Malcon otworzył oczy, gdy słońce było już wysoko. Oświetlało całą niewielką kotlinę, którą – jak od razu sobie przypomniał – przejeżdżali dwa dni temu, a w której teraz znowu się znajdowali. Ostry, stały ból w prawym ramieniu wstrzymał go od gwałtownych ruchów, spróbował najpierw poruszyć drugą ręką i gdy ten ruch nie wywołał fali bólu poruszył nogami. Bolała lewa stopa. Przekręcił głowę i nie unosząc jej przyjrzał się obozowisku. Było cicho. I zimno. Nie było ognia, ruchu, kilka postaci, które zauważył, siedziało lub leżało prawie nieruchomo, czterej Pia siedzący naprzeciwko siebie – Chalis, Paiza, Kinjeny i Fineagon prawie nie odzywali się do siebie. Nikt nie dojrzał jego przytomnego spojrzenia. Przekręcił głowę w drugą stronę. Serce skoczyło mu do gardła, gdy tuż obok swojej twarzy zobaczył ciemny pysk z białymi, lśniącymi pomiędzy wargami, zębami. Ziga zaskowyczała cicho, a potem szczeknęła głośniej. Dorn usłyszał kroki gdzieś z tyłu i głos:
– Chcesz usiąść?
Przejechał językiem po spękanych wargach.
– Tak – wychrypiał.
Czyjeś dłonie zgrabnie podchwyciły go pod pachy i uniosły. Ktoś inny, Sachel, podszedł do przodu i chwycił go pod kolana, a potem obaj mężczyźni przenieśli Malcona o kilka kroków i ostrożnie posadzili. Mógł teraz siedzieć oparty plecami o drzewo. Zobaczył swoją prawą rękę w łubkach i zrozumiał przyczynę bólu, widział teraz również nowy opatrunek na lewej kostce.
– Ręka złamana czy zwichnięta? – zapytał cicho.
– Złamanie – powiedział Nigwere. – Noga tylko zwichnięta.
– Daj mi pić – poprosił Malcon, a gdy Nigwere poszedł w kierunku worków z prowiantem, złożonych pod uschniętym drzewem zapytał Sachela: – Gdzie Pashut? Hok? Opowiedz wszystko, szybko!
– Pojechali obejrzeć tę przeklętą dziurę – wycedził Sachel.
– Co się stało?
Sachel milczał chwilę, a potem głęboko westchnął. Zaciskał palce w pięść i od razu je prostował.
– Pierwszej nocy zginął Oopol i Jo. Drugiej – Paiza. Straciliśmy sześć koni…
– Ile dni byłem nieprzytomny?
– Dziś trzeci.
Wrócił Nigwere z bukłakiem. Malcon łapczywie wypił kilkanaście łyków, wylał trochę wody na dłoń. Przetarł nią twarz. Odetchnął głęboko, czując obręcz lekkiego bólu w piersiach i oddał bukłak. Wyciągnął lewą rękę do Nigwere i wstał akurat w chwili, gdy Pashut i Hok na spienionych koniach wyłonili się zza zakrętu. Zatrzymali się jednocześnie i skierowali w stronę Malcona. Tylko na twarzy Hoka zauważył ślad lekkiego uśmiechu.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Pashut.
– Tak – machnął lekko lewą ręką. – Obejrzeliście ten pierścień?
– Objechaliśmy dookoła nieckę, ale nie ma tam żadnego wejścia. Wszędzie wypełnia ją pierścień. Ten sam kolor na całej powierzchni. Odkryliśmy tylko, że jeszcze dwie drogi prowadzą do niecki, ale nie sprawdziliśmy skąd wiodą. Nie znaleźliśmy też wody. Same uschnięte drzewa – Pashut machnął ręką i usiadł na ziemi.
– Jakie drzewa? – Malcon zmarszczył brwi i spojrzał Hokowi w oczy.
– Zwykłe uschnięte drzewa przy drogach. Przy jednej same kikuty, a przy drugiej ktoś posadził młode i te są zielone.
– A więc to nie ma nic wspólnego z wodą?
– No, rzeczywiście nie ma – przyznał.
Malcon stęknął krótko i usiadł również, starannie ułożył zwichniętą kostkę na trawie i pogłaskał prawe przedramię, ciągłe promieniujące bólem.
– Drzewa… – powiedział. – To coś ważnego, te drzewa… Tylko nie mogę sobie uświadomić: co? Już kilka razy słyszałem o drzewach i Białym Magu…
Pochylił się i wbił spojrzenie w ziemię przed sobą. Kiwał się lekko, a lewa dłoń posuwała się tam i z powrotem po przedramieniu prawej ręki. Nagle poderwał głowę.
– Hok, czy moje sakwy uratowały się?
– Tak, zdjęliśmy je… Tak, są.
– Przynieś szybko! – i gdy Hok oddalił się kilka kroków dodał: – I kilka kropel wina!
– Widzę, że czujesz się już dobrze – powiedział Pashut, i Malcon wyczuł w jego głosie leciutki zarzut. Chciał odpowiedzieć jakoś wodzowi Pia, ale zrozumiał, że słowa tu nic nie wyjaśnią. Przemilczał cierpką uwagę, ale cień żalu zmarszczył mu lekko czoło.
Hok chwilę grzebał w workach, odpowiadając równocześnie na jakieś pytania, w końcu znalazł mały woreczek i klepnąwszy Sachela w ramię i zabierając po drodze prawie pusty bukłak z winem wrócił do Malcona. Dorn poczekał chwilę, aż Pajute również wróci i poda mu kubek, wlał na jego dnie trochę wina i końcami palców zaczerpnął szczyptę żółtego pyłu z jednej z małych sakiewek. Proszek zapienił się w zetknięciu z winem, dookoła rozszedł się mocny gorzki zapach. Malcon podniósł kubek i głęboko wciągnął powietrze znad jego brzegu. Oczy zaszkliły mu się łzami, odkaszlnął kilka razy, ale wdychał zapach wytrwale, a potem jednym ruchem przechylił kubek i wypił jego zawartość. Hok skrzywił się patrząc na jego ściągniętą grymasem twarz i zobaczył taki sam grymas na twarzy Pashuta. Po kilku chwilach Malcon odetchnął głęboko i niespodziewanie roześmiał się widząc miny przyjaciół.
– Pomóżcie mi wstać – poprosił, a gdy mocne dłonie ustawiły go na nogach podreptał w miejscu i odchrząknął. – Muszę trochę pochodzić – powiedział i nie zwracając uwagi na pomruki Hoka, kulejąc poszedł na skraj obozowiska i zaczął tam chodzić – kilkanaście kroków w przód i tyleż z powrotem. Obserwujący go Pia i Hok zauważyli, że w miarę upływu czasu kuleje coraz mniej i coraz energiczniej przemierza odległość między dwoma drzewami. Minęło trochę czasu. Obserwujący go z zaciekawieniem towarzysze wyprawy wrócili do swych spraw, gdy Malcon rześki i jakby wypoczęty podszedł do zgrupowanych w niewielkie koło Pia i szybko, nie zwracając uwagi na zwichniętą nogę, usiadł.
– Musimy dzisiaj uderzyć w Zacamela – oświadczył zaciekawionym twarzom i widząc jak występuje na nich zdziwienie, oszołomienie i strach dodał szybko: – Nic tu nie wysiedzimy, nikt nam nie pomoże, jesteśmy zdani na własne siły i być może uda się nam. Posłuchajcie – uderzył kilka razy pięścią w ziemie. – Zauważyliśmy z Hokiem, będąc na szczycie tej kolumny kilka dni temu, że wszystkie drzewa w tej okolicy, no prawie wszystkie, rosną w jakichś rzędach, jakby umyślnie posadzone. Przypomnijcie sobie – rozejrzał się po okręgu postaci, a gdy po chwili, wypełnionej marszczeniem brwi, kilka z nich zaczęło kiwać potakująco głową uśmiechnął się. – To samo mamy tutaj: kilka dróg prowadzi do kotliny Zacamela i wszystkie są obsadzone drzewami, tylko że na dwóch z nich drzewa uschły nie bardzo wiadomo dlaczego, a na jednej, tej naszej, są zielone. Nad tym warto się zastanowić. Dalej. Kiedy Lippys, przekonany o swoim zwycięstwie, głośno mówił, do czego mnie wykorzysta, powtórzył kilka razy, że będę ścinał drzewa i że Zacamel może sobie w tym czasie spać ile chce. Znowu drzewa, rozumiecie? Jeśli dodać do tego wiadomości przekazane przez Ogianę należy założyć, że Zacamel większość czasu znajduje się w jakimś śnie, a Mezar i Lippys tworzyli jego straż. I teraz wracając do drzew – dlaczego część jest uschnięta, a część nie? I dlaczego Lippys mówił o ścinaniu drzew? – poczekał chwilę, a gdy zobaczył tylko skrzywione w grymasie twarze powiedział ciszej: – Przypomniała mi się stara bajka o małym duszku, który nie słuchał poleceń Kaidaso, swego mistrza. Włóczył się po lasach, nocował w drzewach nie przejmując się tym, że drzewa potem usychają. Za karę został zamieniony w dzięcioła i teraz musi leczyć drzewa, żeby odkupić swą winę. Już rozumiecie? Nie?
– Nie drocz się! Myśmy nie pili ziela Jogasa – powiedział Hok szybko. – Czy chodzi o to, że Zacamel wciela się w drzewa… – zawiesił głos.
– Właśnie tak! Może boi się przybrać jakąś postać, może nie może, może nie chce – wzruszył ramionami. – Ale wszystko wskazuje na to, że zielone drzewa są mu do czegoś potrzebne. Możemy… musimy chyba nawet przyjąć, że inaczej nie potrafi się poruszać i wtedy zostaje nam tylko obudzić Zacamela i… – uniósł palec do góry i rozejrzał się dokoła. Ciemne rumieńce wystąpiły mu na twarz, oczy rozbłysły niezdrowym blaskiem. Mówił szybko, z jakimś dziwnym przydechem, jakby przez cały czas szczękał zębami. Zaniepokojony Pashut usiłował porozumieć się spojrzeniem z Hokiem, ale Enda wpatrywał się zauroczony w Malcona. – I zniszczyć go! – zakończył Malcon.
– Jak? – rzucił szybko Fineagon.
– Jeśli tylko uda nam się go wytrącić ze snu, to pogoni za nami szlakiem drzew, a my przygotujemy mu pułapkę: w pewnym miejscu drzewa się skończą! Nie damy mu wrócić do swojego kokona.
– Masz pomysł jak go obudzić? – zapytał Pashut.
– Możemy tylko spróbować z Ma-Na.
– Ma-Na… – powtórzył Pashut i potarł brodę. Wysunął do przodu żuchwę i poruszył nią kilka razy jakby rozcierał pomysł między zębami. Zobaczył, że wszyscy obecni smakują pomysł Malcona i coraz bardziej ożywieni zaczynają spoglądać na siebie.
– Ja nie wiem, czy to dobry pomysł, ale nie mam lepszego. Zresztą, jak dotychczas, zawsze miałeś dobre pomysły. Chyba musimy zgodzić się… – przerwał. – Czy ktoś zna inny sposób albo nie zgadza się z Malconem? – wszystkie głowy prawie równocześnie zakołysały się w przeczącym ruchu. Pashut uniósł obie dłonie i szarpnął się za włosy z tyłu głowy. – No to nie mamy nic innego do roboty jak obmyśleć szczegóły – pochylił się w stronę Malcona i uniósł rękę, by klepnąć go w ramię. W ostatniej chwili przypomniał sobie o złamanej ręce Dorna i powstrzymał się od wyrażenia radości. – Kiedy?
Malcon spojrzał w niebo. Chwilę zastanawiał się ze zmarszczonymi brwiami.
– Mamy prawie cały dzień, a roboty nie aż tak dużo. Chyba nie mamy po co siedzieć tu jeszcze jedną noc – zakończył cicho.
Z podnieconych twarzy zniknęły nieśmiałe uśmiechy, parę dłoni poruszyło się i spoczęło na rękojeściach mieczy.
– Zrobimy tak: Fineagon z trzema jeźdźcami wybiorą miejsce, od którego zaczniemy ścinać drzewa, tak by Zacamel nie mógł dalej się przedostać, najlepiej za jakimś zakrętem. Jedźcie już – a gdy Fineagon bez słowa skinął na Nigwere, Kinjeny i Sachela, i skierował się z nimi do koni – dodał szybko: – Bardzo przydałaby się jakaś kryjówka obok tego ostatniego drzewa, jakaś szczelina, albo przynajmniej krzaki.
Fineagon skinął głową. Po chwili odprowadzeni spojrzeniami Pia ruszyli drogą w kierunku, z którego kilka dni temu przyjechali. Malcon odczekał chwilę i klasnął dłonią o kolano.
– Teraz my. Trzeba zrobić tak: przy drzewach, tych ostatnich przed drzewem, na którym musi się zatrzymać Zacamel, będą schowani ludzie z siekierami i od razu po jego przejściu będą je ścinać, przynajmniej kilka do najbliższego zakrętu, by nie mógł wrócić. Ja…
– Poczekaj! – po raz pierwszy Chalis odezwał się na naradzie. – Skąd będziemy wiedzieli, że Zacamel już przeszedł?
– Nie wiem – Malcon rozłożył ręce, właściwie jedną, prawa poruszyła się tylko na temblaku. – Ale sądzę, że jakieś oznaki będą – poruszenie liści, trzask albo ja wiem co? Gdyby nie było żadnych znaków, usłyszycie sygnał, na przykład gwizd, I wtedy trzeba będzie w mgnieniu oka ściąć te drzewa, ale tak naprawdę migiem!
– Dobrze – uniósł dłoń Pashut. – Załatwimy to naszym proszkiem. Możemy tak dobrać skład, że prawie wybuchnie i w parę chwil zwali każde drzewo. To można zrobić.
Chalis skinął głową patrząc na wodza i zerknął na Malcona. Król Laberi poprawił ułożenie prawej ręki na piersi i sapnął.
– Teraz sprawa, co do której mam najwięcej wątpliwości: jak wytrząsnąć Maga z jego legowiska? Mamy do wyboru dwie rzeczy: Gaed i Ma-Na. Możemy uderzyć mieczem w jego kokon, a Ma-Na spętać to ostatnie drzewo na jego drodze albo odwrotnie – Ma-Na zaatakować Mleczny Pierścień, a Gaedem ściąć drzewo. Wydaje mi się, że trzeba spróbować drugiego sposobu: boję się, że gdy Zacamel zrozumie na czym polega nasza pułapka może w jakiś sposób wyrwać się z drzewa. Co wy na to?
– Jasne – Hok poderwał się i ukląkł. – To pewniejsze. Idę przygotować Lita – wstał i poklepał się po piersi.
– Zaraz! Dokąd? – Malcon podparł się zdrową ręką o ziemię i wstał.
– Jak to? Zaatakuję Zacarnela – Hok wzruszył ramionami zdziwiony pytaniem Malcona. I wyjaśnił szybko: – Musi to zrobić ktoś na szybkim koniu, a więc może tylko Lit. A nikt prócz mnie na nim nie pojedzie.
Malcon rozejrzał się po zebranych i prychnął:
– Nikt się nie sprzeciwia, Dobrze, przygotuj się. A wy – popatrzył na Pashuta – zmieszajcie ten swój diabelski proszek. Jeśli znowu spisze się tak jak poprzednim razem… – przestąpił z nogi na nogę, skrzywił się. Pashut zrozumiał, że działanie mieszanki wina z proszkiem ustępuje.
Podniósł się również. Poderwali się pozostali Pia, dwaj porozumiawszy się z wodzem spojrzeniem odeszli do worków i przykucnęli przy nich. Pia chwilę przyglądał się Malconowi.
– Powinieneś odpocząć. Dobrze się czujesz? – zapytał.
Malcon szeroko uśmiechnął się, kładąc rękę na ramieniu wodza. Pociągnął go za sobą w kierunku najbliższego drzewa.
– Nie czuję się dobrze – powiedział cicho. – Jestem słaby jak kijanka. Boję się jak dziecko pierwszej wyprawy do piwnicy. Od środka trzęsie mnie gorączka i strach, chce mi się płakać i śmiać jednocześnie. Może wariuję? – niespodziewanie mocnym ruchem odwrócił Pashuta twarzą do siebie i spojrzał w oczy. Pia przymknął oczy i pokręcił głową.
– Nie, Malconie. Jesteś po prostu bardzo zmęczony. Podjąłeś się zadania, które przekracza twoje siły, przekracza siły każdego z ludzi, więc nie dziw się, że cię spala. Czy choć jedną noc przespałeś spokojnie? Czy choć raz zjadłeś posiłek bez oglądania się na boki? Czy choć przez chwilę nie myślałeś o tym, że być może za moment nie będzie cię wśród żywych? Pijemy złą wodę, oddychamy zgniłem powietrzem. Nie zauważyłeś, że wszyscy dorobiliśmy się kilku nowych dziurek w pasach? Popatrz na żebra koni – kciukiem wskazał za siebie, ale Malcon nie obejrzał się, łapczywie chwytał słowa Pashuta, sycił się nimi, przywracały mu wiarę w siebie i w przyszłość.
Zachwiał się lekko i skurcz bólu przemknął mu przez twarz. Pia objął go ramieniem i zmusił, by usiadł, a potem delikatnie ułożył pod drzewem.
– Musimy odpocząć. Nabierz sił, niedługo wróci Fineagon i wtedy musimy zacząć działać – masz rację, że nie możemy już zwlekać. Jutro będzie nas mniej, a sił nikomu nie przybędzie. Niech się stanie, co ma być.
– Powiedz mi jak zginął Oopol i Jo – poprosił Malcon.
– Powiem ci jutro? Masz jeszcze trochę tego proszku?
– Tak.
– Zażyjesz później?
– Tak.
– No to dobrze. Spróbuj się zdrzemnąć. Obudzę cię, gdy wszystko będzie gotowe.
Hok podjechał wolno do krawędzi niecki. Lit parsknął cicho i zastrzygł uszami, jeździec wyczul łydkami napięte mięśnie wierzchowca. Przełożył wodze do lewej ręki i poklepał szyję Lita.
– Spookój… spookój – powiedział cicho. – Doobry konik, doobry. Botto kari – dodał w języku Enda. – Mine botto kari. Eje? – cmoknął i posłuszny koń przysunął się tak blisko, że teraz każde stąpnięcie musiałoby zakończyć się upadkiem w dół. Fale lekkiego drżenia raz po raz przebiegały jego skórę.
Hok wolno odwrócił się i spojrzał do tyłu. Niebo nad górami było czyste. Sięgnął w zanadrze i wyjął starannie wybraną wcześniej strzałę z owiniętym tuż za grotem Ma-Na. Obejrzał się jeszcze raz i szybko wrócił spojrzeniem do Mlecznego Pierścienia. Zobaczył smugę dymu nad górami, strzała z małym woreczkiem proszku Pia przeleciała, zanim ją zauważył, ale dym pozostał. Hok założył strzałę na cięciwę i oblizał wargi.
– Przeklinam cię – powiedział cicho. – W imieniu Enda bez ziemi, Pia bez nieba nad głową, Tiurugów bez uśmiechu na ustach. Za cierpienia dzieci, za krzywdy kobiet, za męczarnie mężczyzn. Za podłość, zło i okrucieństwo. Ty…! – splunął z całej siły w nieckę.
Naprężył łuk, chwilę mierzył. Brzęknęła zwolniona cięciwa i krótko Zafurkotała strzała rozpoczynając lot w kierunku kuli Zacamela. Hok delikatnie pociągnął lewą wodzę trącając jednocześnie Lita piętami i odjechał od brzegu niecki, ale już po kilku krokach nie wytrzymał i – wbrew umowie – zatrzymał się. Zerknął do tyłu. Mleczny Pierścień tkwił nieruchomo w niecce, oświetlony od środka jasną poświatą i nagle, bez żadnego dźwięku, zamigotał, zawirował błyskawicznie zmieniając kolor na czarny i wyciągając się ku górze. W mgnieniu oka na miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą jaśniał olbrzymi krąg utworzył się ciemny, prawie czarny stożek sięgający nieba. Drobnym werblem zadrżała ziemia i Lit przysiadł na zadzie. Hok ściągnął wodze i z trudem przełykając ślinę usiłował opanować konia. Stożek zwinął się nagle w ogromny nieforemny kłąb, ale od razu powstała z niego gigantyczna wyrazista twarz. Była to twarz człowieka, jeśli można tak określić twarz wielkości wysokiej góry, poszczególne rysy nie odbiegały do widoku normalnej Ludzkiej twarzy, tylko oczy… Spojrzenie…
Hok poczuł, że włosy aż boleśnie jeżą mu się na głowie. Pełne kłującej nienawiści oczy wbiły się w niego jak dwa miecze, błotnista, śliska nienawiść uderzyła ogromną maczugą. Hok zajęczał pod spojrzeniem i, czując że całe wnętrze rozrywa mu potworny ból, przełamując bezwład rąk, szarpnął jeszcze raz wodze. Koń, chrypiąc ze strachu, z wytrzeszczonymi z wysiłku oczami, przykuty do miejsca wzrokiem Maga zachwiał się i zrobił kilka nierównych kroków w kierunku niecki. Hok jęknął. Zawył z wściekłości i bólu.
– Gonaah… – wychrypiał. – Lit…
Lit zadrżał, ale Hok nie usłyszał tego rżenia, od twarzy Maga dobiegało go dudnienie, niskie, tępe, głuche, zatykające uszy jak gęste, zimne błoto. Koń szarpnął się i nagle prawie przewracając, zawrócił w miejscu i na uginających kolanach ruszył w kierunku gór. Dudnienie z tyłu nabierało mocy, stawało się coraz szybsze, Hok wrzasnął jeszcze raz i jeszcze. Lit spłynął pianą, ale oddalał się od niecki. Loffer wychrypiał pierwsze słowa bojowej pieśni Enda, rozrywając płuca na strzępy wykrzykiwał słowa, których od kilkunastu pokoleń nikt już nie śpiewał, widział duże krople krwi spadające na szyję wierzchowca, kołysał się w siodle, chwilami ciemność przesłaniała widok, a potem jasność dnia wypalała oczy. Zobaczył swoją dłoń z zaciśniętymi na łuku palcami. Zdołał rozewrzeć skostniałe palce i rzucić łuk, spazmatycznym gestem wyszarpnął miecz i uderzył ostrzem w zad Lita. Koń szarpnął i skoczył do przodu, ból zmusił go do wysiłku i Hok poczuł raczej niż zobaczył, że Lit nierównymi skokami oddala się coraz bardziej od Maga. Mroczne dudnienie przeszło w szybki warkot, ale i człowiek, i koń jakby strząsnęli z siebie część mocy Maga. Lit, chrypiąc straszliwie, pędził już mijając pierwsze drzewa na wylocie drogi. Hok, nie przestając śpiewać, obejrzał się za siebie.
Twarz Maga górująca dotychczas nad szczytami otaczającymi kotlinę rozbłysła niebieskim światłem i wybuchła tysiącami iskier kłujących oczy niesamowicie jasnym światłem. Wisiały chwilę nieruchomo, i nagle, na jakiś sygnał, skupiły się w jedną czarną smugę i runęły śladem Hoka. Czarna błyskawica dotarła do podnóża gór i gdy Hok zrozumiał, że to właśnie są jego ostatnie chwile, smuga czerni dopadła pierwszego drzewa i zniknęła w jego pniu. Zapadła cisza i dopiero teraz Hok usłyszał rzężenie swoje i Lita, zachłysnął się jakąś gęstą, gorącą flegmą, odcharknął i splunął włóknistym skrzepem.
– Dobrze… – wychrypiał. – Lit… – odrzucił miecz i dłonią przejechał po pokrytej czerwoną mazią szyi konia.
Odwrócił się jeszcze raz i zobaczył, że pień, w który wbiła się czerń, rozjarza się czerwonym blaskiem. Usłyszał głośny trzask podobny do odgłosu walącego się, gigantycznego drzewa i od razu czarna smuga wyprysnęła z pnia. Lit skręcił w lewo i Zacamel zniknął z oczu Hoka. A gdy Loffer pochylił się, by jeszcze raz poklepać wierzchowca, Lit potknął się i runął na ziemię. Hok bezwładnie przekoziołkował przez jego szyję i nie mając siły wstać, przekręcił się tylko, zwracając twarz W stronę nadciągającego Maga. Uświadomił sobie, że zgubił łuk, a potem wyrzucił miecz, chcąc ulżyć Litowi. Został mu mały sztylet i tę właśnie broń zacisnął w dłoni.
Po wypiciu kilku łyków wina z dodatkiem otrzymanych od Jogasa sproszkowanych ziół, Malcon poczuł znowu gorąco w głowie i zaraz potem przypływ siły. Wychylił się z małej szczeliny, w której kulił się z Pashutem i Zigą, i nasłuchiwał chwilę. Sygnał – strzała z dymiącym woreczkiem dawno spadła między góry, a nadal nic nie łamało ciszy. Syknął cicho przez zęby i odwrócił się na chwilę do wodza Pia.
– Trzeba było dać Hokowi tylko kilka ogniw odczepionych z Ma-Na – szepnął.
Pashut poruszał wargami posyłając w przestrzeń bezgłośne przekleństwo.
– Przecież wiesz, że w całości Ma-Na ma największą moc.
– Wiem – Malcon mówiąc to kręcił jednocześnie głową. – Ale… Cii! – uciszył sam siebie i wychylił głowę z kryjówki. Nasłuchiwał wstrzymując oddech, po chwili gestem przywołał do siebie Pashuta. Zęby obu wbiły się w wargi, a dłonie zacisnęły na mieczach. Pashut chwycił Malcona za ramię i ścisnął mocno. Niskie dudnienie wypełniło góry, kilka kamyków z cichym turkotem obsunęło się w dół, dudnienie zmieniało rytm, stawało się coraz wyrazistsze, coraz szybsze. Malcon splunął, na chwilę puścił rękojeść Gaeda, by wytrzeć spoconą dłoń i uchwycił ją znowu. Zobaczył, że drzewo – pułapka, niewysoki, młody buk, na którym musiał się zatrzymać Mag – jeśli rzeczywiście poruszał się wcielając w dusze drzew – zadrżało; liście zatrzepotały jak pod gwałtownym deszczem, zafalowały cieńsze z gałęzi. A potem usłyszeli suchy syk, przenikliwy szelest niepodobny do niczego. I zobaczyli czarną smugę, która wolno wypłynęła zza zakrętu i zbliżyła do buka. Czerń zawirowała wokół drzewa, buk rozjarzył się czerwonym blaskiem i jednocześnie smuga czerni wsiąkła w pień, Malcon wyskoczył z kryjówki i pobiegł w kierunku buka, z tyłu dobiegł go przenikliwy świst, który był sygnałem do cięcia wszystkich najbliższych drzew, ale ten gwizd zupełnie go już nie obchodził. Przebiegł kilka dzielących go od drzewa kroków i trzymając Gaed w lewej ręce zamachnął się i ciął – pień buka z całej siły. Miecz wszedł gładko, jak w żywe ciało, ale zaraz zatrzymał się, trafiwszy na jakiś twardy rdzeń.
Malcon szarpnął rękojeść, lecz Gaed tkwił w drzewie jak wtopiony w skałę. Malcon szarpnął jeszcze raz, zgrzytając zębami, zawyła Ziga kręcąc się wokół własnego ogona. Dorn poczuł, że jego ręka stapia się z rękojeścią miecza, że jakaś potężna moc wciąga go przez tę rękojeść do ogromnej otchłani. Czuł skręcanie całego ciała i ból każdego mięśnia, oparzył go piekielny chłód, zatykając oddech i wyłamując stawy. Jego ciało zawirowało w nieskończonej przestrzeni jak liść porwany jesiennym wichrem, czuł, że przekłuwają go tysiące tępych strzał, rozrywają na strzępy, wiedział, że każdy skrawek ciała pędzi w innym kierunku, zrozumiał, że tak właśnie wygląda śmierć, ale jednocześnie wiedział, że otacza go ponura nienawiść pokonanego Maga, pokonanej trójdzielnej istoty zwanej Doculotem. Pokonanej! Ułożył rozdarte na miliony strzępów wargi w uśmiech, naprężył rozszarpane na skrawki struny głosowe i krzyknął:
– Pokonany!
Przestrzeń odezwała się upiornym echem, skręciła rzucone jej słowo, zmiażdżyła każdy z tworzących je dźwięków i nagle Malcon poczuł ciepłe tchnienie, łagodne i spokojne, poczuł, że znów jest Malconem. Odzyskał wzrok.
Stał trzymając rękojeść Gaeda wbitego w pień drzewa. Buk sczerniał, gałęzie ciemne, jakby opalone ognistym podmuchem, ale jednocześnie miękkie i oślizłe niczym wyjęte z bagna, zwisały prawie do samej ziemi, liście skręciły się w czarne wrzeciona, z których spływała na ziemię smolista ciecz. Malcon pociągnął za rękojeść, ale i nawet nie drgnęła, zrozumiał, że Gaed spełnił swe zadanie i zostanie już tu na zawsze, niczym zamek zamkniętych do skończenia świata drzwi. Z trudem rozprostował zesztywniałe od szaleńczego skurczu palce i wypuścił miecz z ręki. Nie odrywając spojrzenia od drzewa, w którym zaklęty został Doculot, zrobił dwa małe kroczki do tyłu i potknął się. Dopiero wtedy obejrzał się do tyłu i zobaczył leżących obok siebie Pashuta i Zigę, stał, chwilę kołysząc się na miękkich nogach, aż przestał widzieć cokolwiek przez grubą warstwę łez. Ukląkł między bezwładnymi ciałami, a potem runął na ziemię szlochając i obejmując ręką ciało Pashuta. Dłuższą chwilę szarpał koszulę na piersi wodza Pia, zanim palce ręki dotknęły ciepłego ciała. Poderwał się zaskoczony. Przyłożył ucho do piersi i usłyszał równe bicie serca. Wrzasnął coś z całej siły i rzucił się do Zigi. Żyła również i szybciej wróciła do przytomności niż Pashut. Wódz odzyskał przytomność dopiero wówczas gdy wszyscy – Fineagon, Chalis, Nigwere, Sachel, Kinjeny i Jo zebrali się nieopodal ociekającego smolistośliską cieczą drzewa. Nie pamiętał niczego prócz widoku Malcona uderzającego w buk, nie wiedział dlaczego stracił przytomność. Pamiętał poza tym wszystko, zapytał o Hoka. I mimo że dwukrotnie w ciągu nocy tracił przytomność nie pozwolił sobie na odpoczynek i na równi ze wszystkimi czuwał nad ciałem króla Enda:
– Niewiele tu się zmieniło. Właściwie nic.
Malcon poprawił worek na plecach i spojrzał na Pashuta. Jak wszyscy czuł ogromne pragnienie, jak wszyscy szedł pieszo, krótko tylko odpoczywając na jednym z dwóch pozostałych po wyprawie na Zacamela koni. Wyszli już z pasma gór, zostawiając tam, na szczycie kamiennego pala, z którego oglądali przed kilkoma dniami Mleczny Pierścień, czarne, twarde, jak wyciosane z jednego kawałka bryletu ciało Hoka Loffera, pogrzebane pod stosem pracowicie wzniesionych na szczyt kamieni.
– Masz rację – powiedział. – Właściwie: trochę tylko racji. Owszem, nadal sypią się na nas cypry i inne świństwa, ale to są teraz tylko zwierzęta, którym nikt już niczego nakazać nie może. Trzeba je tylko wytępić i już. Ale za to posłuchaj – przekrzywił głowę i podniósł do góry palec.
– Aha! – oczy Pashuta rozszerzyły się ze zdziwienia. – Nie słyszałem wcześniej tego ptaka.
– Bo go wcześniej nie było. Dopiero dzisiaj rano usłyszałem pierwszy raz jego śpiew. To znak, że z Yara spływa trucizna.
– Tak – Pashut zatrzymał się. – I dlatego nie nazywaj tej ziemi więcej Yara. To była kiedyś i znowu jest kraina Edlayae. Musimy sobie przypomnieć tę nazwę.
Malcon kiwnął głową i poprawił znowu swój worek, był lżejszy niż bagaż pozostałych, ale i tak pasy wżynały mu się w ramiona. Lewą ręką szarpnął troki układając je równo na piersi, i, przy okazji, kolejny raz obejrzał swoją dłoń. Aż do nadgarstka była kredowo biała. I wyglądało na to, że nigdy już nie odzyska swego naturalnego koloru.
Dwaj strażnicy Pia przybiegli równocześnie. Musieli spotkać się w korytarzu i wymienić nowinami, bo ich podniecone głosy od dłuższej chwili dudniły za drzwiami, po raz pierwszy, od kiedy Den pamiętał, mącąc tak bezczelnie ciszę Greez.
– Borda nie działa! – krzyknął starszy z Pia. – Nie możemy zjechać do stajni!
– A z wartowni na dole dobiegają jęki! – szybko dodał drugi.
Den kątem oka zauważył, jak zatrzepotały mu dłonie, zupełnie niezależnie od reszty ciała.
– Moc – szepnął.
Poczuł parzącą obręcz ściskającą gardło.
– Co robić? – zapytał starszy Pia. – Szybko!
– Moc zniknęła. – powiedział Den patrząc w ścianę. – Rozumiecie? – popatrzył na obu strażników. – Moc trzymała we śnie Tiurugów i moc Magów napędzała bordę. Nie ma jej – powiedział zdziwiony. – Nie maaa! – wrzasnął dziko i mocno trącił w ramię młodszego z Pia. – Zwyciężyli Magów! – trzepnął z całej siły Pia w ramię, aż zabolała go ręka. A tamten wcale się nie obraził.
Bagno obniżyło swój poziom o wysokość rosłego mężczyzny, teraz ścieżka wiodąca z jaskiń Pia do miejsca pozyskania drewna i owoców wysuwała się wyraźnie nad powierzchnię parującego szybko bagniska. Król Pia, Jargal, stał otoczony świtą i wpatrywał się w skorupę, jaką pozostawiło po sobie cofające się, wysychające bagno. Oderwał wzrok od szarej, popękanej płaszczyzny i rozejrzał się po otaczających go mężczyznach.
– Zabraniam wam powtarzać to, co powiem, komukolwiek, dopóki sprawa nie wyjaśni się do końca, ale nie jestem Pia, jeżeli im się nie udało. I nie jestem Pia, jeżeli nie zedrę skóry z każdego, kto powie to komukolwiek w jaskiniach. Muszą wytrzymać jeszcze kilkanaście dni. Jasne? – krzyknął groźnie.
Członkowie świty odwrócili spojrzenia; tylko po części było to spowodowane groźnym tonem głosu króla, bardziej zależało im na tym, żeby nie musiał się wstydzić swych łez.
Dwaj ostatni jeźdźcy dużego oddziału Pia trzymali w rękach chudnące w oczach worki z ognistym proszkiem – sypał się szeroką strugą na groblę z madakami. Gdy Malcon i reszta oddziału wjechała na twardy grunt, Pashut zeskoczył z wierzchowca i szybko wykrzesał ogień. Prawie w mgnieniu oka cała grobla pokryta wiciami stanęła w ogniu.
– To je oduczy panoszenia się – powiedział mściwie Pashut. – Muszą się oswoić z końcem swojego panowania.
Zostawili za sobą płonącą groblę i skierowali się nad wodą w kierunku bramy do Yara. Ziga biegła przodem, ale teraz nie węszyła i nie wyszukiwała niewidzialnej, bezpiecznej ścieżki jak to czyniła pięć kwadr temu. Łąka, pokryta wówczas dziwnymi, czarnymi kwiatami, stała się plątaniną brunatnych śliskich łodyg. Ostry zapach wisiał w powietrzu.
Milczeli.
Powiedzieli już sobie wszystko. Pashut z dwudziestoma Pia udawał się na dwór Malcona, nie mówili tego głośno, ale obaj spodziewali się, że czekają go kłopoty związane z objęciem tronu. Po koronacji mieli udać się na poszukiwania Enda, naród Hoka miał wrócić na swoje ziemie, odnaleźć swoje ziemie, odnaleźć swoje miejsce, odzyskać wiarę w życic, odrodzić się, tak jak chciał tego ich król.
Powiedzieli już sobie wszystko. Wiedzieli wszystko. Prócz jednego: jak zamknąć bramę do Yara bez Gaeda.
Pasmo ponurych gór, niezmienione, spiętrzało się po prawej stronie, ale nie było oślepiającej jasności ani zwid i majaków. W pewnej chwili, gdy ścieżka skręciła w prawo i spodziewali się zobaczyć kolejne pasmo gór, te nagle opadły do wysokości zwykłych wzgórz i zamiast bramy z dzwoniącymi kolumnami zobaczyli szeroką kotlinę pokrytą młodą trawą.
Malcon zatrzymał konia i zeskoczył z siodła. Nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia Pia poszedł do przodu z Zigą przy lewej nodze. Odszedł kilkadziesiąt kroków, a Pashut podniósł dłoń, zakazując tym gestem przerywania ciszy. Malcon Dorn, Malcon Biała Dłoń, niekoronowany król Laberi, zatrzymał się w miejscu, gdzie niedawno lekkomyślny, zapalczywy młodzieniec wjechał do krainy zła, mając u boku ułomek miecza, a w sercu chełpliwą wiarę, że uda mu się zło pokonać. To nie miało sensu, to się nie mogło udać. Teraz już wiedział, że nie miał prawa wierzyć w zwycięstwo i że nie dokonałby tego, gdyby właśnie tak naiwnie nie uwierzył w swoją siłę. I gdyby – jak powiedziała Ogiana – nie pomógł mu ten nieznany człowiek z nieznanego czasu.
Lewą ręką uniósł prawe przedramię i uwolnił je z temblaka. Zerwał chustę i odrzucił ją daleko od siebie. Położył dłoń na głowie wilczycy i pochylił się, żeby spojrzeć jej w oczy. Grzywa gęstych włosów opadła mu na oczy. Było w niej kilkanaście zupełnie białych pasemek.
Mike wszedł jeszcze raz do sypialni. Rozejrzał się, sprawdzając czy zabrał już wszystkie bagaże. Otworzył szafę, przejrzał szuflady, przystanął chwilę przed toaletką. Przypatrzył się odbiciu w lustrze, przeczesał palcami gęstą czuprynę. Z niedowierzaniem, pokręcił głową, dostrzegając wśród włosów kilka białych pasemek.
Z dołu dobiegały, mieszając się ze sobą, głosy Helen i gospodarzy, nawoływania dzieci. Mike zamierzał już do nich dołączyć i zakończyć rytuał pożegnania, wyszedł na schody, ale jeszcze raz zawrócił. Skradając się niepotrzebnie na palcach dotarł do gabinetu Paula. Wśliznął się cicho do środka, zamknął za sobą drzwi i podszedł do niewielkiej, oszklonej szafki. Wyjął z niej spore pudło, obciągnięte wytartą skórą. Delikatnie położył je na blacie stołu i wsuwając palec pod jeden z narożników uruchomił mechanizm. Wieko odsunęło się na bok. Mike otworzył skrzynkę. Stał zamyślony, wpatrując się w purpurowy plusz wyścielający kasetę, Wymodelowane, puste wgłębienie, pasowałoby do rękojeści dużego miecza, ale urywało się nagle, jakby przeznaczone dla broni z ułamanym ostrzem. Usiłował przypomnieć sobie coś, co zapomniał, czego nie zrobił, co tkwiło w nim jak źdźbło suchej trawy za kołnierzem koszuli.
„Po diabła ja tu przyszedłem?” – pomyślał. Zamknął skrzynkę i ponownie umieścił ją za szkłem. Drgnął, słysząc głośno wykrzykiwane swoje imię. Wymknął się szybko na korytarz i już ze schodów zawołał:
– Idę, idę!
Chwilę później uśmiechał się mile, całował i wymieniał uściski dłoni. Poklepywał Paula po ramieniu i umawiał na spotkanie, usiłując jednocześnie pozbyć się dręczącego uczucia. Zamieszanie wywołane przez dzieci i psa nie sprzyjało głębokim rozmyślaniom. Potrząsnął głową i zapełnił płuca świeżym, leśnym powietrzem.
– Hej, dzieciarnia, zbieramy się! – zawołał głośno.
– Przywołaj jeszcze Mukiego – dodała Helen. Ostatnio ten pies słucha tylko ciebie.
Wodołaz siedział jeszcze na werandzie, nie reagował zupełnie na głośne wołanie Dicka i Sue, poddając się z lubością pieszczotom małego Chrisa.
Mike uśmiechnął się z wyższością i gwizdnął cicho. Muki poderwał się jak wyrzucony w powietrze małym ładunkiem wybuchowym i zostawiając za sobą rozciągniętego na podłodze werandy Chrisa, kilkoma długimi susami dopadł Mike’a. Wyhamował z trudnością i przytulił się do nogi pana, grubym ogonem tłukąc z hałasem w drzwi samochodu. Helen pokręciła głową i wzruszyła ramionami.
– On cię po prostu uwielbia – powiedziała cicho. – Coś między wami zaszło – zapytała właściwie, ale Mike nie odpowiedział.
Muki wskoczył do przedziału bagażowego i ułożył się po wykręceniu dwóch kółek w pogoni za własnym ogonem. Helen i Mike pomachali gospodarzom i wsiedli do wozu. Głośne wrzaski dzieci zagłuszyły szum silnika, pierwsze pięćdziesiąt metrów towarzyszyły im krzyki i wymachiwania rękami. Dopiero gdy droga zawinęła się kilkakrotnie i stracili dom z oczu, dzieci opadły na siedzenia i zaczęły coś cicho sobie opowiadać. Helen odwróciła się do męża.
– Miałeś genialny pomysł – powiedziała. – Nie miałam jeszcze takich wakacji. Jechałam tu zdenerwowana, a wracam wypoczęta jak nigdy. Tylko ty jesteś biedny… – uśmiechnęła się lekko -… przyjechałeś tu z kontuzjowaną nogą, wyjeżdżasz ze zwichniętą ręką.
– Nic mi nie jest – Mike oderwał prawą dłoń od kierownicy i pokręcił nią w powietrzu, zginając i rozginając palce. – Następnym razem nie będę się ścigał po lesie z nowofundlandem.
– Naprawdę cię nie boli? Doktor mówił, że być może kość jest pęknięta… Ręka ciągle jest taka blada…
– Przecież na zdjęciu nic nie widać – Mike skrzywił się i przekładając dłonie na kierownicy wprowadził wóz w głęboki, ścieśniający się zakręt.
Po kilkuset metrach minęli tabliczkę z napisem „Proinier”, Mike zagwizdał kilka taktów jakiejś melodyjki.
– Mam nadzieję, że tym razem spotkamy kogoś uczynniejszego w tym uroczym miasteczku, kto wyraźnie wytłumaczy, jak się z niego wydostać.
– Co ty opowiadasz? – zmarszczyła brwi Helen. – Przecież, kiedy tu jechaliśmy, jakiś człowiek specjalnie pojechał przed nami, żeby nas wyprowadzić.
– Zaraz, zaraz! Przecież pamiętam: ze trzy razy objeżdżaliśmy ten ich ryneczek i pies z kulawą nogą nie chciał nam pomóc.
– Nieprawda! – wtrącił się Dick. – Mama ma rację. Mike oderwał wzrok od jezdni i popatrzył na żonę, a potem zerknął do tyłu.
– Umówiliście się czy co? Przecież nie ma sklerozy…
– Kochanie – Helen przekrzywiła głowę i spojrzała na męża pobłażliwie. – Trzy osoby mówią ci jedno, a ty upierasz się przy drugim.
– Dobrze, niech wam będzie, ale w duchu zostaję przy swoim. Ludzie tu nie zaimponowali mi uprzejmością…
– No wiesz?!
– No i jak? – ręka Paula ułożyła się na ramieniu Jeanette, a palce delikatnie pomasowały szyję żony.
– Kocham ich – powiedziała Jeanette. I mrugnęła kilka razy powiekami. – Całą czwórkę.
– Piątkę! – Chris wepchnął głowę między brzuchy rodziców.
– Aha! masz rację. Muki to wspaniały pies.
– A… Nie wydaje ci się, że Mike wyjechał stąd jakiś inny? – Paul przytulił mocniej żonę, złapał syna pod brodę i przycisnął do siebie.
– Pewnie, że tak – chłopak oswobodził głowę z uchwytu. – Jak przyjechał, bolała go noga, a wyjeżdża ze skaleczoną ręką!
– Nie bądź taki przemądrzały – Paul z trudem zachował powagę, zadrgała mu przepona, co chłopak wyczuł i szeroko się uśmiechnął spoglądając w górę, na ojca.
– Chyba tak – Jeanette lekko zmarszczyła brwi szukając odpowiednich słów. – Był jakiś spokojny, jakby… czy ja wiem… spełniony. Nie tak: po prostu zadowolony z wakacji, ale jakby stało się coś wielkiego, pięknego. Nie wiem jak to wyrazić – pokręciła głową, wzruszając jednocześnie ramionami.
– Wspaniale to wyraziłaś.
– Znowu ze mnie kpisz?
– Ależ skąd!
– Powiem wam, że jestem zaskoczony, przyjemnie zaskoczony, tym miasteczkiem. Rzeczywiście – Mike pokręcił głową.
– Przecież ci mówiliśmy – Sue wychyliła głowę spomiędzy oparć przednich foteli.
– Tak, tak! Wiem, niech wam będzie.
Kilka minut w samochodzie panowała cisza, dzieci odwróciły się do tyłu i przez siatkę karmiły Mukiego ciasteczkami. Helen wyjęła papierosy i gdy Mike zamruczał twierdząco, zapaliła dwa i włożyła jeden mężowi do ust.
– Tu zaraz będzie ta baza, która tak ci się nie podobała, Sue – Mike zerknął w lusterko. – Rzeczywiście mogli by gdzie indziej bawić się swoimi zabawkami.
– Jaka baza? – chórem odezwały się dzieci, a Helen spojrzała na męża ze zdziwieniem.
– Jak to: jaka? Baza wojskowa, którą mijaliśmy jadąc w tę stronę. Widzieliśmy co prawda tylko napisy, że nie wolno zwalniać. Nie pamiętacie? He he! Wy też macie sklerozę!
– Nie było żadnej bazy – powiedziała wolno Helen.
– Nic takiego nie widzieliśmy – dodał szybko Dick.
– Nie było! Nie byyło! – zaśpiewała Sue.
– No teraz to już jestem zły! – powiedział Mike głośno. – Nie wmówicie mi… Zresztą zaraz będą plansze z napisami, więc sami zobaczycie. Chwileczkę – stopa przycisnęła mocniej pedał gazu. Wóz szarpnął i przyspieszył. Za zakrętem pokazała się duża plansza, Mike zaśmiał się triumfalnie nie rozwierając warg, a potem zahamował gwałtownie i, łamiąc podstawową zasadę poruszania się po autostradzie, cofnął wóz, żeby jeszcze raz przeczytać napis. Wyjął papierosa z ust i wyrzucił go gwałtownie przez okno. Długą chwilę wpatrywał się w duże litery na jaskrawożółtym tle, układające się w napis:
TEREN EKSPERYMENTALNEJ STACJI HODOWLI GRZYBÓW.
Przed wejściem oczyścić obuwie ze smaru i benzyny.
Zadzwoń do nas. Pracownik oprowadzi cię po obiekcie udzielając fachowych informacji. To ciekawsze niż sądzisz.
Na brzegu planszy wisiał pomarańczowy intercom. Mike, wlepiając oczy w tablicę, wysiadł z samochodu odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami trzech par oczu, trzaśniecie drzwi zagłuszyło jego głos. Mówił coś do siebie, wdrapując się na skarpę, Helen widziała jego poruszające się wargi, ale gdy odkręciła szybę Mike umilkł, stał i wpatrywał się w czarne litery. Potem wrócił do samochodu i otworzył klapę z tyłu, duży łeb nowofundlanda wbił mu się w brzuch, ale on znowu patrzył na tablicę. Tylko prawą rękę położył na łbie psa, a potem pochylił się i popatrzył mu w oczy.