Korytarz był wąski, tak że worki z prowiantem co chwilę szurały o ściany, a broń, choć przesunięta jak to tylko było możliwe na boki, uderzała czubkami pochew i nieprzyjemnie zgrzytała. Na szczęście sufit był wysoko, więc przynajmniej o głowy nie musieli się martwić. Tym bardziej, że pierwszy szedł Kaplan, wyższy od nich o pół głowy i dopóki szedł wyprostowany nie musieli obawiać się zderzenia ze skalnym sklepieniem.
Wyszli – jak powiedział im przy pożegnaniu Pashut – wczesnym świtem i Malconowi wydawało się, że nadeszła już pora obiadu. Myśl ta natrętnie kołowała po głowie, i nawracała, choć nie czuł głodu, raczej chciał sprawdzić, czy się nie pomylił w obliczeniach. Zawołał w końcu:
– Chyba już południe?
Kaplan potrząsnął przecząco głową. Szedł równo, szybko, wcale nie jak ślepiec, nie przejmował się tym, że korytarz co jakiś czas łagodnie skręcał – wykuty był w miększej niż reszta skał żyle wapniaka – i tak jak wszyscy niósł pochodnię.
– Skąd wiesz? – Malcon przyspieszył nieco i zbliżył się do Kaplana.
Tamten wzruszył ramionami.
– Po prostu wiem. Brak Wzroku rozwija inne zdolności.
– A jak zabraknie nam pochodni? – Malcon nie tyle martwił się o zapas pochodni, ile nudził się w tym milczącym marszu. Nie mógł rozmawiać z Hokiem, bo większość pytań, na które odpowiedzi chciałby uzyskać, dotyczyła Pia, a wydawało mu się nieuprzejmym rozmawiać o tym w obecności Kaplana. Z kolei rozmowa z przewodnikiem nie wychodziła, milczał uparcie, a zapytany udzielał krótkich odpowiedzi i milkł.
– Boisz się ciemności? – zapytał Kaplan, a Malcon, choć bardzo chciał, nie znalazł w tym pytaniu drwiny.
– Oczywiście, że nie – odpowiedział spokojnie.
– To źle – rzucił Kaplan i nawet odwrócił lekko głowę, jakby chciał, aby Malcon dobrze go usłyszał. – Tu, w Yara, trzeba się bać. Tylko wtedy można przeżyć. Nieustraszeni giną tu szybko.
Malcon obejrzał się i zobaczył, że Hok mruga porozumiewawczo okiem. Kiwnął też kilka razy głową na znak, że słyszy wszystko. Malcon odchrząknął i zapytał:
– Czego trzeba się bać? Chyba powinieneś nam powiedzieć, będzie nam łatwiej… Odpowiedz nam…
– Nie! – po raz pierwszy Kaplan powiedział coś głośniej niż trzeba było, aby rozmówca usłyszał. Malconowi wydało się, że przygarbił się trochę, ale od razu przyjął normalną, wyprostowaną postawę i dodał ciszej i spokojnie:
– Nie pamiętam niczego, co mógłbym komukolwiek opowiedzieć. Po prostu trafiłem do piekła. Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć samemu.
Szli równym krokiem, w niezmiennej kolejności czasem tylko Kaplan zwalniał nieco – zdarzało się to wtedy, gdy wracał któryś z nietoperzy, wyprzedzających wyprawę. Zdarzyło się tu już kilkanaście razy, a za każdym przylotem posłańca Malcon czuł lekką falę niechęci. Starał się tego nie okazywać, zdawał sobie sprawę z korzyści – w końcu to te właśnie zwierzęta skierowały na nich Pia – jednak zrezygnowałby z ich usług, gdyby to od niego zależało. Zawsze uważał je za posłańców ciemności i nie mógł uwierzyć, że mogą także służyć dobru. Gdy kolejny raz jeden z dwu zwiadowców ześliznął się z ramienia Kaplana i bezgłośnie zniknął w ciemnościach Malcon zrobił kilka szybkich kroków i dotknął ramienia przewodnika, otworzył usta, ale nie zdążył o nic zapytać, bo Kaplan rzucił się w bok, jakby dotknięcie go sparzyło, uderzył w ścianę bokiem i odwrócił się wystawiając do przodu pochodnię. Malcon odskoczył w tył unikając oparzenia. Położył rękę na rękojeści miecza. Z tyłu usłyszał szybkie kroki Hoka.
– Nie dotykaj mnie! – krzyknął Kaplan.
– Co się stało? – zapytał Hok i chwycił ramię Malcona.
– On mnie dotknął – wolniej i ciszej powiedział Kaplan. – Nie dotykajcie mnie. Jestem Ileazem. Dotykała mnie Yara, ale nie chciałbym, żebyście i wy to robili.
– Dlaczego? – Malcon odzyskał głos. Poczuł, że twarz mu płonie a palce zaciśnięte są na rękojeści i drżą jakby zaczęły żyć samodzielnym życiem.
– Jestem Ileazem – powtórzył Kaplan, jakby to wszystko wyjaśniało.
– Nie rozumiem – powiedział Hok.
Kaplan zrobił dwa kroki w tył, odwrócił się i bez słowa poszedł korytarzem, Malcon obejrzał się na Hoka, niemal jednocześnie wzruszyli ramionami. Król otworzył usta, ale Hok położył palec na wargach i pokazał brwiami paplana. Malcon westchnął i ruszył przodem, puścił wreszcie rękojeść miecza i poprawił worek z żywnością. Chwilę szedł trzymając swoją pochodnię opuszczoną w dół, by tłuszcz nadtopił się i spłynął w płomień, a gdy rozpaliła się jaśniej, podniósł ją w górę i poszedł za Kaplanem. Przypomniał sobie Jogasa i jego rady, które nagle pojawiały się w głowie, postanowił usłyszeć teraz, kiedy nie potrzebował pomocy, wszystko, co powiedział mu strażnik Uta-Dej, zmarszczył brwi i wysilił umysł, po chwili zabrakło mu tchu, bo wstrzymał oddech, a i tak niczego w swoim mózgu nie znalazł. Albo rady Jogasa wyczerpały się, albo wypływały tylko w razie konieczności i potrzeby. Malcon spróbował jeszcze raz i potem jeszcze, ale nic z tego nie wychodziło. Chwilę zastanawiał się, co mogło przestraszyć Kaplana, co go oślepiło i dlaczego nie chciał być dotykanym przez innych, ale zbyt mało wiedział i widział. Yara dopiero musnęła go swym ohydnym dotykiem. Czuł to, lecz nagle, nie wiadomo pod wpływem czego, postanowił na postoju wypytać dokładnie Kaplana i zrezygnować z jego usług, jeśli nie odpowie na wszystkie pytania.
Spróbował spokojnie rozważyć sprawę, ale mimo że przeszli kawał drogi, nie przekonał siebie do zmiany decyzji. I dlatego, gdy tylko korytarz rozszerzył się w niewielką komorę z kilkoma otworami korytarzy, gdy Kaplan obszedł je wszystkie nasłuchując i węsząc, i gdy wróciły oba nietoperze, Malcon wbił zęby w twardy placek z zapieczonym kawałkiem mięsa i zapytał:
– Co to znaczy, że jesteś Ileazem i nie wolno ciebie dotykać? Chyba możesz nam powiedzieć?
Kaplan wolno usiadł i włożył rękę do worka, grzebał w nim chwilę i wyciągnął taki sam placek, ale oparł rękę na kolanie, i pochylił głowę. Nic nie mówił przez chwilę i Malcon zerknął na Hoka, pytając go wzrokiem o radę. W tej samej chwili Kaplan przemówił:
– Pochodzę z Nafry. To kraina za morzem, bardzo daleko stąd. Nigdy nasi żeglarze tutaj nie dopływali. Mój statek był pierwszy, a ja byłem tym jedynym, któremu udało się przeżyć podróż. Złe wiatry zepchnęły nas z kursu i w końcu wpłynęliśmy na morze omywające Yara. Nie wiedzieliśmy wtedy nic o tym co tu się dzieje. Gdy ucichła burza, która nas tu przygnała, zobaczyliśmy, że od horyzontu rozpościera się tafla dziwnego morza. Woda była ciemna, ale nie brudna, gęsta, jakaś taka… tłusta i śliska. Od razu wiedzieliśmy, że trzeba stąd uciekać. Powietrzem trudno było oddychać, a ci, którzy spróbowali wody, zachorowali. Było ich dziewięciu. Na tę chorobę nie mieliśmy lekarstwa, ciało zmieniało kolor na sinożółty, gniło i odpadało kawałkami. Chorzy wariowali i musieliśmy ich zamykać. Gdy wszyscy umarli i nikt więcej nie zachorował, w nasze serca wstąpiła nadzieja. Nie wiedzieliśmy jednak dokąd żeglować – nasze przyrządy popsuły się i przeczyły sobie nawzajem, a gwiazdy zmieniały co noc położenie. Czasem pojawiały się na niebie gwiazdy, jakich nic znaliśmy, a znikały te, które pomagały nam wcześniej w żegludze. Płynęliśmy na wiosłach, całe tygodnie…
Hok przestał żuć i przysunął się bliżej Malcona, Kaplan mówił bardzo cicho, do siebie. Król Enda złapał spojrzenie Malcona i kiwnął głową, Malcon zrozumiał, że Hok słyszał coś o morzu, które zatruła Yara.
– Moi towarzysze umierali, myślę, że zatruło ich powietrze, mieliśmy jeszcze żywność i wodę, ale nie mieliśmy nadziei, nasze siły topniały. Wiosłowało nas trzydziestu, dwudziestu, dziesięciu… Wiosłowaliśmy nawet wtedy gdy zostało nas pięciu, choć każdy z nas, gdy stawał do steru, widział, że najmniejsza fala nie powstaje za rufą statku. W końcu zostałem sam…
Nie wiem dokładnie, ile czasu spędziłem na statku w samotności. Pewnego dnia usłyszałem chrobot dna statku o piasek. Wyszedłem na pokład. Jakiś prąd, albo moc Magów przygnała statek do brzegów Yara. Chyba tak właśnie było, bo gdy tylko zszedłem na brzeg – dopłynąłem tam na małej łodzi – pojawił się oddział Tiurugów i zostałem schwytany na bogo…
Kaplan umilkł i nagle podniósł do ust palec i ugryzł. Wyglądał jak człowiek, który spełnił przykry obowiązek. Malcon skrzywił się i odchrząknął.
– Ee… Ale nie powiedziałeś, dlaczego nie chcesz być dotykany. Posłuchaj! – dodał szybko, widząc że Kaplan zacisnął szczęki. – Idziemy walczyć z groźnym przeciwnikiem, musimy mieć do siebie zaufanie. Możesz mnie pytać o co chcesz, odpowiem na wszystkie pytania, Hok również. Ale o tobie wiemy niewiele.
– Mówiłem, że nie da się opowiedzieć o wszystkim, co przeżyłem. Tego nie da się nawet ubrać w myśli, a co dopiero słowa.
– Nie rozumiesz… – zaczął Hok.
– Rozumiem – przerwał Kaplan. – Nie chcę, żeby mnie dotykano, bo tak żyjemy u siebie, w Nafrze. U nas można dotknąć tylko członka najbliższej rodziny – ojca, matkę, brata i siostrę. Nie dotykamy nigdy, a już szczególnie gołą ręką, ludzi obcych. Wierzymy, że w ten sposób można wyrządzić krzywdę dotkniętemu, zabrać mu cząstkę duszy. Dlatego nasze rody są bardzo rozbudowane i bardzo mocne. W zasadzie nie ma obcych w rodzinie – służby czy innych pracowników. Jesteśmy bardzo do siebie przywiązani i nikt z nas nie opuszcza rodziny bez potrzeby.
– Więc ty płynąłeś… – zaczął Malcon.
– Tak. U nas rody zajmują się jakąś jedną dziedziną, albo kilkoma związanymi ze sobą. Mój buduje statki i żegluje. – Kaplan umilkł na chwilę i dodał: – Połowa rodziny zginęła w tej ostatniej wyprawie.
– Straciłeś najwięcej z nas w Yara – powiedział Malcon, cisza przytłaczała go, chciał coś powiedzieć.
– Nie… – Kaplan pokręcił głową. – Zginęło tylko czterdziestu Ileazów, a pomyśl o Enda. O wszystkich narodach żyjących w pobliżu. Zło jest coraz mocniejsze, jeśli się go nie zwalczy, rozszerzy się na cały świat, zresztą, może już tak się stało…
– Masz rację – Malcon wychylił się, ale w porę powstrzymał i nie położył – jak zamierzał – ręki na dłoni Kaplana. – Jeden mały robak niszczy cały, stokroć większy, owoc jabłka.
Kaplan pokiwał głową. Podniósł głowę i popatrzył na Malcona, jakby mógł go zobaczyć. Kiwnął jeszcze raz głową i wbił zęby w placek. Zjedli posiłek w milczeniu, wypili po kilka łyków słodkiego wina, sporządzonego z owoców rosnących na nielicznych wyspach lądu, w morzu błota po drugiej stronie gór. Jeden z nietoperzy odfrunął pod koniec ich posiłku, a drugi dopiero wówczas gdy godzina drogi dzieliła ich od miejsca postoju. Szli nie rozmawiając, dopiero gdy wrócił któryś ze zwiadowców i usiadł na ramieniu Kaplana, tamten przechylił głowę, ale w przeciwną stronę, nie w kierunku swego skrzydlatego pomocnika, przystanął na chwilę i nagle odwrócił się.
– Szybko do przodu! – strząsnął nietoperza i pobiegł za nim. Trzymał pochodnię podniesioną wysoko w górę, Malcon zrozumiał, że robi to dla nich, przyspieszył, dogonił Kaplana i szarpnął troki utrzymujące worek na plecach przewodnika.
– Biegnij – biegnij! – krzyknął, widząc, że zaskoczony Kaplan zwalnia.
W korytarzu echem odbijały się ich szybkie oddechy, szuranie worków o ściany i od czasu do czasu stuknięcie broni. Po kilkudziesięciu krokach Malcon usłyszał jednak jakieś dzwonienie. Rozlegało się gdzieś wysoko, jakby ponad ich głowami, choć widzieli tam tylko kamienny strop. Metaliczny jęk stawał się coraz głośniejszy, olbrzymi dzwon, uderzony gigantycznym młotem nadlatywał na nich, był coraz bliżej, zawisł nad głowami i dźwięczał coraz głośniej. Wydawało się, że starł wszystkie inne dźwięki ale nagle Kaplan zwolnił, tak że Malcon omal nie wpadł na niego, ponad ramieniem przewodnika zobaczył, że korytarz skręca. Z tyłu naparł na niego Hok i wtedy Malcon zrozumiał, że korytarz nigdzie nie zakręca, on się w tym miejscu skończył.
– Wracamy! – krzyknął z całej siły.
Kaplan odwrócił się wolno, dzwon nagle ucichł i wtedy usłyszeli zgrzyt i skrzypienie. Trzeszczały ściany korytarza, Hok zrobił dwa kroki w tył gotów zerwać się do biegu. Kaplan splunął pod nogi i zrzucił na ziemię pochodnię, uderzyła w kamień. Odskoczyło od niej kilka iskier.
– Koniec – powiedział.
– Jak to – koniec? – krzyknął Malcon.
Coś dotknęło go w ramię, odwrócił się szybko sięgając do miecza, ale za nim nie było nikogo, tylko matowa ściana. Popatrzył na Kaplana.
– Wracamy – powiedział stanowczo.
– Nic ma po co – uśmiechnął się Kaplan. – Yara nas złapała. Z tamtej strony jest taki sam korek – pokazał kciukiem za swoje plecy.
– Skąd wiesz? – powiedział Hok i przecisnął się między ścianą i Malconem. – Puść mnie – podszedł do ściany zamykającej korytarz.
Oglądał ją chwilę i odwrócił się do Malcona i Kaplana. Nie musiał nic mówić. Malcon zarzucił na ramiona oba worki i odwrócił się w ciasnym korytarzu, worki krępowały ruchy. Trzask ścian nasilił się.
– Przecież nie będziemy tu stali, wracajmy – powiedział i zrobił krok, gdy zatrzymał go głos Kaplana.
– Nie widzisz, że ściany się zamykają?
Malcon popatrzył na ścianę z prawej, potem na przeciwną. Były o wiele bliżej siebie niż przed chwilą, widać to było teraz wyraźnie. Przecież jeszcze przed chwilą biegł tym korytarzem z dwoma workami, a teraz nie mógł się w nim nawet odwrócić. Zrzucił worki z ramion i oparł się plecami o jedną ścianę, a stopami o drugą. Chwilę siedział tak nad podłogą i poczuł, że jakaś potężna siła zgina mu nogi w kolanach, nawet nie próbował się opierać i walczyć. Nie miał wątpliwości, że to cała góra nasuwa się na nich z dwu stron. Ze strony, z której przyszli rozległ się głośniejszy trzask i gdy Malcon rzucił swą pochodnię w tamtym kierunku, zobaczył taką samą ścianę zamykającą drogę.
– Poświeć w górę – powiedział do Hoka, choć czuł, że nie ma to sensu.
Hok posłusznie podniósł ramię i dotknął prawie czubkiem płomienia kamiennego stropu. Ściany zsuwały się w milczeniu, korytarz stał się tak wąski, że nie można by w nim było iść z wysuniętymi na bok łokciami. Hok wyszarpnął miecz z pochwy i uderzył w ścianę nad głową, prysnęło kilka iskier, ale dźwięk był wytłumiony, głuchy jak po uderzeniu w miękkie, spróchniałe drewno. Hok uderzył jeszcze kilka razy, a potem oparł miecz jednym końcem o jedną, a drugim o drugą ścianę. Chwilę broń wisiała nad podłogą jak niedawno Malcon i nagle klinga prysnęła. Hok przecisnął się obok Kaplana i podszedł do Malcona. Wyciągnął rękę i otworzył usta, a Malcon chciał zrobić krok w jego kierunku, gdy nagle korytarz zawirował, a w uszach zaszumiało jakby znalazł się w pobliżu olbrzymiego wodospadu. Zachwiał się i oparł dłonią o ścianę, jęknął i w tej samej chwili usłyszał głos Jogasa:
„Na klindze Gaeda wyryty był znak. Nie wiem czy to ci się może na coś przydać, ale jeśli wszystko inne zawiedzie – spróbuj!”
Przed oczami Malcon zobaczył płonący czerwienią znak, jak nakreślony pochodnią w ciemności, zniknął szybko, ale Dorn dokładnie go zapamiętał. Odbił się od ściany i uderzył barkiem w drugą, korytarz zwęził się do szerokości ramion dorosłego mężczyzny. Malcon sięgnął pod bluzę i wyszarpnął Gaeda. Stanął na wprost ściany i ostrym końcem miecza nakreślił na niej trójkąt. Na każdym z rogów narysował koło i wyprowadził z niego linię do środka trójkąta. Ten sam znak narysował na przeciwległej ścianie. Rysunek zaczynał świecić, najpierw linie błękitniały, światło rozbłysło nagle tak mocno, że trzeba było zasłonić oczy. Po chwili światło osłabło, spojrzeli ostrożnie na ściany, ale nie było już na nich rysunku. Piekielny dzwon odezwał się znowu, teraz młot uderzał weń raz za razem, huk stał się nieznośny, zatkali uszy palcami i patrzyli jak ściany rozsuwają się, z góry posypały się kamyki i piasek. Malcon nawet nie zauważył, kiedy zniknęły ściany, zamykające ich w pułapce. Z trzaskiem spadły większe kamienie. Dzwon umilkł nagle, ale w ich uszach dźwięczał jeszcze dłuższą chwilę. Malcon poczuł, że serce wali mu w piersi, a palce oplatają jelce Gaeda. Odetchnął głęboko, schował miecz pod bluzę i podszedł do Hoka. Trzepnął go mocno w ramię.
– Tym razem Yara z nami przegrała – powiedział w stronę Kaplana.
– Co zrobiłeś? – zapytał tamten, robiąc krok w jego kierunku. Miał prawie niezmieniony głos, podszedł jeszcze bliżej i wyciągnął rękę. Zaskoczony Malcon wolno wyciągnął swoją dłoń i położył ją na dłoni ślepca.
– Pomógł nam Gaed – powiedział.
– Z tym mieczem możemy nie bać się Yara! – wykrzyknął Hok.
– Uważajcie – Kaplan odsunął się pół kroku w tył. – Yara nie uderzyła w was jeszcze. To straszne miejsce, gdzie przedziwnie splatają się czary Magów z okrucieństwem naszego świata. Po raz pierwszy w tym korytarzu dopadła was moc Magów, przedtem mieliście do czynienia tylko ze złymi, opętanymi ludźmi i tylko z okrutnymi zwierzętami. Magowie przywykli, że nic im nie może zagrozić i chyba was zlekceważyli, ale niech tylko wyczują, że jesteście groźni, groźniejsi od zwykłych ludzi, wtedy wypuszczą na was wszystkie siły jakie są im podporządkowane. Nie liczcie, że Gaed przed wszystkim was obroni, przecież to nie jest ten sam miecz, którego bali się kiedyś Magowie. Wystarczyło, żebyśmy przed chwilą weszli w likaorga, a wtedy on i tilie szybko rozprawiłyby się z nami.
– Co to jest likaorg? – Hok pochylił się, chcąc podnieść swój worek, ale zamarł na czas przemowy Kaplana. Opowiadali mi o nim Pia. To jest olbrzymi, do małej góry podobny ślimak. Jego pancerz tak świetnie udaje skałę, że nikomu nie udało się dotychczas odróżnić go od prawdziwych gór. Najczęściej w dzień zamiera bez ruchu i jest nieszkodliwy, ale w nocy wypełza na drogi, otwiera swoją paszczę i czeka. Gdy cokolwiek żywego weń wejdzie zwiera pysk i wtedy wychodzą trilie. Ohydne, małe szczury, które żyją we wnętrzu likaorga i pożywiają się resztkami z jego stołu. To one mordują nieostrożną ofiarę, a potem czekają na resztki. Likaorg może również żywić się roślinami, a nawet trawi kamienie, ale woli mięso, a tilie z kolei są tak głupie, że nawet nie pamiętają, ile razy likaorg, nie mając długo innej ofiary, pożerał całe ich dziesiątki. Rozmnażają się szybko i czekają na kolejną ofiarę. We wnętrzu likaorga nie mają żadnych – prócz niego samego – wrogów. – Kaplan skrzyżował ręce na piersiach. – To straszna bestia. Nawet Tiurugowie się go boją.
– A jak się przed nim bronią? – zapytał Malcon. Kaplan wzruszył ramionami i nagłe, po raz drugi od poznania, uśmiechnął się.
– Ich sposób nie nadaje się chyba dla was. W każdy skalny tunel, w każdą podejrzaną dziurę posyłają najpierw jednego człowieka, najlepiej jeńca…
– Ciebie posyłali? – Malcon pokiwał głową.
– Cztery razy. Siedziałem spętany na ich koniu, który zupełnie mnie nie słuchał. Na szczęście wtedy nie widziałem dlaczego to robią, choć podejrzewałem, że chcą w ten sposób sami uniknąć jakiegoś niebezpieczeństwa.
Hok w końcu wyprostował się z workiem w ręku. Zarzucił go na ramię i westchnął.
– A mówiłeś, że nic o Yara nie wiesz – powiedział, z wyrzutem.
– Tu, w podziemiach, likaorgów nie ma. Zbyt mało tu dla nich pożywienia. Przed wyjściem na powierzchnię powiedziałby o nich. Czy myślisz, że nie życzę powodzenia wszystkim, którzy próbują walczyć z Magami?
Malcon podniósł obie ręce w górę dłońmi w kierunku Kaplana i Hoka.
– Nie kłóćmy się – powiedział. – To tylko potęguje moc Yara. Nie możemy… – przerwał i rozejrzał się szybko dookoła. – Gdzie jest Ziga? – krzyknął.
Hok zrzucił worek z ramion i odwrócił się w stronę, z której przyszli. Zrobił kilka kroków i przyłożył dłonie do ust, wciągając powietrze do płuc.
– Nie krzycz! – syknął Kaplan. – Kamień bardzo dobrze przewodzi dźwięk. Jeśli nie zgniotły jej skały, znajdzie nas po śladach. Pewnie czuje coś niedobrego w tym korytarzu i dlatego jeszcze nie przyszła. Moje oczy też jeszcze nie wróciły – dodał z żalem.
– Wrócę po nią – powiedział zdecydowanie Malcon. – Poczekajcie tu na mnie.
– Nie powinieneś tego robić. – Hok wyciągnął dłoń, by powstrzymać króla. – Im prędzej dojdziemy do skały Mezara, tym lepiej. Może on jeszcze nie wie o nas, a jeśli zaczniemy marudzić zdoła się przygotować.
Malcon pokręcił głową i zrobił krok w stronę Hoka, gdy z tyłu odezwał się Kaplan:
– Hok ma rację. Zwierzęta poradzą sobie w podziemiach, a zaskoczenie jest zbyt cenną bronią, żeby z niej zrezygnować.
Dłuższą chwilę stali w milczeniu. Potem Malcon potrząsnął głową i uderzył dłonią w udo.
– No to idziemy – spróbował się uśmiechnąć, ale Hok widział, że zacisnął raczej zęby. – Zwierzęta powinny nas szybko dogonić.
Zarzucił swój worek na plecy i podciągnął troki. Pomógł Kaplanowi przymocować jego worek, podczas gdy Hok machał pochodniami rozpalając je. Po krótkiej chwili byli gotowi do drogi i nie ociągając się dłużej ruszyli w tym samym co przedtem szyku – najpierw Kaplan, potem Malcon i Hok.
Gdy minęła trzecia noc, Kaplan obudził się z lekkim okrzykiem, a Malcon wstał z mieczem w dłoni, omal nie kalecząc Hoka, który sięgał do kołczana ze strzałami. Wtedy właśnie przyleciał jeden z nietoperzy. Woo wbił się pazurkami w Kaplana i wydał z siebie przenikliwy, bardzo wysoki, choć cichy, syk. Hok opuścił łuk i wcisnął strzałę w pełny kołczan. Malcon zapominając o swej niechęci do nietoperzy, podszedł do Kaplana i zapytał:
– Czy on może ci powiedzieć, gdzie jest Ziga? Kaplan stał z zamkniętymi oczami, nieruchomy, jakby wsłuchany w syk Woo, choć ten, poza pierwszym odgłosem, nie wydał z siebie więcej dźwięku.
– Gona nie przyleci. Zginęła w korytarzu. A Ziga niedługo powinna tu być – usiadł i sięgnął do worka z zapasami. – Zjedzmy coś i ruszajmy. To już niedaleko.
Hok podszedł do palącego się małym płomyczkiem cienkiego sznura, który rozpalali na noc zaoszczędzając pochodni i przytknął doń koniec nadpalonej żagwi.
– Zostały nam dwie pochodnie – powiedział. – Do południa spalą się obie.
Malcon wzruszył ramionami i błysnął białymi zębami.
– Będziemy szli bez światła. Zresztą tylko my dwaj jesteśmy poszkodowani – popatrzył na Hoka. – Kaplan, Woo i Ziga radzą sobie w ciemnościach.
– Jedzmy i ruszajmy – rzucił Kaplan.
Woo nagle ześlizgnął się po jego piersi i poleciał w ciemny korytarz, którym za chwilę mieli pójść dalej. Gdy kończyli lekki posiłek nadbiegła Ziga, ale, mimo że była niewątpliwie ucieszona spotkaniem, sierść na karku nie przestawała jej się jeżyć, a z gardła raz po raz wydobywał się niski, dźwięczny pomruk.
– Chyba jesteśmy już blisko – powiedział Malcon, gdy spakowali swoje worki i ruszyli w rozjaśniony tylko jedną pochodnią korytarz.
– Tak – powiedział Kaplan. – Idź z Zigą na końcu. Tu jest cały labirynt korytarzy, bez trudu można nas zajść od tyłu. Woo ostrzeże mnie przed niebezpieczeństwem z przodu.
Malcon bez słowa przepuścił Hoka i ruszył za nimi poruszając kilkakrotnie ramionami sprawdzając, czy troki nie krępują ruchów. Wahał się czy nie wyjąć miecza, ale w końcu spróbował tylko, czy gładko wychodzi z pochwy i zaciągnął pas.
Szli w milczeniu. Ściany korytarza, oświetlane tylko jedną pochodnią, niesioną przez Kaplana, wydawały się ponure i wrogie. Okruchy światła, nierówne skrawki, pojedyncze płomyki, pocięte poruszeniami ciał Kaplana i Hoka, skakały po podłożu i ścianach, tylko po stropie sunęła trochę jaśniejsza, żółta plama. Malcon wciągnął kilka razy powietrze nosem i dotknął ściany dłonią. Była zima, zimniejsza niż wczoraj, w powietrzu czuł wilgoć, której nie było wcześniej, w korytarzach zamieszkałych przez Pia. Bez wątpienia zbliżali się do wylotu. Ale przeszli jeszcze parę tysięcy kroków, zanim Kaplan podniósł rękę z pochodnią wysoko pod strop i odwrócił się do tyłu. Gdy Malcon przysunął się bliżej, usłyszał:
– Tu poczekajcie na mnie – Kaplan wysunął rękę z pochodnią i dodał: – Weź ją. Muszę sprawdzić korytarze.
Okazało się, że kilka kroków przed nimi widnieją ciemne otwory korytarza, przecinającego ich szlak. Kaplan wziął delikatnie do ręki Woo i bezszelestnie wsunął się w lewą odnogę. Hok odwrócił się do Malcona i oparł plecami o ścianę.
– Zastanowiłeś się jak przedostaniemy się do zamku… góry… – poprawił się -… Mezara?
Malcon wzruszył ramionami.
– Nie widziałem jeszcze tej góry – powiedział cicho. – Może uda nam się na nią wdrapać. W nocy? – wzruszył jeszcze raz ramionami.
– A jak zabijesz Mezara? Przecież Gaed nie ma nawet ostrza?
– Też nie wiem – Malcon wykonał dłonią ruch naśladujący trzepotanie ogona ryby. – Może wystarczy dotknięcie Gaeda, może wbiję mu jelec w gardło? Może będę tłukł rękojeścią, aż wytłukę z niego życie. Nie wiem – oparł się również o ścianę i przymknął oczy. – A dlaczego pytasz? Przedtem nie wahałeś się.
– He! – Hok uśmiechnął się szeroko, ale zaraz spoważniał. – Przedtem – szedłem tu, bo tak było trzeba. Wiedziałem, że nic nie zdziałam, ale potrzebne to było i mnie, i mojemu narodowi. Ale niespodziewanie zaczęło nam sprzyjać szczęście i dlatego zaczynam się bać, żebyśmy czegoś nie popsuli. Teraz nie chodzi mi tylko o zabicie kilku Tiurugów – westchnął głęboko. Podniósł rękę, ale nic nie powiedział, tylko wskazał coś za plecami Malcona.
Stał tam Kaplan.
– Korytarz kończy się stromym zejściem gdzieś pod ziemię, ale nie poszedłem tam. Woo wyczuł w nim zepsute powietrze. Sądzę, że tam gnieżdżą się gulamie. Słyszałem o nich od Pia, wydychają trujący gaz. Dopóki nie zatrują ofiary nie ruszają jej, ale przejść się tamtędy nie da – odwrócił się i wszedł w prawą odnogę.
Malcon uderzył pięścią w kamienną ścianę i kopnął jakiś mały kamyczek, który wypatrzył w półmroku. Suchy grzechot kamyka zainteresował Zigę, obejrzała się, ale nie widząc zachęty ze strony pana ułożyła ponownie łeb na wyciągniętych łapach. Hok pociągnął nosem.
– Jakoś się dostaniemy – powiedział krzywiąc się lekko. – Kiedyś w końcu wyjdzie…
Ale my nie możemy tu czekać nie wiadomo ile – wycedził Malcon przez zaciśnięte zęby. – Nie mamy nawet wystarczającej ilości zapasów. I już brakuje nam wody – dodał głośniej.
– Zobaczymy – uspokajająco powiedział Hok. – Poczekajmy na powrót Kaplana. Może coś znajdzie – spojrzał na swoje stopy i usiadł, wyciągając daleko nogi i opierając się plecami o ścianę korytarza. Malcon po chwili usiadł również, położył dłoń na głowie wilczycy i wolno poruszał palcami, zagłębiając je w gęstym, krótkim futrze. Zerknął na Hoka, ale tamten przymknął oczy i chyba drzemał.
Malcon oparł głowę o zimny kamień i wbił spojrzenie w sklepienie korytarza. Uświadomił sobie, że równo trzy kwadry temu Jogas pokazał mu rękojeść Gaeda; wspomniał wjazd do Yara, Aleję Szeptu, potyczkę z Tiurugami. Kolejny raz stwierdził, że – głównie olbrzymiemu, szczęściu i łaskawemu losowi zawdzięcza dotychczasowe powodzenie. Ale jak długo można liczyć na przychylność opatrzności? Należy raczej oczekiwać, że szczęście może go nagle opuścić, a kapryśny los w najmniej spodziewanym momencie zechce spłatać złośliwego figla. Tak rozmyślając ułożył się wygodniej i przymknął oczy. Chwilę później już spał.
Zimny nos Zigi dotknął policzka Malcona i wyrwał go z płytkiego snu. Poderwał się i trącił nogą Hoka, razem zrobili kilka kroków w kierunku skrzyżowania korytarzy, skąd słyszeli kroki. Gdy za załomem pojawił się Kaplan, Hok niecierpliwie zawołał:
– No i co? Jest?
Kaplan podszedł bliżej i pokręcił głową.
– Korytarz gwałtownie skręca w górę i wychodzi na jakiś balkon skalny. Na pewno widać z niego górę Mezara, ale chyba nie da się tamtędy zejść.
– Chodźmy zobaczyć – rzucił Malcon, podniósł szybko swój worek i zarzucił na ramiona. Wziął też wór Kaplana, ale ślepiec wyciągnął rękę i tak długo stał bez ruchu, aż Malcon wzruszywszy ramionami podał mu jego worek.
Zaraz za rogiem korytarz zaczął się piąć w górę. Wykuta w skale podłoga była gładka i wszyscy trzej musieli stawiać małe, ostrożne kroczki, aby nic pośliznąć się i nie zjechać w dół. Korytarz kilka razy skręcał na boki i wtedy na chwilę szli po równej powierzchni, ale zaraz potem musieli znowu piąć się w górę. Chwilami krzywizna stawała się tak stroma, że nawet Ziga parę razy obsunęła się w dół. Nie trwało to długo, poczuli powiew chłodnego świeżego powietrza, Ziga przystanęła na chwilę, ale nie wyrwała się do przodu, Woo wczepił się pazurkami w ramię Kaplana i zawisł jak mały, szary woreczek. Kaplan uniósł w górę rękę z pochodnią i zatrzymał się.
– Musimy zgasić pochodnie. Zostawimy je tu. Już chyba jest jasno.
Malcon przydepnął swoją pochodnię i poprawił worek na plecach. Widział wyraźnie kontur sylwetki Kaplana, choć wszyscy trzej zgasili już swoje pochodnie. Poczuł, że w gardle mu wyschło, przejechał suchym językiem po zdrewniałych wargach i powiedział cicho:
– Poczekajcie tutaj. Pójdę popatrzeć na tę twierdzę.
– Ja też! – dorzucił Hok. – Nie wytrzymam tu. Dobrze?
– Chodź.
Malcon wyminął Kaplana i nagle zatrzymał się, popatrzył na Zigę podążającą pół kroku za nim i pokazał jej miejsce, na którym przed chwilą stał.
– Tu zostań. Wracaj – powiedział z naciskiem Wilczyca cofnęła się niechętnie, patrząc na Malcona, a potem wolno odwróciła się. Zrobiła kilka kroków i obejrzała się na pana.
– Tu zostań – powtórzył Malcon i poszedł do przodu. W marszu zrzucił worek z ramion, usłyszał, że Hok robi to samo. Po kilku krokach rozjaśniło się jeszcze bardziej? a potem, gdy skręcił w lewo, zobaczył wylot korytarza jasno rysujący się na tle ciemnych skał. Poczekał na Hoka i razem, przyginając się coraz bardziej w miarę zbliżania do wyjścia, doszli do miejsca, gdzie światło słoneczne wypchnęło mrok i upadło na kamienną posadzkę jasnożółtą plamą. Malcon zatrzymał się, zmrużył oczy załzawione od blasku, którego nie widzieli przez pięć dni, poczekał aż łzy spłyną, wytarł je i spróbował obejrzeć balkon, o którym mówił Kaplan. Zorientował się, że korytarz kończy mała platforma, niewielkim skalnym koszem przyczepiona do skały gdzieś wysoko nad ziemią. Przetarł oczy i gdy uznał, że widzi już całkiem dobrze rozejrzał się na wszystkie strony, a potem pochylił się i ostrożnie postawił stopę na plamie światła. Zrobił dwa kroki i zatrzymał się. Hok położył mu rękę na ramieniu i wychylił się również, chcąc widzieć co zatrzymało Malcona. Złożył wargi w wąski ryjek i cicho gwizdnął. Również zobaczył skałę Mezara, właściwie tylko jej fragment, sam czubek, wystający ponad krawędź balkonu, na progu którego stali, ale to wystarczyło, by Malcon cofnął się trochę do tyłu i zdjął kaftan. Narzucił go sobie na głowę i syknął do Hoka. Po chwili pochyleni, prawie uderzając kolanami o brody, wypadli na balkon i przykleili się do jego balustrady. Dopiero po chwili wolno, ostrożnie, unieśli głowy i spod kaftanów, które mniej rzucały się w oczy na tle skały niż ich jasne twarze, popatrzyli na skałę Mezara.
Była to olbrzymia skalna kolumna nie wiadomo kiedy i jak wbita w ziemię. Jej ogrom zimną obręczą ścisnął serca młodych władców – najlepszy koń pokryłby się pianą, gdyby chciał galopem obiec skałę u jej podnóża, a niejeden ptak o słabszych skrzydłach nie zdołałby dolecieć na szczyt i usiąść w którymś z licznych, wybitych w skale otworów. Poniżej, między ziemią a pierwszymi oknami, nie było najmniejszej szczeliny czy występu, na którym mogłaby się zaczepić choćby mysz drzewna. Co najwyżej pająk lub mrówka zdołałyby się utrzymać na tej pionowej ścianie. Cała skała była bardzo jasna, prawie biała i w najciemniejszą noc każdy, kto chciałby wdrapać się na nią, byłby widoczny z daleka. Co prawda w kilku miejscach skała była poplamiona jakimiś sinymi zaciekami, ale zaczynały się one bardzo wysoko nad ziemią, mniej więcej w połowie wysokości całej skały.
Wąskie okna rysowały się wyraźnie na jasnym tle, tworzyły cztery pierścienie. Najgęstszy był ten najniższy, wyglądało, że jest tam tylko jakiś krużganek obiegający wieżę dookoła, a wyższe okna przebito, aby oświetlały pomieszczenia mieszkalne twierdzy Maga. Gdy Malcon przyjrzał się dokładniej oknom zobaczył, że przecinają je grube kraty, a gdy przeniósł wzrok na zakończenie murów stwierdził, że odchylają się one na zewnątrz od pionu jak brzegi kielicha. Przełknął ślinę, właściwie przecisnął ją przez ściśnięte gardło i zerknął na Hoka. Zobaczył tylko oczy w szczelinie między kamiennym murem i połą kaftana, ale ich błysk i wolne przesuwanie w górę i w dół powiedziało mu o myślach Hoka więcej niż długa rozmowa. Odwrócił się od przyjaciela i spojrzał jeszcze raz na górę.
Zrozumiał, że cały zamek Mezara mieści we wnętrzu szczytowej części skały. Przygryzł wargę i przyglądał się olbrzymiemu kamiennemu palowi. Przez dłuższą chwilę nie spuszczał z niego oka, a mimo to nie zobaczył żadnego ruchu ani w oknach niższych pięter, ani w koronie skały. Wysunął rękę i trącił Hoka, a potem skulony przemknął do korytarza, przebiegł jeszcze kilka kroków do zakrętu i zrzucił z głowy kaftan. Wyprostował się i odwrócił czekając na Hoka, a potem, nie mówiąc ani słowa, poszedł w stronę, gdzie zostawili Kaplana z Woo i Zigę. Dopiero gdy usiedli na posadzce i napili się rozcieńczonego wodą wina, Hok odezwał się:
– Tego piekielnego słupa nie da się zdobyć – zacisnął pięść i uderzył nią kilkakrotnie w kolano. Malcon skrzywił się odsłaniając zęby i ze świstem wciągnął przez nie powietrze, wsunął obie wargi między zęby i tak trwał chwilę. Kaplan milczał, spojrzenie ślepych oczu skierowane było w ścianę nad głową Malcona. Ziga podniosła się i skierowała nos w stronę wylotu korytarza, wietrzyła chwilę, a potem odsłoniła zęby i warknęła cicho. Malcon popatrzył na Kaplana i Hoka.
– Masz w zupełności rację – powiedział. – Nawet nie mamy po co próbować. Zostaje nam niewiele – czekać aż Mezar albo ktoś inny zejdzie na ziemię i wtedy zaatakować. Wiesz coś o sposobie, w jaki Mezar dostaje się do swojego zamku? – odwrócił się do Kaplana.
– Niewiele – Kaplan siedział nieruchomo, tylko palce prawej ręki delikatnie poruszały się po małym ciele. Woo. – Jeden z Pia, który to widział, był tak wystraszony, że powtarzał w kółko: „Zjechał na ziemię w kolebce na sznurach”. Nie potrafił powiedzieć ani w którym miejscu opuszcza się ta kolebka, ani jak szybko, ani czy Mag był w niej sam. Na samo wspomnienie trząsł się i zaczynał bełkotać. Ale ponieważ wiadomo, że Mezar to największy tchórz i chytrus, nie sądzę, aby choć przez chwilę był sam. Być może uda wam się zabić jego straż, chyba nie może być ich zbyt wielu w tej kolebce, ale nie wiemy, kiedy Mezar zejdzie na ziemię, ani czy w tej chwili jest w swoim zamku. Nie bardzo wiem, co możemy zrobić.
– Możemy tylko czekać. Przynajmniej tak długo jak wystarczy nam zapasów – powiedział twardo Malcon. – Potniemy worki i zrobimy z nich linę, by móc zejść na ziemię. Może uda nam się zdobyć coś do jedzenia.
Kaplan drgnął i pochylił się w stronę króla Laberi. Jego głos zabrzmiał głucho, jakby dochodził przez rurę z miękkiego, spróchniałego drewna:
– W dzień nie możecie zejść, bo od razu was zauważą. A noc… – wstrząsnął nim dreszcz.
– Tak… – powiedział cicho Malcon -… wiem. Zostaje nam tylko czekanie. Zobaczymy… – poderwał się i sięgnął do swojego worka. -… co nam jeszcze zostało. Musimy wiedzieć, ile możemy czekać. Posiedzimy tu, jak długo się da, a potem zejdziemy na ziemię. Nie mam zamiaru umierać tu z głodu, nie próbując nawet ugryźć Mezara.
– Kaplanie – Malcon podszedł do ślepca i wyciągnął rękę, chcąc położyć ją na ramieniu przewodnika, ale powstrzymał ruch. – Zabierz trochę zapasów i wracaj do Pia. Myślę…
– Nie – Kaplan pokręcił głową i sam wysunął rękę. Dotknął piersi Malcona. – Zostaję z wami.
– To nie ma sensu – powiedział z przekonaniem Malcon. – Poradzimy sobie teraz sami.
– Malconie, chciałbyś umrzeć wiedząc, że twoja śmierć na nic się nie przydała?
– Nie – pokręcił głową Malcon.
– Ja też nie. Zapomniałeś o korytarzu, który omal nas nie zmiażdżył. Nie przejdę go sam, rozumiesz? A jeśli pójdziesz mnie odprowadzić, to nie masz po co wracać, bo akurat zużyjesz prawie wszystkie zapasy. Zresztą nawet nie o to chodzi – po prostu chcę zostać z wami. Pożegnałem się z Pia na zawsze – zacisnął palce na ramieniu Malcona, puścił, odwrócił się i wrócił pod ścianę, gdzie leżał jego już prawie pusty wór.
Poszukał czegoś w małej stercie rzeczy wyjętych z worka i powiedział:
– Pójdę tam – machnął ręką w stronę balkonu. – Róbcie linę, a ja popilnuję Mezara. Potem się zmienimy, Nie czekając na odpowiedź ruszył korytarzem, wyminął Hoka i zniknął za zakrętem. Hok zerknął na Malcona i opuścił wzrok. Przejechał ostrym nożem po rozprutym worku, przesunął płat skóry i zaczął ponownie ciąć. Malcon uważnie oglądał odcięte pasy, sprawdzał ich wytrzymałość, czasem, w miejscach osłabionych, przecinał pas i wiązał go. Lina stawała się coraz dłuższa, worek topniał w oczach.
– Musimy pociąć też drugi – powiedział Hok, gdy skończył cięcie worka.
Malcon skinął głową i wyprostował zgarbione plecy. Otworzył usta zamierzając coś powiedzieć, zerknął w jaśniejszy wylot korytarza i zamarł z otwartymi ustami. Ziga poderwała się i zawyła krótko. Zza rogu wypadł na nich mały zwitek ciemności i rzucając się na wszystkie strony podleciał bezgłośnie. Tuż przed Malconem Woo zwinął się w powietrzu i uderzył ciałem o kamień. Przeturlał się kilka razy, aż jedno ze skrzydeł musnęło stopę Malcona i zamarł bez ruchu, ale gdy Hok poruszył się, Woo szarpnął kilka razy głową i wydał z siebie przenikliwy, wysoki pisk. Potem przez jego błoniaste skrzydła przebiegł dreszcz.
– Kaplan! – krzyknął Malcon i rzucił się w kierunku balkonu. W biegu wyszarpnął spod bluzy Gaed i trzymając go w lewej ręce wypadł na balkon. Zatrzymał się zaraz na progu oświetlonego jasnym jeszcze światłem skalnego kosza. Hok przecisnął się pomiędzy nim a skałą i schylony podbiegł do leżącego w rogu balkonu Kaplana. Przykląkł i wyciągnął dłoń w kierunku leżącego na brzuchu przewodnika, zawahał się, ale w końcu sięgnął do jego ramienia i odwrócił go na plecy.
Ciało Kaplana, ohydnie spłaszczone, miękko, galaretowato przewinęło się, a jego twarz, wyschnięta i sczerniała, zwróciła się ku niebu. Hok drgnął i odsunął się, Malcon poczuł, że w ustach ma pełno śliny. Przymknął na chwilę oczy, a gdy je otworzył zobaczył, że Hok oparł się plecami o barierę i szeroko otwartymi oczami wpatruje się w powleczony skórą szkielet Kaplana. Malcon schylił się i przysunął do Hoka.
– Musimy wynieść go stąd. Szybko – potrząsnął Hokiem i przesunął bliżej ciała.
Ujął je za ramiona i pociągnął w stronę korytarza. Hok jęknął cicho, ale opanował się, chwycił ciało za kolana i razem przenieśli je w półmrok korytarza. Położyli lekką mumię na ziemi i spojrzeli na siebie. Obaj byli bladzi i oddychali jak po długim biegu. Dopiero po kilku chwilach Malcon opanował się na tyle, że mógł ponownie spojrzeć na ciało Kaplana. Przewodnik leżał nieruchomo z rękami tak rozrzuconymi jak rozrzucić je może tylko śmierć, nogi, zbyt szybko puszczone przez Hoka, niemal splątały się, jakby były szmacianymi nogami olbrzymiej kukły. Sine wargi odsłoniły ostre zęby, sczerniałe, jakby spalone, tylko paznokcie błyskawicznie nabierały purpurowej barwy.
– Nawet… – Hokowi zachrypiało w gardle, poruszał wargami, przełknął ślinę i odchrząknął. – Nawet nie zdążył nas zawołać.
– Może nie chciał… – powiedział Malcon cicho. – Może nie chciał nas zdradzić? Chodźmy, zbadamy ten zasypany kawałek korytarza, może tam uda się go pochować.
Doszli do rozrzuconych worków i zapasów. Ziga stała nad kłębem skórzanej liny, sierść miała zjeżoną, szczerzyła zęby. Malcon znalazł dwie pochodnie, skrzesał ognia i rozpalił najpierw jedną, potem drugą, którą od razu podał Hokowi. Razem poszli odnogą korytarza, dochodząc do kamiennego gruzowiska. Było tu sporo kamiennego miału i niewielkich odłamków. Nim pochodnie spaliły się do połowy swej długości, ciało Kaplana zostało przysypane gruzem. Przedtem Hok zniknął na chwilę i wrócił z Woo. Włożył go pod ramię Kaplana.
Gdy wrócili do miejsca, gdzie złożyli zapasy i czekała na nich Ziga, Malcon kopnął skórzany pas, który niedawno tak pracowicie wycinali. Odwrócił się do Hoka i powiedział:
– Zabiło go tchnienie Yara. Nie wiemy jak wygląda, ale wiem już na pewno, że tamtędy się nie wydostaniemy.
– Śmierć nadeszła tak szybko, że nie zdążył nawet krzyknąć. Nie chciałbym, żeby mnie też dopadła, gdy będę wisiał na linie. Musimy wymyśleć inny sposób, inną drogę. – To się nie uda – odezwał się po chwili Hok. – Jeśli Gona i Woo nie znaleźli innego wyjścia, to nam tym bardziej się nie uda. Możemy albo wrócić do podziemnej wioski Pia, albo spróbować jednak zejść po linie. Masz przecież Gaed.
– To na nic – pokręcił głową Malcon – Sam powiedziałeś, że Gaed nie ma nawet ostrza. A poza tym jak wyobrażasz sobie walkę na linie. To coś, co zabiło Kaplana musi fruwać, a my będziemy bezbronni i niezgrabni jak konie na lodzie. Nie… Myślę, że spróbujemy inaczej…
– Co wymyśliłeś?
– Gdy byłem chłopcem bawiłem się z innymi malcami w nurkowanie w głębokim jeziorze Ctchcotgtchcotamla…
– Jakim? – Hok zmarszczył brwi i poruszył wargami.
– Ctchcotgtchcotamla – powtórzył cierpliwie Malcon. – Zbieraliśmy tam jadalne ślimaki siedzące w tęczowych, kulistych muszlach. Muszle polerowaliśmy i napełnialiśmy płynnym, ołowiem. Powstawały w ten sposób piękne i trwałe kule do biscoye. Ale nie o to chodzi. Ważne jest to jak zdobywaliśmy te kule – każdy miał duży worek wypełniony powietrzem i obciążony sporym kamieniem, tak by worek mógł szybko zatonąć. Skakaliśmy do wody z tymi workami i gdy na dnie zabrakło nam powietrza, mogliśmy zrobić kilka oddechów powietrzem z worka. Rozumiesz? Siedzieliśmy pod wodą dużo dłużej niż to normalnie możliwe. Czasem wrzucaliśmy do wody po kilka worków i wtedy oddychaliśmy powietrzem z kolejnych worków, aż do wyczerpania zapasu. To wcale nietrudne, zobaczysz, trzeba tylko pamiętać, żeby nabierać powietrze z worka, szczelnie go zamykać, powoli wypuszczać powietrze i znowu nabrać, zamknąć worek i wypuścić. To wszystko.
– Ale gdzie chcesz nurkować?
Malcon milcząc wskazał palcem na skałę pod stopami, Hok szeroko otworzył oczy i podniósł dłoń do skroni, ale nagle otworzył usta. Długą chwilę stał tak nieruchomo.
– Teraz wiem… – wpatrywał się w Malcona ze zdumieniem. – Chcesz przejść podziemnym korytarzem?
– Tak. Musi być taki. Mezar nie zbudowałby swojej twierdzy bez połączenia z ziemią. Słabo zna Magię i musiał pomagać sobie jak tylko się dało. Jestem pewien, że korytarz istnieje, a ponieważ strzegą go te… – pomachał palcami.
– Gulamie – podpowiedział Hok.
– Aha. Więc zapewne nie jest zasypany. Ile jest kroków stąd do wieży Mezara?
– Nie tak dużo – Hok złapał w palce pasmo włosów i szarpnął je kilkakrotnie. – Dwieście? Może trochę więcej?
– Chyba nie. Teraz policzmy – Malcon przykucnął pod ścianą. – Możemy zrobić dwadzieścia kroków na jednym oddechu… – widząc ruch Hoka podniósł szybko dłoń – Wiem, że na początku można zrobić nawet pięćdziesiąt, ale potem jest coraz trudniej, poza tym nie wiadomo czy nie będzie trzeba zatrzymać się na chwilę, chociażby po to, by przejść przez jakąś przeszkodę czy odeprzeć atak. Trzeba liczyć dziesięć oddechów – pochylił się i przeciągnął jeden z dwu leżących na kamieniu worków. Rozłożył go i obejrzał uważnie. Kiwnął kilka razy głową.
– Taki wystarczy – podniósł głowę i spojrzał na Hoka.
– Przecież z niego wyleci całe powietrze!
– Nic nie wyleci – Malcon pokręcił dłonią z wyprostowanymi palcami. – Rób to, co ja – wywrócił i wyprostował worek. Przyświecając sobie pochodnią obejrzał go bardzo dokładnie ze wszystkich stron, a potem, widząc, że Hok zakończył sprawdzanie swojego worka, rzucił mu jeszcze jeden, zwinięty dotąd w ciasny rulon. Wskazał przy tym na Zigę, a Hok pokręcił głową, lecz nic nie powiedział.
Malcon przystanął nad rzeczami wyrzuconymi wcześniej ze swojego worka i grzebał w nim chwilę. Podniósł się trzymając w ręku jakiś mały, pękaty przedmiot owinięty w skórę. Podszedł z tym do Hoka i pokazał mu. – Co to jest?
– Gotowany sok klejowca. Uszczelnimy nim skórę. Wprawdzie zniszczy ją szybko, ale nam ten czas wystarczy. Albo będziemy już wtedy w korytarzach zamku, albo udusimy się między tymi gulamiami.
Szybko wysmarował szew worka od wewnętrznej strony i jednym ruchem wywrócił go futrem na zewnątrz. Przebierał palcami ściskając szew, w końcu podeptał go stopami. Po chwili podniósł worek i obwąchał szew.
– Teraz patrz – wziął do ręki kawałek cienkiego rzemyka. Zgrabnie owinął nim wąski otwór zostawiony do czerpania powietrza i zaczął nadmuchiwać worek. Gdy wypełnił się i zaczął przypominać tuszę zwierzęcia, jednym szybkim ruchem szarpnął rzemyk i rzucił worek na ziemię. Usiadł na nim. Podniósł palec do ust. – Słuchaj, czy coś uchodzi.
Zdziwiony Hok rzucił się na kolana i osłuchał cały wór. Uniósł głowę i powiedział uśmiechając się z niedowierzaniem:
– Chyba nie. Nic nie słyszę.
– No to dobrze – Malcon zerwał się z worka. – Teraz zrób taki sam dla siebie i poćwicz zawiązywanie worka. Zobacz.
Wsunął dwa palce w pętelki rzemyka i złapał w usta brzeg worka. Szybkim ruchem rozwiązał worek, wciągnął powietrze i błyskawicznie zawiązał go z powrotem. Powtórzył to kilka razy, wolno, aż Hok skinął głową. Rzucił worek.
– Jeden dla ciebie, ten większy, i jeden dla Zigi, tylko zostaw szerokie wejście, tak żeby mogła schować w nim łeb. Ja muszę Coś sprawdzić – chwycił jedną pochodnię i szybkim krokiem pomaszerował w stronę, gdzie według słów Kaplana było zejście do zatrutego korytarza. Hok chwilę patrzył za nim, a potem zabrał się do klejenia szwów. Robił to wolno i uważnie, starannie zagniótł szwy worków, deptał je pracowicie, a potem sposobem Malcona zawiązał jeden, napełnił powietrzem, zacisnął wiązanie i położył się brzuchem na worku. Uważnie osłuchał go i gdy obejmując miękki worek nogami wychylił się chcąc sprawdzić go z ostatniej strony, głośny huk targnął powietrzem w korytarzu, a zaraz potem kłąb wrzącego, suchego, twardego wiatru uderzył go w plecy i zrzucił na podłoże. Wór przeturlał się przez Hoka i koziołkując zniknął za zakrętem. Hok rzucił się za nim i zdołał go złapać tuż przed balkonem. Szybko wrócił, do trzęsącej się Zigi, szukając po omacku zgaszonej podmuchem pochodni. Krzesał ogień drżącymi rękami, gdy Ziga poderwała się i zniknęła w ciemności. Zaraz potem usłyszał szuranie w ciemności i głos Malcona:
– Hok? Żyjesz?
– Coś ty tam zrobił? – Hok wstał i patrzył w ciemność. Głos mu lekko drżał, a palce bezładnie chwytały się nawzajem, splatały i rozpłatały. Odgłos niepewnych kroków Malcona umilkł i usłyszał jego głos:
– Masz pochodnię? Moja odleciała.
Hok przykucnął i po kilku próbach wzniecił mały ogienek. Rozdmuchał go, rozpalił pochodnię i poszedł w kierunku Malcona. Król Laberi stał z Zigą u nogi i uśmiechał się. Hok przyjrzał się zmienionej twarzy przyjaciela i zaniepokojony zapytał:
– Coś ty zrobił?
Malcon jeszcze raz przejechał dłonią po twarzy. Przygładził spalony wąs.
– Wrzuciłem pochodnię do tego korytarza. Chciałem sprawdzić, jakie tam jest powietrze.
– No i jakie?
– Takie jak w skalnej studni niedaleko mojego zamku. Jeśli wrzuci się tam pochodnię, wypada kłąb ognia. Ale nie zawsze. Zbiera się tam jakieś powietrze płonące jak podpałka. Tu jest to samo. Teraz to wiem.
Mogłeś mnie ostrzec. Myślałem, że już cię nie zobaczę.
– Ale widzisz. Nie mam tylko brwi i wąsów. Prawda? Hok zbliżył pochodnię do twarzy Malcona i pokiwał głowa.
– Masz twarz Jak piga po osmaleniu szczeciny…
– Tobie też się trochę dostało.
Hok ostrożnie dotknął wąsów i poczuł pod palcami twarde gruzełki spalonych włosów. Pokręcił głową.
– Ten wiatr mógł zwrócić uwagę Mezara – powiedział. – Nie słyszałem nigdy o palnym powietrzu, ale jeśli on zna to przejście, to może zgadnąć, skąd się wziął ten gorący podmuch.
– Dlatego teraz musimy się już pospieszyć. Pokaż worki.
Malcon obejrzał worki i jeszcze raz sprawdził szczelność szwów. Potem szybko skleił ze skóry na posłanie rodzaj skórzastego dzwona i zawołał Hoka, pakującego resztę rzeczy w tobołki owinięte pasem skóry.
– Trzymaj tutaj i popuszczaj wiązanie jak ci powiem. Malcon połączył jeden z worków z dzwonem, rozłożył go, szybko zacisnął w dłoni brzeg i gdy powietrze w dzwonie wydęło go skinął głową.
– Otwórz i zaraz zamknij.
Powtórzyli tę samą czynność kilka razy i Hok poczuł, że trzymany w ręku worek wypełnia się powietrzem, ale musieli powtórzyć te same ruchy prawie dwieście razy zanim wór stał się sprężysty i Malcon uznał, że to wystarczy. Tak samo nadmuchali drugi worek. Potem Malcon otarł pot z czoła i spojrzał na Hoka.
– Musimy ogłuszyć Zigę, nie mam czym jej uśpić, a inaczej nie wytrzyma w tym worku. Zrób to.
– Ja? – Hok poderwał się na równe nogi. – Prędzej ciebie bym ogłuszył. Nie mogę.
– Inaczej zginie, nie rozumiesz tego? Owiń czymś rękojeść miecza. Szybko – wstał i zrobił kilka kroków w kierunku wylotu. Gwizdnął cicho i poczekał, aż Ziga podejdzie do niego i razem zniknęli za zakrętem prowadzącym w kierunku balkonu. Gdy po chwili pojawili się z powrotem, Hok siedział pod ścianą trzymając w ręku swój miecz. Malcon przyjrzał się rękojeści i skinął głową. Przykucnął i ujął głowę wilczycy w dłonie. Szepnął coś cicho, a gdy Ziga drgnęła i jej ogon kiwnął się w obie strony Hok zacisnął zęby i uderzył ją owiniętą kaftanem rękojeścią w czubek głowy. Wilczyca zwaliła się na podłogę podtrzymywana przez Malcona.
– Teraz szybko! – Malcon poderwał się na nogi. – Bierz worki. I pochodnię.
Przytroczyli sobie do ramion tobołki. Malcon dźwignął Zigę i ruszył pierwszy. Hok chwycił oba worki z powietrzem i ruszył za nim. Szybko zeszli w dół, chwilami ślizgając się na pochyłościach do skrzyżowania korytarzy i skręcili w odnogę, w której Hok jeszcze nie był. Po kilkudziesięciu krokach Malcon przystanął. Położył Zigę na ziemi i obejrzał się na Hoka.
– Wsadzamy Zigę do worka, potem połóż się, a ja wrzucę do środka pochodnię. Jeśli piorunujące powietrze wypaliło się – od razu idziemy…
– Idź pierwszy, ja poniosę Zigę – przerwał Hok.
– Dobrze. W każdym razie ruszamy jak tylko wrzucę pochodnię.
Wepchnęli ciało wilczycy do worka, Hok padł na podłogę, a Malcon zamachnął się rzucił pochodnię w ciemny, pochyły korytarz. Zafurkotał płomień, a drewniany uchwyt uderzył kilka razy o ściany i podłoże. Malcon zerwał się i powiedział:
– Teraz! Szybko.
Zawiązali gardziel worka z Zigą starając się jak najwięcej powietrza zamknąć w nim wraz z wilczycą, przerzucili worki przez ramiona. Malcon nagle uderzył się dłonią w czoło i oderwał kawałek poły kaftana. Podzielił oderwany skrawek na kilka części i dwie z nich wepchnął sobie w nozdrza, resztę podał Hokowi. Zrobił kilka głębokich wdechów i wydechów, pilnując by Hok zrobił to samo, i szybkim krokiem ruszył w dół. Prawie nie zatrzymując się podniósł pochodnię i trzymając worek z powietrzem tylko zębami, z Gaedem z jednej dłoni i pochodnią w drugiej, schodził w dół twardo uderzając piętami w kamienne podłoże. Po kilkunastu krokach korytarz wyrównał się, potem nieoczekiwanie weszli po kilku stopniach. Dalej znowu było płasko. Hok, objuczony workiem z Zigą przerzuconym przez ramiona, z łukiem na piersi i workiem w zębach, maszerował szybko starając się być jak najbliżej Malcona. Czuł się zupełnie bezradny w tym korytarzu, bez broni w ręku, z miękkim, przelewającym się ciężarem na ramionach. Coraz wyraźniej czuł bicie serca, przyspieszającego jakby chciało go wyprzedzić i czym prędzej wydostać się z tego piekielnego korytarza.
Malcon przystanął i odwrócił się do Hoka. Głośno wypuścił powietrze z płuc, zręcznie popuścił wiązanie worka i głęboko zaczerpnął z niego powietrza. Odczekał, aż Hok zrobi to samo, skinął głową i ruszył dalej. Hok zauważył, że idą po płaskim podłożu i że pochodnia przygasa wyraźnie. Zauważył to również Malcon, przystanął i opuścił pochodnię niżej. Poniżej kolan paliła się lepiej. Malcon odwrócił się i pokazał oczami na pochodnię. Hok skinął głową, zrozumiał, że tuż przy podłożu powietrze jest lepsze. Ruszyli do przodu.
Kilkanaście kroków dalej w ścianach pojawiły się regularne okrągłe otwory. Najpierw było ich tylko kilka, po prawej stronie, potem pojawiły się również po lewej. Były ciemne i nic się w nich nie ruszało, ale gdy Malcon po kolejnym wdechu zbliżył do jednego z nich pochodnię, usłyszeli wyraźny bulgoczący syk, a płomień zaskwierczał i zmienił barwę na jadowicie żółtą. Malcon szybko odskoczył i prawie pobiegł do przodu. Hok, czując łomotanie w skroniach, przyspieszył, ale już po kilku krokach musiał zaczerpnąć powietrza z wora. Wiedział, że przeszli chyba siedemdziesiąt kroków, wyczuwał wyraźną miękkość worka przed chwilą jeszcze sprężystego. Kropla potu spłynęła mu po czole i wpadła do oka, mrugnął kilka razy i potrząsnął głową. Malcon przystanął i zaczerpnął powietrza, choć Hok świetnie wiedział, że może to robić nie przerywając marszu. Mruknął głośno i zrobił gniewną minę popędzając Malcona. Dogonił go, wskazując brodą korytarz. Tupnął nogą i wtedy Malcon skinął głową i poszedł szybo do przodu. Byli w połowie drogi do wieży i Hok pomyślał, że jeśli tam nie ma korytarza prowadzącego dokądkolwiek, to nie zdoła wrócić. Przyspieszył, ale po kilku krokach zatoczył się i oparł o ścianę. Z pobliskiego otworu rozległ się znowu bulgot i chrapanie. Pochylił się, by oprzeć worek z Zigą o ścianę i zrobił dwa głębokie oddechy. Zawiązał worek zgrabiałymi jak od pływania w zimnej wodzie palcami i ruszył za Malconem. Widział go jak przez mgłę, ciemną postać oświetloną słabym, żółtym, pełgającym płomieniem tuż nad ziemią. Przebrnął kilkanaście kroków i przystanął, ból w płucach rozsadzał klatkę piersiową niczym klin skałę. Rozwiązał worek i zrobił dwa oddechy. Dopiero gdy przejaśniało mu w głowie i zawiązał worek uprzytomnił sobie, że nie wypuszczał powietrza, jak go uczył Malcon, tylko po prostu odetchnął dwa razy do worka. Szybko zawiązał wór i ruszył jak mógł najszybciej za Malconem. Korytarz cały czas był prosty jak lot strzały i tylko dlatego nie stracił go jeszcze z oczu, sam szedł już w całkowitych ciemnościach, świadomy narastającego za plecami szumu, podobnego do szelestu wysuszonych owoców massicy. Zacisnął zęby i przyspieszył. Nie widział tego, ale był pewien, że tajemnicze gulamie wytknęły swoje pyski z nor; czyhają na jego potknięcie, upadek, by przypieczętować śmierć ucztą z jego ciała. Wydłużył krok. Jęknął i usiłował pociągnąć nosem. Gdyby miał wolne ręce, wyciągnąłby zwitki tkaniny z nozdrzy, by zaczerpnąć pełną piersią powietrza. Zatoczył się i osunął na kolana. Stęknął i podniósł się, wyszarpnął cienki rzemyk zamykający otwór worka i kilka razy odetchnął głęboko, opanował się na tyle, że wypuszczał nawet powietrze do korytarza, odzyskał świadomość tak dalece, że spokojnie przyjął pustkę w worku. Wyssał w płuca wszystko, co jeszcze tam było, rzucił worek i pobiegł za Malconem. Przebiegł trzydzieści kroków i runął na podłoże z cichym jękiem. Szeroko otwartymi ustami złapał łyk powietrza, od razu poczuł, że jest gorzkie i kwaśne zarazem, ciepłe, stęchłe. Wdychał je wraz z drobinami kurzu u podłoża, przekręcił głowę przywaloną workiem z Zigą i zobaczył ciemność przed sobą. W korytarzu nie widać już było światełka pochodni Malcona.