Dena przyprowadził pod skałę Greez ojciec. Był pomniejszym wodzem jednego ze szczepów Tiurugów. Do syna nie żywił żadnych uczuć – chłopiec był jednym z ośmiu synów i pięciu córek, nie wyróżniał się niczym, zresztą wszystkie dzieci były Faonowi obojętne. Otrzymał rozkaz przyprowadzenia jednego z synów do Mezara, uchwycił spojrzeniem znajdującego się akurat w pobliżu Dena i chrapliwym okrzykiem zatrzymał go w miejscu. Starszy syn osiodłał dwa konie i Den bez pożegnania wskoczył na siodło i ruszył za ojcem. Jedynym uczuciem, jakie w nim obudził rozkaz ojca, był strach przed Magiem. Początkowo ścisnął go obręczą lodu, potem, gdy odjechali za wzgórza i nie widać już było nawet dymu z palenisk, Den otrząsnął się i z ciekawością przyglądał się okolicy. Nikt bez wyraźnego polecenia nie zapuszczał się w te strony, dlatego obrosły legendą, a nieliczni, którzy – tylko na polecenie Mezara – byli tu, opowiadali tak ciekawe i zarazem straszne rzeczy, że dzieci – jeśli udało im się podsłuchiwać opowieści dorosłych – nie mogły zasnąć.
Teraz Den, widząc że ojciec czujnie rozgląda się wokoło, starał się widzieć jednocześnie wszystko; bardzo chciał widzieć tajemniczą krainę wokół Greez, a jeszcze bardziej chciał pierwszy dostrzec jakieś niebezpieczeństwo, choć raz zasłużyć na pochwałę ojca. Nie wiedział, bo i skąd, że nawet jeśli ojciec mruknie coś przyjaźnie, to będzie to ostatni życzliwy odgłos jaki przyjdzie mu w najbliższych latach słyszeć.
Do Greez dotarli bez przeszkód, co ojciec przyjął z widoczną ulgą, a Den z rozczarowaniem. Dopiero widok skały Mezara odebrał mu mowę na pół dnia – tyle czasu minęło od świtu, gdy ją ujrzał, do późnego popołudnia, kiedy wreszcie dotarli do jej stóp. Greez zawisła nad nimi, gładka, jak dobrze wypolerowane dłonią wojownika drzewce włóczni, straszliwa w swym ogromie. Ojciec nie zsiadał z konia, siedział chwilę nieruchomo, potem skinął na Dena, a gdy ten podjechał bliżej, odebrał mu wodze i pchnął w ramię, nakazując zejście z konia. Potem po prostu odjechał. Gdy Den patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, wystraszony i zmarznięty, choć był jasny, ciepły, wiosenny dzień, ojciec przeskoczył w biegu na jego konia, wypoczętego po jeździe pod lekkim jeźdźcem i smagnął go batem. Już po chwili zniknął za niskim wzniesieniem. Den podrapał się po karku i wtedy po raz pierwszy odczuł działanie Siły.
Coś śliskiego i zimnego jak płaski wąż jaskiniowy dotknęło jego głowy. Den chciał się odwrócić, chciał zrzucić to coś, co tak cicho i ohydnie siadło na jego głowie, ale nie poruszył się nawet. Zimno ogarnęło całą jego głowę. Zebrał wszystkie siły, aby uwolnić się od leżącej płasko na głowie lodowatej łapy olbrzyma. Nie wiadomo dlaczego tak właśnie pomyślał: że potężna Greez pochyliła się nad nim i dotknęła schowaną dotychczas macką. Ciało jej drgnęło. Wtedy rozpoczęła się pierwsza lekcja, piekielna obręcz opasała mu głowę tak, że krzyknął i pomimo bólu w całym ciele podniósł ręce i ścisnął głowę dłońmi. Ból zelżał, ale gdy tylko Den napiął mięśnie, by uczynić krok, który miał go oddalić od Greez, uderzył weń z całą mocą. Tym razem ból żądlił kilka razy, falami, aż chłopiec runął na kolana, a później uderzył całym ciałem w nagą ziemię, pozbawioną najmarniejszej nawet trawy. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Od razu poczuł dotknięcie zimnej, niewidzialnej łapy. Rozpłakał się, ale posłusznie wstał i podszedł bliżej Greez, bo czuł każdą komórką ciała, że tego właśnie chce od niego Siła. Stał nieruchomo, dlatego dziwną rzecz z płaskich bali, która na linach zsunęła się z góry, zobaczył dopiero wówczas, gdy znalazła się na poziomie jego oczu. Nieznana Siła kazała mu zrobić kilka kroków i wejść na mały placyk z bierwion otoczony cienkimi żerdziami. Zobaczył, że liny napięły się i zaczął sunąć wzdłuż gładkiego słupa Greez ku górze. Nie wystraszył się ani nie zdziwił, stał nieporuszony, bojąc się tylko bólu. Wiedział już, że stojąc tak posłusznie podporządkowuje się Sile, więc nic powinien spodziewać się kary. Znienawidził Siłę, niewidocznego, nieczułego wroga, potężnego, ale tchórzliwego skoro ukrywa swe oblicze.
Nienawiść nie słabła przez całe siedem lat, które spędził w kamiennym zamku. Siła pozwalała na to, teraz wiedział, że kieruje nią Mezar i właśnie jego znienawidził jak nigdy dotąd. Być może bawił Maga fakt, że jego sługa, posłuszny, bez sprzeciwu wykonujący każde polecenie, w głębi duszy nienawidzi go, albo władza jego była zbyt słaba, by wykorzenić to uczucie z duszy Dena. Den służył Mezarowi lata całe nie porzucając myśli o zapłacie za ból, który nauczył go bez wahania wykonywać każde polecenie. Teraz kara spotykała go rzadko, gdy tylko zrozumiał bezgłośne polecenie, natychmiast je wykonywał.
Ale potem rozmyślał o zemście, planował i odrzucał kolejne projekty, bo wszystkie one miały tę samą wadę, wielką i nie do pokonania – każda zemsta wymagała jakiegoś działania. A Siła czuwała i dopóki tylko myślał o zabiciu Maga, nic się nie działo, ale gdy raz, tylko raz wziął do ręki nóż i pomyślał o Mezarze, potworny cios, bodaj najsilniejszy jaki otrzymał, zwalił go z nóg i sprawił, że wił się jak przypalony robak. Gdy po dwóch dniach mógł wstać z posłania zobaczył w misce z wodą cudzą, sczerniałą twarz pobrużdżoną cienkimi, sinymi krechami. Od tej pory nie myślał o tak prostej zemście i nie patrzył w zwierciadła, choć wiedział, że twarz jego odzyskała poprzedni wygląd. Przestał planować cokolwiek, zaczął uważnie obserwować życie w zamku, analizował każdy ruch Mezara, zważał na wszystko, co mogło mu dać broń do ręki. Zrozumiał, jak był głupi wierząc, że uda mu się po prostu pchnąć Maga nożem. Nauczył się nawet nie myśleć o zemście, gromadził tylko wiedzę, którą postanowił kiedyś wykorzystać. Jeśli Mezar potrafił czytać w jego myślach, to z pewnością przekonany był, że złamał swojego sługę. Den zamknął się w skorupie z nienawiści, której – miał nadzieję – nie przeniknie nawet Siła. Zapewne tak by było, skoro pierwsze pięć lat Den był tylko zwykłym chłopcem do posług, natomiast od chwili, gdy porzucił myśli o tak prostej, a przez to niemożliwej do spełnienia zemście, Mezar wyznaczył go do obsługi swojego największego skarbu – olbrzymiego kryształu, w którym skupiały się promienie czterdziestu wyszlifowanych w trójkąty opali umieszczonych w okienkach na górnym piętrze Greez. Codziennie Den stawał przed kryształem Salcer i widział w nim wszystko, co działo się dookoła Greez. To lekkie na pozór zajęcie bardzo go wyczerpywało. Zawsze musiał odpocząć, dopiero potem Mezar wzywał go do siebie i wysłuchiwał opowieści swego sługi leżąc w ciemnej wnęce. Z czasem Den nauczył się opowiadać tylko o tym, co naprawdę interesowało Mezara – o wszystkich podejrzanych wydarzeniach w bezpośredniej bliskości Greez, o wszystkim, co mogło zagrozić Magowi, jeśli nie działo się nic ciekawego Mezar najczęściej uderzał Dena przy pomocy Siły i wyganiał z komnaty.
Od pierwszego dnia pobytu w Greez Den liczył dni, codziennie rano wypalał rozgrzanym szydłem małą kropkę na wewnętrznej stronie swojego żółtego pasa, coraz mniej zostawało wolnego miejsca. Teraz zaczął zapełniać ostatni szereg kropek. Nie upatrywał w tym żadnego znaku, nauczył się już nie liczyć na cudowne ocalenie, na zwrot w ponurym bezwolnym życiu. Jedyne o czym pomyślał, to nowy pas, który otrzyma za pięć dni i na którym wypali kolejne plamki. Normalnie, jak co dnia zjadł śniadanie, gdy Siła dała mu znak, że musi iść do komnaty z Salcerem. Szybko, prawie biegiem przebył część obwodu Greez i zatrzymał się przed drzwiami prawie całkowicie zasłoniętymi szeroką sylwetką jednego z niewielu w Greez Tiurugów, pilnujących skarbów Mezara. Wojownik, którego imienia nie znał, mimo że był jednym z trzech zawsze stojących tu na straży, odsunął się i odsłonił wąskie drzwi. Den położył obie dłonie na jasnym pasie z białego metalu biegnącym przez całą szerokość drzwi. Metal był zawsze ciepły, choć w samej komnacie zawsze było dużo chłodniej niż w innych pomieszczeniach. Pośrodku na olbrzymim stole, otoczony kilkoma pasami różnokolorowych metali spoczywał Salcer.
Drzwi drgnęły i bezgłośnie otworzyły się. Den zrobił dwa kroki i wszedł do komnaty. Drzwi zamknęły się. Den nie podchodził bliżej, czekając na przyzwolenie. Rozglądał się po ścianach, sprawdzając czy wszystkie otwory, przez które wpadały wąskie promyki i uderzały w Salcer, są otwarte. Dopiero teraz w jego głowie rozbrzmiał rozkaz – podszedł bliżej stołu i zamarł. Zaczął oddychać szybciej, coraz szybciej, czoło zalśniło mokrym blaskiem.
Nie czuł zimna, nie słyszał swojego chrapliwego oddechu ani bicia serca, tłukącego się jak kulka grochu w dziecinnej zabawce. Stał ze spojrzeniem wbitym w Salcer i wchłaniał całą wiedzę o wydarzeniach wokół Greez w ciągu ostatniego dnia i nocy. Widział, zapamiętywał jakieś poruszenia na skale, atak jednej z figur na coś żywego na małym występie skalnym. Zobaczył, jak z tego samego miejsca wypada na zewnątrz kłąb pyłu i piasku. Wszystko to z jednego i tego samego kierunku, ten sam opal przekazał wszystkie te wiadomości Salcerowi. Pozostałe trzydzieści dziewięć nie widziało żadnego poruszenia, nie miały więc czego przekazywać. Kamień wiadomości, błyszczący od wejścia Dena do komnaty, zmętniał i młodzieniec zrozumiał, że to już koniec bezgłośnej rozmowy. Odzyskał władzę w rękach i nogach, jęknął głośno, wyczerpany słuchaniem, którego Mezar unikał z tego właśnie powodu, skłonił się przed Salcerem i odwrócił do drzwi. Otworzyły się w ciszy, Den wyszedł i nie patrząc na strażnika ruszył w kierunku pokoju, w którym Mag wysłuchiwał jego opowieści o wiadomościach przekazanych przez Kamień Wiadomości. W wąskim korytarzu zatrzymał się przed małą misą we wgłębieniu ściany, do której wpływał mały strumyk świeżej wody, napił się i ochłodził rozpaloną twarz. Wytarł się połą kaftana i szybko poszedł wzdłuż korytarza. Tutaj nie było żadnych straży, Mezar nie ufał nikomu, tylko własnej sile i przebiegłości. Den zatrzymał się przed drzwiami, które co rano przekraczał i wytarł pot z czoła.
– Den, panie. Rozmawiałem z Salcerem – powiedział niezbyt głośno.
Drzwi poruszyły się i uchyliły, młodzieniec nie drgnął, poczekał aż drzwi, po chwili wahania, otworzą się szerzej i dopiero wtedy postawił nogę na progu. Zaraz za progiem ukląkł i pochylił się w długim ukłonie. Czuł zimną łapę w swojej głowie, lekkie ukłucia bólu, ale ten spodziewany, największy, nie przyszedł.
– Mów! – usłyszał.
– Żadne z oczu Kamienia Wiadomości nie widziało wroga – Nikt nie odważył się zakłócić twego spokoju, panie – nie unosił głowy, przez te całe siedem lat ani razu nie widział dokładnie Maga, z sapania mógł się domyślać, że był gruby, tym bardziej, że nieraz widział jakie ilości jedzenia wędrowały do komnat Mezara.
– Dobrze patrzyłeś? – upewniał się Mag. – Od kilku dni mam szare sny.
Zimna dłoń ścisnęła mózg Dena i przytrzymała chwilę. Jęknął głośno, trochę z bólu, trochę spodziewając się, że sprawi to przyjemność Mezarowi. Dobiegł go cichy, śliski, napęczniały zadowoleniem śmiech, powstrzymał się od jęku, ale uderzył lekko głową o podłogę.
– Dobrze – dobiegł go wyrok Maga. – Miałeś młodszego brata?
– Tak, panie. Maoga miał dwa lata, kiedy ja odjeżdżałem.
– Uciekaj.
Wycofał się na kolanach pod drzwi, nie odwracając się, z pochyloną głową, przekroczył próg i dopiero, gdy drzwi zamknęły się przed nim odwrócił się i poszedł w kierunku schodów. Zszedł na najniższe piętro nie spotykając nikogo po drodze i przystanął dopiero przy jednym z wąskich okien. Wysunął głowę i popatrzył na wzgórza, zza których przyjechał kilka lat temu. Pomyślał spokojnie, że tym razem ojciec przywiezie Maoga, który zajmie jego miejsce przy Kamieniu Wiadomości. Zupełnie bez strachu przyjął wiadomość, że niedługo nie będzie potrzebny Mezarowi. Mag wiedział, a Den domyślał się, że po kilku latach służby Salcer niszczy człowieka i trzeba go zastąpić nową ofiarą. Domyślał się również co się stanie z nim, Denem, ale i to nie przyspieszyło bicia jego serca. Gdzieś pod skorupą, w której się zamknął, nieśmiało tliła się radość – oszukał Maga! Obok tej małej radości pełgała nadzieja, że komuś, kiedyś, to kłamstwo może się przydać.
Płaski dotąd korytarz obniżył się nagle, przechodząca dalej w pnące się do góry schody. W tym miejscu pochodnia zapłonęła żywym, ostrym płomieniem, ale Malcon przebiegł jeszcze kilka stopni, zanim odważył się wciągnąć ostrożnie trochę powietrza. Miało bardzo słaby obcy zapach, ale z całą pewnością nadawało się do oddychania. Dorn zrzucił na schody prawie już pusty worek i kilka razy odetchnął przez nos. Zdjął łuk i kołczan ze strzałami. Nasłuchiwał. Nic prócz jego oddechu nie zakłócało ciszy. Chwycił pochodnię i zbiegł po schodkach w dół. Przebiegł ze czterdzieści kroków zanim w ledwo tlącym się płomieniu pochodni zauważył leżącego bez ruchu Hoka, worek z Zigą i kłąb grubych jak męskie ramię, długich, białych robaków. Ciął kilka razy kłąb gulamii mieczem. Gdy część skręciła się w agonii, a reszta zakłębiła się w pospiesznym odwrocie. Malcon zarzucił Hoka na plecy chwycił worek z wilczycą pod ramię i zaczął szybko wracać ku zbawczym schodom. Po dwudziestu krokach musiał jednak porzucić Zigę i na plączących się nogach dotarł do pierwszych stopni. Potykając się i jęcząc przez zaciśnięte zęby wdrapał się wyżej i zrzucił Hoka na Ziemię. Sam zwalił się obok niego i z bulgotem zaczerpnął powietrza, po kilku oddechach odwrócił Hoka na plecy, nacisnął kilka razy na brzuch i wsłuchał się w bicie serca. Odetchnął znowu kilka razy i pobiegł po porzucony worek z Zigą. Korytarz utonął w ciemnościach, pochodnia zgasła z braku powietrza albo zgasiły ją gulamie. Malcon wyjął Gaed i w jego świetle posuwał się do przodu trzymając miecz w drugiej ręce. Białe robaki były już przy worku, ale cofnęły się szybko, sycząc i wypuszczając kłęby białego dymu. Malcon schował miecz i przyświecając sobie Gaedem, z Zigą w worku i wrócił do Hoka. Tym razem prawie zemdlał padając obok przyjaciela, ale jego ręce, prawie bez udziału świadomości, rozerwały worek, w którym wciąż nieruchomo leżała Ziga. Tym razem Malcon potrzebował dłuższej chwili, by oprzytomnieć. Podniósł się, trzęsącymi rękami chwycił worek i wytrząsnął z niego wilczycę. Przypadł do niej wysłuchując serca, a potem kilka razy uderzył mocno w klatkę piersiową zwierzęcia. Przesunął się trochę i poklepał Hoka po twarzy. Pochylał się teraz to w stronę Zigi, to w stronę Hoka, nie przestając ratować przyjaciół. Coraz silniej biły ich serca, słychać było wyraźny szmer oddechów. Ziga pierwsza poruszyła łbem, a w chwilę potem drgnęły powieki Hoka. Szeroki uśmiech rozciągnął wargi Malcona.
– Wiesz… Kiedy zobaczyłem ciemny korytarz… kiedy nie widziałem ciebie… wiedziałem, że umieram. Ale wcale się tego nie przestraszyłem.
– Akurat ci wierzę. Byłeś odurzony tym trującym powietrzem. Gdyby tak nie było, szedłbyś dalej, a nie układał się do odpoczynku tuż przed schodkami.
– Nie jestem tak dobry jak ty w nurkowaniu.
– Wśród rówieśników również nie miałem sobie równych. Na takich zabawach spędziłem całe dzieciństwo i sporą część młodości – Malcon nagle przestał się uśmiechać. – Dobrze się czujesz?
Hok pokiwał głową i położył rękę na głowie Zigi. Wilczyca dyszała ciężko, gęsta ślina spływała jej z pyska, ale – co ucieszyło Hoka – nie pamiętała o uderzeniu w głowę, a przynajmniej nie odsuwała się od jego ręki. Malcon wstał i kopnął lekko worki. Schylił się i pozbierał swoją broń, napiął cięciwę łuku, ale odłożył go pod ścianę, schował tylko nóż i miecz do pochwy, poprawił Gaed pod bluzą.
– Zostań tutaj. Ja pójdę i sprawdzę co tam jest na górze. Poczekajcie na mnie.
Ruszył w górę po schodach stawiając bezgłośnie stopy na kamiennych stopniach pokrytych cienką warstwą kurzu. Po chwili schody zaczęły skręcać, aż w końcu Malcon zorientował się, że stały się spiralą otaczającą kamienny, gruby słup. Z nudów zaczął liczyć stopnie. Gdy doszedł do czwartej setki przystanął, aby odetchnąć trochę; zastanawiał się siedząc na stopniu czy nie wrócić teraz po Hoka, bo jeśli tych stopni jest dwa, trzy razy więcej, to kto będzie schodził po nich i wdrapywał się jeszcze raz. Nie wiedział jednak ile naprawdę mu zostało, usiłował porównać drogę, którą przebył z wysokością skały Mezara, ale w końcu przestał się tym zajmować, wstał, by ruszyć znowu w górę. Tym razem doliczył do dwustu i zatrzymał się. Schody kończyły się drzwiami. Na ścianie obok nich Malcon znalazł pochodnie. Krzesał ogień, rozpalił jedną z nich i przyjrzał się drzwiom zagradzającym dalszą drogę.
Były okute potężnymi sztabami z żelaza, nie miały żadnego otworu na klucz, żadnych uchwytów. Ale drewno było spróchniałe a sztaby zardzewiałe, tak że gdy Malcon chwycił za jedną z nich, odłamała się prawie bez dźwięku. Pchnął drzwi najpierw słabo, potem mocniej. Zaskrzypiały, trzasnęło pękające drewno; Malcon naparł ramieniem, podważając jednocześnie drzwi ostrzem miecza. Po krótkiej walce drzwi złamały się, zawisając na jednym zawiasie, w twarz uderzył zapach stęchlizny i kurzu. Malcon wysunął do przodu ramię z pochodnią i ostrożnie przekroczył próg.
Znalazł się w dużej, ciemnej komorze zapełnionej różnego rodzaju skrzyniami, workami i beczkami. Słaby zapach korzeni wskazywał na przeznaczenie komory, ale widocznie Mezar dawno temu zapomniał o tej spiżarni – przy każdym, najostrożniejszym kroku obłoki pyłu wzbijały się w powietrze, a pochodnia mimo ostrożności Malcona co rusz wzniecała ogień w pajęczynach gęsto oplatających wszystkie złożone tu przedmioty. Skrzynie poustawiane jedna na drugiej pozapadały się, rozsypując zawartość, a gdy Malcon trącił jeden z worków zetlała tkanina pękła i na podłogę wysypało się kilka wiader okrągłych orzechów. Malcon nie zauważył, że dwa z nich potoczyły się aż do wyłamanych przez niego drzwi, jeden zatrzymał się na jakiejś drzazdze, a drugi przeskoczył przez próg i najpierw wolno potem coraz szybciej poturlał się w dół, słabo stukocząc na stopniach. Malcon nie słyszał tego odgłosu, ponieważ dotarł już do drugich drzwi. Te były w lepszym stanie, w dodatku zaopatrzone w masywną klamkę. Gdy ją nacisnął, ugięła się zgrzytając cicho i drzwi stanęły otworem.
Była to druga spiżarnia. Tu też stały beczki, skrzynie i leżały sterty worków, ale ta była używana – mocny apetyczny zapach wypełniał ją całą i obudził żołądek Malcona. Przełknął ślinę i poszedł wzdłuż szeregu pak i beczek po czystej kamiennej podłodze. Dookoła wciąż panowała martwa cisza, Malcon przeszedł między rzędami skrzyń i doszedł do trzecich drzwi. Przez cieniutką szczelinę między drzwiami i podłogą sączyło się światło. Drzwi prowadziły więc do jakiejś sali albo na korytarz z oknami. Malcon zgasił pochodnię i przywarł uchem do drzwi. Słuchał chwilę, ale jedynym dźwiękiem jaki słyszał było bicie własnego serca. Odsunął się i położył rękę na klamce. Nacisnął lekko, a gdy posłusznie posunęła się w dół pociągnął drzwi. Światło wpadło do spiżarni, Malcon szybko przymknął drzwi i odczekał aż oczy przestały łzawić, przysunął się do szczeliny i wyjrzał.
Poznał od razu to miejsce – widział te wąskie okienka z balkonu na skale. Słońce świeciło wysoko kładąc jasne prostokąty światła na gładkiej kamiennej posadzce tuż pod oknami. Cała reszta krużganka wykutego w skale pogrążona była w półmroku. Malcon stanął w drzwiach i rozejrzał się na boki, wysunął się nieco i ponownie spojrzał w jedną i drugą stronę. Był sam i to go rozzłościło; przygotowany był na walkę, atak, wtedy czuł by się lepiej. Przesunął Gaed pod bluzą, tak by móc go Wyjąć szybko lewą ręką, odetchnął głęboko i ruszył w lewo.
Trzymał się ściany po lewej ręce. Z każdym krokiem odsłaniał się kolejny kawałek skalnego krużganka i z każdym krokiem rosło zdziwienie Malcona. Spodziewał się gęstych straży, czujnych wartowników, tymczasem wcale nie napotykał śladu człowieka, nie słyszał żadnych kroków, rozmów. Szedł więc ocierając się ramieniem o jasna ścianę bez śladu drzwi, prostokąty światła słonecznego stawały się cieńsze i cieńsze, aż zniknęły zupełnie, teraz tylko rozproszone światło wpadało przez wyciosane w grubej skale okna. Malcon przyspieszył nieco, teraz w tym półmroku miał większe szansę – wiedział, że każdy napotkany to nieprzyjaciel natomiast wszyscy inni mogli go wziąć za swojego. I wtedy zobaczył pierwszego wroga.
Ktoś szczupły, ubrany w niebieską, luźną szatę z żółtym pasem stał przy jednym z okien z głową wciśniętą w wąską szczelinę. Malcon nie widział żadnej broni, szybko rozejrzał się, wyjął nóż i zrobił kilka szybkich, cichych kroków. Zatrzymał się tuż za mężczyzną i rozejrzał jeszcze raz. Byli sami. Wyciągnął rękę, złapał kołnierz kaftana i szarpnął do siebie. Gdy napadnięty uderzył plecami w Malcona, ten złapał go lewą dłonią za brodę i zadarł do góry. Jednocześnie przyłożył ostrze noża do szyi. Pociągnął mężczyznę za sobą i poszli razem, przytuleni do siebie. Przy pierwszych drzwiach, Malcon mocniej przycisnął nóż i przysunął się bliżej drzwi. Jeniec posłusznie nacisnął klamkę. Znaleźli się w wąskim korytarzu prowadzącym w głąb skały. Malcon przystanął przy pierwszych drzwiach po lewej stronie, ale ku jego zdziwieniu jeniec szepnął coś i szarpnął się do przodu, choć nóż przeciął skórę i wąziutki strumyczek krwi spłynął pod jego kaftan; Malcon przyjrzał się twarzy jeńca i skinął głową. Poszli dalej i zatrzymali się przy trzecich kolejnych drzwiach. Jeniec pokazał na nie ręką, a gdy Malcon kiwnął głową pchnął je. Weszli do malutkiego pokoju bez okien. Trzy cienkie łuczywa oświetlały pomieszczenie. Malcon rozejrzał się nie puszczając ofiary; niskie wąskie łóżko, prosta, drewniana skrzynia, gładkie ciemne ściany. Odwrócił jeńca twarzą do siebie i pchnął na ciężki zydel. Na stołku wsiał nowy, żółty pas.
Niedługo po odejściu Malcona Hok wstał, pozbierał wszystko to, co mogło się jeszcze przydać: tobołki z resztą zapasów i broń, odrzucił worki, w których niedawno jeszcze było powietrze na wędrówkę po korytarzu gulamii i wolno wdrapał się trzydzieści schodków do góry. Wolał być dalej od ohydnych robaków. Po namyśle zszedł po odrzucone wcześniej worki, wrócił do Zigi i rozłożył je. – Połóż się – powiedział cicho. – Należy nam się odpoczynek. Pod głowę podłożył sobie jeden z tobołków i ułożył się najwygodniej jak tylko to było na wąskim stopniu możliwe. Usłyszał, że wilczyca robi to samo, jej ciepły oddech musnął jego szyję. Najpierw patrzył w ciemność i nasłuchiwał, ale najmniejszy promień światła, okruch dźwięku nie zakłócał ciemności i ciszy. Hok przymknął oczy. Wolno obracał w myślach kilka ostatnich dni, nie wiedząc, że wcale nie tak dawno czynił to samo Malcon. Zaczął cichutko nucić, w tej samej chwili Ziga poderwała się i sapnęła krótko. Hok, zaskoczony, poderwał się i usiadł. Wsłuchiwał się w ciszę, ale do jego uszu nie dotarł żaden dźwięk. Odszukał głowę Zigi i podrapał ją między uszami, ale wilczyca nie chciała ułożyć się z powrotem, stała z pyskiem skierowanym ku górze. Hok przekręcił się i ukląkł, zacisnął powieki i wytężył słuch. Najpierw nie słyszał niczego, ale gdy odwracał się, by na powrót ułożyć się wygodnie na workach, cichy stukot dotarł i do jego uszu.
Dźwięk zbliżał się, ktoś zbiegał po stopniach w dół. Hok zerwał się i wyciągnął przed siebie miecz, przyciągnął wilczycę do lewej nogi. Stukot lekkich kopyt rozlegał się coraz bliżej, czasem urywał się jakby to coś przystawało i nasłuchiwało, a potem robiło kilka szybkich nieregularnych kroczków. Ziga ziewnęła w ciemności i usiadła, teraz i Hok zrozumiał, że nie są to kroki lecz jakiś przedmiot toczy się po spiralnych schodach w dół. Stukot był coraz bliżej, Hok szybko ukląkł i rozłożył poły kaftana, przymknął oczy i po chwili suche, twarde uderzenia zbliżyły się i coś lekkiego uderzyło Hoka w ramię. Szybko puścił kaftan i zamachał rękami usiłując złapać niewidoczny przedmiot, usłyszał jakieś stuknięcie obok swojego kolana i od razu udało mu się chwycić w dłoń gładką, twardą kulkę Zacisnął na niej palce.
– Mam to Ziga. Zaraz się temu przyjrzymy… – obmacywał kulkę wodząc palcami po wypolerowanej powierzchni. – Wiesz, na co to mi wygląda? – zapytał. – To jest orzech. Tylko skąd on się tu wziął?
Usiadł na stopniu i myślał. Po chwili rozbił orzech, uderzając nim o kamienny stopień, ale suchy strup, jaki znajdował się wewnątrz, w niczym mu nie pomógł. Strząsnąwszy okruchy skorupy i wyschłego wnętrza na schody Hok poderwał się i zaczął zbierać spakowane wcześniej rzeczy.
– Idziemy do Malcona – powiedział do wilczycy i usłyszał, że poderwała się i stanęła gotowa do drogi.
Zarzucił na ramiona oba tobołki, przypasał miecz i wziął do ręki oba łuki, a kołczany włożył pod pachę. Cmoknięciem przywołał wilczycę i ruszył do góry. Musieli zrobić cztery przystanki, zanim dotarli do wyważonych drzwi. W zapomnianej komorze Hok, uspokojony zachowaniem się Zigi, oderwał strzęp jakiejś zetlałej szmaty i obwiązał nią koniec cienkiej deski, o którą się potknął w ciemnościach. Spocił się, ale rozpalił kopcącą pochodnię i w jej świetle odnalazł włożone w uchwyt na ścianie, nadpalone łuczywo. Wyschnięty na kamień tłuszcz skwierczał i w końcu zaczął się topić – stara pochodni paliła się lepiej niż sparciała szmata. Ziga niespokojnie dreptała w miejscu, więc Hok puścił ją przodem i poszedł za nią. Gdy doszli do drzwi, zostawił pod ścianą oba tobołki i łuk Malcona, i dopiero wtedy przekroczył próg. Ziga szybko skierowała się do drzwi, którymi Malcon wyszedł na krużganek i przystanęła przy nich. Hok długo nasłuchiwał z uchem przyłożonym do chłodnego drewna, zanim zdecydował się sięgnąć do klamki. Delikatnie odsunął Zigę i przyłożył oko do szpary. Zobaczył wąskie okienka wykute w skale i cień pod drzwiami. Poczekał jeszcze trochę i wysunął się za drzwi, przyklejając ciało do ściany, Ziga równie ostrożnie wymknęła się za nim i przystanęła przy nodze. Hok, kręcąc cały czas głową na wszystkie strony, zrobił krok w kierunku okienek, obrzucając spojrzeniem większy niż dotychczas odcinek kolistej galerii, była pusta, więc szeptem i gestem kazał wilczycy szukać śladów Malcona. Przeszli zaledwie trzydzieści kroków gdy zza łagodnie zakręcającej ściany przed nimi dobiegł odgłos głośnego stuknięcia. Ziga przystanęła, sierść zjeżyła się jej na karku.
Hok rozejrzał się szybko. Kilka kroków przed nimi w ścianie były jakieś drzwi. Zrobił cztery szybkie, długie kroki i szarpnął klamkę, drzwi bezgłośnie otworzyły się. Za nimi były schody, Ziga wsunęła się za Hokiem, który cicho przymknął drzwi i błyskawicznie wyjął sztylet. Przystanęli przy ścianie gotowi zaatakować każdego, kto wejdzie tu za nimi. Kroki na galerii były tuż-tuż.
– Unikaj wszelkich imion – powiedział cicho młodzieniec.
Malcon odetchnął z ulgą. Przez chwilę nie mogli się dogadać, ale okazało się, że chłopak zna mork i to całkiem nieźle. Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu i podszedł do skrzyni, nie była ciężka. Malcon przesunął ją tak, lokowała drzwi i usiadł na niej. Popatrzył na jeńca. – Co tu robisz?
– Służę – rozłożył w krótkim geście ręce. – Gdzie mogę znaleźć twego pana? – W komnatach dwa piętra wyżej. – Są tam jakieś straże? Ile?
– Teraz nie ma kogo. Straże mogą zdradzić. Mój pan nikomu nie ufa.
– A tobie?
– Mnie też.
Malcon wpił się wzrokiem w oczy chłopaka. Usiłował w nich przeczytać cokolwiek. Ale były puste. Jak dwa obojętne kamienie.
– Można się do niego dostać?
– Strzeże go Siła – głowa chłopca drgnęła. Mrugnął powiekami i nagle zapytał: – Czy to was zaatakowała fiura? Tam na skale? – palcem wskazał za siebie.
Malcon milczał chwilę. Potem kiwnął głową.
– Skąd wiesz?
– Nic co się dzieje wokół Greez nie ujdzie uwadze Kamienia Wiadomości…
– Kto jeszcze o tym wie? – szybko zapytał Malcon.
– Nikt. Tylko ja. I Kamień.
– Dlaczego nie powiedziałeś o tym… – Malcon umilkł pamiętając pierwsze zdanie chłopaka.
– Po raz pierwszy mogłem mu jakoś zaszkodzić, niej mogłem zmarnować takiej szansy.
– Pomożesz mi? – zapytał wprost Malcon świadomy, że czas upływa i coraz trudniej będzie zaskoczyć Mezara.
– Tak – od razu odpowiedział chłopak.
– No to zaprowadź mnie do niego, muszę się znaleźć jak najbliżej… Jak cię zwą?
– Den – jeniec-sprzymierzeniec podniósł się z zydla i nagle jednym ruchem zrzucił swój pas i szybko nałożył nowy.
– Dlaczego to zrobiłeś? – Malcon poderwał się ze i skrzyni i podszedł do Dena.
– Tu znaczyłem dni pobytu w Greez. Dzisiaj jest pierwszy inny dzień.
Malcon skinął głową i podszedł do drzwi. Nasłuchiwał chwilę i odwróciwszy się do Dena oparł plecami o ścianę.
– Boisz się go?
– Boję się Siły – Den wstał i zbliżył się o krok do Malcona.
– Dlaczego?
– Jest niewidzialna i nie do pokonania. Nigdy nie wiem kiedy uderzy.
– Czy możemy dojść do niego tak, by nikt nas nie zobaczył?
– Tak. Straże już zeszły, a Mezar odpoczywa.
– A magiczne moce?
– Śpią również. Maga wyczerpuje utrzymywanie ich w stałym pogotowiu, a tu czuje się bezpieczny.
– No to prowadź.
Malcon chwycił skrzynię i nie robiąc hałasu odciągnął ją od drzwi. Den rozejrzał się po pokoju i wyszedł pierwszy. Korytarz był pusty, ciemny, rozświetlony tylko światłem wpadającym tu z małego owalnego okienka nad drzwiami z galerii. Den poszedł wolno korytarzem oddalając się od drzwi. Malcon posuwał się za nim. Minęli dwa zakręty, a potem Den wyjął z kieszeni mały kluczyk i otworzył nim niewielkie drzwi. Weszli w wąski korytarz, który po kilku krokach przeszedł w spiralne schody, stopnic były drewniane, stare, pokryte grubą warstwą kurzu, na którym wyraźnie rysowały się ślady ich stóp. Den przystanął i pochylił się do Malcona.
– Tędy można dojść do komnaty, w której najczęściej siedzi – szepnął. – Stawaj na te same stopnie co ja, inne skrzypią.
Miękko postawił nogę na schodach i płynnym ruchem wszedł na kolejny stopień. Malcon powtarzał jego ruchy, przesuwając lewą dłonią po poręczy. Weszli tak na drugi poziom, minęli korytarz i zaczęli wchodzić wyżej. Gdy głowa Malcona zrównała się z następnym korytarzem, Den stał już na kamiennej posadzce i wskazywał ręką na drzwi w głębi. Podeszli razem do nich i Den pochylił się Przykładając oko do dziurki pod klamrą. Patrzył chwilę, a potem odsunął się i kiwnął kilka razy głową. Malcon zajrzał do komnaty.
Zobaczył białą ścianę, pokrytą wyraźnym żółtym wzorem. Różnej grubości linie splatały się w dziwny sposób a w nieregularnej kratownicy znajdowały się litery nieznanego Malconowi pisma. Jakaś postać mignęła przed dziurką, Malcon nie zdążył obejrzeć mężczyzny, widział tylko, że ubrany był w bladożółtą szatę, wydawał mu się gruby i niski. Czekał na powtórne pojawienie się Mezara ale Mag zniknął na razie z pola widzenia. Dorn wyprostował się i zapytał szeptem:
– Czy on jest ubrany na żółto?
Den skinął głową.
– A jak otworzyć te drzwi?
Den chwycił w dłoń niewidzialną klamkę i pokręcił dłonią w powietrzu, a potem pociągnął ją do siebie półokrągłym gestem. Malcon kiwnął głową i pochylił się jeszcze raz do dziurki. Odwlekał chwilę, w której będzie musiał wejść i zaatakować Mezara, nie miał zupełnie pojęcia jak to zrobi: krzyknąć coś, rzucić, uderzyć, może jakieś zaklęcie, ale nie znał żadnego. Oblizał suche wargi. Odetchnął głęboko. Wolno sięgnął ręką do klamki i zacisnął na niej palce. Prawą rękę wsunął pod bluzę i ujął mocno rękojeść Gaeda. Nacisnął klamkę, przymknął na chwilę oczy. Krótką jak mgnienie oka chwilę czekał jeszcze na pomoc Jogasa, szarpnął drzwi i wpadł do komnaty.
Mezar stał w głębi, nieco z prawej. Był rzeczywiście niski i gruby. Tłusta twarz, błyszcząca jak wysmarowana łojem, odwróciła się do Malcona. Małe, przykryte wałami tłuszczu oczka, wytrzeszczone, wpatrywały się w Dorna. Wąski jak dziób ptaka nos wystawał spomiędzy wypchanych tłuszczem policzków, a prawa ręka, skierowana gdzieś w bok od Malcona drgnęła. Król Laberi zrobił mały krok w kierunku Mezara, oczekując od niego jakiegoś uderzenia, ruchu, ale Mezar tylko rozchylił wąskie bezbarwne wargi i wychrypiał:
– Jeszcze jeden odważny… – jego ręka zatoczyła półkole i skierowała się w stronę Malcona.
– Nie ruszaj się… – zaczął Malcon i urwał.
Poczuł jakieś zimne, lepkie palce dotykające jego twarzy, potrząsnął głową chcąc strzepnąć ohydny dotyk i wtedy zobaczył Hoka.
Stał obok drzwi komnaty, po prawej stronie Malcona. Bez ruchu. Trzymał w ręku łuk ze strzałą nałożoną na cięciwę. Zastygł w połowie ruchu – napinał łuk i podnosił go do góry, gdy Mag zatrzymał go. Obok kolana Hoka równie nieruchomo wisiała w powietrzu Ziga. Wilczyca rozpędzała się, by skoczyć i teraz zawisła w powietrzu nie opierając się o podłogę ani jednym włoskiem. Malcon znowu odwrócił się do Mezara, choć coraz trudniej było mu poruszać własnym ciałem. Przemógł się, skierował Gaed w Maga i zrobił krok w jego kierunku. Tamten wykrzywił twarz i zatrząsł się.
– Rozkazuję ci stać! – krzyknął chrapliwie. Z bulgotem wciągnął powietrze i zaczął szybko mówić: – Go mina e faleo… Testia mu borfy…
Malcon zrobił jeszcze krok z radością widząc strach Mezara, prawie nie czuł już tych zimnych dłoni, które wystraszyły go chwilę wcześniej. Zrozumiał, że moc Mezara słabnie, widział to w oczach Maga, w drżeniu obu rąk wyciągniętych przed siebie. Mezar zachwiał się i przerwał zaklęcia. Odsunął się na krok od Malcona, rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Hoka, Malcon przesunął się, tak by Mag nie uciekł przez drzwi i szybkim ruchem uniósł Gaed.
Okruch ostrza świecił jak nigdy dotąd, najmniejszy ruch ręki Malcona wydobywał z rękojeści cichy przenikliwy świst. Mezar zaskowyczał i zatrzepotał rękami przed twarzą. Zachwiał się i odsunął się do Dorna, nogi ugięły się pod nim, ale gdy Malcon zrobił dwa kroki chcąc zastąpić mu drogę, Mag nagle poderwał się i błyskawicznie skoczył do drzwi, którymi wszedł tu Malcon. Zanim król zawrócił, Mag był już na progu, a gdy Malcon dobiegł do drzwi, były już zamknięte. Uderzył całym ciałem w okutą sztabami drewnianą płytę, odsunął się i uderzył jeszcze raz. Za trzecim razem dołączył do niego Hok, Malcon ucieszył się, ale nic nie powiedział, widział Zigę wyprężoną, z wyszczerzonymi kłami wpatrującą się w drzwi, usłyszał Hoka:
– Razem! Mocno!
Uderzyli jeszcze raz. Cofnęli się i wtedy drzwi drgnęły i otworzyły się. Den stanął w progu, zachwiał się i z rękoma przy twarzy runął na podłogę. Malcon nie tracił czasu na tłumaczenia, przeskoczył Dena i runął ku schodom. Zbiegł piętro niżej i rzucił okiem na korytarz, warstwa kurzu była równa, nie było na niej śladów Mezara, zbiegł dalej po schodach mając Hoka tuż za plecami i pobiegł korytarzem ku galerii, na której spotkał Dena. Gdy wybiegł na oświetlony krużganek od razu zobaczył Maga.
Stał naprzeciw jednego z wąskich okien. Uniósł wysoko ręce, zadarł do góry twarz i coś mamrotał. Malcon rzucił się ku niemu i nagle zrozumiał, że nie zdąży. Szerokie rękawy szaty Mezara zatrzepotały, zamgliły się i przemieniły w szerokie skrzydła. Grube ciało sflaczało, skurczyło się i zawisło w powietrzu. Malcon był już tylko o dziesięć kroków od Maga, gdy tamten złośliwie błysnąwszy okiem ku niemu i krzyknąwszy coś chrapliwie wskoczył na parapet okna. Pochylił się do przodu i ugiął pokryte łuskami nogi; szykował się do skoku, który miał go uwolnić od Malcona. Król Laberi krzyknął głośno i z całej siły rzucił Gaedem w Maga. Zmieniony w świetlistą smugę odłamek miecza przeciął powietrze i uderzył Mezara. Oczy oślepiła jasność, a uszy zabolały od przenikliwego skrzeku i bulgotliwego charkotu. Gdy Malcon dobiegł do okna szykując się do zadania ciosu mieczem, rękojeść Gaeda spadła na kamienną posadzkę, a bladożółty kłąb przetoczył się przez brzeg parapetu i zniknął im z oczu. Młodzieniec runął do okna, szamocząc się w wąskim otworze wysunął ramiona i głowę.
Mezar spadał bezładnym kłębem, z którego co jakiś czas wysuwało się złamane skrzydło, a zaraz potem ręka albo noga Maga. Skrzek rozlegał się coraz ciszej, kłąb prostował się, rozwijał do normalnej postaci Mezara, opadającej bezładnie i zwijał, przewalał stając się coraz mniejszy i mniejszy. Malcon wisiał wychylony nad przepaścią drżąc z niecierpliwości. Bał się, że chytry Mag nad samą ziemią uleci nagle żółtym ptakiem, mimo że Gaed uderzył Mezara.
Żółty kłąb malał w oczach i nagle lot skończył się: Mezar uderzył w ziemię obok podstawy Greez. Uderzenia ciała nie było słychać, ale cała kolumna rozdzwoniła się jak skały w korytarzu-pułapce. Rozległ się jeden głuchy stłumiony jęk i wszystko ucichło. Malcon jeszcze chwilę patrzył w dół i rozejrzał się na boki. W jednym z okienek zobaczył tak jak on wychylonego Hoka z uśmiechem mściwego zadowolenia na twarzy. Zaczął się szamotać, chcąc wrócić na korytarz, zeskoczył na posadzkę i podbiegł do Hoka. Szarpnął go za nogę i gdy Hok stanął na podłodze krużganka, złapał go za ramiona i potrząsnął mocno.
– Udało się! – krzyknął. – Nie ma Mezara! Słyszysz?
– Słyszę! – Hok tłukł go po ramionach i podskakiwał w miejscu. Nagle spoważniał i wskazał coś za plecami Malcona.
Na podłodze pod parapetem, tam gdzie spadł po uderzeniu Mezara, leżał Gaed. Mocna żółta poświata rozchodziła się we wszystkie strony. Malcon ostrożnie podszedł i wziął miecz do ręki. Miał długie na łokieć ostrze, szerokie na dłoń, z rytami urwanymi w miejscu, gdzie głownia była złamana. Ryty biegły po obu stronach strudziny i pokrywały całą jej powierzchnię. Głownia świeciła mocno, ale jej blask nie raził, nie oślepiał, nie przeszkadzał, ryty widać było wyraźnie, choć gdy Malcon wolno przejechał po głowni palcem nie wyczuł pod nim żadnych wypukłości. Wyglądało to jakby cała głownia wykuta była ze światła, ale miecz wcale nie zrobił się cięższy, choć by teraz dłuższy od sztyletu. Malcon podniósł Gaed i ciął nim powietrze. Głęboki świst towarzyszył błyskowi miecza.
Hok zrobił dwa kroki i zatrzymał się. Wpatrywał się błyszczącymi oczami w klingę miecza i poruszał wargami. Malcon opuścił miecz i poszedł do niego.
– Co mówisz? – zapytał.
– Że zrobiłeś więcej… więcej niż ktokolwiek od kilkunastu pokoleń. Uderzyłeś w Yara. Wyrwałeś jej jeden z zębów, odciąłeś jedną z trzech głów. Już nigdy nie będzie taka jak przed chwilą. Szkoda, że Enda tego nie wiedzą. I Pia. I twój naród.
– Dowiedzą się – powiedział Malcon. – Zresztą mój naród uznałby tę wieść jedynie za powód do wielkich uczt. Nic więcej – przypomniał nagle sobie siebie samego sprzed dwóch tygodni i zrobiło mu się wstyd.
– Chodźmy do Dena – i widząc zmarszczone brwi Hoka dodał: – To ten chłopak, który otworzył nam drzwi. Bardzo mi pomógł – odwrócił się i poszedł pierwszy. Mijając Zigę, która stała obok drzwi, poklepał ją po głowie i z wilczycą przy nodze zanurzył się w ciemnym korytarzu. Hok poszedł za nim.
Dena spotkali na schodach wiodących na górę. Był straszliwie blady i obiema rękami trzymał się poręczy. Malcon podbiegł i podtrzymał chłopaka.
– Mezar nie żyje – powiedział szybko.
Den podniósł głowę i skierował puste oczy na Malcona. Nie było w nich radości ani ulgi. Kiwnął głową.
– Nie cieszysz się? – zapytał Malcon.
– Moje uczucia pozostały poza Greez – powiedział młody Tiurug. – Nie wiem czy jeszcze do mnie wrócą, ale wiem, że śmierć Mezara… – potknął się i gdyby nie Malcon, runąłby w dół. Nie dokończył rozpoczętego zdania.
Zeszli ze schodów i zatrzymali się. Hok z ciekawością obejrzał nieoczekiwanego sprzymierzeńca, a Ziga obwąchała go i szczeknęła krótko. Malcon odpędził ją ruchem ręki. Odwrócił się do Dena.
– Chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli porozmawiać. Najlepiej gdzieś blisko jedzenia.
– Tam – Den kiwnął głową, brodą wskazując korytarz, a gdy wyszli, pokazał szerokie, wysokie drzwi. Gdy doszli do nich, Den powiedział: – Poczekajcie, zobaczę najpierw.
Zniknął za drzwiami, a po krótkiej chwili wysunął się na korytarz i machnął dłonią.
Malcon, Hok i Ziga weszli do olbrzymiej komnaty. Podłoga pokryta niezliczoną ilością skór była o pół wysokości mężczyzny niżej od poziomu korytarza, a sklepienie ginęło gdzieś wysoko w mroku. Trochę dalej widzieli koniec olbrzymiego stołu, który śmiało mógłby być podłogą dużego pokoju. Gdy cała trójka zeszła po kilku schodkach i przystanęła onieśmielona ogromem pomieszczenia, Den podszedł do małego kaganka z pełgającym płomykiem i rozpalił od niego kilka pochodni, które powkładał w ścienne uchwyty. Nad każdą pochodnią na ścianie wisiał matowy owal, który, gdy tylko padło na niego światło pochodni, rozjaśnił się jak duże, pokryte bielmem oko. Po chwili cała sala była jasno oświetlona, mimo że Den zapalił tylko pięć czy sześć pochodni i wszystkie umieszczone były w jednym końcu sali. Den wszedł po schodkach obojętnie mijając nieruchomą trójkę i kutą sztabą zablokował drzwi. Zszedł na dół i powiedział:
– Chodźcie tu.
Wskazał miejsce przy stole, a sam skierował się do niszy. Malcon oderwał wzrok od Dena i rozejrzał się po sali.
Jej ściany, ciemne gdy weszli, coraz wyraźniej żółkły jakby białe światło odbite z owali barwiło je swymi muśnięciami. Stopniowo, wraz z coraz mocniejszą żółcią na ścianach zaczęły pojawiać się wizerunki broni. Malcon przyglądał się zaciekawiony, aż w końcu wstał i podszedł do pojawiającej się na ścianie olbrzymiej tarczy. Rysowała się coraz bardziej wyraźnie – ciężka, masywna, pokryta wystającymi guzami i wygiętym na zewnątrz brzegiem, ale gdy Malcon wysunął rękę, by zdjąć ją ze ściany, ręka przeszła przez tarczę, palcami dotknął zimnej ściany. Dobiegł go głos Dena.
– To na nic. Jedna ze sztuczek Magów.
Den stał pod ścianą i kręcił korbą jakiegoś kołowrotu, następnie szarpnął jakiś uchwyt w ścianie i odsłonił ciemną niszę. Zaczął z niej wyjmować misy i talerze, przenosił je na stół i wciąż przynosił nowe. Hokowi drgnęła ręka, ale powstrzymał się, poczekali, aż Den skończy noszenie i usiądzie obok nich. Popatrzył na jedzenie.
– Dlaczego nie jecie?
– Zrozum, jesteśmy w twierdzy Mezara – powiedział Hok. – Dlaczego mamy ufać… – machnął ręką i umilkł.
Den chwilę wpatrywał się w niego, potem nalał sobie wina z dzbana i wypił duszkiem. Chwycił kawał mięsa i zaczął odgryzać wielkie kawały, przegryzając miękkim, puszystym chlebem. Malcon rzucił duży kawał mięsa wilczycy i mniejszy wziął dla siebie. Po kilku kęsach nalał do jednej z mis wody i położył ją na podłodze.
– Skąd to wszystko jest? – zapytał.
– Na dole są kuchnie – mruknął Den. – Tym szybem… – machnął ręką na niszę -… wyciąga się je tutaj.
– Właśnie: ilu tu jest ludzi? – Malcon nalał sobie i wypił duży puchar wina.
– Pięćdziesięciu strażników uśpionych i trzech czuwających… – zaczął Den.
– Gdzie? – zerwał się Hok.
– Tych pięćdziesięciu w podziemiach. Tylko Mezar może ich obudzić, a trzech wartowników na dachu. Na razie są niegroźni. Poza tym czternastu ludzi służby – kucharze i inni.
– Ci trzej to zwykli ludzie? – zapytał Malcon rzucając jednocześnie kość wilczycy.
– Tak. Tiurugowie – obojętnie powiedział Den. – Potem pójdziemy ich zabić.
– Aha, potem – mruknął Hok i chwilę patrzył w swój kawał mięsa, zanim ponownie wbił w nie zęby i urwał złociście przyrumieniony kęs. Żuł w skupieniu, ze zmarszczonymi brwiami. Malcon przyglądał mu się chwilę. Odchylił się na zydlu, obrzucił spojrzeniem ściany zapełnione wizerunkami broni.
– Mówiłeś o Kamieniu Wiadomości… Co to jest?
– Nie wiem dużo. Kamień, który mówi mi co dzieje się wokół Greez, a ja przekazywałem to Mezarowi. Możemy go później zobaczyć.
– Później – mruknął Hok ze wzrokiem wbitym w swój talerz.
– Czego chcesz? – Malcon odsunął misę i z opartymi na stole łokciami odwrócił się do Hoka.
– Nie wiem. Po prostu złości mnie, że tak siedzimy jakby wszystko już było zrobione. A tymczasem i Lippys, i Zacamel wiedzą już chyba, że tu jesteśmy.
– Masz rację, ale chyba pamiętasz, że nie planowaliśmy niczego prócz zabicia Mezara. Teraz musimy rzeczywiście siąść i pomyśleć o tym, ale najpierw musimy pójść na dach…
– To można zrobić później. Strażnicy mogą się nawet przydać – przerwał Den. – Mezar nie ufał nikomu, zawiadomią nas, gdyby ktokolwiek czy cokolwiek zbliżało się do Greez i na pewno nie zejdą sami z posterunku. Zresztą są tam zamknięci. Lepiej pójdźmy do Salcer, Kamienia Wiadomości. Trzeba go oślepić. Magowie przekazują sobie wiadomości przy pomocy tych kamieni.
– No to prowadź – Malcon odepchnął się od stołu i wstał. – A ci pozostali… Służba… Co z nimi?
Den odwrócił się i wbił spojrzenie w Malcona. Milczał chwilę. A potem rozchylił wargi i syknął:
– Nikt tu nie jest zdolny do zrobienia czegokolwiek bez rozkazu. Z wyjątkiem strażników, oczywiście – odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi.
– A ty? – zawołał Hok.
Den położył rękę na klamce, szarpnął drzwi i czekał. Gdy Malcon i Ziga podeszli bliżej i zatrzymali się czekając na Hoka, Den podniósł rękę, wykonał nią jakiś dziwny ruch, jakby chciał coś pokazać, ale zrezygnował i powiedział:
– Ja zachowałem swoją nienawiść, a oni stracili wszystkie uczucia. Nie mieli czego się trzymać. Zresztą… – machnął ręką -… gdy zobaczą was ze mną pomyślą najwyżej, że jesteście jeńcami lub nowymi sługami Mezara. Idziemy?
– Tak. Prowadź – Malcon pokazał skinieniem głowy korytarz i ruszył zaraz za Denem.
Hok zauważył, że położył rękę na rękojeści Geada, przypomniał sobie, że jego łuk został w komnacie, gdzie niespodziewanie natknęli się z Zigą na Mezara. Wyjął sztylet z pochwy i wsunął go w rękaw, trzymając palcami za koniec ostrza. Co kilka kroków oglądał się w tył.
Zeszli na niższy poziom i skręcili w korytarz prowadzący w głąb skalnego pałacu. Szli w pełnej ciszy, niezmąconej żadnym dźwiękiem; nikogo nie spotkali po drodze, aż Den przystanął przy drzwiach zamykających korytarz. Ściągnął z siebie bluzę, pozostając w czerwonej koszuli i pokazując kciukiem drzwi, powiedział:
– Powinienem wejść sam. Nakryję Kamień i wtedy będziecie mogli wejść. Inaczej pozostali Magowie mogą dowiedzieć się o was.
Malcon zrobił krok i położył rękę na drzwiach. Na jego twarzy malowała się rozterka, zerknął na Hoka, ale tamten również patrzył na Dena zdziwiony, poruszał wargami, chcąc coś powiedzieć. Popatrzył na Malcona i również zbliżył się o krok do Dena.
– Skąd mamy wiedzieć, że… – zająknął się. – Że… Den spokojnie popatrzył na niego, odwrócił się do Malcona. Opuścił głowę.
Cała trójka milczała dłuższą chwilę. Potem Malcon odstąpił od drzwi i odchrząknął.
– Wejdź i zasłoń go – powiedział i gdy Den oparł dłoń na drzwiach – dodał patrząc na Hoka: – Musimy mu ufać. Pomógł mi już kilka razy. A gdyby nawet… – wzruszył ramionami -…chyba nic nam nie zaszkodzi.
Drzwi uchyliły się i Den zniknął w szczelinie. Hok nabrał powietrza w płuca, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, szpara między drzwiami i ścianą powiększyła się i pojawił się w niej Den. Skinął ręką. Malcon i Hok weszli do komnaty.
Była ciemna. Oświetlało ją tylko światło z pochodni w korytarzu i jasna plama światła rozjaśniająca bluzę Dena, która przykryła coś na środku okrągłego, dużego stołu. Był to jedyny mebel w pomieszczeniu. Obaj młodzi władcy od razu skierowali spojrzenia na ściany, szukając szczelin czy dziur, przez które światło mogło wpaść do komnaty, ale nie było w ścianach żadnych otworów na zewnątrz. Tylko kilkadziesiąt ogromnych opali rozjarzonych światłem. Den podszedł bliżej stołu i powiedział:
– Tu leży Kamień Wiadomości. Musimy wyłupić mu oczy, wtedy będzie można go odsłonić.
Pokazał ręką ścianę i widząc, że nie rozumieją jego słów podszedł do niewielkiego, wypukłego pierścienia, w którym tkwił opal – jeden z dziesięciu na tej ścianie.
– Nie wiem jak, ale światło przenika przez kamień w tych właśnie miejscach – wskazał na pierścień a potem na pozostałe ściany.
Na każdej były takie pierścienie. W sumie czterdzieści. Hok podszedł do jednego z nich i ostrożnie dotknął go palcem.
– Czym je można zasłonić? – zapytał.
Den wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
– No to nie możemy go odsłonić? – Hok wskazał palcem oświetloną słonecznym światłem bluzę.
– No… chyba nie – powiedział Den i przygryzł wargę.
Malcon stał nieruchomo wpatrując się w nieregularny kłąb materiału, Hok odwrócił się i otworzył usta, ale nie powiedział nic, zerknął tylko na Dena stojącego z opuszczoną głową. Długą chwilę milczenia przerwała dopiero Ziga, podchodząc do Malcona i ocierając się z cichym skowytem o jego kolano. Miody król Laberi popatrzył na Dena i Hoka. Postarał się przywołać na twarz uśmiech.
– Chodźmy stąd, skoro nie możemy nic zrobić. Musimy się naradzić. Wydaje mi się, że teraz musimy działać szybko… – przerwał widząc, że Hok kiwnął szybko kilka razy głową -…ale zupełnie nie wiem jak. – uniósł brwi do góry, westchnął i pierwszy wyszedł z komnaty Kamienia Wiadomości.