Eugeniusz Dębski
Śmierć Magów z Yara

Prolog

Mike przystanął na szczycie kilku schodków prowadzących z małego tarasu na asfaltowy placyk przed hotelem. Oparł się o poręcz, uniósł lewą stopę do góry i pokręcił nią sprawdzając, czy opatrunek nie wżyna się w nogę. Podnosząc głowę zobaczył przy samochodzie Sue i Dicka trzymających Mukiego za obrożę. Pies przyglądał się Mike’owi uważnie, w jego spojrzeniu wszyscy doszukiwali się skruchy. Mike też chciał ją dostrzec, aby pozbyć się myśli towarzyszącej mu uparcie od chwili nałożenia bandaży. Zastanawiał się poważnie, czy nie należałoby jednak rozstać się z tym zwierzakiem.

– I jak? – usłyszał z boku.

– Dobrze – westchnął i zaczął schodzić kulejąc lekko. Helen dogoniła go na przedostatnim schodku, wyprzedziła i spojrzała w oczy.

– Może zostaniemy tu jeszcze ze dwa dni? – zapytała. – Przecież nic nas nie goni. Mamy tu świetną pogodę i dzieciom…

– Daj spokój – skrzywił się Mike. – Nic mi nie jest. A poza tym do Bruilesseau jest tylko półtorej godziny drogi. Przed autostradą będę potrzebował tej nogi tylko raz, używając sprzęgła. Potem mogę ją wystawić przez okno. Nie? – uśmiechnął się raźnie i mrugnął do żony.

– Świetnie – odwzajemniła uśmiech, ale jakieś nie zadane pytanie pozostało w jej oczach. – Mike… – rzuciła spojrzenie w stronę dzieci grzecznie czekających na rodziców -…Wiesz… Susan powiedziała mi wczoraj, że chcesz się pozbyć Mukiego – zaczerpnęła powietrza i szybko dodała: – Powiedziałam jej, że to bzdura, ale chciałabym żebyś to wiedział… Dzieciaki są przerażone tym wypadkiem, boją się, że będziesz chciał…

– Odegrać się na nim? Czy wy jesteście normalni? – Mike zareagował gwałtowniej niż wypadało, ale zawsze denerwował się, gdy ktoś odgadywał jego niezbyt czyste zamiary. – Nie mam zamiaru rozstawać się z Mukim. No! – uśmiechnął się szeroko. – Idziemy!

Podeszli do samochodu. Pies podniósł się i popatrzył na Mike’a, ogon wykonał kilka nieśmiałych wahnięć i zamarł. Mike przykucnął przed nowofundlandem i położył rękę na jego głowie. Pogłaskał psa i odebrał sporą porcję merdania, ale Muki jakby wyczuwał powagę chwili, nie tańczył jak zwykle w miejscu, nie usiłował polizać ręki.

– Tato… On się czuje bardzo źle – powiedział cicho, prawie niesłyszalnie, Dick.

Mike wstał i uśmiechnął się do niego.

– Niepotrzebnie. Zapomniałem już o całej tej historii. Zresztą nigdy nie miałem do niego wielkich pretensji – popatrzył na psa i zapytał: – Jasne, Muki?

Pies machnął kilka razy ogonem i wskoczył do przedziału bagażowego. Dzieci wpakowały się na tylne siedzenie. Mike usiadł za kierownicą i czekał, aż Helen zamknie Mukiego, wsiądzie i zapnie pasy.

– Start! – zawołał i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik usłużnie połknął iskrę i zaskoczył. Mike chwilę odczekał i włączył pierwszy bieg. Wóz wytoczył się wolno z przyhotelowego parkingu i wyjechał na drogę prowadzącą do autostrady.

Z tylnych foteli dochodziły szepty dzieci, Muki wzdychał układając się za siatką. Po chwili droga skręciła łagodnie w prawo, zakręt zacieśnił się przed wjazdem na autostradę. Mike wyhamował i pomyślał, że gdyby Muki ugryzł go w prawą stopę byłoby znacznie gorzej – musiałaby prowadzić Helen, a oboje tego nie lubili. Zatrzymał wóz przepuszczając zielonego peugeota i wytoczył się na prawy pas, stopniowo zwiększając szybkość. Wrzucił czwarty bieg, rozparł się wygodnie w fotelu, zerknął w oba lusterka, rzucił okiem na deskę rozdzielczą i zadowolony z przeglądu popatrzył na żonę.

– Mam wrażenie, że nie bardzo ci leży ta podróż – zagadnął. – Przyznaj się.

– Ja ich zupełnie nie znam – Helen odwróciła się do męża i przybrała minkę rozkapryszonej dziewczynki, która ma zamiar się rozpłakać, ale sama jeszcze nie wie z jakiego powodu. – Wygląda, że jesteś nimi wręcz zafascynowany. Ciekawa jestem czy oni po twoich opowieściach będą równie oczarowani nami – przeszła na bardziej konkretny ton.

– Jeżeli nie, to rozczaruję się potwornie i zerwę z nimi. Znaczyłoby to, że pomyliłem się co do nich i ich zdolności umysłowych. Piałem na waszą cześć prawdziwe dytyramby. Musieli docenić albo wiersze, albo was jako natchnienie. Na pewno się sobie spodobacie.

Zerknął w boczne lusterko i włączył kierunkowskaz. Prawa stopa mocniej przycisnęła pedał gazu i zaczęli zwolna mijać olbrzymią ciężarówkę. Przedefilował przed nimi olbrzymi rysunek zajmujący cały bok metalowego pudła. W olbrzymim sercu całowała się para, śmiesznie wyciągnęli do siebie wargi. Pod spodem widniał napis: „Alska MER”.

– Alska mer… – przeczytał głośno Dick. – Co to znaczy, tato?

– Mer, to szwedzka firma. Chyba produkują jakieś soki czy inne napoje. A jednocześnie to słowo znaczy: „więcej”. Natomiast „alska” znaczy: „kochaj”. W sumie: „Kochaj więcej”. Taki slogan reklamowy, ma dwa znaczenia.

Helen prychnęła i przykryła usta dłonią. Mike spojrzał na nią.

– Z czego się śmiejesz?

– Jesteś taki poważny. Nie odpowiadasz mu, raczej udzielasz informacji – nachyliła się i przyłożyła usta do ucha Mika. – Słyszałam jak Dick opowiadał Sue o samolotach. Naśladował ciebie idealnie.

Wróciła na swój fotel i śmiała się cicho. W lusterku wstecznym Mike zobaczył oczy i czoło Dicka. Mrugnął do syna i zarejestrował takie samo mrugnięcie. Puścił oko jeszcze raz i wrócił wzrokiem do szosy przed samochodem. Po prawej stronie pojawiła się duża tablica. Napis informował, że zbliżają się do terenów zajętych przez bazę wojskową i że na odcinku szesnastu kilometrów obowiązuje prędkość minimalna – osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Druga tablica identycznej treści zaatakowała ich wzrok kilometr dalej.

– Tatusiu… Dlaczego nie można jechać wolniej? – zapytała Sue, gdy brat przeczytał napis.

– Żeby nie można było patrzeć na bazę, prawda? – szybko wtrącił Dick.

– Nie ciebie się pytam! – nadąsała się mała. – Tatusia pytam!

– On ma rację, kochanie.

– No to dlaczego nic nie widać? – grymasiła dziewczynka.

– Nie wiem, chyba dlatego, że skarpa zasłania widok. A może w ogóle nic nie widać? Nie wiem – wzruszył ramionami Mike.

– No to dlaczego nie pozwalają patrzeć, skoro i tak nic nie widać? – droczyła się Sue.

– Tego to ja już nie wiem! – oświadczył Mike.

– Widzicie? – wtrąciła się Helen. – Nawet wasz ojciec nie wie wszystkiego.

– No właśnie. A mówił, że dobrze uczył się w szkole! – złośliwie podsumowała Sue.

– Rany boskie! I po cóż mi takie wredne dzieci? – Mike puścił na sekundę kierownicę i wzniósł ręce pod dach.

Na chwilę zapadła cisza jakby wszyscy zamilkli w poszukiwaniu odpowiedzi. Zakłócały ją tylko szelest kół, mechaniczna kołysanka silnika i odgłos śmierci owadów uderzających w przednią szybę. Mike włączył spryskiwacz i wycieraczki obserwując ich pracę, dopóki nie ujrzał drogowskazu z napisem: „Ferney 17”.

– Tu gdzieś powinien być zjazd, jeszcze przed Ferney. Patrzcie dobrze, żebyśmy nie musieli wracać z powrotem.

– A po co spaliśmy w hotelu, będąc tak blisko Bruilesseau? – zapytał Dick.

– Przecież tłumaczyłem wam wczoraj – przyjechaliśmy za późno. Nie można pakować się ludziom do domu o północy, robić zamieszanie i tak dalej. Dziwię się, że sam tego nie rozumiesz – Helen postarała się zawrzeć odpowiednią porcję dezaprobaty w głosie.

– Cicho wszyscy! – Mike oderwał prawą rękę od kierownicy i podniósł palec w górę. – Macie patrzeć na prawo i szukać zjazdu do Proinier. O! Chyba jest – włączył kierunkowskaz i zwolnił.

Wóz zatoczył półkole i ruszył w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyjechali. W Proinier bez kłopotów dotarli do rynku i – zgodnie ze wskazówkami Paula – skręcili w odchodzącą w prawo uliczkę. Po chwili Mike skręcił w lewo, potem, zgodnie z kierunkiem ruchu, jeszcze raz w lewo i jeszcze raz, i znalazł się w rynku. Helen prychnęła i cała czwórka śmiała się przez chwilę. Potem Mike okrążył rynek i powtórnie wjechał w uliczkę, która miała ich wyprowadzić za miasto do posiadłości Paula. Po sześciu minutach znów zobaczyli rynek. Tym razem Mike już się nie śmiał. Piekła go stopa, a układ znaków drogowych i informacyjnych miasteczka zaczynał go doprowadzać do pasji. Podjechał jeszcze raz do domniemanego wylotu z miasta i wychylił głowę z okienka.

– Good morning! – krzyknął do najbliższego przechodnia i przeszedł na francuski. – Nie wie pan jak wyjechać z miasta w kierunku Bruilesseau?

Mężczyzna popatrzył na niego obojętnie i poszedł dalej. Mike zaklął w duchu i poczekał aż zbliży się inny mieszkaniec Proinier. Ten okazał się jeszcze mniej uprzejmy – zaklął brzydko i nie zwolnił nawet kroku. Dopiero szósty zapytany wskazał drogę, choć wyraźnie zniecierpliwiony zwłoką w jakichś swoich sprawach.

– Cozzaludzie! – jęknął Mike zawracając samochód. – Jakby im było trudno poinformować kogoś w dwóch zdaniach. Sympatyczne miasteczko! – dorzucił z ironią.

– Nie przesadzaj – Helen sięgnęła do skrytki i wyjęła papierosy. – Zapalisz? – zapytała, pokazując paczkę.

– Yhy. Dlaczego: Nie przesadzaj? – przejeżdżali obok ostatnich domów Proinier.

– Wszędzie są bardziej i mniej życzliwi. Większość ludzi jest z jakichś powodów niezadowolona z siebie, swego życia i czasami wyładowują to na innych.

– Tyle to i ja wiem – mruknął Mike i zaciągnął się trzymanym w wargach papierosem.

– O tu! – wrzasnął Dick wiszący między rodzicami. – Tablica!

– Widzę, widzę! – uspokoił go ojciec i skręcił w żwirową drogę prowadzącą przez pole gorczycy do dużej kępy lasu.

Po chwili stare drzewa otoczyły samochód, a ich konary pochylone nad drogą nakryły go jak parasolem i przesłoniły słońce. Wjechali w półcień, który najpierw, po pełnym słońcu, wydał im się mrokiem i nawet dzieci na kilkanaście sekund umilkły, ale po kilkudziesięciu metrach okazało się, że nie jest to ponury, mroczny bór, raczej pogodny, stary, prześwietlony las. Mike pomyślał, że Paul musi wkładać dużo wysiłku w utrzymanie lasu w takim dostojnym, a jednocześnie pogodnym, wesołym stanie. Droga prowadząca przez las wiła się jeszcze chwilę, aż wyskoczyli na olbrzymią polanę. Jakieś sto metrów przed nimi stał murowany pałacyk z małym okrągłym podjazdem przed głównym wejściem. Do drzwi prowadziły półokrągłe schodki, a piętro zdobiły wieżyczki zakończone ostrymi stożkowatymi daszkami. Zielone, zaśniedziałe dachy, czerwone ściany i białe okiennice na tle soczystej zieleni lasu, oświetlone ostrym światłem przedpołudniowego słońca, wyglądały jak wyjęte z obrazu Mascala.

– Oho! Jeśli Paul i Janette są choć w jednej dziesiątej tak fajni jak ich dom… – powiedziała Helen.

Mike otworzył usta by odpowiedzieć, ale jęk zachwytu dobiegający z tyłu samochodu i szczekanie podnieconego Mukiego zmusiły go do milczenia. Doprowadził samochód do podjazdu i zatrzymał. Masywne drzwi domu otworzyły się i wypadł z nich Paul, a zaraz za nim Jeanette i Chris.

– Jak to było z tym ugryzieniem? Ten łagodny cielak cię napadł? – Paul opuścił rękę i drapał za uchem Mukiego, który rozłożył się obok jego fotela. Nowofundland wiedział już, że gospodarz nie potrafi oprzeć się jego natarczywym poszturchiwaniom i nie odstępował Paula na krok.

– Ha! Przegłupia historia – Mike podniósł filiżankę i wypił łyk. – Wsiadłem z nim do windy i za szybko puściłem drzwi. No i te cholerne drzwi przytrzasnęły mu ogon, a Muki odwrócił się i wbił zęby w moją nogę. Podejrzewał pewnie, że to ja go zaatakowałem, a może po prostu ból był tak silny, że biedne psisko działało odruchowo. Najgorsze, że wcisnąłem wcześniej guzik czwartego piętra. Winda mogła ruszyć i na pewno ucięłaby ogon psu. A on pewnie wtedy całkiem odgryzłby mi stopę. Wyobrażam sobie, jak wysiadamy z windy – on z kikutem ogona, a ja ze stopą w ręce.

– Przestań! – wzdrygnęła się Jeanette. – Jesteś makabryczny!

– Samo życie – Mike wychylił się i położył filiżankę na stole. – To wymyślone przeze mnie zakończenie incydentu w windzie jest, moim zdaniem, bardzo prawdopodobne. Szczerze mówiąc, trochę się teraz boję bydlaka.

– Coś ty! – Paul wychylił się do psa. – Mordo! Zrobiłbyś coś złego komukolwiek?

Pies zrozumiał, że musi zareagować czymś więcej niż samym tylko machaniem ogona. Wstał i położył łeb na kolanach Paula.

– Muki! Idź do dzieci! No? – Helen wiedziała, że za chwilę ślina z pyska pupila wycieknie na spodnie gospodarza i postanowiła temu zapobiec. – Wyjdź! – pokazała drzwi na taras.

Pies opuścił ogon i poszedł do wyjścia. W progu przystanął i obejrzał się. Widząc gest ręki Mike’a stracił nadzieję i wyszedł wolno na taras. Przystanął na chwilę i patrzył gdzieś w kierunku, z którego dobiegały głosy dzieci, a potem, zapomniawszy o krzywdzie, puścił się pędem i po chwili radosny wrzask zdradził cel jego biegu.

W salonie na chwilę zapanowała cisza. Paul wstał i podszedł do barku na kółkach. Pchnął go w kierunku stolika, wokół którego siedzieli i rozejrzał się po obecnych.

– Komu co? My z Jeanette martini…

– Ja też – powiedziała Helen. Nie przepadała za martini, ale czuła się trochę skrępowana, choć gospodarze starali się jak mogli, by goście czuli się swobodnie.

– Jak wszyscy to wszyscy – powiedział Mike.

– Weźmiemy sobie drinki i pójdziemy, pokażę ci dom i wasze pokoje, dobrze? – Jeanette wzięła dwa koktajle i spojrzała pytająco na Helen.

– A my pójdziemy do mnie – szybko podchwycił Paul. – Pokażę ci coś, o czym sobie dzisiaj przypomniałem sam nie wiem dlaczego. To dziwna historia – przygryzł górną wargę. – Nie myślałem o tym dobre dwa lata i nagle dzisiaj mnie naszło – podał Mike’owi szklankę i pokazał drzwi, w których znikały już żony.

Przeszli kawałek korytarza i weszli na piętro, Paul minął jedne drzwi i nacisnął klamkę drugich. Weszli do gabinetu gospodarza. Mike widział kiedyś zdjęcia pokoju i teraz ponownie stwierdził, że wygląda tak, jak zdaniem niektórych powinien wyglądać gabinet człowieka niezależnego finansowo. Pełno staroci, na ścianach obrazy, masywne biurko, ciężkie kotary. Całość wydawała się sztuczna. Na wszelki wypadek Mike postarał się przywołać na twarz wyraz zaciekawienia i spokojnego podziwu zapytując się w duchu czy nie tak właśnie wygląda zazdrość.

– Nie czuję się tu dobrze – powiedział nagle Paul. Mike spojrzał na niego zdziwiony. Westchnął lekko i powiedział:

– Trochę zbyt katalogowy, nie?

– A czego można oczekiwać od dekoratora? – Paul podszedł do przeszklonej szafy i otworzył drzwi. – Naprawdę dobry fachowiec kosztuje fortunę, na takiego mnie nie stać, a przeciętniak robi z domu właśnie to, co widzisz. Nieważne… – wyciągnął z półki jakieś spore pudełko i przeniósł na biurko. – Zobacz – wskazał je brodą.

Pudło było twarde, chyba z drewna obciągniętego skórą. Skóra wytarła się i trudno było określić jej pierwotną barwę. Tylko na dłuższym boku, tuż przy dnie, widniał cienki pasek ciemnoczerwonej barwy. Mike przyjrzał się skrzyneczce i nie widząc żadnego uchwytu spróbował podnieść wieko.

– He! Nie tak szybko – Paul podszedł i odwrócił pudełko do góry dnem. Nacisnął trójkątny kawałek drewna tworzący jedną z czterech nóżek. Odwrócił skrzyneczkę naciskając mocno bok wieka. Udało się je przesunąć i dopiero wtedy Paul mógł otworzyć tajemniczy schowek.

Wewnątrz leżała rękojeść miecza. Masywny, dość toporny uchwyt zakończony był gałką, która kształtem i wielkością przypominała kurze jajo. Wykonano ją z nieznanego Mike’owi metalu, matowego, a jednak miejscami połyskującego. Z innego metalu zrobiono uchwyt. Przypominał stary, bardzo ciemny, dobrze wypolerowany brąz, poprzecinany cienkimi, jaśniejszymi żyłkami. Interesująco wyglądały dwa pręty, przecinające miecz prostopadle poniżej uchwytu. Stanowiły niezłą ochronę dłoni, choć ich kształt nie kojarzył się Mike’owi z widzianymi dotychczas zabytkowymi egzemplarzami białej broni. Nieznany snycerz skręcił je, jakby od niechcenia, dwukrotnie po każdej stronie uchwytu, po czym pozwolił im się rozejść, pozostawiając niebezpiecznie sterczące ich ostre końce. Dalej widać było tylko ułomek trójkątnego ostrza, nie dłuższy od papierosa. Nawet wgłębienie w czerwonym pluszu, idealnie dopasowane do rękojeści, kończyło się w miejscu złamania klingi. Mike wyjął rękojeść – w ręku okazała się lekka i wygodna – i ciął powietrze. Rozległ się cichy, dość wysoki i melodyjny gwizd.

– O! – Paul podskoczył do Mika i chwycił rękojeść. – Tego nie odkryłem – machnął ręką kilka razy, ale gwizd nie powtórzył się. – Musiałeś jakoś sprytnie ją złapać – oddał rękojeść Mike’owi i poszedł w kierunku foteli stojących naprzeciwko biurka, zabierając po drodze oba drinki.

Mike odłożył rękojeść do pudła i podążył za Paulem, gospodarz sięgnął do kieszeni i wyjął papierosy. Zapalili i prawie jednocześnie wypuścili spore kłęby dymu. Obaj wyglądali na nieco skrępowanych i obaj zdawali sobie z tego sprawę. W końcu Paul machnął ręką z papierosem. Dym wyrysował w powietrzu skomplikowany wzór.

– Nie rozumiem, dlaczego pokazuję ci ten zabytek, nie dając nawet czasu na odpoczynek po podróży. Ale tak mnie to męczy, jakby to była bardzo ważna i nie cierpiąca zwłoki sprawa. Jakbym się bał, że zapomnę – wzruszył ramionami i umoczył wargi w szklance. Mike powtórzył jego gest. – Mam ten miecz kilka lat. Kiedyś strasznie mnie intrygował i bawił, ale później odciągnęły mnie inne sprawy i do dzisiaj w ogóle o nim nie myślałem. Aż nagle… Nie wiem… – wyciągnął rękę ze szklaneczką w stronę Mika i obaj wypili po łyku.

W czasie odgruzowywania piwnicy tego pałacyku znaleźli go robotnicy. Najpierw odłożyłem znalezisko gdzieś do kufra, a potem pewnego dnia wyjąłem i jakiś czas nie robiłem nic innego, tylko starałem się wyjaśnić co to jest i dlaczego jest takie cenne. Bo jeśli ktoś robi specjalne pudełko na ułamaną rękojeść miecza to musi to być z jakiegoś powodu ważne, nie?

Mike skinął głową i wstał. Podszedł do biurka i przyjrzał się rękojeści, a potem wziął całe pudełko i przyniósł do stołu, przy którym siedzieli. Usiadł, trzymając kasetę na kolanach.

– Zacząłem studiować literaturę, żeby wyjaśnić co to za miecz, skąd się tu wziął i dlaczego może być ważny. I wiesz, co mi wyszło? – Paul nachylił się do Mika i wycelował wskazujący palec w szczątki broni. – Nic się tu nie zgadza! Zobacz… – wyprostował kciuk -…miecz jako broń jest znany od epoki brązu, a ten, nie dość, że ma nietypowy jelec – to te poskręcane pręty – pokazał palcem -…to jest dużo starszy niż być powinien. Udało mi się zeskrobać trochę metalu z uchwytu. Żeby było śmieszniej, z głowni, czyli tego złamanego ostrza, nie udało mi się nawet przy pomocy diamentowego wiertła uzyskać nawet opiłka. Rozumiesz? Twarde jak cholera, a za skarby nie powinno być. Coś jak ta kolumna w Indiach, która nie koroduje, a nikt nie wie dlaczego. Może jakbym się uparł, to coś by się i udało zeskrobać, ale po pierwsze, znalazłem pewien dokument i to mnie trochę oderwało od samego miecza, a potem… – skrzywił się -…potem poznałem Jeanette i jakoś tak się wszystko pomieszało…

Paul zamilkł i wbił spojrzenie w ścianę. Mike dotknął rękojeści i przejechał delikatnie palcami po splotach trzonu. Wcale nie były zimne.

– Pokażę ci ten dokument – Paul stęknął i wstał z fotela. – Znalazłem go na dnie szkatuły, dałem do przetłumaczenia i… – Paul podszedł do biurka i zaczął trzaskać szufladami szukając dokumentu. Znalazł go w czwartej i podał Mike’owi, który położył ostrożnie kasetę na stole i otworzył cienką teczkę. Wewnątrz było kilka kartek maszynopisu.

– Żeby było szybciej powiem ci, że to jest fragment spowiedzi jakiegoś szlachetki, który brał udział w trzeciej i czwartej krucjacie. Z tej ostatniej… – Pamiętasz cokolwiek? – zapytał nagle i nie czekając na odpowiedź wyjaśnił: – Rozpoczęła się w 1202 roku, zakończyła w dwa lata później. Zupełnie się nie udała, bo krzyżowcy idąc na Palestynę aby odbić Jerozolimę zostali wciągnięci przez Wenecję w wojnę z Bizancjum i w końcu zdobyli Konstantynopol. Tam właśnie szlachcic de Lavignac w zakamarku splądrowanego pałacyku jakiegoś tureckiego dostojnika znalazł tę kasetę i dużą księgę, której fragment przetłumaczył mu jeniec. To wszystko opowiedział na spowiedzi zakonnikowi z klasztoru w Cannesey. Teraz czytaj, od drugiej strony – Paul odchylił się w fotelu i zapalił papierosa. Poprzedni zgasł w popielniczce. Mike przełożył pierwszą stronę na spód, i pochylił się nad kartką.

Oślim był mi bardzo wdzięczny za uratowanie wnuczki z rąk moich kamratów. Chciał mi oddać swoje oszczędności, alem ja ich nie chciał. Pokazałem mu księgę, com ją był znalazł w pałacu Tuterbeja i kazałem sobie przetłumaczyć. Stary padł przede mną na kołana i błagał, bym odstąpił od zamiaru, alem się zaparł. Tedy on poprosił, abym przyszedł z wieczora, a on mi wtedy rzecz całą przetłumaczy. Uwierzyłem mu i do dziś nie mogę sobie tego darować, bo kiedym przyszedł o zmroku okazało się, że pies ten, rodzinę gdzieś ukrywszy, a przede wszystkim wnuczkę swoją, spalił całą księgę. Gdym to usłyszał, złość mnie wściekła porwała i jużem miał mu głową zdjąć, gdym zobaczył, że kilka kart wyrwanych z onej księgi na stole leży obok rękojeści miecza z puzdra wyjętej. Przemówiłem do siebie i gniew powściągnąłem. Spokojnie go zapytałem po cóż to zrobił, a on płaczem wybuchnął i błagał, bym do niego złości nie żywił. I mówił, że księga ta nikomu niczego dobrego dać nie może, a zło jeno i wszeteczności i ohydy wszelakie. Miała to być księga panowanie Szatana zwiastująca, a każdy, kto ją miał przeczytać, władcy piekielnemu odtąd służyć musiał. Oślim tłumaczył mi, jakoż nawet Turcy księgi tej się bali i przez to ją schowali. Najpierwem się był wystrachał, że tak blisko zło mię było, ale potem, gdym nieco ochłonął, przypomniałem sobie iż nigdym o takowej księdze nie słyszał. A przecie pilniem na nauki uczęszczał i nie masz w mojej okolicy chrześcijanina spieszniej niż ja Panu naszemu służącego. Kazałem zamilczeć Oślimowi, a sam uklęknąwszy pacierz odmówiłem i poleciłem się Najjaśniejszej Panience z Cannesey, a tak uspokojony usiadłem i Oślima zapytałem czemu te kilka kart ostawit. Stary, leżąc na podłodze i niepewny” czy mu aby głowy nie ujmę, wystękał, że chciał choć trocha mojej ciekawości ulżyć i początek onej księgi ostawił. I przeczytał mi ją. Był czas, że pamiętałem każde jego słowo, choć ino raz opowieść słyszałem, ale czas mi z pamięci sito zrobił i niewiela w niej ostało. Imiona były ani flandryjckie, ani weneckie, ani palestyńskie. Teraz myślę, że rację miał stary Oślim i że to Szatan chciał, abym pozapominał wszystko com miał w głowie. Boć przecie pamiętam imię Oślima i wnuczki jego Taflidy i imiona wszystkich moich kamratów zacnych z wypraw obu. A historię miecza onego prawie całą żem przepomniał, a i imion żadnych nie pamiętam. Tedy nad grobem już stojąc przekazuję rękojeść klasztorowi w Cannesey i opowieść moją. Oto com z niej zapamiętał.

Oślim powiadał, że historia owa wydarzyła się tak dawno, że nikt nawet nie wie jakie to były czasy i nikt nie wie, gdzie owo miało miejsce. Żył król potężny, który mieczem magicznym władał, a miecz zdobył był na jakiejś wyprawie i miecz ów siłę nieczystą pędził. Atoli król dufny w potęgę miecza siły owej nie wytępił, jeno część jej ostawił dla zabawy swojej i dumy z potęgi własnej. Długo to trwało, aż trzej czarownicy jakowyś podstęp diabelny uknuli i podstawili królowi rękę czyjąś, której miecz przeciąć nie mógł. Pękł ci on na kilka części, a zło rozpanoszyło się na świecie. I miało od tej chwili coraz być mocniejszym, aż zapanuje w zupełności. Chyba żeby ktoś pokonał czarowników onych, a wtedy miecz się zrośnie z powrotem i diabła łacno zwycięży.

Dużom ja tedy myślał o onej historii, długom jeszcze żył i dużom złego widział, aż czasem zaczynałem wierzyć, że zło prawdziwie włada światem, ale wtedym szedł do kościoła albo i klękał gdziem był i po modlitwie myśli durne z głowy wylatywały…

Mike oderwał się od kartki i spojrzał na Paula. Gospodarz prawie skończył papierosa i wypił zawartość swojej szklanki. Mike sięgnął do paczki i zapalił również.

– Dobre! – powiedział i od razu poczuł, że nie jest to właściwe słowo. – Niesamowita historia. Jeśli ten krzyżowiec mówi prawdę, to już chociażby działanie Oślima świadczy, że musiał bardzo bać się księgi. Bardziej niż kary za jej zniszczenie. Byłoby to zrozumiałe, gdyby chodziło o coś związanego z ich religią, fanatyzm i tak dalej. Ale to najwyraźniej nie miało nic wspólnego z prorokiem, a Oślim ratował cały świat. Tak przynajmniej sądził.

– Myślałem nad tym sporo czasu i doszedłem do takich samych wniosków.

Mike odłożył kartki na stół i zamknął kasetkę ze szczątkami miecza.

– Oczywiście wykluczasz, że to falsyfikat? – stwierdził.

– Jasne! Pergamin, liternictwo, styl – wszystko się zgadza. Mam ekspertyzy – Paul machnął ręką. – Słuchaj. – podszedł do Mike’a i klepnął go w ramię. – Dajmy sobie spokój. Jest w tej historii coś, co wciąga, wiem po sobie. Wypijemy coś mocniejszego i pójdziemy do dzieci, co? Wezmę wiatrówkę, chłopcy sobie postrzelają. Chris to uwielbia.

– Dobrze – uśmiechnął się Mike. – Wygląda jakbyś miał wyrzuty sumienia – powiedział już na schodach.

– Bo chyba mam. Wyglądałeś jakbyś… Aj! – krzyknął nagle. – Zapomniałem sprawdzić… – zmarszczył brwi.

– Co? – zatrzymał się Mike.

– Ten gwizd – powiedział Paul wolno. – Pierwszy raz słyszałem gwizd, chciałem to wyjaśnić i zapomniałem. Nieważne. Zobaczę później.

Zeszli prawie na sam dół.

– Dziwne – powiedział nagle Mike, gdy Paul wyminął go i stał już w drzwiach salonu. – Ja też zapomniałem coś sprawdzić.

– A co?

– Wydawało mi się, że rękojeść była cieplejsza niż gdy dotknąłem jej pierwszy raz – odpowiedział Mike.

Wyminął gospodarza i wszedł do salonu. Podszedł do drzwi na taras i przystanął w progu. Nabite na czubki drzew słońce oświetlało Mike’a od przodu i może dlatego wydał się stojącemu na nim Paulowi wyższy i cięższy niż jeszcze przed chwilą na schodach.

Plama księżycowego światła bezszelestnie wsunęła się na pościel i po krótkiej wędrówce osiadła na twarzy śpiącego. Mike poruszył ręką i obudził się. Chwilę patrzył w obcy sufit z dworna rzędami małych plafonów, potem, gdy już przypomniał sobie wydarzenia wczorajszego dnia, podniósł się i przyjrzał Helen. Spała. Muki ułożył się pod drzwiami i sapał głośno. Poderwał się, słysząc szelest pościeli i spojrzał Mike’owi w oczy. Mike przyłożył palec do ust i syknął. W odpowiedzi ogon wodołaza wykonał kilka energicznych wahnięć, z głuchym stuknięciem uderzając o framugę drzwi.

Mike wyskoczył z łóżka i na palcach podszedł do wyjścia. Bezszelestnie wyślizgnęli się na korytarz i zeszli do salonu. Mężczyzna otworzył drzwi na taras i zabierając ze sobą papierosy wyszedł na chłodne płyty. Pies radośnie wybiegł na trawę polany i penetrował teren nasycony obcymi zapachami. Dym papierosa ulatywał miękkimi zwojami i rozpraszał się w nieruchomym powietrzu. Muki zarzucił nocny zwiad i usiadł przed Mikiem. Podrapany za uszami zadrżał z radości. Poderwał się natychmiast, gdy Mike strzelił niedopałkiem w rozsrebrzoną blaskiem księżyca ciemność. Razem weszli na piętro. Pies szedł tuż obok nogi Mike’a nie zauważając, że jego pan mija drzwi sypialni i ostrożnie wchodzi do gabinetu. Muki wcisnął się za nim. Mike rozejrzał się po pokoju, a potem skierował w stronę stołu i od razu otworzył kasetę. Rękojeść leżała w wymodelowanym gnieździe. Mike patrzył chwilę i potem wziął ją do ręki. Była ciepła, jakby ogrzana czyjąś dłonią. Jej ciężar, wyraźnie wyczuwalny w pierwszej chwili, ulatywał, stawała się coraz lżejsza, po kilkunastu sekundach Mike nie czuł już jej wagi, ale nie było to podobne do trzymania czegoś lekkiego, cały czas wiedział, że rękojeść tkwi w jego dłoni, że jest duża, że powinna być ciężka. Jej waga pozostała bez zmian, to on stał się silniejszy. Zacisnął palce i uniósł dłoń. Przeciął od góry na ukos strugę księżycowego światła. Muki odsunął się tyłem i cicho warknął, słysząc melodyjny świst.

Загрузка...