Oba udźce zostały pożarte w mgnieniu oka, pozbawieni dłuższy czas gorącego mięsa przyjaciele otarli wargi z tłuszczu i wzdychali zadowoleni. Samotna sarna wczesnym rankiem wpadła do obozowiska i zanim ktokolwiek zdążył krzyknąć, upadła trafiona celną strzałą Hoka. Myśliwy był bardzo z siebie zadowolony, a pozostali – choć część miała mu za złe zabicie jedynego jak dotychczas „normalnego” zwierzęcia w Yara – przyłączyli się ze swoimi uśmiechami, gdy polankę wypełnił zapach pieczonej sarniny.
– Mniam! – głośno mlasnął Pashut. – Obyś nigdy nie trafiał gorzej – zmrużonymi oczami patrzył na Hoka leżącego na trawie tam, gdzie zwalił się po ostatnim kęsie wspaniale przyrumienionego mięsa.
– Myślę, że powinniśmy już ruszać – wstając, Malcon stracił równowagę i musiał podeprzeć się ręką. – Możemy wychwalać Hoka siedząc w siodłach.
– A nie spadniesz? – zmrużył oko Hok i lekko skinął głową w stronę Malcona. – Ledwo się poruszasz.
W końcu to było pierwsze świeże mięso od miesiąca. Ale teraz musimy ruszać. Sądzę, że trzeba się śpieszyć. Nie chcę czekać, aż Zacamel obudzi się. Lippys coś mówił, że on ciągle śpi, opowiadałem wam przecież.
Nikt już nie siedział. Pashut gestami nakazał ugaszenie ogniska i osiodłanie koni, małe obozowisko wyrwało się z miłego bezruchu, przekształciło w ruchliwy kłębek ludzi i koni – Malcon poprawił ubranie.
– Może to jest nasza szansa – dokończył.
Chwilę później pędzili galopem na północny zachód, gdzie miała znajdować się twierdza Zacamela. Kierowali się mapą Hoka; od dwóch dni, po spaleniu ponurej siedziby Lippysa, jechali szybko w stronę niewysokich gór coraz wyraźniej widniejących na horyzoncie. Gdzieś za tym niewielkim masywem miał spać Zacamel, najpotężniejszy Mag Yara, najważniejsza część istoty zwanej Doculotem, którą musieli zniszczyć. Malcon przez cały czas po zwycięstwie nad Lippysem, podczas gdy cała reszta szalała z radości, myślał o Zacamelu. Dręczyła go myśl, że nie ma najmniejszego pojęcia jak należy walczyć z ostatnim Magiem – o ile Mezar był tylko pachołkiem Magów i w walce z nim pomagała mu Ogiana, a Lippys z kolei był zbyt słaby, by przeciwstawić się Gaedowi, to w przypadku Zacamela nie można było liczyć na jego słabość ani na to, że Gaed sam pokona Maga. Jakieś przeczucie, pozostałe po rozmowie z Jogasem i Ogianą, mówiło mu, że tym razem spotka się z czymś, co nie ma odpowiednika nawet w Yara, będzie to coś tak odmiennego, że wszelkie dotychczasowe sposoby walki staną się zupełnie nieprzydatne, ale prócz tego przeczucia nie miał żadnej wskazówki. Tylko ten pęd, żądza szybkości, pośpiechu. Przez dwa dni od walki z Lippysem przebyli więcej niż połowę tego, co przejechali w czasie poprzednich dwóch kwadr. Dwa dni spędzili w siodle, krótko tylko popasając w ciągu dnia, a i to tylko ze względu na konie. Potem Malcon dosiadał Hombeta i poprzedzany przez Zigę gnał do przodu. Tylko Lit mógł go dogonić, reszta jeźdźców zostawała z wolna z tyłu, aż Hok doganiał Malcona i powstrzymywał galop. Niezadowolony Malcon ściągał wodze, zwalniał i czekał, ale po chwili rozpędzał swojego wierzchowca i historia powtarzała się.
Teraz też – zanim ostatni z Pia wskoczył na siodło Malcon już pędził w stronę gór, Hok odczekał chwilę i pognał za nim.
Słońce zaczęło już staczać się z niewidzialnej górki, którą zdobywało pracowicie od świtu. Nawet Hombet i Lit były zmęczone, wierzchowce Pia, nie tak dobre i przy tym zastałe w stajni Mezara, zostały daleko z tyłu. Malcon obejrzał się po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy góry wydawały się być w zasięgu ręki. Zniecierpliwiony powolnością mezarowych koni uderzył się pięścią w kolano, ale zwolnił i Hombet poszedł stępa. Hok zatrzymał się i czekał na resztę, a Malcon nadal posuwał się w stronę górek czy skalistych wzgórz, rozglądając się na wszystkie strony. Hok widział jak pochylił się do wilczycy i powiedział coś, a potem gestem wskazał wzgórza przed sobą. Ziga podbiegła przodem, natomiast Malcon zatrzymał Hombeta i zeskoczył z siodła, koń pochylił łeb ku wątłym źdźbłom trawy, a jeździec oparł dłonie na biodrach i wychylił się mocno do tyłu prostując plecy. Hok wolno podjechał do Malcona i również zeskoczył z konia. Malcon oderwał jedną rękę i wskazał wąską przełęcz wbijającą się w skaliste wzgórza. Tamtędy zamierzał przejechać. Hok mruknął na znak że rozumie i usiadł na kępce trawy.
– Wolałbym jechać inną drogą – powiedział wsadzając źdźbło w usta. – Nie ufam tu żadnym wygodnym szlakom.
– Ja też, ale pojedziemy właśnie tędy – Malcon podszedł do Hombeta i popuścił mu popręg. – Nie znamy żadnej innej drogi, nie chcę tracić czasu na objazd tych górek, ciągną się daleko, a i tak nie wiemy, czy jest jakieś inne przejście.
– Chcesz tu popasać? – Hok zatoczył ręką koło. Malcon pokręcił głową i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem okolicę; jak prawie wszędzie rosły tu pojedyncze drzewa oddalone znacznie od siebie, ale było też kilka uschniętych, czego wcześniej nie widzieli, trawa była wątła i blada, w dodatku było jej mało.
– Nie. Odpoczniemy tylko chwilę i pojedziemy dalej – powiedział głośno Malcon, aby usłyszał go także Pashut, który właśnie podjechał, zły na swojego konia, który nic mógł utrzymać tempa Hombeta. – Chodź – Malcon trącił w ramię Hoka – przygotujemy gałęzie na pochodnie.
Podeszli razem do najbliższego suchego drzewa. Był to potężny stary brodeń, jeden z większych jakie Malcon w życiu widział. Konary rosły gęsto prawie do ziemi, bez trudu wyłamali kilkanaście długich, prostych gałęzi, twardych, ale suchych. Malcon zebrał je w duży pęk i ruszył z powrotem, ale, widząc że Hok przygląda się z ciekawością drzewu, zatrzymał się.
– Co tam? – zawołał.
– Dziwne – Hok poruszał wargami i splunął na ziemię. – Nie ma żadnych uszkodzeń, gleba taka sama jak wszędzie, a inne drzewa są zielone – obszedł gruby pień dookoła i skierował się w stronę Malcona.
– Nie wszystkie – Malcon wskazał brodą kilka innych uschniętych drzew.
– Widzę, ale to niczego nie wyjaśnia. Widziałeś liście?
– No… widziałem. Też uschnięte. Albo zwarzone przez mróz.
– To dlaczego inne nie są zwarzone? Co to za mróz, że jedne drzewa ścina, a inne nie?
– Nie wiem. Czy to ważne? – podeszli już do reszty i Malcon rzucił gałęzie.
– Może nie, może tak. Tu wszystko może mieć swoje znaczenie.
Słońce dolnym brzegiem tarczy dotykało już szczytu góry, gdy wypoczęci, zaopatrzeni w pochodnie zrobione z gałęzi, których końce zakończone były kulami ze smoły drzewnej wymieszanej z ognistym proszkiem, ruszyli naturalnym żlebem przecinającym pasmo gór. Malcon zatrzymał się na chwilę i obejrzał do tyłu.
– Trzymajcie się z dala od drzew – wskazał rosnące na brzegu naturalnej drogi, tylko po jednej stronie, drzewa. – Mogą na nich siedzieć jakieś świństwa – nie dodał, że same drzewa wyglądały jak posadzone umyślnie i to go niepokoiło.
Jechali parami. Ziga wyprzedzała Malcona i Pashuta, za nimi posuwał się Hok z Jo i reszta. W każdej porze jeden z jeźdźców trzymał w ręku łuk, dłoń drugiego spoczywała na rękojeści miecza. Droga wiła się naśladując skręty jakiegoś olbrzymiego węża, widzieli przed sobą tylko mały jej skrawek, zakręty były tak ostre, że czasami gubili się na chwilę z oczu i wtedy konie same zbliżały się do siebie. Ich kopyta prawie bezgłośnie zapadały się w podłoże, choć wyglądało na ubitą twardą glinę, ale gdy Pashut wychylił się i końcem łuku dźgnął ziemię okazało się, że jadą po jakimś dziwnym, szarorudym pyle, tak ciężkim, że zupełnie nie wzbijał się w powietrze. Ziga trzymała pysk wysoko, jakby się bała, że miał może jej wpaść do nozdrzy. Po kilku zakrętach wjechali w mrok i wtedy jadący na końcu Sachel podał do przodu swoją płonącą pochodnię i w każdej parze jeden z jeźdźców odpalił swoją żagiew. Drugi był gotów do odparcia ataku.
– Widzisz te iskierki? – Pashut wyżej uniósł pochodnię i pochylił ją w stronę zbocza wskazując Malconowi kierunek.
– Tak. Po mojej stronie też błyskają, albo to jakieś świetliki siedzące na skałach, albo jakieś kamyki odbijające światło…
– Albo oczka jakichś…
– Daj spokój. To coś odbija światło naszych pochodni.
– Dobrze, dobrze, niech ci będzie.
– Boisz się?
– A ty nie?
– Obaj się boimy, ale ja się tego specjalnie nie wstydzę. To nie jest miejsce… – Malcon przerwał. Przebyli kolejny zakręt, nisko wiszący księżyc niespodziewanie wychylił się zza niższych w tym miejscu wzgórz i oświetlił wyraźnie drogę. Zwężała się nagle, strome zbocza przysunęły się do ścieżki, gałęzie gęściej rosnących drzew zawisły nad dróżką.
– Czekaj!
Zatrzymali konie. Pashut uniósł pochodnię najwyżej jak mógł, choć w blasku księżyca nawet drobne szczeliny i załamania na zboczach widoczne były wyraźnie. Stali chwilę, rozglądając się na wszystkie strony, a gdy nic nie poruszyło się w zasięgu wzroku, Malcon wyciągnął zza pasa na plecach swoją pochodnię, rozpalił ją i powiedział głośno:
– Jedziemy pojedynczo z odstępem na cztery konie!
Czekał krótką chwilę, jakby chciał wysłuchać odpowiedzi gór, po czym lekko trącił Hombeta piętami. Droga na dość długim odcinku wiodła prosto, Hombet poruszył kilka razy uszami. Malcon uniósł pochodnię wyżej, niemal muskając płomieniem najniższe, zwisające nad nim gałęzie, puścił wodze Hombeta i chwycił rękojeść tiuruskiego miecza. Jego czujne spojrzenie nie wychwyciło w gałęziach żadnego ruchu, nie widział błysku oczu, nie czuł tchnienia wyszczerzonej paszczy. Zbliżył się do kolejnego zakrętu, Hombet potknął się lekko, przyspieszył, nagłe wyprzedzająca go dotychczas Ziga zawyła krótko i uskoczyła na zbocze. Koń, jakby spłoszony jej zachowaniem, skoczył do przodu, Malcon zakołysał się w siodle, odrzucił miecz i przytrzymał się łęku. Hombet przysiadł i wyprysnął jak dźgnięty ostrogami. Dorn chwycił wodze i ściągnął je, ale oszalały koń uniósł pysk i pędził do przodu. Gdzieś z tyłu zawyła Ziga i rozległy się krzyki, a Malcon z pochodnią w ręku wpadł w zakręt. Księżyc zniknął za jedną ze skał i w skąpym świetle Malcon zobaczył, że skały zbliżają się jeszcze bardziej do siebie, aż po kilku krokach schodzą nad głową. Malcon na galopującym Hombecie wpadł w tunel, koń zwolnił równie gwałtownie jak ruszył. Drżąc na całym ciele zatrzymał się. Malcon puścił wodze i wyszarpnął Gaed, poprawił się w siodle oczekując ataku, ale nagle poczuł powiew powietrza z tyłu, odwrócił się i zobaczył, że otwór, przez który przed chwilą wpadł w tunel, zamyka się. Zdążył jeszcze zauważyć pochodnie zbliżających się przyjaciół, a potem – zanim uczynił jakikolwiek gest – skała zamknęła się cicho. Malcon zrozumiał, że wjechał w likaorga. Przypomniał sobie wieści o małych bestiach żyjących we wnętrzu ogromnego ślimaka, które pierwsze atakują nieostrożną ofiarę. Nazywały się tilie. W tej samej chwili zobaczył je.
Mały oddział Pia wracając z bagien zatrzymał się tuż przed sklepieniem sztolni prowadzącej do pierwszej komory składowej. Czterej wartownicy uzbrojeni w miotacze strzał szybko przeliczyli współplemieńców. Jeden z nich odetchnął głośno i roześmiał się.
– Szczęśliwa wyprawa. Wystraszyliście wszystkie bestie!
– Nie widzieliśmy nikogo – odpowiedział nadspodziewanie ponuro dowódca oddziału.
– Nikt was nie atakował? – już bez uśmiechu zapytał wartownik.
– Nikt. Bagno jest martwe. Mogliśmy dojść do najdalszych łąk, ale obawiałem się zasadzki. Coś wisi w powietrzu. Idziemy!
Oddział dźwigając wiązki drewna i worki z owocami i jagodami bezgłośnie wsunął się w korytarz. Wartownicy chwilę rozglądali się, potem jeden podrzucił drewna do ogniska i na skale rozłożył pojedynczo strzały. Oparł się plecami o kamień i wbił spojrzenie w parujące bagno. Pozostali również poprawili broń i wybrali wygodne stanowiska obronne. Nie martwili się o posiłki, wiedzieli, że wracający z wyprawy opowiedzą o niezwykłej ciszy na basenach. Wiedzieli, że już w tej chwili kobiety i dzieci przemieszczają się do komór obronnych, a mężczyźni przenoszą się na wyznaczone wcześniej stanowiska. Nikt z Pia nie pamiętał wyprawy, która nieatakowana wróciłaby z bagnisk i nikt nie mógł sobie wyobrazić, co to może znaczyć.
Gdy wartownik przybiegł z meldunkiem, Den siedział na krześle ustawionym przed jednym z otworów w centralnej galerii Greez. W ręku trzymał swój stary pas podziurawiony setkami czarnych otworów. Postanowił dzisiaj wszystkie przeliczyć, ale nie zdążył nawet zacząć. Gdy usłyszał szybkie kroki Pia, napiął mięśnie, ale nie zerwał się, tylko włożył głowę w okno i obrzucił spojrzeniem przestrzeń przed sobą.
– Coś się dzieje w komnacie Kamienia! – krzyknął Pia.
Den rzucił pas i pobiegł w stronę schodów mijając Pia. Wartownik biegł za nim dysząc głośno. Drugi stał przed zakrętem korytarza wychylając ostrożnie głowę. Den zwolnił i odetchnął. Zrobił mały kroczek, uniesioną ręką zatrzymując w miejscu Pia. Korytarz był ciemny, nie paliły się w nim pochodnie i dlatego mógł zobaczyć nikły purpurowy brzask bijący ze szpary pod drzwiami do komnaty Kamienia. Nie był pewien czy nie jest to pułapka, wiedział, że nie będzie potrafił przeciwstawić się sile, której działania tak często w przeszłości doświadczał. Cofnął się za róg i przywarł plecami do ściany. Przymknął powieki i stał chwilę bez ruchu.
– Wiesz, co to jest? – zapytał wartownik, który przybiegł po niego.
Den wolno otworzył oczy i popatrzył na obu Pia. Wytarł spocone dłonie o kaftan na piersi.
– Purpura to kolor Lippysa. Tylko to wiem. Albo go zniszczyli albo… nie wiem. Zostań tu i gdyby coś się zmieniło, zawiadom mnie – powiedział do wartownika z korytarza. – A ty chodź ze mną. Zrobimy obchód.
Poszedł pierwszy, ale zanim doszedł do drzwi usłyszał głośne westchnienie z komnaty Kamienia. Zawrócił i odtrącając obu Pia pobiegł do drzwi i szarpnął je, W komnacie panowała niczym nie zakłócona cisza. I najczarniejsza ciemność. Den wolno cofnął się i zamknął drzwi. Chwilę stał z opuszczoną głową myśląc nad czymś, a potem podniósł głowę i popatrzył na nieruchomych Pia.
– Według mnie Malcon go pokonał. Ale nie cieszmy się za bardzo. Dopóki nie będziemy mieli pewnych wiadomości, musimy uważać, że nic się nie stało. Idziemy – powiedział i ruszył pierwszy.
Z korytarza wyroiły się od razu setki niewielkich, białych szczurów. Mleczna fala zalała podłogę i bezgłośnie wtargnęła na ściany jaskini. Tilie zręcznie wdrapały się na wysokość głowy Hombeta, pierwsze szeregi znieruchomiały na chwilę. Malcon zatoczył pochodnią koło nad głową, tilie nie poruszyły się; albo nie bały się ognia, albo nie widziały co to jest. Wąskie czarne oczka wpatrywały się nieruchomo w konia i jeźdźca, pęczki krótkich gęstych wąsów drżały. Żaden dźwięk nie płoszył ciszy i tak samo bezgłośnie, choć niewątpliwie na jakiś rozkaz, wszystkie tilie zaczęły posuwać się w stronę Malcona. Zeskoczył z konia i robiąc wypad uderzył pochodnią w pyski kilku najbliższych tilii. Zaskoczone wbiły się w szeregi pobratymców, ale nie wydały z siebie najmniejszego dźwięku. Malcon jeszcze kilka razy tknął pochodnią czołową falę napastników, widział, że te poparzone nakrywane są dywanem dziesiątków i setek innych, i że wcale nie powstrzymuje to ich pochodu. Odskoczył w tył i wyjął Gaed. We wnętrzu likaorga zrobiło się jaśniej, ale mocny czerwony blask został zlekceważony prze tilie. Malcon przypomniał sobie, że są to najgłupsze stworzenia na świecie i zrozumiał, że dlatego właśnie są niebezpieczne – nie bały się niczego, parły do przodu i tylko śmierć je zatrzymywała. Nabrał powietrza do płuc i przygotował się do zaatakowania białej fali śmierci, gdy z tyłu rozległo się głośne rżenie i Hombet zwalając z nóg Malcona pobiegł do przodu i zniknął za zakrętem. Malcon poczuł małe ciała na swoich plecach i szybko poderwał się. Okręcił się w miejscu próbując strząsnąć napastników, ale trzymali się mocno, więc uderzył plecami o skałę. Usłyszał chrzęst łamanych kości i kilka małych białych kłębków futra spadło na podłogę. Zobaczył, że duża część tilii zniknęła, zrozumiał, że rzuciły się za Hombetem, zza zakrętu słyszał głośne rżenie i stukot kopyt, a potem kilka głuchych uderzeń ciała o skałę, kwik, i zaległa cisza. Rozejrzał się dookoła i cofnął znowu o krok, bo dziesiątki tilii przesunęły się po ścianach i wyglądało, że zaczną za chwilę skakać mu do twarzy. Zerknął przez ramię, ściana, która zamknęła wejście była o dwa kroki. I było tam już kilku białych napastników. Malcon szybko przejechał pochodnią po prawej ścianie strącając i paląc kilkanaście niezwykłych szczurów, to samo powtórzył na lewej ścianie, a potem, gdy w szeregach napastników na chwilę zakotłowało się, skoczył do tyłu i depcząc, paląc i tnąc, wytłukł tych kilka tilii, które po ścianach dostały się na jego tyły. Uderzył z całej siły w ścianę ostrzem Gaeda, ale miecz płytko wszedł w bok likaorga, a w dodatku cięcie błyskawicznie się zabliźniło. Dorn poczuł ból w lewej kostce, potrząsnął nogą, biały kłąb oderwał się i pofrunął w szeregi tilii. Malcon wpadł w szał, zrozumiał, że zginie tu, w trzewiach olbrzymiego ślimaka, zabity przez hordy głupich szczurów, a jego kości będą strawione i nie pozostanie po nim nawet ślad. Rzucił się do przodu i rozpoczął rzeź w szeregach tilii. Palił je dziesiątkami, deptał i ciął mieczem, mordował całe setki, ale kolejne tysiące wolno wysuwały się z korytarza jakby wypluwane przez wnętrze likaorga. Kilka razy walcząc ze wstrętem, wrzeszcząc z wściekłości zrzucał z ramion i głowy pojedyncze tilie. I walczyłby tak jeszcze chyba długo, ale w pewnej chwili zauważył, że ściany tunelu zbliżają się do siebie. Przypomniał sobie korytarz, którym szli z Kaplanem do wieży Mezara. Ciął kilka razy Gaedem ściany, ale nie powstrzymało to ich zwierania. Przyłożył pochodnię do jednej ze ścian, ale i to nie odniosło skutku. Do kolan tonął już w gęstej masie napastników, których małe zęby zaczęły drzeć na strzępy skórę jego butów i boleśnie ciąć łydki. Machał obiema rękami, tańczył w miejscu, skrapiając krwią i potem białą śmierć kotłującą się pod nogami. Nie mógł już ciąć z całej siły, bo ściany były zbyt blisko. Wrzasnął wściekle i jeszcze raz rzucił się do ataku i ten krzyk jakby wstrząsnął likaorgiem. Setki tilii odpadło od ścian i oblepiło Malcona do kolan, walczył już tylko z tymi szczurami, które wspinały się po nim wyżej, nie mógł ani odrobinę przesunąć stóp, starał się tylko nie upaść i nie dać się pogrzebać pod białym dywanem. Ściany zadrżały po raz drugi i nagle Malcon poczuł, że podłoga staje dęba, jakaś potężna siła cisnęła nim najpierw ścianę, odbił się od niej i poszybował w powietrzu gubiąc pochodnię. Zacisnął palce na rękojeści Gaeda. Spadł na miękkie podłoże z setek i tysięcy tilii, zasłonił twarz szarpnął się całym ciałem. Coś podrzuciło go znowu w powietrze, dookoła słyszał piski szczurów. Kilka razy potężna dłoń podrzucała go jak okruszek, kilka razy przewalał się z boku na bok jakby płynął w ogromnej beczce, boleśnie uderzał całym ciałem o jakieś ostre występy. Zdążył zdziwić się zniknięciem tilii, a potem szczególnie mocne uderzenie w głowę pozbawiło go przytomności.
Ciemność znienacka odpłynęła, świat wybuchł dźwiękiem, Malcon boleśnie wykrzywił się i otworzył oczy. Jaskrawa biel uderzyła w źrenice, przymknął szybko powieki, ale od razu je otworzył z powrotem i choć łzy zaszkliły widok, zdołał zauważyć ciemne plamy kołyszące się nad głową. Potrząsnął głową, strącając łzy, od ruchu załomotało w skroniach, lecz zobaczył wyraźnie wykrzywiona w uśmiechu twarz Hoka, a obok niej pomarszczone, poważne oblicze Fineagona.
Podniósł głowę, potem przy pomocy Hoka usiadł i rozejrzał się dookoła; był wczesny ranek, znajdowali się na tej samej, ale wyraźnie szerszej w tym miejscu drodze. Malcon poruszył ramionami i nogami, i, opierając się na ramieniu Hoka, wstał.
– Zatłukłem likaorga – powiedział jakby do siebie. – Prawie zatłukłem – uzupełnił widząc otwarte usta Hoka. – Gdybyście się nie wtrącili…
– To Ziga – prawie krzyknął Hok. – Myśmy go tylko łaskotali swoimi mieczykami – prychnął głośno. – Równie dobrze moglibyśmy kopniakami próbować wywrócić Greez.
Malcon pochylił się do Zigi, przy okazji kryjąc twarz przed przyjaciółmi, wczepił się palcami w futro na jej łbie i kilka razy szarpnął.
– Odkryła słabe miejsce tej gadziny, wiesz? – Hok tańczył obok Malcona i wilczycy. – Ona jest mądrzejsza od połowy znanych mi ludzi. Jak wyjdziemy stąd, dasz mi jednego szczeniaka, dobrze? Dobrze? – szarpnął Malcona za ramię.
– Nawet dwa, tylko niech się dowiem, jak go zwyciężyła.
– Na szczycie górki, w którą wlazłeś, znajduje się prawie niczym nie chroniona głowa. Ziga wdrapała się na likaorga i rozszarpała mu mózg. Zwalił się jak prawdziwa skała, a my tylko musieliśmy wyrąbać w jego brzuchu dziurę, przez którą cię wyjęliśmy. Dobrze się czujesz.
– Tak. Bardzo dobrze – zerknął na opatrunki na nogach, widoczne przez poszarpane nogawki.
Hok odwrócił się do podchodzącego Pashuta i rozłożył szeroko ramiona.
– Dlaczego on tak kłamie? – zapytał przesadnie poważnie. – A może zwariował?
Pashut uśmiechnął się lekko i mrugnął okiem do Malcona.
– Przecież… ciągnął Hok -… człowiek, który tak potwornie cuchnie i nie czuje tego, jest albo chory, albo kłamie. Nie powiesz, że nie czujesz smrodu?
– Nie czuję – zaprzeczył Malcon.
– Nie wierzę ci, ale to nie ważne. Tak czy siak będziemy musieli szybko stamtąd odjechać i znaleźć jakąś wodę, bo inaczej…
– A co z likaorgiem?
– Csyk. – cmoknął Pashut. – Jeśli chcesz sobie go wziąć na pamiątkę, to musimy trochę zawrócić, ale nie wiem czy coś z niego zostało – nie wyobrażasz sobie jaka chmara tych białych szczurów siedziała w jego wnętrzu. Walczą teraz ze ścierwiakami.
– Trochę sobie wyobrażam – Malcon wzdrygnął się lekko. – A… A Hombet?
Odpowiedziała mu cisza. Przełknął twardą kulę napęczniałą w gardle. Odszedł na bok, trzymając rękę na łbie wilczycy. Słyszał za plecami krzątaninę i ciche rozmowy, a gdy wszystko umilkło podniósł oczy i zerknął w niebo, westchnął głęboko i wypuszczając powietrze odwrócił się do towarzyszy. Ruszył do nich wołając z odległości kilku kroków:
– Kto mnie weźmie do siebie?
Usłyszał głośny śmiech, pierwszy śmiech w Yara. Śmiali się wszyscy, nawet Fineagon zmarszczył twarz.
– Nikt z tobą nie wytrzyma – prychnął Hok. – Musisz jechać sam i nawet sądzę, że nikt nie będzie się z tobą sprzeczał o konia. Możesz wybierać.
Malcon wykrzywił twarz i sięgnął do wodzy pierwszego z brzegu wierzchowca z mezarowej stajni. Wskoczył na siodło i nie oglądając się na nikogo, ruszył pierwszy. Po chwili dogonił go Hok i już poważny sięgnął do łuku. W ciągu dnia popasali dwukrotnie, na nocleg zatrzymali się, gdy tylko słońce usiadło dolnym brzegiem na ostrzu jednego z grzbietów. Droga rozszerzała się nieznacznie i na nieco dłuższym odcinku była prosta. Postanowili nie szukać lepszego miejsca na nocleg, po rozstawieniu wart zapadli w sen. A rano zobaczyli skałę.
Wyrastała niespodziewanie z lewej strony drogi. Była co najmniej dwukrotnie wyższa od otaczających ją ze wszystkich stron małych górek, przypominała nieco Greez, bo była tak samo równa, bez występów, jakby ociosana gigantycznym dłutem albo wbita w ziemię Yara jednym mocnym ruchem. Różniła się od skały Mezara tym, że wiodły na jej szczyt dwie spiralne ścieżki przecinające się kilkakrotnie na jej obwodzie. Wierzchołek widziany z dołu wydawał się płaski, jakby ścięto go jednym potężnym uderzeniem. Kawalkada koni i jeźdźców w milczeniu kierowała spojrzenia na kamienny pal. Pierwszy nie wytrzymał Hok.
– Kusi, żeby wejść – podrapał się po brodzie.
– Zanadto rzuca się w oczy, rzeczywiście nęci, ale to może być pułapka.
– Egch! – Hok lekceważąco machnął ręką. – To by było zbyt proste. Ja idę. Przynajmniej zobaczymy, ile jeszcze mamy drogi przez te pagóry. Dobrze?
– Pójdziemy razem – Malcon zeskoczył z konia i puścił wolno wodze. – Pashut, wystaw straże z obydwu stron. Pójdziemy tylko my dwaj, różnymi ścieżkami. Idziemy -pierwszy ruszył na zbocze najbliższego pagórka odgradzającego ich od dziwnej skały, a gdy znaleźli się u jej stóp, dodał: Na każdym skrzyżowaniu czekamy na siebie, pod żadnym pozorem nie wolno samemu iść w górę nie wyjaśniwszy przedtem, co się stało drugiemu.
Nie czekając na Hoka, który tylko krótko skinął głową, ruszył w lewo, gdzie zaczynała się jedna z dróżek. Hok szybko poszedł w prawo i zniknąwszy Malconowi z oczu, wszedł na łagodnie zaczynającą się drogę. Przyklejona do pionowej ściany była wystarczająco szeroka, by dwie osoby szły jednocześnie do góry. Hok odsunął się ku brzegowi ścieżki, chcą mieć jak największe pole widzenia i przygotowywał łuk do strzału. Nagle opuścił go dobry humor, poczuł się samotny, zerknął w dół i splunął, po czym, pogwizdując, szybko poszedł w górę. Gdy dotarł do pierwszego skrzyżowania ścieżek, poczekał chwilę na Malcona, ciągle gwiżdżąc. Dorn mrugnął do Hoka i zatrzymał się na chwilę.
– To dobry pomysł – powiedział. – Będziemy gwizdać cały czas, aby przypadkiem nie strzelić do siebie.
Również trzymał w ręku gotowy do strzału łuk, wyminął Hoka i wszedł na swoją ścieżkę. Mijali się tak kilkakrotnie, nie spotykając nikogo po drodze. Skała była gładka bez żadnych znaków, nieliczne szczeliny i pęknięcia powstały dawno i porośnięte były drobnymi roślinkami. I Malcon, i Hok w miarę wzrostu wysokości, odsuwali się od brzegu i szli wolniej, prawie jednocześnie dotarli na szczyt skały. Hok, który o kilka kroków wyprzedził Malcona, poczekał chwilę, usłyszawszy gwizd przyjaciela zrobił kilka ostatnich kroków i wyszedł na płaską platformę, która wieńczyła skałę. Stanęli obok siebie, w opuszczonych rękach trzymali niepotrzebne łuki, a przed ich oczami leżała spora część Yara. Prawie jednocześnie zauważyli najważniejszy jej fragment, w tej samej chwili wyciągnęli przed siebie dłonie, pokazując Mleczny Pierścień.
Był oddalony o niecały dzień drogi. Wypełniał olbrzymią nieckę, jej brzeg docierał do pasa wzgórz, przez które właśnie jechali. Olbrzymie koło z jasnej, prawie białej mgły otaczało jeszcze jaśniejszą, ostrym blaskiem kłująca nawet z tej odległości w oczy, białą kulę. Gdy przyjrzeli się pierścieniowi i kuli zrozumieli, że i jedno, i drugie zawieszone jest w powietrzu, ale nie mogli określić wysokości.
W różne strony od pierścienia i kuli rozchodziły się trzy prawie proste linie. Tworzyły je drzewa, trzy aleje drzew. Wydawało się, że specjalnie posadzono je w takich pojedynczych szeregach. Rzucało się to w oczy. Hok zmarszczył brwi i myślał chwilę. Potem jego ręka dotknęła ramienia Malcona.
– Te drzewa… Widzisz? Dlaczego one rosną tak równo? Teraz wydaje mi się, że wcześniej również jechaliśmy przez podobne szpalery, nie?
Malcon mruknął coś i podszedł bliżej krawędzi, przykucnął i długą chwilę wpatrywał się w Mleczny Pierścień. Potem obszedł dookoła całą platformę przyglądając się uważnie górom, przez które już przejechali, wskazał Hokowi stada jakichś ptaków krążących nad jednym miejscem i zobaczył porozumiewawczy uśmiech na twarzy przyjaciela, wrócił do miejsca skąd najlepiej było widać tajemniczą białą kulę i opasujący ją pierścień. Przyglądał się jej tak długo, że znudzony Hok usiadł, a potem w końcu położył się na plecach i przymknął oczy, zapadł nawet w krótką drzemkę i dopiero, gdy Malcon trącił czubkiem buta jego kostkę, poderwał się i usiadł przecierając oczy.
– Co? Wracamy?
Malcon popatrzył ponad jego ramieniem w kierunku niecki z kulą i skinął głową. Poczekał, aż Hok wstanie i razem ruszyli w dół. Milczał podczas zejścia, nie odezwał się słowem, dopóki nie doszli do oczekującej ich reszty wyprawy. Zaciekawiony Pashut wyszedł na ich spotkanie i stanął na jego drodze. Malcon, po raz pierwszy od długiej chwili, otworzył usta.
– Widzieliśmy legowisko Zacamela! – powiedział i chociaż Hok z tyłu chrząknął powątpiewająco, klepnął Pashuta w ramię i powiedział: – Pojedziemy tam. Jesteśmy już blisko – wskoczył na siodło i ruszył galopem.
Droga zupełnie niespodziewanie, zamiast zawinąć się w kolejnym zakręcie, wyskakiwała z gór i równie niespodziewanie kończyła się. Szpaler drzew i wiodąca wzdłuż Pasa ubitej ziemi ledwie widoczna droga dochodziły do brzegu olbrzymiej niecki z pierścieniem. Dalej najbystrzejsze oko nie znalazłoby śladu kopyt czy stóp. Oddział Malcona stał na brzegu niecki, usiłując wypatrzeć jakikolwiek ślad na jej dnie. Hok pierwszy oderwał się od tego zajęcia i, zostawiwszy Lita, pieszo odszedł spory kawałek, uważnie przyglądając się niecce, pierścieniowi i górom za sobą.
Niecka była bardzo duża, wprawdzie nie widzieli jej przeciwległego brzegu, ponieważ gruby, wysoki jak wieża warowni pierścień wystawał z niej na kilka pięter i przesłaniał widok, ale Hok i Malcon pamiętali jej obraz ze skały; musiała być kilka razy większa od bajora Lippysa i – o ile dobrze zauważyli – dno jej było równe, płaskie, nie obniżało się ku środkowi, nad którym wisiała niewidoczna teraz kula. O tym, że tam wciąż jest, wiedzieli, bo pierścień był wyraźnie jaśniejszy w środku, skądkolwiek by się nie patrzyło – światło kuli przebijało przez grubą warstwę mlecznej mgły. Sam pierścień wisiał nieruchomo, ale gdy długo wpatrywali się w jedno miejsce, dawało się zauważyć delikatne poruszenie na jego powierzchni, jakby wierzchnia warstwa nieustannie się przesuwała albo ślizgała. Hok oddalił się tak daleko, że pierścień zaczął przesłaniać mu widok na stojących najbliżej brzegu niecki ludzi. Zatrzymał się i rozejrzawszy jeszcze raz dokoła, zawrócił. Zauważył, że Pashut przywołuje go gestami, więc przyspieszył zaintrygowany.
– Może ty mu wytłumaczysz? – powiedział ze złością wódz Pia, podszedł na kilka kroków do grupy złożonej z Malcona Pashuta, Fineagona i jeszcze dwóch Pia. – Chce sam zejść do tej dziury – prawie krzyknął, wskazując nieckę ręką.
– Nie bądź nierozsądny – Hok odwrócił się do Malcona i pomachał palcem w powietrzu. – Przygoda z likaorgiem powinna cię czegoś nauczyć. Nie jesteś tu sam i nie możesz wszystkiego robić sam. Szczególnie teraz nie wolno ci ryzykować bez potrzeby, przecież wiemy, że jeśli ktoś może się zmierzyć z Zacamelem, to możesz to być tylko ty, więc nie pchaj się wszędzie, gdzie tylko jest coś do sprawdzenia. Ten głupi ślimak omal nie zakończył całej wyprawy, chcesz ułatwić sprawę Magowi?
– Ależ Hok, zrozum…
– Nie, to ty zrozum, że każdy z nas w myślach pożegnał się już z życiem, byłe tylko cel został osiągnięty. To jest poważna sprawa, powinieneś to uszanować i nie okazywać nam swego lekceważenia.
– Czyś ty zwariował? Przecież…
– Poczekaj – Hok podniósł rękę i Malcon umilkł. – Dobry wódz, to nie ten, co sam wszystko robi, tylko ten, co potrafi tak dobrać sobie ludzi, że ufa im jak sobie samemu i jeśli już takich ludzi ma, to…
– Dobrze! – Malcon zrobił krok położył dłonie na ramionach Hoka. – Już wiem. Masz rację – odwrócił się do Pashuta. – Kto pójdzie?
Hok szarpnął za ramię Malcona i odwrócił go do siebie.
– Ja. I nie rozmawiajmy o tym więcej.
Podszedł do Lita i odczepił długi cienki rzemień, wracając poprawił pas z mieczem i sztyletem i podał rzemień Chalisowi. Jednym z końców opasał się i mocno zaciągnął węzeł, szarpnął kilka razy sprawdzając jego wytrzymałość i przysunął się bliżej krawędzi niecki. Wyjął miecz z pochwy i odrzucił ją na brzeg. Zaczął zsuwać się w dół.
Ziemia była tu miękka, bez trudu wbijał pięty w zbocze i wolno, spokojnie schodził na dno. Pashut odwrócił się do stojących przy koniach Pia i pokazał im, by przygotowali łuki. Po chwili prócz Chalisa i Jo, trzymających koniec rzemienia, wszyscy gotowi byli do walki. Hok zsunął się na dno i zatrzymał. Musiałby przejść dwadzieścia kroków, żeby zbliżyć się do Pierścienia, ale najpierw przyjrzał mu się uważnie, a potem – nie odrywając spojrzenia od przytłaczającego swą wielkością kręgu – zrobił dwa wolne kroki. Zatrzymał się na krótką chwilę i ruszył znowu. W sumie przeszedł osiem kroków, gdy nagle poczuł bardzo mocne swędzenie na całym ciele. Najpierw poruszał ramionami, chcąc je złagodzić przesunięciem ubrania, potem zrobił jeszcze krok, drugi i wtedy całe ciało zapłonęło żywym ogniem. Zacisnął zęby i przysunął się bliżej kręgu, czuł, że znajduje się w kokonie ognia, że przestrzeń dookoła pluje żarem w jego stronę. Jęknął i zrobił jeszcze krok. Nie słyszał krzyków z brzegu i w pierwszej chwili nie poczuł szarpnięcia rzemienia, dopiero gdy nogi wykonały kilka kroków do tyłu, gdy nagle wściekłe gorąco ustąpiło tak samo nagle jak i pojawiło się zrozumiał, że na brzegu musieli widzieć co się z nim dzieje, skoro pociągnęli za ubezpieczającą linę. Odczekał chwilę drżąc na całym ciele, a potem szybko ruszył do przodu. Zanim trzymający linę zdążyli ją naprężyć pobiegł w kierunku pierścienia, zatoczył się kilka razy i runął na ziemię osłaniając głowę dłońmi. Porzucony miecz leżał krok od jego ręki. Jo i Chalis szybko wyciągnęli Hoka pod sam brzeg niecki, a tam zsunął się Nigwere i Oopol, wynosząc Hoka na brzeg. Błyskawicznie odzyskał siły.
– Piekielny żar – powiedział i splunął pod nogi.
– Widzieliśmy to – mruknął Pashut. – Mag zadbał o straszak na odważnych. Przez ten krąg nie przejdziemy – stwierdził, odwracając się do Malcona.
Tamten skinął głową gryząc wargę i mrużąc oczy ze złości.
– Muszę tam wejść – powiedział. – Muszę wypróbować Gaed. Dopiero gdy to nie pomoże, będziemy musieli myśleć o jakimś sposobie. Daj ten rzemień – skinął na Jo i szybko okręcił się w pasie i zaciągnął węzeł.
Dużo szybciej niż Hok zsunął się po skarpie i poszedł w stronę kręgu. Przed sobą w wyciągniętej dłoni trzymał rubinowo lśniący Gaed. Doszedł do miejsca, gdzie zobaczyli jak na Hoku zaczyna tlić się ubranie, przeszedł je nie czując żadnego bólu, zbliżył się do miecza Hoka, pochylił się i wziął go do ręki, wciąż bezkarny. Przesunął się jeszcze kilka kroków do przodu i gdy Mleczny Pierścień znajdował się tylko o krok przed nim wyciągnął dłoń i dźgnął gęstą mgłę Gaedem.
Miecz wszedł gładko, prawie bez oporu, jak gdyby Malcon przekłuł mu powierzchnię wody. Malcon wyciągnął miecz i nie widząc efektu zamierzył się, by uderzyć jeszcze raz, gdy zobaczył, że w miejscu zderzenia pojawia się ciemna plama. Szybko się rozszerzała, nie nabierając jednakże żadnej określonej barwy, wyglądało to tak jakby na białą lnianą tkaninę wylano kubek czystej wody. Malcon odsunął się pół kroku, ale gdy zobaczył, że w okrągłej, dużej teraz jak brama plamie, widać podłoże, że pierścień staje się przeźroczysty, uśmiechnął się radośnie i odwrócił do reszty oddziału. W tej samej chwili potężna dłoń uderzyła go w pierś odrzucając kilka metrów do tyłu. Pierścień znowu tkwił nieruchomo w niecce, na jego powierzchni nie widać było żadnych smug ani plam, a bezwładne ciało Malcona wleczone przy pomocy rzemienia zostawiało na podłożu trzy cienkie czerwone smużki.