Dorn obudził się pierwszy. Było jasno, ale promienie schowanego gdzieś za gęstym lasem słońca przechodziły nad polanką, przez co Malcon czuł się jak na dnie płytkiej, obszernej studni. Odrzucił skórę i strącił sterczące w niebo tyczki, wstał i pomachał zdrętwiałymi ramionami. Zigi nie było na polance. Malcon podszedł do worka i wyszukał w nim szczotkę i kościane zgrzebło, zbliżył się do Hombeta i wyrzucając sobie, że nie zrobił tego wczoraj, wyszczotkował konia aż sierść zalśniła jak posrebrzona. Znalazł jeszcze jeden mały krzaczek, do którego przyprowadził Hombeta. Uderzenia kopyt zbudziły Hoka. Wstał wolno i nie mówiąc nic obszedł polankę, znikając co jakiś czas w otaczających ją drzewach. Wynurzył się z lasu tuż przy Malconie i powiedział:
– Zachowujemy się jak głupcy. Nigdy więcej nie wolno nam postąpić tak lekkomyślnie jak wczoraj. Cudem jeszcze żyjemy. To kraina śmierci, a my dobrowolnie kładziemy głowy na pieniek.
– Możemy ufać zwierzętom, ale rzeczywiście powinniśmy być ostrożniejsi.
Malcon spakował worek. Osiodłał Hombeta i spojrzał na Hoka.
– Dobrze by było zdobyć konia dla ciebie.
– I broń.
Malcon wyjął zza pasa sztylet i rzucił go Hokowi.
– Masz przynajmniej to – i gdy Hok wsunął nóż za pas dodał: – Wiesz może, gdzie mamy się kierować?
– Masz na myśli twierdzę Mezara?
Malcon pokiwał głową. Hok podszedł do dużego drzewa z jasną korą i zręcznie oderwał duży jej płat. Podszedł do Malcona i rozłożył korę na siodle.
– To jest Yara – powiedział i zatoczył ostrzem sztyletu okrąg z odciętą mniej więcej szóstą częścią – tu są góry, przez które przyszliśmy – kilkoma ukośnymi cięciami zaznaczył je na tej właśnie prostej części koła. – Na zachodzie granica Yara rozmywa się w morzu. Kiedyś Enda pływali po nim, teraz nie ma w nim nawet ryb, bo nie mogą żyć w zatrutej wodzie. Na wschodzie jest rzeka Besta, tam też darmo szukać wejścia czy wyjścia. Nad tą rzeką obozują Tiurugowie, obsiedli granicę i zrobili z niej mur nie do przebycia. Na południu są bagna i moczary. O tej części Yara wiem niewiele – westchnął. – A tu… wbił ostrze -…jest twierdza Mezara. Tu… – przeniósł szpic sztyletu i wbił go ponownie -…Lippysa. A tutaj Zacamela – podniósł nóż i przesunął korę bliżej Malcona. W cienkich rowkach cięć pobłyskiwał sok, czerniał na powietrzu, nacięte przez Hoka linie występowały coraz wyraźniej.
Skąd to wszystko wiesz? – zapytał Malcon odrywane wzrok od mapy.
Od wielu pokoleń Enda wchodzą do Yara. Część wróciła, niektórzy okaleczeni przez Tiurugów, inni wracali sami – Każdy miał coś do opowiedzenia. Ale tylko jednemu udało się obejść całą Yara. Był ostatnim z oddziału i wiedział już, że sam niczego nie dokona. Chciał więc zdobyć jak najwięcej wiadomości, by wrócić tu z innymi. Tiurugowie złapali go już na grobli z madakami, tymi wiciami – wyjaśnił, widząc zmrużenie oczu Malcona. – Wydarli mu język, wyłupili oczy i zalali uszy roztopionym ołowiem. Obcięli mu też wszystkie palce i połowę stóp. Czołgał się jak robak i wyszedł z Yara. Przypadkiem znalazł go jeden z pasterzy, który miał żonę Enda. Okaleczony wojownik narysował przed śmiercią tę mapę. Trzymał w kikutach kij i rysował na ziemi linie, a gdy w końcu jeden Enda zrozumiał wszystko i pogłaskał go po twarzy, z pustych oczodołów popłynęły mu łzy. Umarł parę godzin później.
Malcon zwinął mapę w rurkę i wsunął za cholewę buta. Odwrócił się do Hoka, ale tamten szedł już wolno w stronę, z której weszli na polanę. Dogonił go, i nic już nie powiedział. Starał się iść jak najciszej, Hombet równie ostrożnie stąpał po ziemi usłanej butwiejącymi, śliskimi liśćmi. Gęsty zaduch unosił się w powietrzu, ale za to gnijąca ściółka tłumiła odgłosy kroków. Szli tak dość długo, aż Hok nagle podniósł rękę i schylił się. Malcon zatrzymał się, rękę położył na rękojeści miecza. Widział jak przygięty Hok zanurza się bezszelestnie w gęstwinie;, ale słyszał tylko własny oddech i bicie serca. Czekał tak chwilę, potem puścił wodze i zrobił krok, napotykając Hoka wynurzającego się spomiędzy listowia.
– Przejechali Tiurugowie – szepnął Enda. – Za chwilę pojedzie ich tylna straż, zawsze tak robią. Chyba skorzystamy z tego?
Malcon skinął głową i sięgnął po wiszący na plecach łuk, ale Hok pokręcił głową.
– Daj mi te skóry, na których spaliśmy w nocy – szepnął.
Malcon sięgnął do worka i wyszarpnął skóry. Hok przykucnął i zaczął szybko ciąć je na wąskie pasemka Robił to bardzo zręcznie, Malcon pochylił się chcąc mu pomóc, ale zrozumiał, że będzie raczej przeszkadzał Przyglądał się więc tylko. Hok pociął jedną skórę zupełnie, powiązał pasemka w jeden długi sznur zakończony rozgałęzieniem z pętlami. Zwinął cały sznur na łokciu i przysunął się do Malcona.
– Najczęściej jest ich trzech – czterech. Pierwszego, ściągnę przy pomocy bogo – potrząsnął trzymanym w ręku sznurem. – Ty użyj łuku i zostanie nam tylko dwóch. Będę już miał broń. Zabijemy ich. Musimy zabić, jeśli któryś ucieknie i zawiadomi pozostałych to Magowie postawią na nogi wszystkich Tiurugów, kobiety, dzieci i wszystkie swoje moce. Nic nas wtedy nie uratuje. Rozumiesz?
Malcon klepnął Hoka w ramię i pokazał palcem w kierunku drogi. Zostawili Hombeta i przeszli razem kilkadziesiąt kroków, potem Hok zatrzymał się i wskazał Malconowi kierunek. Sam poszedł nieco w bok. Malcon pojął, że Tiurugowie zaatakowani przez Hoka odwrócą się w jego stronę i wtedy on będzie musiał działać. Może zdąży nawet ustrzelić dwóch. Szybko zdjął łuk i założył cięciwę, wybrał trzy strzały, choć już w Uta-Dej długo przebierał, zanim napełnił kołczan, przyklęknął między dwoma krzewami i wychylił ostrożnie głowę. Droga była pusta. Żaden szelest w krzakach ani poruszenie liści nie zdradzało kryjówki Hoka. Malcon pomyślał, że jeśli tylna straż szybko nie nadjedzie będą musieli zrezygnować z zasadzki. Przecież jeśli przejechał tędy ten sam oddział, który ujął Hoka, to Tiurugowie szybko zorientują się, że ich jeniec został uwolniony, a wtedy mogą zawrócić. Na razie jednak droga była pusta. Malcon oblizał wargi i wtedy usłyszał stuknięcie kopyta o kamień. Wolno uniósł głowę, by spojrzeć przez liście i zobaczył Tiurugów.
Było ich pięciu, jechali wolno, jeden przodem, pozostali parami z tyłu. Nie rozmawiali i nie wykonywali żadnych ruchów, jechali jak kukły. Było jednak pewne, że ich bezruch może w mgnieniu oka przekształcić się we wściekłą ruchliwość. Malcon pomyślał, że Hok zapewne zaatakuje dowódcę, ale gdy do Malcona zostało Tiurueom ledwie dziesięć kroków, sznur wzleciał w powietrze i zacisnął się na szyi ostatniego z wojowników. W tej samej chwili jęknęła cięciwa łuku Malcona i pierwszy z jadących, ze strzałą w piersi, wolno zwalił się na drogę. Malcon wiedział, że Hok nie ma jeszcze broni, więc strzelił szybko w drugiego z Tiurugów i krzyknął głośno. Strzała utkwiła w brzuchu jeźdźca, ale ten wyrwał strzałę, wydobył długi, cienki miecz i zaatakował Malcona. Młodzieniec rzucił łuk i dobył miecza. Udało mu się odbić pierwsze uderzenie napastnika i wyskoczyć na drogę, drugi wojownik z pierwszej pary spiął konia i również pędził na Malcona. Ostatni Tiurug ścinał swoim mieczem krzewy, w których zapewne schronił się Hok. Malcon przeskoczył tuż pod głową konia na drugą stronę drogi i uderzył mieczem starając się trafić w ramię. Tiurug jednak wychylił się w siodle i cios Malcona chybił, ostrze musnęło tylko udo jeźdźca.
– Uważaj! – usłyszał Malcon i nie odwracając się skoczył głową w krzaki.
Usłyszał za sobą świst ostrza i chrapliwy oddech Tiuruga. Chwycił swój łuk i błyskawicznie posłał strzałę w plecy zawracającego już jeźdźca. Tamten wzniósł do góry obie ręce, zamarł na chwilę i zwalił się na zad konia, a potem na ziemię. Malcon rzucił okiem w tył. Tiurug, który usiłował go przed chwilą najechać, wolno zbliżał się, trzymając miecz przed sobą. Z boku rozległ się okrzyk i Malcon kątem oka zobaczył że wojownik, który zaatakował Hoka stoi i wpatruje się w krzewy. Potem szurnęły liście, coś błysnęło i ręce Tiuruga szarpnęły się do góry. Dłonie objęły szyję, jego twarz wzniosła się ku niebu i wtedy Malcon zobaczył rękojeść swojego sztyletu sterczącą z szyi nieprzyjaciela. Odwrócił się do ostatniego z jeźdźców. Tamten zwolnił wreszcie, zatrzymał konia, wpatrywał się chwilę w Malcona jakby chciał go dobrze zapamiętać i nagle spiął wierzchowca, zawrócił i wbił ostrogi w boki. Koń przysiadł i prysnął do przodu, w kierunku Alei Szeptu. Malcon skoczył w krzaki i zagryzając wargi nałożył strzałę na cięciwę. Strzelił prawie nie mierząc, a strzała po krótkim locie wbiła się w plecy Tiuruga. Jeździec nie zwolnił jednak.
– Łap konia i pędź za nim! – krzyknął Malcon do Hoka, ale ten tylko pokręcił głową i wskazał Malconowi coś za jego plecami.
Za uciekającym Tiurugiem sunęła Ziga. Wyciągnęła się nad drogą, jej tułów prawie nie kołysał się, pracowały tylko łapy, potem głowa szarpnęła się w górę i ciało wilczycy wspaniałym łukiem przeleciało nad zadem pędzącego konia. Ziga uderzyła w plecy Tiuruga i wbiła zęby w jego kark. Koń zdążył zrobić dwa czy trzy kroki, gdy Ziga wraz z ofiarą zwalili się na ziemię. Podniosła się tylko Ziga. Koń od razu przystanął.
– Szybko! Ciała do lasu! – krzyknął Hok.
Malcon chwycił za bluzę najbliższego Tiuruga. Przyjrzał się teraz z bliska twarzy zabitego. Jak i pozostali miał wygoloną głowę i brwi oraz wyrwane rzęsy. Upiorny uśmiech odsłaniał spiłowane w szpic zęby. Malcon spojrzał w oczy martwego wroga i martwa fala nienawiści uderzyła go jak niespodziewany podmuch wiatru. Odwrócił się i powlókł ciało w krzaki, usiłując nie złamać przy tym gałęzi i nie zostawiać śladów na ziemi. Gdy usunęli wszystkie ciała złamał gałąź, zamiótł nią drogę i przeczesał trawę na skraju lasu. Znalazł swój łuk i wszedł w gęstwinę po Hombeta. Po powrocie zastał Zigę i Hoka nad kupką tiuruskiej broni. Hok szybko przebrał ją. Odłożył dwa wąskie sztylety, cienki miecz, jeden sznur bogo. Miał już na nogach buty zdjęte z jednego z zabitych. Spojrzał na Malcona.
– Coś jeszcze? – zapytał.
– Chyba nie… Ja mam miecz – odrzekł Malcon. Hok zgarnął pozostałą broń i dużym łukiem wrzucił w las. Podszedł do pięciu koni i obejrzał je, wybrał jednego i wskoczył w siodło. Koń stał chwilę, a potem uniósł się na tylnych nogach usiłując strącić jeźdźca. Hok krzyknął coś, ścisnął boki konia łydkami i ten nagle uspokoił się. Malcon dosiadł Hombeta i podjechał do Hoka.
– Bierz dwa konie, wypuścimy je później – powiedział tamten i wychylił się z siodła łapiąc wodze przy tiuruskich uzdach.
Po chwili pędzili już w kierunku, z którego przyjechali Tiurugowie prowadząc ze sobą dwa ich konie. Malcon puścił wodze Hombeta. Zbliżył się do Hoka.
– Dlaczego nie ściągnąłeś pierwszego Tiuruga? – zapytał.
Hok odwrócił się i uśmiechnął szeroko.
– Wtedy wszyscy rzuciliby się na mnie, a tak pierwsi trzej nie wiedzieli przez chwilę co się dzieje – milczał chwilę. – Ale gdyby nie Ziga, mielibyśmy za chwilę pościg na karku.
Malcon skinął głową.
– Zauważyłeś, że oni przez cały czas milczeli? – powiedział. – Nawet konie nie zarżały.
– Zawsze walczą w milczeniu, a konie mają tresowane. Widziałeś, że nie uciekały? Ale też nikt prócz właściciela nie pojedzie na takim rumaku.
– A ty? – zdziwił się Malcon.
– Mówiłem ci, że Tiurugowie byli kiedyś Enda. Okazało się, że konie tresują w naszym języku. Spróbowałem i udało się. Chociaż ten konik przez cały czas czuje, że coś jest nie tak i na pewno będzie się starał mnie zrzucić przy najbliższej okazji.
Hok klepnął swojego konia po szyi. Przyspieszyli jeszcze. Ziga sunęła przed nimi, znikając chwilami z oczu na zakrętach drogi. Malcon sięgnął do worka i wyjął dwa placki. Wychylił się i podał jeden Hokowi, w drugi wbił zęby sam. Szybko uporali się ze śniadaniem, ale milczeli długo, aż słońce przemierzyło czwartą część drogi na niebie i zawisło wysoko nad lasem, a koniom zaczęły z pysków spadać płaty piany na drogę.
– Jak daleko jest siedziba Mezara? Czy ta droga tam prowadzi? – Malcon poprawił się w siodle i popatrzył na Hoka.
Tamten chwilę milczał. Wyprostował się i uniósł lekko. Zmrużył oczy i wpatrywał się w drogę przed nimi.
– Zwolnijmy – rzucił i delikatnie ściągnął wodze swego konia. – Las się kończy, musimy postanowić co zrobić z końmi i zastanowić się nad jakimś planem. Do Mezara mamy niecałe dwa dni jazdy, ale nie prowadzi tam żadna droga, jest zbyt chytry i zbyt tchórzliwy, by pomagać swoim wrogom. Trzeba będzie szukać jego zamku. Ale najpierw konie… Musimy zjechać gdzieś w las i znaleźć jakąś polanę. Zostawimy tam nasze rumaki, przez kilka dni nie powinni ich znaleźć.
– Jeśli puścimy je wolno, wrócą do Tiurugów? – zapytał Malcon.
– Tak, a jeśli zabijemy – ścierwo ściągnie różne drapieżniki, a te z kolei Tiurugów. Nie mamy wyboru.
Zatrzymali wierzchowce, zeskoczyli na drogę i wprowadzili je w las w miejscu, gdzie krzewy były szczególnie gęste. Przedarli się przez zbity kłąb splątanych gałęzi. Ziga swoim obyczajem bezszelestnie zniknęła w lesie, konie potykały się, szarpały wodze, ale żaden z nich nawet nie parsknął. Po kilkudziesięciu krokach Malcon zaczął kluczyć pomiędzy kępami krzewów i wysokimi drzewami.
Nagle poczuł na policzku podmuch powietrza nieco chłodniejszego od wilgotnego, parnego, otaczającego ich w gęstwinie. Skierował się w tę stronę i po chwili wyszli na polanę porośniętą niskimi, sięgającymi do kolan, czasem tylko nieco wyższymi trawami. Malcon zrobił kilka kroków i zatrzymał się. Badał wzrokiem okolicę czekając na Hoka.
– Tu im będzie dobrze – powiedział król Enda. – Na pewno potrafią sobie poradzić z tymi badylami – odwinął jeden sznur bogo i wyciągnął w stronę Malcona. – Spętaj mojego konia – poprosił – Czuję, że za chwilę postara się mnie zrzucić lub uciec, wtedy pozostałe też sprawią nam kłopot.
Malcon zeskoczył z Hombeta i szybko spętał wierzchowca Hoka. Potem razem spętali pozostałe konie i wyprostowali się. Hok uśmiechnął się, kiwając lekko głową.
– Najlepiej będzie, jeśli tutaj powalczę trochę z Litem – i widząc zmarszczone brwi Malcona dodał: – Nazwałem go Lit – Wierny.
– Jesteś go pewien?
– Jeśli go teraz poskromię, nie zdradzi mnie nigdy. Objeździłem dziesiątki koni. Będziemy walczyć – zatarł dłonie i błysnął zębami. – A potem poszukamy Mezara – nabrał powietrza w płuca i wypuścił je z sykiem wydymając wargi. – Odejdź z Hombetem trochę dalej, zabieram się do Lita.
Podszedł do tiuriuskiego konia, kilkoma ruchami zerwał pęta i błyskawicznie wskoczył na siodło. Nie poprawiał się i nie wiercił, od razu zajął najwłaściwszą pozycję. Ściągnął wodze i uderzył konia piętami. Lit skoczył do przodu, posłusznie skręcał, zatrzymywał się i ruszał, ale trwało to tylko kilka chwil, potem Malcon zauważył, że koń jakby zawahał się przed wykonaniem skoku przez wał trawiska. To była zapowiedź, chwilę potem Lit uniósł głowę i przestał reagować na rozkazy jeźdźca. Wykonał serię skoków, odbijając się wszystkimi czterema nogami od podłoża. Hok lekko kołysał się na grzbiecie, ale Malcon nie miał wątpliwości, że nie spadnie, jeśli koń nie wymyśli czegoś lepszego.
Lit runął do przodu, po kilku krokach galopował wściekle ubarwiając szalony pęd nagłymi skokami w bok. Hok popuścił wodze nie reagując zupełnie na pomysły wierzchowca, siedział po prostu w siodle. Jednakże po chwili, gdy Malcon tracił już prawie ich z oczu, wykonał krótki ruch lewą ręką i głową. Lita została z wielką siłą wykręcona w bok. Zaskoczony koń skręcił posłusznie i wrócił takim samym galopem do miejsca, z którego przed chwilą rozpoczął swój bieg.
Zatrzymali się piętnaście kroków od Malcona, z pyska Lita spadło kilka płatów śnieżnobiałej piany, Hok siedział wyprostowany ze wzrokiem utkwionym w uszy konia. W pewnej chwili krzyknął coś głośno i zadarł wodze, Lit szarpnął głową, wstał na tylnych nogach i okręcił się dookoła własnej osi. Gdy opadł, stał chwilę spokojnie, ale po krótkiej chwili zwalił się na trawę, Hok zeskoczył i trzymając wodze w jednej ręce, drugą złapał cienką gałązkę i smagnął nią konia po brzuchu, od razu wskoczył na siodło gdy tylko Lit postanowił wstać na cztery nogi. Koń skoczył kilka razy w górę i stanął ciężko dysząc. Hok siedział jeszcze chwilę, potem puścił wodze i powiedział coś cicho. Lit drgnął i ruszył do przodu. Podszedł na odległość kilku kroków do Malcona i skręcił w lewo posłuszny uciskowi łydki jeźdźca. Malcon podniósł w górę dłoń i uśmiechnął się, wiedzieli obaj, że koń podporządkował się całkowicie Hokowi. Wykonywał posłusznie skręty, stawał, zrywał się do kłusu, płynnie przechodził w galop, kładł się w wysokiej trawie znikając Malconowi z oczu. Przychodził na wezwanie.
Gdy wreszcie Hok podjechał do Malcona i zeskoczył z konia usłyszał:
– Z przyjemnością obejrzałem tę zabawę. Jesteś znakomitym jeźdźcem.
– Mówiłem ci, że ujeździłem dziesiątki koni. Mój naród wędruje ciągle po świecie, potrzeba nam koni. Hodujemy je, sprzedajemy i z tego, między innymi, żyjemy. I z psów – dodał ściągając z Lita siodło.
Kępą trawy wytarł mocno grzbiet i brzuch wierzchowca, wreszcie puścił go wolno. Odwrócił się do Malcona.
– Takie pojedynki urządza się, gdy nie można inaczej poskromić zwierzęcia albo gdy nie ma czasu. Ale psy są gorsze – uśmiechnął się. – Miałem jednego psa z Caldy – przykucnął na piętach. – Piękne zwierzę, bojowy, świetny węch, mądry jak człowiek, ale czasami przestawał słuchać. I wtedy Przewodnik Psów kazał mi się go pozbyć. Przez niego inne stają się nerwowe – wyjaśnił. – Postanowiłem urządzić pojedynek, chociaż jeszcze nigdy przedtem nie robiłem tego z psami, byłem za młody. Ubrałem się w grube skóry, wziąłem bat i poszliśmy na polowanie. Najpierw wszystko było w jak najlepszym porządku – Naumo wziął ślad dzika i prowadził mnie po nim, a potem nagle przestało go to interesować. Nakrzyczałem na niego, ale nic sobie z tego nie robił więc uderzyłem go z całej siły batem. I wtedy on skoczył mi do gardła, zdołałem się uchylić, wczepił się tylko w lewe ramię. Mimo tych wszystkich skór odjęło mi władzę w ręce, a prawą niewiele mogłem zrobić – byłem za grubo ubrany. Biłem go ile sił batem, aż wypadł mi z ręki, a Naumo – nic. To był pies z Caldy, milczał i żuł moje ramię, zbliżając się coraz bliżej do szyi. To nie było śmieszne – powiedział Hok i błysnął zębami. – Czułem, że za chwilę mnie zabije, czułem jego oddech na uchu i nic nie mogłem zrobić. Zwaliłem się na niego całym ciężarem, myślałem, że mu połamię żebra, ale gdzie tam! Dobierał się już do mojej krtani.
Hok sięgnął ręką, wyrwał jedną trawkę i zaczął ją gryźć. Oczy błyszczały mu rozgrzane wspomnieniami.
– No! Mów w końcu, jak się uratowałeś? – zapytał Malcon niecierpliwie.
Hok spojrzał na niego i spoważniał.
– Szarpnąłem się, odwróciłem głowę i… – zawiesił na chwilę głos -… ugryzłem go w nos! – zakończył i roześmiał się. – Chachaa… Ugryzłem go w nos! Hiii!
Pisnął jak mały szczeniak, puścił mnie i wbił swój obolały nos w chłodny mech. Rozpaczał jak wykastrowany wieprz. Reszta była prosta – wstałem, podszedłem do niego i kazałem poszukać śladu. Popiszczał chwilę, a potem wziął ślad i pracował na nim jak nigdy dotąd. I już nigdy nie miałem z nim… żadnych kłopotów – zakończył niechętnie Hok i wstał.
– Co się z nim stało? – zapytał Malcon, mimo że czuł nagłą niechęć Hoka.
– Zjedliśmy! – Hok wykrzyknął to prawie. – Była ciężka zima i ciężkie przejście w górach. Trzeba było ratować dzieci i kobiety. Bez nich Enda wymrą. Jedziemy? – zapytał nagle.
Malcon skinął głową i również podniósł się z trawy. Podeszli do koni, osiodłali je i zaciągnęli popręgi. Hok pierwszy dosiadł swego wierzchowca i powiedział:
– Postarajmy się, żeby Lit zachował swój tiururski zapach, będziesz jechał pierwszy, a ja za tobą. Może dzięki temu trudniej będzie znaleźć twój ślad. Dobrze?
– Dobrze – Malcon delikatnie uderzył Hombeta piętami i odjechał kilka kroków od Lita. – Ale znasz kierunek? Jak znajdziemy zamek Mezara?
– Na razie musimy jechać niedźwiedzią ścieżką, cały czas w kierunku słońca – dodał.
– Wiem, wiem! – Malcon rozzłościł się, że Hok traktuje go jak dzieciaka, odwrócił konia i ruszył kłusem.
Chwilę potem złość minęła, zerknął przez ramię na Hoka, jadącego dziesięć kroków za nim i zobaczył uśmiech tamtego. Poklepał Hombeta, koń przeszedł do galopu. Przed nimi wyrastała coraz wyższa ściana ciemnego lasu, nieco bardziej w prawo wystawały z szeregu wysokich drzew żółte skały. Gdy podjechali bliżej Malcon zobaczył, że między drzewami rosną jakieś krzewy o długich i cienkich liściach, podobne do licynii, ale gdy Malcon dotknął jednego z liści, przejechał po jego brzegu końcem palca, ze zdziwieniem poczuł pieczenie i zobaczył kropelką krwi, wypływającą z cienkiego cięcia. Odwrócił się do Hoka.
– Tędy na pewno nie przejedziemy – pokazał palcem na gąszcz po lewej stronie. – Gdybyś wpadł galopem w te drzewa po kilku krokach spadłbyś na ziemię pocięty na plasterki. Musimy szukać jakie…
Gdzieś daleko w niebie rozległ się przeciągły jęk. Brzmiał trochę jak głos mewy, ale rozlegał się dużo dłużej niż krzyk ptaków z wybrzeża Retty. Był dużo głośniejszy, był ohydny, i nieprzyjemny jak dotknięcie węża. Malcon spojrzał na Hoka, ale tym razem Hok milczał patrząc w niebo. Po tym pierwszym usłyszanym jęku zapadła cisza, nie widzieli żadnego ptaka na jasnym niebie. Malcon poczuł nagle duszność, wciągnął powietrze i wtedy usłyszał głos Jogasa. Zaniepokojony Hok otworzył usta chcąc podzielić się z Malconem swymi obawami, ale Dorn siedział półprzytomny na siodle, oczy miał przymknięte i chwiał się niebezpiecznie na boki. Enda uderzył piętami w bok Lita i kilkoma skokami pokonał odległość dzielącą go od Dorna, ale gdy unosił nogę, by zeskoczyć z siodła, Malcon nagle otworzył oczy, potrząsnął głową i krzyknął:
– Chowajmy się! Musimy się schować, szybko! Tam są jakieś skały! – Hombet skoczył w przód i pognał jak błyskawica w kierunku żółtego jęzora skał.
Hok gnał za Malconem, małe kępki ziemi i trawy uderzały go w twarz. Dopadli skał, Malcon zeskoczył pierwszy i pobiegł między nie, prowadząc Hombeta za sobą. Hok podążał za nim. W ciasnym przejściu nagle Malcon odwrócił się i zawołał:
– Jakieś wejście! Jaskinia, musimy tam wejść – wyjął miecz z pochwy i pierwszy wsunął się w półmrok.
Za nim wszedł w cień Hombet, a potem Hok i Lit. Jaskinia była spora, zmieściły się w niej dwa konie i obaj jeźdźcy. Malcon i Hok podeszli do wyjścia, posępny krzyk rozległ się znowu.
– Co to? Nie słyszałem o ptakach Yara – powiedział cicho Hok.
– To nie ptak – szepnął Malcon. – Lippys posiadł sztukę usypiania ludzi i wysyłania ich dusz, aby strzegły go przed wrogami. Człowiek może wytrzymać najwyżej dwa takie usypiania ale Lippys nie dba o to. Jego słudzy w każdej chwili przyprowadzą mu następną ofiarę. Patrz! – szepnął głośniej i pokazał Hokowi ręką na niebo.
Nisko nad lasem przemknął jakiś jasny cień, biała plama, która nie wiadomo dlaczego wydawała się ciemna i ponura. Gdy wpatrywali się w nią usłyszeli jeszcze jeden jęk. Nieforemna plama znikła za wierzchołkami drzew. Hok odwrócił się do Malcona.
– Skąd wiedziałeś?
Malcon odwrócił się i podszedł do Hombeta. Poklepał zwierzę po szyi.
– Mój pierwszy nauczyciel, Jogas… On powiedział mi o Yara, dzięki niemu postanowiłem tu wejść i walczyć z Magami, ale Jogas nie chciał mi powiedzieć wszystkiego. Uśpił mnie jakimś zielem i dopiero wtedy zaczął mówić. Co jakiś czas odzywa się w mojej głowie jego głos i pomaga. Tak było w Alei Szeptu, gdzie ciebie znalazłem i tak było teraz. Tylko że nie możemy na to za bardzo liczyć, widocznie Jogas też nie wiedział wszystkiego – Malcon westchnął i nagle rozejrzał się po jaskini. – Hej? Gdzie jest Ziga?
Hok rozejrzał się również, choć przypomniał sobie, że Ziga weszła w las jeszcze przed pojedynkiem z Litem.
– Nie wyszła z lasu, tam na polanie – pokazał palcem miejsce skąd przyjechali.
– Aha, to też pamiętam – skinął głową Malcon. – Miejmy nadzieję, że ten szpieg Zacamela jej nie zobaczył.
– I że nie zmylą jej ślady kopyt Lita – dodał Hok. Obaj spojrzeli na siebie. Malcon złapał za koniec jasnego wąsa i mocno pociągnął w dół, Hok, również niezadowolony, trzepnął ręką w udo.
– Wrócę tam po nią – powiedział i podszedł do Lita.
– Nie!
– Dlaczego? – Hok puścił wodze i podszedł do Malcona.
– Jeśli nawet Lippys dowie się, że w Yara jest jakiś wilk, jeśli nawet jest to jedyny wilk w całej krainie, to to jest w końcu tylko zwierzę, ale jeśli jego szpieg zobaczy któregoś z nas… – król położył rękę na ramieniu Hoka. – Poza tym nie wierzę, żeby Ziga nie znalazła mojego śladu. Poczekamy tu na nią trochę. Ta jaskinia może nam się kiedyś przydać – rozejrzał się po pieczarze.
Była dość wysoka, mogli w niej dosiąść koni i jeszcze zostałoby trochę miejsca nad głową. Od razu za wejściem rozszerzała się znacznie tworząc komnatę prawie okrągłą, prawie na wprost wejścia czarno rysowała się jakaś szczelina. Malcon poszedł w tamtym kierunku i po chwili Hok usłyszał jego gwizd i wołanie.
– Chodź tu! To chyba jakiś korytarz – Malcon zniknął za załomem, którego cień jeszcze przed chwilą udawał szparę.
Hok zrobił dwa kroki w kierunku Malcona, gdy tamten wyszedł z korytarza do jaskini.
– Nic tam nie widać, trzeba mieć pochodnie – powiedział zniechęcony. – Nie wiem, czy warto tracić czas na łażenie pod ziemią. Z drugiej strony… – urwał widząc, że Hok patrzy w górę i wygląda jakby wcale go nie słuchał.
– Nietoperze – powiedział Hok. – Na pewno przed chwilą ich nie było. Nie było ani jednego, a teraz wiszą cztery. Widzisz? – pokazał palcem, choć Malcon doskonale widział skórzaste worki zaczepione o strop jaskini.
– Mam nadzieję, że to nie są szpiedzy Magów – powiedział wolno.
Myślę, że nie możemy tracić czasu na zastanawianie – Hok przysunął się do Hombeta i, nie spuszczając z oczu nietoperzy, odwiązał łuk. Rzucił go Malconowi. Schylił się, podniósł dwa spore kamienie z posadki i podszedł do wejścia. – Stań tam, przy korytarzu i strzelaj. Gdyby chciały uciekać, będę je tu zatrzymywał, a ty nie pozwól im wrócić do korytarza.
– Czy naprawdę sądzisz, że to szpiedzy Magów? Nie możemy mordować wszystkiego, co rusza się w Yara – Malcon stał z łukiem w dłoni, ale lewa ręka wyciągnęła z kołczanu strzałę i założyła ją na cięciwę.
Hok wzruszył ramionami. Podrzucał lekko kamień, starając się wyważyć go, uchwycić jak najwygodniej. I wtedy cztery worki oderwały się od stropu i z cichym świstem przeleciały nad głową Malcona. Król szybko odwrócił się z napiętym łukiem, jednak nie było już do czego strzelać, Hok zamachnął się, ale nietoperze leciały tak, że przez cały czas w tle stał Malcon. Kamień upadł na podłogę, a strzała wróciła do kołczana. Nie powiedzieli ani słowa. Wszystko było jasne.
Hok pierwszy doskoczył do wejścia i wychylił się, patrząc w niebo. Malcon stał obok Hombeta. Przywiązywał łuk i kołczan, zerkając w stronę Hoka, ale przede wszystkim patrzył w koniec jaskini, gdzie przed chwilą znalazł wejście do tego samego korytarza, w którym zniknęły nietoperze.
– Chyba możemy wyjść – Hok rzucił to przez ramię i syknął: – Lit! Koń zastrzygł uszami i ruszył w kierunku pana. Malcon odczekał chwilę, by Hombet nie zbliżył się zbytnio do wierzchowca Hoka i również poszedł w kierunku wyjścia.
– Nie! Leci znowu – usłyszał nagle i w tej samej chwili Lit cofnął się.
Nagle w jaskini zrobiło się ciasno, konie wycofywały się, Malcon usiłował przejść między nimi bliżej wyjścia, tylko Hok stał nieruchomo przyklejony do ściany z wysuniętą ostrożnie głową. Gdy Malcon dotarł w końcu do niego pokazał palcem coś, co wyglądało jak skaza na niebie, malutki obłoczek tuż nad lasem, z którego niedawno wyszli.
– Co robimy? – zapytał nie odwracając głowy. – Czy to coś może nas zaatakować?
– Nie wiem, Jogas nic mi o tym nie mówił. Chyba nie.
– No to co robimy? – powtórzył Hok. – Tu na pewno zaraz coś się będzie działo, a tam na pewno zobaczy nas ten szpieg.
– Poczekajmy chwilę aż odleci. Jeśli do tego czasu nic się nie stanie… – Malcon odwrócił się i popatrzył w głąb jaskini -… Patrz! – szarpnął za ramię Hoka, który nie odrywał oczu od oddalającego się zwiadowcy Magów. – Tam! Ziga… – uśmiechnął się.
Teraz i Hok zobaczył wilczycę, biegnącą szybko w ich stronę. Nie węszyła, co mogłoby uświadomić komuś, że idzie po tropie, widocznie ślad był wyraźny. Malcon wysunął się nieco z wyjścia i cmoknął dwa razy. Ziga od razu skręciła porzucając trop i skierowała prosto w ich stronę. Po chwili była w jaskini. Malcon klepnął ją kilka razy po grzbiecie i zwrócił się do Hoka:
– Widzisz coś? Wychodzimy?
W tej samej chwili Ziga warknęła cicho, a gdy Malcon spojrzał na nią, zrobiła trzy kroki i stanęła przy nim wyraźnie odgradzając go od korytarza w końcu jaskini. Malcon i Hok sięgnęli do mieczy i stanęli po obu stronach wejścia. Chwilę nic się nie działo, a potem zalegające w tunelu ciemności zmiękły, a na ścianach pojawił się nikły blask. Gdy Malcon odwrócił się do Hoka i otworzył usta, by zaproponować ucieczkę, usłyszeli hałas od strony wejścia do jaskini i zanim zdążyli chociażby obejrzeć się, coś grzmotnęło o skałę i plama dziennego światła dotychczas wpuszczana do pieczary zniknęła, jakby ktoś narzucił na słońce olbrzymią skórę. Po wejściu nie został nawet ślad. Potężne kamienne drzwi odcięły ich od światła. Ale w jaskini nie było ciemno, coraz wyraźniejszy blask oświetlał przeciwległy jej koniec i na granicy słyszalności docierał do nich odgłos kroków.
Szpieg Lippysa, Latające Oko, dostrzegł obu młodzieńców mimo bólu rozszarpującego na drobne kawałeczki jego ducha uwięzionego w magicznej chmurce, w której dokonywał lotów nad Yara. Był to już trzeci lot, z całą pewnością ostatni; najczęściej ciało ofiary, pozbawione duszy, wytrzymywało jeden, najwyżej dwa loty. Duch tiuruskiego wojownika, nie dość spiesznie wykonującego polecenie wodza, został wydarty z ciała i wysłany w powietrze.
Teraz jego ciało drgało na podłodze ciemnego lochu w zamku Czerwonego Maga, a jaźń odbywała lot. Śpieszył z powrotem, wiedział, że dobiega kresu żywota, a zaszczepione od dziecka posłuszeństwo, tylko raz nie dość gorliwie okazane, kazało mu śpieszyć z nowiną o dwóch intruzach do swego pana. Latające Oko przyfrunął do zamku na wyspie nie mając nawet sił do krzyku. Opadł na obszerny placyk na szczycie jednej z kopulastych wież i gdy uczynił wysiłek, aby przenieść się do piwnicy, ożywić choć na krótko swe ciało i powiadomić o nieprzyjaciołach w Yara, jego umęczone ciało drgnęło po raz ostatni i zamarło. Nikt się tym nie przejął, śmierć kolejnego latającego zwiadowcy nikogo nie zaskoczyła. Ciało wyrzucono poza mury w bagno na żer olbrzymim xitom, a słudzy przywlekli do komnaty uśpienia kolejną ofiarę, żeby w każdej chwili był gotowy kolejny zwiadowca do lotu nad Yara.
Malcon zobaczył kątem oka, że Hok poprawia koszulę, wciskając ją głębiej za pas. Pochylił się, nie spuszczając oka z tunelu i poklepał Zigę. Jej uszy drgnęły nieznacznie. Malcon wyprostował się i w tej samej chwili zza skały kryjącej wejście do podziemnego korytarza wyszli dwaj mężczyźni. Przystanęli od razu. Od Malcona i Hoka dzieliło ich dziesięć – dwanaście kroków.
Obaj byli niscy – sięgali Malconowi do pasa – i krępi. Twarze mieli mlecznobiałe, a włosy bardzo jasne. Ich kolor można było określić tylko po kilku pasemkach wystających spod obcisłych skórzanych kapturów. Mieli na sobie ubrania ze skóry, na łokciach i kolanach naszyte grube łaty. Trzymali w dłoniach jakieś kije, Malcon od razu zwrócił uwagę na to, co mogło być bronią i najpierw zlekceważył drągi nieznajomych. Dopiero po chwili, gdy i on, i nieznajomi obejrzeli siebie w ciszy, popatrzył na broń jeszcze raz i wtedy zrozumiał, że nie są to nieszkodliwe wobec ich mieczy kije, lecz rodzaj kuszy – w wąskich szczelinach, biegnących od połowy długości kija do jego wylotu, spoczywały krótkie strzały. Malcon otworzył usta, chcąc przestrzec Hoka, ale jednocześnie jeden z mężczyzn, stojący bliżej korytarza, powiedział coś. Malcon zmarszczył brwi i spojrzał na niego. Mężczyzna odczekał chwilę i powiedział, wolno:
– Albaz ure wołki?
Hok pokręcił głową. Malcon szybko zapytał:
– Kim jesteście?
Drugi mężczyzna drgnął i otworzył usta, ale nic nie powiedział.
Pierwszy podniósł rękę i wskazał miecz Malcona, a potem Hoka. Jego palec skierował się ku kamiennej podłodze.
– Chyba chce, żebyśmy rzucili miecze – powiedział Malcon nie odwracając się od przybyszy. – Mają jakieś łuki – dodał.
– Te kije? – zapytał cicho Hok.
Obaj mężczyźni poruszyli się i nagle, zanim Malcon zdążył odpowiedzieć, Hok błyskawicznie skoczył do koni i szarpnął łuk Malcona. W tej samej chwili światło w jaskini przygasło, a z korytarza wypadło coś, co okazało się małym workiem ze skóry, który potoczył się po podłodze i znieruchomiał. Młodzieńcy wpatrywali się w worek, gdy strzała z korytarza przeszyła na wylot cienką skórę a z otworów wypełzł biały dym. Malcon ostrożnie wciągnął nosem powietrze i poczuł, że chwieje się na nogach, usiłował odsunąć się od białego obłoku, coraz rzadszego, i coraz mniej widocznego, zatańczył w miejscu, poprzez opadające powieki zdążył zobaczyć jak Lit opada na ziemię, podnosi się na przednich nogach i wali na bok. Drugi biały obłok wybuchł pod powiekami.