Część 8

Kłócili się jeszcze stojąc w otwartym włazie i zapraszając się wzajemnie do zejścia po chybotliwej drabince. Grubas z okularami, siedząc już w swoim pływającym łaziku, wykrzykiwał coś z otwartej kabiny do kołyszącego się opodal na falach pojazdu bazy. Odpowiadał mu podniecony głos Wardy, któremu od czasu do czasu śpieszył z pomocą Offian. Poszło o klasyfikację procesów przystosowawczych, ale obecnie żaden z nich nie pamiętał już swojej wyjściowej tezy, przeskakiwali od jednego etapu argumentacji do drugiego, jakimś cudem zawsze jednak zaczepiając nawzajem o swoje myśli.

— Teraz nic nie mów — poradził Barcew, schodząc po ruchomych szczeblach i podtrzymując idącą za nim Lane. — Woda ciepła, ale za dużo ludzi na plaży…

Lena roześmiała się i zgrabnie wskoczyła do jednego z łazików, omal nie wywijając z nim kozła na szczycie łagodnej fali.

Wreszcie mój statek opustoszał. Pozostało nas czworo: Arika, Bess, Change i ja. Spojrzeliśmy po sobie, po czym zwróciłem się do dziewczyny:

— Co robisz dziś wieczór?

Uśmiechnęła się.

— Zaczynasz tak, jakbyś mi chciał zaproponować teatr, a potem któryś z letnich kabaretów. Gdzie chodziłeś zwykle?

— Nigdzie — mruknąłem i była to najświętsza prawda. Nawet wtedy, kiedy… zostawmy to.

— Będzie zajęta — mruknął Bess, krzywiąc twarz w wyrazie, który u niego oznaczał szczytowe nasilenie życzliwości i dobrej woli.

— Jej towarzysze zaprosili nas na kolację — wyjaśnił. — Kilku specjalistów zostaje także. Arika będzie grać na cytrze i tańczyć…

— Czy wy wszyscy jesteście tacy sami? — przerwała patrząc, nie wiadomo dlaczego, na milczącego Change'a.

— Prawie wszyscy — mruknął zagadnięty. — I prawie tacy sami — dodał z namysłem. Spojrzałem na niego z zainteresowaniem. Sam nie wymyśliłbym innej odpowiedzi.

— Kto zostaje? — spytałem, wodząc po nich oczami. — Czy z okazji tej kolacji wyłączysz dzisiaj pole? — spojrzałem na Change'a. Ten utkwił z kolei pytający wzrok w Bessie.

— Tak — odpowiedział krótko szef. Change skinął potakująco głową.

— W takim razie wpadnę do ciebie, jeśli pozwolisz — powiedziałem do dziewczyny, uśmiechając się. — Powinienem ci podziękować — ciągnąłem — i nie tylko ja. Niestety oni — wskazałem obecnych mężczyzn — zdadzą sobie z tego sprawę dopiero za jakiś czas. Nie powinnaś brać im tego za złe…

— Chodź, Change — burknął Bess, wkładając nogę w pierwszy szczebel drabinki. — Jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie — posłał mi z dołu znaczące spojrzenie. — Nic cieszyłbym się zanadto… na wyrost.

— Nie wiadomo — przyznałem. — Ale coś już osiągnęliśmy. W każdym razie ja osobiście mam swoje powody, dla których w tej chwili staram się nie myśleć o rzeczach przykrych…

— Masz je istotnie — głos Bessa dobiegł spod kadłuba statku. Za moment usłyszałem głośniejsze chlupnięcie. Był już w swoim janusie, którego zabrał, przyleciawszy dziś rano.

— Poczekaj — wstrzymałem Change'a, kiedy chciał pójść w ślady Bessa. — Przepuść dziewczynę…

Change usunął się posłusznie.

— Proszę — powiedział spokojnie. — Myślałem, że zostajesz…, — wyjaśnił.

— Ja też tak myślałam — parsknęła Aria. — Ale po zastanowieniu zmieniłam zamiar. Tylko nie skacz za mną — uśmiechnęła się z przymusem — jeśli przypadkiem wpadnę do wody. Na dłuższą metę to stałoby się nudne… — przysiadła i błyskawicznie zniknęła nam z oczu. Ześliznęła się dwa szczeble, ale udało jej się zatrzymać. Po chwili widziałem już tył jej czarnej główki w otwartej kabinie łazika. Nie odwróciła się ani razu.

— Musisz mieć swoje powody… — mruknął Change, wzywając pojazd, który czekał w pewnej odległości od statku. — Narobiłeś trochę zamieszania… — dodał od niechcenia. — A mnie…

— A tobie kłopotów — podchwyciłem. — Dzisiaj nie będzie pola siłowego… i coś mi mówi, że nie założysz go także ani jutro, ani w ciągu najbliższych dni. Więc sarn musisz zrezygnować z tej kolacji i spacerków…

— To najmniejsze… — mruknął, wkładając nogę w drabinkę. — Cześć.

— Cześć…

Zostałem sam. Postałem jeszcze chwilę, wodząc wzrokiem po linii brzegu, odprowadziłem znikające za niskimi wydmami figurki ludzi, po czym nie zamykając włazu poszedłem do kabiny, wyciągnąłem się wygodnie w fotelu i głęboko zaczerpnąłem powietrza.

Byłem zadowolony, jeśli to odpowiednie słowo. Osiągnąłem, co chciałem. Co w ogóle było do osiągnięcia. Obcy, jeśli całe moje rozumowanie nie było pomyłką, wiedzą już, z kim mają do czynienia. Nie jesteśmy bezmyślnymi popychaczami cywilizacji. Nie żywimy złych zamiarów. Chcemy wiedzieć… ale nie za wszelką cenę. To, że cenimy w sobie nawzajem takie, a nie inne wartości, wystawia nam dobre świadectwo. Zbyt dobre, gdyby ktoś chciał na tym ubić interes. Ale i z tego zdajemy sobie sprawę. Mamy SAO, są wśród nas tacy jak Bess, Change, ja…

Nasza historia jest tragiczna i zawiła. To co?

Jej głównym nurtem były zawsze wysiłki najlepszych ludzi… na rzecz ogółu. Czy tamci rozwijali się bez wstrząsów i niepokojów, jak roślina w nasłonecznionym, osłoniętym od wiatru i w miarę wilgotnym miejscu? Jeśli tak, nie będziemy sobie nimi zawracać głowy…

Powiedzieli wszystko. Początkowo to jedyne w swoim rodzaju spotkanie przebiegało sztywnie i pompatycznie. Nie trwało tak jednak długo. Rozkręcili się. Zapomnieli, że są na podsłuchu.

O to mi właśnie chodziło. Tylko ktoś źle życzący naszej cywilizacji mógłby ją prezentować wyłącznie od strony oficjalnej. Kiedyś… kiedyś było inaczej. Na szczęście dawno.

Zamknąłem oczy. Dobre kilka minut trwałem bez ruchu, nie myśląc o niczym. Ogarnął mnie spokój. Nigdy jeszcze nie byłem tak spokojny. Odniosłem wrażenie, jak gdyby pancerz kabiny, w której się znajdowałem, nagle stopniał, zniknął, pozostawiając mnie wolnego w wolnej przestrzeni. Przestrzeni nie objętej wzrokiem, zmysłami, nawet rozumem… zaledwie przeczuwanej. Pode mną nie było już morza, nade mną chmur ani atmosfery, wokół żadnego lądu…

Zacząłem marzyć. Nie przeszło mi przez myśl, że nie zdarzyło mi się to od czasu dzieciństwa. Widać, teraz zaszło coś, co spłukało ze mnie cały osad minionych lat, z ich doświadczeniami, zgryzotami i radościami. Co uwolniło moją pamięć od wszystkich zakodowanych w niej informacji… poza świadomością własnego istnienia w nieogarnionej myślą przestrzeni. Uśmiechnąłem się do siebie, do tej przestrzeni i do wszystkiego, co mogło w niej istnieć. Ten uśmiech nie uleciał z mojej twarzy nawet wtedy, kiedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że dzieje się ze mną coś niezwykłego.

Byłem czysty. Wolny od trosk, wspomnień, myśli o jutrze, wyzwolony z własnej pamięci. Tabula rasa. Minęło jeszcze kilkadziesiąt sekund, zanim dotarło do mojej świadomości, że na tej tablicy ktoś zaczął właśnie pisać. Dziwne, niezrozumiałe znaki, frapujące, fascynujące nawet, pozornie pozbawione treści, niosące jednak określony klimat, utrwalając nastrój łagodności, ciszy, odprężenia. Aż nagle w tym płynnym, nieokreślonym strumieniu, przepływającym przez moją wyobraźnię, zaczęły się formować jakieś konkretne kształty. Uśmiechałem się nadal, ale zacząłem myśleć.

Przestrzeń przemawia. Oderwanie się od rzeczywistości zaprowadziło mnie daleko… bardzo daleko. Ale nie były to wszystkie możliwe punkty w kosmosie naraz. Nie. Kształty, powstające w moich myślach, zamieniały się w konkretne informacje. Najpierw gwiazdy w otoczeniu innych. Rozpoznałem je. Jedno z dalszych skupisk na drodze do Messier 13. Ze słońcem, jaśniejszym od innych, które nagle zaczęło rosnąć mi w oczach, zbliżać się… zanim jednak jego blask stał się zbyt silny, obraz zmienił się. Ujrzałem wirującą w ciemnym granacie błękitnoseledynową planetę… przesłoni ją nagle bliski zarys jakiejś postaci. Jej kontury wypełniały się szybko. Ujrzałem twarz… uśmiech…

Wiedziałem już. Wiedziałem od dobrej chwili, ale teraz dopiero uprzytomniłem to sobie z całą wyrazistością. Przestałem być szpiegiem obcych… tutaj. Role się odwróciły. Inaczej mówiąc mój system nerwowy, czy ten jakiś nie znany „naszym specjalistom” układ nadrzędny, z nadajnika przekształcił się w odbiornik. Widać liczyli się z takim obrotem sprawy. Stałem się znowu człowiekiem „Trójki”. Przynosiłem wiadomości z obcej cywilizacji. To nic, że tych wiadomości udziela mi ona sama. Jako agent, wypełniłem moje zadanie. Miałem rację.

Teraz już w ułamkach sekund spadał na mnie cały deszcz informacji. Nie, nie myliło nas przeczucie o stopniu zaawansowania tej cywilizacji. Ani jej drodze rozwojowej. Była dłuższa niż nasza. Nie o tyle jednak, żeby uniemożliwić Kontakt… a nawet wymianę.

Z każdą chwilą wiedziałem o nich więcej.

O ich dynamice społecznej, socjologii, psychologii, normach etycznych, prawnych, o biologii i kształtowaniu procesów przystosowawczych. O tym, jak odnoszą się do eksploracji kosmosu… I co już osiągnęli na tej drodze. W pewnym momencie stała się dla mnie jasna zagadka umarłej cywilizacji Petty i jej analogii… no, powiedzmy, pewnych zbieżności z historią kultury materialnej Ziemi. Poznałem los istot, tak do nas niepodobnych jak ja sam przed ostatnią operacją. Historię owego martwego pilota, wędrującego we wraku statku przez nieskończoną przestrzeń. Wreszcie dotarliśmy tutaj, do Petty, gdzie oni rzeczywiście bywali… nieraz.

Powinienem być dumny. Udało się. Chociaż Kontakt w dalszym ciągu zależy od nich, a nie od nas, to jednak kiedy do niego dojdzie, nie będzie niebezpieczny. Spełniłem swoje zadanie. Może nawet więcej?

Jednak nie czułem dumy. Można by sądzić, że ów nagły przypływ informacji wprowadził mnie w stan podniecenia, niepokoju, gorączkowego szukania sposobu, który pozwoliłby mi zapamiętać… Mc podobnego. Po pierwsze nie wiadomo skąd wzięła mi się pewność, że nie zapomnę. Po drugie wiedziałem, że to dopiero pierwszy seans, że po nim przyjdą następne. Dlatego nawet nie pomyślałem o sprzężeniu z bębnem pamięciowym komputera. Ani też nie pozwoliłem wytrącić się z równowagi. W dalszym ciągu czułem się lekki i jakby zawieszony w otwartym polu. I cały czas nie przestawałem się uśmiechać.

Wreszcie oprzytomniałem. Nadal przepływał przeze mnie ten jakiś niezrozumiały, pogodny strumień, ale nie niósł on już nowych informacji. Powoli wracałem do rzeczywistości. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się. Nic dookoła mnie nie uległo zmianie. Kabina, urządzenia, sprzęty… A jednak wszystko wydawało się inne. Odetchnąłem głęboko. Czy mi uwierzą? Niektórzy może nie. Ale wysłuchać, wysłuchają. Bądź co bądź mam im do przekazania rzeczy w całym tego słowa znaczeniu ciekawe…

Wstałem i niespiesznie poszedłem ku włazowi. Zatrzymałem się na jego progu i przez dłuższą chwilę wodziłem wzrokiem po wybrzeżu, z widocznymi jak na dłoni zabudowaniami bazy, po krajobrazie Petty, do linii horyzontu. Następnie uniosłem głowę wyżej. Znowu musiałem się uśmiechnąć. Nie był to jednak uśmiech ot, taki sobie. Przeznaczyłem go dla kogoś konkretnego…

Przywołałem łazika, zlazłem do niego i bardzo powoli ruszyłem w stronę brzegu. Idąc po sypkim piasku plaży w stronę bazy, uśmiechałem się nadal,

W salce, na wprost wejścia, panował tłok. Na mój widok umilkli, ale zaraz znowu wrócili do przerwanych rozmów. Nie zwracając na nich uwagi, podszedłem do Ariki. Uniosła głowę i spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczyma. — Muszę z tobą porozmawiać — powiedziałem półgłosem. — Możesz wyjść?

Patrzyła na mnie jeszcze chwilę, po czym bez jednego gestu wstała i skierowała się ku drzwiom. Poszedłem za nią. Zaraz za progiem zatrzymała się, mierząc mnie pytającym wzrokiem. Minąłem ją i szedłem dalej, w stronę morza. Słyszałem za sobą szelest jej kroków na piasku.

Doszedłem do miejsca, gdzie załamywały się fale, i stanąłem. Odwróciłem się do niej i przestałem się uśmiechać.

— Podejdź bliżej.

Zrobiła dwa kroki do przodu i zatrzymała się znowu.

— Bliżej — powiedziałem ciszej.

Zawahała się przez moment, ale usłuchała. Stanęła przede mną tak, że mogłem ją objąć. Zrobiłem to. Nie opierała się. Zesztywniała tylko, jakby na coś czekając.

Pochyliłem się i pocałowałem ją. Przygarnąłem ją mocniej i pocałowałem po raz drugi. Teraz jej wargi odpowiedziały mi leciutkim drgnieniem. Nie chciałem więcej. Nie wypuszczając jej z ramion, odchyliłem do tyłu głowę i spojrzałem jej w oczy.

— Dziewczyno — powiedziałem — wiesz, co to było?

Zarumieniła się. Milczała.

— Nie wiesz — uśmiechnąłem się, — Nie możesz wiedzieć. Przyszedłem tutaj specjalnie po to. To był pocałunek gwiazd. Naprawdę. Przesłali ci go za moim pośrednictwem ci, których tak bardzo chciałaś poznać. I nie myśl, że żartuję… albo że to tylko słowa, jakie wypowiada się, spotykając z dziewczyną. Tak jest naprawdę…

Przez jej drobną twarz przeleciał leciutki grymas. Zaraz potem w kącikach warg zaznaczył się ślad uśmiechu.

— Stamtąd, gdzie byłeś? — spytała, przekrzywiając przekornie główkę.

— Tak — odpowiedziałem poważnie. — Ale w dalszym ciągu nic nie rozumiesz. Zrobiłem dla ciebie więcej, niż ktokolwiek kiedykolwiek zrobił dla dziewczyny… której się nie podoba. Przyszedłem do ciebie pierwszej, pierwszej, rozumiesz?… żeby ci powiedzieć, że nawiązałem Kontakt z obcą cywilizacją. Normalny, rzetelny Kontakt, żadne świetliste koła, dyski i włochate stwory wywalające na was języki. Informacje. Od nas do nich i od nich… informacje zupełnie wystarczające, jak na nasze pragnienie poznania. Twoje przede wszystkim. Tak to jest…

Wyrwała mi się z ramion, cofnęła się i wydała cichy okrzyk. Jej oczy zabłysły przez moment, po czym zaraz przygasły.

— Jeśli to żarty… — wykrztusiła przez zaciśnięte gardło.

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

— Za pół godziny będą o tym wiedzieć wszyscy. Przynajmniej ci tam — wskazałem brodą dach bazy. — Potem przekaże, to, czego się dowiedziałem, całej Ziemi. Ale przez najbliższe minuty wiemy o tym tylko ty i ja. Nie, teraz nie powiem ci o nich nic — dodałem szybko widząc, że otwiera usta. — Pamiętasz, co mówiłem o sobie… jak mnie „przerobili” wysyłając w powrotną drogę? Że urządzili sobie ze mnie nadajnik, żebym przekazywał im informacje o nas? Otóż okazało się, że mogę działać, jeśli wolno tak powiedzieć, w obu kierunkach. Nadajnik przeobraził się w odbiornik. Wykorzystali go, żeby nam przesłać komplet informacji o sobie. Myślę, że to dopiero pierwsze stadium naszej… znajomości. Ale musisz uzbroić się w cierpliwość. O tym, czego się dowiedziałem, będę mówił wobec wszystkich. Uważam, że to się należy… każdemu człowiekowi na Ziemi. Żeby nie było nikogo, kto dowie się później. A tobie, teraz, powiedziałem tylko, co się stało… i nie uważam, żeby to było mało. A nie zająknę się nawet o tym, co już o nich wiem, także i dlatego, żebyś nie pomyślała, że ten pocałunek naprawdę był tylko od nich. Rozumiesz?…

Stała jeszcze chwilę nieruchomo, po czym skoczyła do przodu i zarzuciła mi ramiona na szyję. Mocno przywarła mi policzkiem do ramienia. Jak to jednak dobrze mieć zwykłe, męskie ramiona, choćby tylko dwa, normalną gładką skórę i ręce o pięciu zaledwie palcach.

Rozejrzałem się. Brzeg morza był wymieciony z ludzi. Change gdzieś zniknął, pewnie czuwał przy swoich automatach. Inni nie ruszą się przed północą.

Opuściłem wzrok. Natrafiłem na czarne jak przestrzeń włosy, z lekkim, granatowym połyskiem. Tak zmienia się próżnia, kiedy człowiek wkracza w sąsiedztwo atmosfery, co zawsze oznacza powrót… choćby do obcego świata. Bo dla pilota to także jest powrót. Uśmiechnąłem się i dotknąłem wargami tych włosów. Przestałem się rozglądać.

— Urządzicie mi tutaj studio — ciągnąłem — i zapewnicie odbiór przez wszystkie stacje na Ziemi. Chcę, żeby mnie widzieli, kiedy będę mówił. Inaczej nie potrafię nikogo przekonać… rzecz jest, mimo wszystko, dość niezwykła… — uśmiechnąłem się szeroko, wodząc wzrokiem po ich skamieniałych twarzach. Wszyscy, ilu ich było, wytrzeszczali na mnie oczy. Najwyraźniej nie znajdowali słów. Niektórzy ich chyba nawet nie szukali.

Pierwszy ocknął się Offian. Westchnął głęboko, przejechał dłonią po swojej białej czuprynie, po czym powiedział zachrypniętym głosem:

— Brzmi to wszystko fantastycznie… ale już dawno nauczyliśmy się nie lekceważyć fantazji… jakie rodzi wyobraźnia człowieka. Jesteś pewny, że się nie mylisz?

— Nie mylę się — odpowiedziałem. — Zresztą rzecz jest do sprawdzenia. Jeśli potrafiliście — poszukałem wzrokiem łysego grubasa z Akademii SAO — stwierdzić, że nadaję sygnały, to powinniście także umieć przechwycić te, które stamtąd płyną do mnie. Wasza aparatura jest dostatecznie uniwersalna… tak przynajmniej zawsze słyszałem. Proponuję, żebyście zainstalowali swoje anteny w moim statku… będę tam siedział, aż dojdzie do tego wykładu, który mam zamiar wygłosić… przed pełną widownią.

Bess poruszył się niespokojnie w swoim fotelu.

— Czy te wiadomości — zaczął marszcząc brwi — nie będę zbyt… szokujące? — burknął bez przekonania.

— Co przez to rozumiesz? — spytałem. — A raczej czemu nie powiesz wprost, że znowu czegoś się boisz. Czego? Przecież zawsze będziecie w stanie wytłumaczyć ludziom, że opowiadam takie sobie bajeczki… bo przed czym innym mielibyście ich ochronić? Przed wiadomościami? Jeśli okażą się niebezpieczne, to będzie to tylko woda na nasz młyn. Cóż bardziej umocni pozycję SAO? A jeśli nie, to także potraficie przekonać, kogo trzeba, że chodzi o jedną tylko cywilizację, jedną jedyną z miliardów możliwych i że spotkanie z innymi nadal pozostaje wielką niewiadomą. Że mogą istnieć rasy mniej dobrotliwe. A wreszcie zapytajcie zainteresowanych. Reprezentujemy tu niemało różnych specjalności… ale tylko je reprezentujemy. Poradźcie się swoich instytutów, sztabów, Rady Naukowej… co do mnie, będę spał spokojnie. Ja znam ich odpowiedź…

Bess umilkł. Milczenie przeciągało się. Przerwał je wreszcie wysoki głos Arii:

— Nie rozumiem, nad czym myślicie — wy — dyszała. — To jasne jak słońce, że trzeba zrobić tak, jak chce Ago!

Głowy obecnych poruszyły się.

— Powinnaś wiedzieć — odezwał się Semow — że są słońca mniej i bardziej jasne… a co do myślenia, nie zaszkodziło ono jeszcze nikomu… chociaż rozumiem — dodał ze znaczącym uśmieszkiem — że w pewnych sytuacjach… może nawet nie powinno się myśleć zbyt jasno? Nie pamiętam. Chyba jestem już na to za stary…

Rozległo się kilka przytłumionych szeptów. Ktoś zaśmiał się krótko. Aria zaczerwieniła się tak, że białka jej oczu wydały się bielsze od śniegu. Uśmiechnąłem się i ja.

— Nie powinniście tego lekceważyć — powiedziałem, szukając wzrokiem Lany. Znalazłem ją tuż obok masywnej sylwetki Barcewa. — Za pierwszym razem, kiedy znaleźliśmy tutaj przekaźnik, porzucony przez obcych, okazało się, że reaguje on także, jeśli nie przede wszystkim, na stan naszych uczuć. Prawda, Lana?…

Tym razem zaśmiało się już kilka osób. Nawet twarzyczka Arii nieco złagodniała. Semow wstał. Było to jakby hasło do zakończenia naszego drugiego już w ciągu tej doby „plenarnego” spotkania.

— Poczekasz u siebie? — upewnił się Bess, patrząc na mnie surowym wzrokiem.

— Tak. Dajcie mi znać, kiedy ustalą termin tego… seansu, jeśli do niego dojdzie. Muszę się przygotować. Umyć, uczesać, ubrać w najmodniejszy kombinezon. Chciałbym wyglądać ładnie jako poseł obcych, przemawiający do Ziemian. To należy się jednym i drugim. A poza tym odkryłem właśnie w sobie wadę, której dotąd nie znałem. Jestem próżny. Chcę się podobać…

Albo potraktowali to moje ostatnie oświadczenie zbyt serio, o co mimo wszystko trudno ich było podejrzewać, albo też po prostu nie potrafili inaczej. Dość, że owe „przygotowania” przeszły wszystko, czego mogłem się spodziewać. Minęło zaledwie dziesięć dni, a na Petty pojawiła się liczna ekipa telekomunikacyjna. Kiedy dowiedzieli się, że w czasie ich lotu kilkakrotnie jeszcze obcy przekazywali mi informacje o sobie, oraz że ich sygnały zostały przechwycone przez aparaturę SAO, a więc stały się uznanym faktem, ich zapał przeobraził się w euforię. Zaczęli od tego, że wyrzucili mnie z mojego statku. Spektakl zapowiedziano na sobotę wieczór, czasu europejskiego. Miał być retransmitowany przez wszystkie ziemskie stacje holowizyjne, bez względu na geografię i związane z nią różnice pory dnia lub nocy na różnych kontynentach.

W sobotę rano zaczęli próby. Najpierw bez mojego udziału, potem, niestety, uznali moją obecność za niezbędną. Nie przestawałem wprawdzie odnosić wrażenia, że im przeszkadzam i najchętniej załatwiliby wszystko beze mnie, ale biegali tak gorączkowo, z takim przejęciem przenosili jakieś zastawki, instalowali płyty pogłosowe, najróżniejsze miksery trikowe, tak żwawo nawoływali się nawzajem, że nie powiedziałem im słowa. Po raz pierwszy w życiu czułem się zagubiony i bezradny jak dziecko. Kiedy reżyser, wysoki, szczupły blondyn o przygasłym spojrzeniu i niesłychanie ruchliwych dłoniach, zaczął mną tyrpać po kabinie, zawalonej najrozmaitszymi sztucznymi gwiazdozbiorami, mgławicami, krążącymi kryształowymi kulami i licho wie czym jeszcze, owładnęła mną nagła myśl, że nadszedł koniec. Że mogłem zmieniać się z człowieka w kosmatego potwora, lecieć do innych mgławic, wracać, zanim wyleciałem, uciekać ze stacji SAO, służyć obcej rasie kosmicznej jako szpieg i przekształcić się potem w ich skrzynkę kontaktową, ale z rąk tych tutaj nie wyjdę już żywy. Spokorniałem, stałem Się mały, niezgrabny, wszystko leciało mi z rąk, nie byłem w stanie wykrztusić jednego sensownego słowa. Na próbie stłukłem kamerę, przewróciłem fragment dekoracji, wypiłem herbatę, którą przygotował sobie asystent reżysera, za co zostałem zrugany od ostatnich, wreszcie zgubiłem kopię scenariusza, gdzie były wielkimi literami wypisane słowa, od których miałem zacząć. Bo przygotowali jakiś wystrzałowy wstęp do programu, chodziło tylko o to, żebym nie zepsuł efektu, otwierając usta ułamek sekundy za wcześnie albo za późno. Byłbym uciekł, ale mnie pilnowali.

Wreszcie wszystko się trochę uspokoiło. W mojej kabinie pozostało ich zaledwie trzech, wciśniętych w zakamarki między pulpitami a dekoracjami. Ktoś poinformował mnie, że Ziemia jest już na podglądzie. Nie wiedziałem, dlaczego podglądają Ziemię, chociaż rzecz polega na tym, żeby to właśnie Ziemia nas widziała, ale siedziałem cicho. Za moment ten sam głos oświadczył, że do rozpoczęcia programu zostały dwie minuty. Zapalono światła. W ich blasku przestałem widzieć. Dopiero po chwili ujrzałem jakiegoś dryblasa, a właściwie tylko jego rękę, wysuniętą zza lustra, pod którym biegły fioletowe tasiemki z wszytymi w nie płonącymi gwiazdami. Trzymał w niej chorągiewkę. Nikt mi tego nie powiedział, ale kiedy ta ręka wraz z ową chorągiewką wykonała gwałtowny zamach, zrozumiałem, że seans się zaczął. Skupiłem całą uwagę na tym, żeby rozpocząć we właściwym momencie. Kopii scenariusza nie dostałem, powiedzieli, że nie mają już żadnego rezerwowego egzemplarza. Słyszałem jakieś grzmoty, wycie wiatru, huk gazu wylatującego z dyszy startujących rakiet, przetłumaczone na języki dźwięków promieniowanie gwiazd… Niebawem do tego wszystkiego dołączyła się muzyka. Była fascynująca, posępna i ogromna. Czułem, że moje ciało pokrywa się gęsią skórką. Jakiś głos recytował coś, czego nie rozumiałem. W pewnej chwili umilkł. Przez moment trwała cisza, po czym nagle coś gruchnęło i w tym samym ułamku sekundy ujrzałem w jednym z ustawionych w kabinie zwierciadeł swoją własną twarz. Przyjrzałem się jej uważnie. Tak, to byłem ja. Kątem oka pochwyciłem ruch po przeciwnej stronie tego samego lustra. Facet z chorągiewką, wychylony tak, że niemal unoszący się poziomo w powietrzu, dawał mi jakieś rozpaczliwe znaki.

Wtedy pojąłem, że to już. Że na mnie patrzą. A równocześnie, jakimś cudem wróciła mi świadomość tego, co tutaj robię… co mam zrobić. Jeszcze sekunda i mogłem się uśmiechnąć. Kabina z jej cudeńkami, muzyka, głosy, lustra, wszystko to zniknęło. Pomyślałem o tych, którzy teraz za moim pośrednictwem przedstawiają się Ziemi. Przypomniałem sobie ten spokój, który mną owładnął, kiedy po raz pierwszy poczułem przepływający przeze mnie strumień ich emisji. Przeszło mi przez myśl, jakby to było pięknie, gdyby właśnie teraz moje wystąpienie zbiegło się z ich kolejnym seansem. Niestety, milczeli. Ale byłem już tak spokojny, jak wtedy. Wróciła mi jasność myśli i zdolność formułowania zdań. To co miałem do powiedzenia, samo ułożyło się w logiczne, związane treścią warstwy. Uśmiechałem się nadal. Poprawiłem się w fotelu i, uśmiechnięty, zacząłem mówić…

Загрузка...