mi mówiono.

– Kto? – szybko zapytał Malcon.

– Ci, którzy byli tu już kiedyś i udało im się wrócić. Choć trudno mówić, że mieli szczęście… Hok spojrzał w niebo. – Opowiem wszystko po kolei. Kiedyś ta kraina nazywała się Dawani, a mieszkało tu plemię Enda. Ich specjalnością było wydobycie zalegających płytko pod ziemią rud metali, wytop i sprzedaż. Nic nie różniło ich od okolicznych plemion. Nie wiadomo dlaczego akurat tutaj zło wypełzło na świat, nikt też nie wie dokładnie, kiedy i jak do tego doszło. Mędrcy powiadają, że zło długo nie mogło opanować Dawani, ale powoli, nieustępliwie, zwyciężało. Wtedy wodzowie, widząc że wojny ze złem wygrać nie można, postanowili stąd odejść. Część plemienia nie chciała szukać sobie nowej ziemi i sprzeciwiała się wymarszowi innych. Polała się krew, nielicznym tylko udało się ujść z życiem poza ponure góry. Ci, którzy zostali, niedługo cieszyli się wolnością. Niebawem pojawili się Magowie i podstępnie omotali pozostałych Enda Przemianowani na Tiurugów, stali się wiernymi sługami Magów i posłusznego im zła. To właśnie Tiurugowie mnie ujęli przywiązując w Alei Szeptu, żebym umierał jak najwolniej, swoim sykiem i jękami ostrzegając innych, ciesząc tym ich tiuruskie uszy.

– A po co tu przybyłeś? – zapytał Malcon, gdy Hok przerwał na chwilę opowieść.

Hok wzruszył ramionami. Podkurczył nogi i objął kolana rękami. Nie zachowywał się jak urodzony sługa, choć takim się wobec Malcona ogłosił.

– Enda nigdy nie pogodzą się z utratą swojej ziemi. Jak długo będą żyć, tak długo będą tu przychodzić walczyć z Yara i Magami. Może kiedyś się uda. Musi się udać! – powtórzył z mocą.

– Dużo was zostało?

Pytanie Malcona rozzłościło Hoka, zerwał się na równe nogi, jakby chciał rzucić się na króla, zacisnął pięści, ale widząc, że Malcon siedzi spokojnie i nie sięga nawet do miecza, potrząsnął głową i opadł na zżętą trawę. Dosypał trochę do gasnącego ognia.

– Nie ma nawet pół tysiąca – powiedział cicho. – Nie można żyć bez swojej ziemi, bez domu. Jesteśmy wszędzie obcy. Wędrujemy po świecie i wymieramy, nie znajdując dla siebie miejsca. Musimy tu wrócić!

– Kim ty jesteś? – zapytał Malcon, przyglądając się badawczo swemu dziwnemu słudze.

Tamten podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy Malcon. Wyprostował plecy.

– Hok Loffer. Król Enda – powiedział wyraźnie. Czekał chwilę, ale ponieważ Malcon nie okazał zdziwienia dodał: – Co roku trzech najlepszych wojowników udaje się do Yara. W tym roku dwaj już nie wrócili. Jednego z nich znalazłem na początku Alei Szeptu. Po drugim nie ma śladu.

– I ty, władca plemienia, zostałeś sługą pierwszego lepszego podróżnego? – zmrużył oczy Malcon.

– Do Yara nie wchodzi byle kto. Jeśli uwalnia jeńca Tiurugów to jest ich wrogiem, a więc moim sprzymierzeńcem A jeśli w dodatku udaje mu się uniknąć ich zasadzek to znaczy, że jest wielkim wojownikiem. Władca Enda może być sługą wielkiego wojownika – powiedział Hok i wyciągnął przed siebie dłoń z rozstawionymi palcami.

– Nie jestem wielkim wojownikiem – westchnął Malcon – i dopiero niedawno to zrozumiałem. Gdyby nie Ziga i Hombet, Yara już dawno rozprawiłaby się ze mną. Miałem szczęście.

– Tylko człowiek mądry otacza się mądrymi i mądrzejszymi od siebie – poważnie powiedział Hok. – Głupiec otacza się jeszcze głupszymi, dzięki temu wydaje się sobie mądrzejszy.

Powiedział to tak, że Malconowi od razu przypomniał się Jogas, Laber, Sail i ich mądre rady. Przyglądał się chwilę Hokowi.

– Władca Enda nie powinien być niczyim sługą. Zwalniam cię z przysięgi, bądź mi towarzyszem i przyjacielem – Malcon wstał i wyciągnął dłoń do Hoka. Ten poderwał się i szeroko uśmiechnięty owinął dłoń Malcona swoimi długimi palcami, ściskając ją mocno.

– Dzięki – powiedział. – Jesteś szlachetny. Tylko może powiesz mi teraz jak ciebie nazywają i skąd przybywasz?

– Jestem Malcon Dorn z Laberi.

– Malcon? – powtórzył Hok. – Tuż przed wejściem do Yara spotkałem pasterza taurów. Powiedział mi, że zmarł król i jego syn Malcon ma wstąpić na tron. Znasz go?

– To ja – powiedział Malcon. – Nie zdążyłem wstąpić na tron. Usłyszałem o Yara i postanowiłem wyprawić się tu. Sądziłem, że warto okryć się wielką chwałą jeszcze przed koronacją. Ale wygląda na to, że łatwiej zostać zwycięzcą w dziesięciu kolejnych turniejach, niż wyjść cało z Yara. Nie mówiąc już o walce z Magami.

– My nie giniemy tu dla sławy! – rzucił ostro Hok i zamilkł.

Oburzony Malcon zamierzał się odciąć, ale nie znalazł właściwej odpowiedzi. Chciał powiedzieć o niebezpieczeństwie zagrażającym jego królestwu, o zastraszającym upadku obyczajów na dworze i wśród ludu, o konieczności przywrócenia dawnego blasku dziedzictwu jego ojców i uwolnienia go od rozpanoszonego zła. Ale nie zdobył się na płomienną przemowę. Obawiał się, że teraz w jego zapewnieniach może pobrzmiewać fałszywa nuta.

Niezręczne milczenie zaczęło ciążyć obu władcom. Malcon sięgnął do zapasów, wyjął bukłak, odlał trochę wina do kubka i podał go Hokowi.

– Musisz pogodzić się z brakiem wytwornych kielichów. Nie mamy też służby gotowej nas rozpieszczać i wygód, do których przywykłem w zamku swego ojca. Ale czy wino straciło przez to swój smak? – zapytał, podnosząc bukłak do góry.

– Myślisz, że tam było mi wygodniej? – odparł Hok skinąwszy głową w kierunku Alei Szeptu.

Roześmiali się i wypili kilka łyków. Hok otarł wargi i machnął ręką.

– Tiurugowie zabrali cały mój bagaż. Miałem tam suszone owoce pargi, zapaliłbym teraz – zmrużył oczy, uniósł brwi i zakołysał głową.

– Co byś zapalił? – nie zrozumiał Malcon.

– Pargę – zdziwił się Hok. – Nie słyszałeś o tym? To jest taki długi owoc – przysunął się i dłońmi malował w powietrzu kształt. – Suszy się go tak, by została twarda skóra i zupełnie wysuszone wnętrze. I potem się to pali – wyciągnął wargi i cmoknął głośno.

– Po co?

– Po co? Dla przyjemności! Tak jak dla przyjemności pijesz wino.

– Wino wzmacnia, gasi pragnienie, dodaje odwagi – zaprotestował Malcon.

– Kto kilka razy wciągnie dym pargi do płuc, może stawać do walki z trzema wrogami albo stadem wilków. Te dzikusy od razu się pobiły przy podziale pargi. Może dlatego nie zabili mnie?

– Egh! Nie przekonałeś mnie – Malcon zwilżył usta winem.

– Parga sama cię przekona, wystarczy, żebyś raz zapalił, potem trudno się bez niej obejść – Hok wstał i rozejrzał się. – Długo nie ma Zigi – powiedział zaniepokojony.

– Zaraz wróci – machnął ręką Malcon. Odłożył bukłak i wyjął z worka dwie skóry. Jedną rzucił Hokowi a sam rzucił się na drugą. – Zmęczony jestem. Śpijmy.

Hok stał jeszcze chwilę nasłuchując, przyjrzał się uważnie Hombetowi i nie zauważył żadnych oznak niepokoju. Słońce zaszło za drzewa i polana zapadła w głęboki cień. Chłód wieczorny wstrząsnął Hokiem. Szybko położył się i owinął skórą, ale prawa ręka pozostała na trawie, zaś palce dłoni prawie dotykały rękojeści miecza Malcona.

Żółtawy, jakby spleśniały księżyc zawisł nad zachodnim brzegiem polany. Hok leżał chwilę, zastanawiając się – co go obudziło. Nie poruszył się, nie podniósł głowy, nie otworzył nawet oczu, oddychał spokojnie, głęboko wietrząc jak zwierzę i nagle zrozumiał, że nie czuje zapachu Zigi. Pamiętał dokładnie moment kiedy wróciła i położyła się obok Malcona. Mocna woń zwierzęcia uderzała go w nos, ale był tak wyczerpany, że nawet nie odwrócił się i zasnął błyskawicznie z powrotem. Teraz zapach ten zniknął, a Hok był przekonany, że Ziga nie mogła odejść nie budząc go. Gdy przypomniał sobie szeleszczącą przy każdym dotknięciu trawę uspokoił się nieco i – nikt nie mógł podejść blisko. Otworzył oczy i poruszył lekko głową. Nie zobaczył nikogo, usiadł i spojrzał na Malcona leżał okryty skórą, obok spała wilczyca nakryta jakimś futrem, Hok spokojny opadł na łokieć i chwycił brzeg skóry, aby się nakryć i nagle wstał na równe nogi.

– Zabbat! – zaklął przez zęby i rzucił się do worka Malcona.

Po chwili krzesał już iskry na suche źdźbła trawy i gorączkowo rozdmuchiwał ogień zerkając co chwila na Malcona i Zigę. Gdy płomyk wzmocnił się i wzbił w górę, sypnął sporą garść trawy i chwycił miecz Malcona. Odczekał chwilę, a gdy ogień żarłocznie wpełzł na świeżo wrzucone łodygi, kopnięciem zrzucił zapaloną trawę na leżącego Dorna. Futro, jakim był nakryty, drgnęło, rozległ się przenikliwy pisk i nagle cała płachta, pokrywająca dotychczas króla Laberi, uniosła się i wzbiła w powietrze. Gdy była już na wysokości głowy Hoka ten ciął od dołu mieczem, rozcinając fruwający płat na dwie części, które zawirowały i pofrunęły bezładnie, opadając na ziemię. Zwijały jeszcze chwilę, sycząc i szeleszcząc. Hok schylił się, nabrał w dłonie płonącej trawy i cisnął żarem w Zigę. Tak samo zafalowała i wzbiła się w powietrze druga, nieco mniejsza płachta. Rozcięta od razu opadła, a Hok rzucił miecz i pochylił się nad Malconem. Młodzieniec leżał bez ruchu, twarz miał zalaną krwią, czerwono lśniły dłonie. Hok niecierpliwie szarpnął węzeł pod szyją i odsłonił pierś Malcona. Przejechał po niej palcami i pochylił się nad ogienkiem sprawdzając czy umazał je we krwi. Były białe.

– Hooch! – odetchnął Loffer. Rzucił się do worka Malcona i znalazł białą koszulę. Oderwał od niej spory płat materiału i wrócił z nim do Malcona. Szybko przetarł mu twarz i zakrwawione dłonie i poklepał lekko po policzkach. Gdy zobaczył, że Malconowi zadrgały powieki i poruszyła się dłoń, odwrócił się do Zigi i klepnął ją kilkakrotnie po brzuchu. Ziga stęknęła i podniosła łeb, więc Hok wrócił do Malcona.

– Dużo nie brakowało, a zakończylibyśmy podróż już na samym początku – powiedział Hok, gdy Malcon otworzył oczy i spróbował podnieść głowę.

– Co… co…

– Zaraz, poczekaj – pokręcił głową Hok. Przesunął się w stronę worka i wyjął z niego bukłak z winem. Rozwiązał węzeł i przysunął szyjkę do warg Malcona. Wlał mu w usta kilka łyków, usiadł obok i odetchnął głęboko.

– Co się stało? – Malcon usiadł z wysiłkiem i popatrzył na swoje dłonie. – Okropnie mnie piecze twarz i ręce – zginał i rozginał palce.

Odwrócił się słysząc skowyt Zigi, czołgała się do niego. Hok wstał i z mieczem w ręku poszedł kilka kroków w stronę lasu. Wsunął ostrze pod zmiętą i nieruchomą już płachtę i przyniósł do ogniska. Rzucił obok ognia.

– Cypra. Albo hodda. Albo Bezgłośna Śmierć. Moja wina, zapomniałem o niej. Zobacz – czubkiem buta odwrócił sflaczałą skórę. Od spodu lśniła matowo a Malcon, gdy pochylił się i przyjrzał z bliska, zobaczył cieńsze od włosa szpileczki, którymi pokryta była cała powierzchnia skóry cypry.

– Jest lekka jak pajęczyna – powiedział Hok i mieczem odrzucił cyprę pod las. – Szybuje w nocy, delikatniej od mgły osiada na ofierze i wysysa z niej krew. Potem podobno zwija się w kulę i trawi kilka dni. Nie ma wrogów, bo każdy kto by ją zjadł otrułby się na śmierć. Powinienem był o tym świństwie pamiętać, wybacz.

– Uratowałeś mi życie. I jej – Malcon kiwnął głową w stronę Zigi. – A co tak piecze?

– To szybko minie. Nie zdążyła się jeszcze przebić przez ubranie a Zigę uratowało jej futro, no i jej hodda była mniejsza i słabsza.

– Brr! – otrząsnął się Malcon. – To nie możemy spać wszyscy – delikatnie dotknął twarzy i lekko ją potarł.

– Nie trzyj, rozjątrzysz tylko. A spać możemy, tylko trzeba się zabezpieczyć. Zaraz to zrobię – Hok wyciągnął rękę do Malcona i powiedział: – Daj nóż.

Malcon przekręcił się na bok i sięgnął po nóż. Wyjął go zza pasa i w tej samej chwili spod bluzy wysunął mu się Gaed. Obaj patrzyli zdziwieni. Koniuszek ułamanego ostrza świecił mocnym, niebieskim światłem.

– Co to jest? – zapytał Hok. Jego prawa dłoń drgnęła jakby chciał wziąć Gaed do ręki, ale zatrzymał się w pół gestu.

– Gaed – powiedział Malcon ciekaw, czy jego przyjaciel i zbawca wie coś na ten temat. – A właściwie jego część.

– Gaed! – szepnął Hok nie odrywając oczu od błyszczącego szpica. – To jest Gaed! Ty go masz?… – przeniósł, spojrzenie na Malcona. – Ty go masz… – powtórzył, jakby przekonując samego siebie, że to prawda.

– Wiedziałeś o nim? – zapytał Malcon i ostrożnie wziął miecz do ręki.

– Oczywiście, ale myślałem, że ma go któryś z Magów. Byłem pewien, że trzeba będzie najpierw odebrać go Magom i dopiero potem walczyć z nimi. A jeśli ty masz… – zawiesił głos.

– To co? Będzie łatwiej?

– Jednak trochę tak – pokiwał głową Hok. – To jasne – i wiedząc, że Malcon chowa Gaed, wstał z nożem w ręku. – To najlepsza nowina jaką mógłbym usłyszeć – I podszedł do drzew rosnących na brzegu polany i odciął kilka gałęzi. Wrócił z nimi do Malcona oczyścił je z mniejszych gałązek. Potem zaostrzył końce tyczek i wbił je w ziemię parami i pochylił do siebie. Kawałkiem rzemyka związał je na górze tworząc w ten sposób jakby szkielet namiotu. Potem zrobił taki sam drugi szkielet i jeszcze jeden mniejszy.

– Już – powiedział i rzucił nóż Malconowi. – Cypra nie potrafi pełzać ani poruszać się po ziemi. Opada z powietrza na ofiarę. Śpij pod tymi tykami, a nic ci nie zagrozi. Przynajmniej cypra. One muszą owinąć całą ofiarę, dlatego nie ruszyły Hombeta, za duży dla nich. Wytłumacz wilczycy co ma robić.

Malcon wstał i wprowadził Zigę pod przeznaczone dla niej tyki. Potem sam wsunął się pod swoje. Poczekał, aż Hok ułoży się i zapytał:

– Skąd wiesz to wszystko? O Yara?

– Kiedyś do Yara wyruszały całe oddziały Enda – powiedział cicho Hok. – Teraz jest nas za mało, by wysłać na pewną zgubę wielu wojowników.

– Na zgubę? – podniósł się na łokciu Malcon i spojrzał na Hoka.

– Pewnie, że tak. Przecież nikt z nas nie wierzy w powodzenie. To jest zwyczaj, musimy tak postępować, żeby nie umarł w nas szacunek dla siebie samych. Nie możemy wymrzeć bez walki. Nawet beznadziejnej.

Hok zamilkł. Malcon nakrył się skórą i – wsunął rękę pod bluzę. Dotknął rękojeści Gaeda. Była ciepła.

Загрузка...