Część 6

— Nic nie pamięta? — powtórzyłem bezwiednie. — Co mu się stało? Przeszedł zapalenie opon mózgowych, czy wsadził głowę w jakieś pole elektromagnetyczne? A może nie chce pamiętać?

— To właśnie powinniśmy wiedzieć — Bess był poważny. Zbyt poważny, nawet jak na niego.

— Dlaczego akurat ja mam to zrobić? — spytałem. — Przecież nie było mnie przy tym, kiedy startował. Nie wiem, jak został przygotowany do lotu… on i jego statek. Będzie mi trudniej niż wam…

Bess podniósł się z fotela i przeszedł po kabinie. Nie ulegało wątpliwości, że ma jakiś problem. Rozwiązanie go zajęło mu trochę czasu. Czekałem cierpliwie.

Wreszcie wrócił za swój pulpit, przypominający biurko, i uderzył mnie badawczym wzrokiem.

— Tego, co ci powiem — zaczął — nie powtórzysz nikomu…

— Początek jest obiecujący — warknąłem. — Zważywszy, że nigdy nie umiałem utrzymać języka za zębami… jak pamiętasz.

— Zostaw — skrzywił się. — Sprawa jest zbyt poważna, żeby żartować. Wysłaliśmy Weytha — zdecydował się przejść do rzeczy — z wymazaną pamięcią. Rozumiesz?

To było coś nowego. Czy rozumiałem?

— Przecież musiał wiedzieć, kim jest i co ma zrobić? — mruknąłem. — A poza tym powinien umieć kierować statkiem… jak wszyscy.

— Tyle umiał — Bess usiadł i utkwił wzrok w leżącym przed nim skrawku perforowanej folii. — Zdjęliśmy mu zapis osobowości… żeby mu przywrócić całą pamięć, kiedy będzie na powrót z nami. Teraz jest już tutaj, a my nie możemy tego zrobić. Nie wiemy, z kim właściwie mamy do czynienia. Z Weythem czy z którymś z nich. Chodzi o świadomość, rzecz jasna…

Mimo woli gwizdnąłem przez zęby. Tak. To był problem.

— „Nasi specjaliści” nie potrafią tego stwierdzić? — spytałem. — Przecież łatwo określić, czy wrócił człowiek, poddany przedtem operacji… maskującej, czy obcy twór…

— Och, to na pewno jest Weyth… — burknął niecierpliwie Bess. — Fizycznie. Ale mogli go przekształcić inaczej. Przecież znasz się dostatecznie dobrze na informatyce… i dość na elektronicznej stymulacji psychicznej…

— Rozumiem — skinąłem głową. — Rozumiem, że wysłaliście go pozbawionego informacji, które mogłyby obcym, gdyby wpadł im w ręce, posłużyć do zawarcia zbyt bliskiej znajomości z naszą cywilizacją. To znaczy najpierw wymazaliście mu pamięć do zera, a potem nauczyliście go kilku podstawowych czynności, wpoiliście mu wiedzę o zadaniach, obsłudze automatów i tak dalej. Nie miał innych możliwości?

— Miał — zaprzeczył po chwili ponuro Bess. — O to chodzi, że miał. Umieściliśmy przy komputerze jego statku bęben pamięciowy z kopią zapisu osobowości pilota. Ostatecznie nie mogliśmy przewidzieć, w jakiej sytuacji się znajdzie… i nie chcieliśmy go pozbawiać szans, na wypadek gdyby ta sytuacja wymagała całej wiedzy, jaką posiadamy. Oczywiście wiedział o tym, że nie wolno mu sięgnąć do tej przystawki. Znał swoje zadania. Poza tym… o istnieniu tego zapisu komputer miał go poinformować tylko w ostateczności…

— Więc wiedział czy nie wiedział, że ma coś takiego pod ręką? — spytałem, wzruszając ramionami. — Sądzę, że najlepiej będzie nie bawić się ze mną w ciuciubabkę… skoro naprawdę mamy do czegoś dojść…

Bess westchnął.

— Oczywiście, że nie — rzucił. — Ale wiedział komputer. Czy to nie wychodzi w gruncie rzeczy na jedno?

— Nie — odparłem. — Bo skoro komputer został tak zaprogramowany, żeby poinformować Weytha o możliwości odzyskania pełnej pamięci dopiero w ostateczności, a on był zdany tylko na ten komputer, to znaczy, że taka ostateczność musiała zaistnieć. I że dopiero potem obcy, jeśli go rzeczywiście dopadli, wyciągnęli z niego wszystko, co było im potrzebne. To by znaczyło także, że ci obcy zrewanżowali nam się po prostu, odsyłając go dokładnie w takim samym stanie, w jakim my posłaliśmy go do nich.

— Możesz to tak określić — mruknął. — Nie chodzi o słowa…

— Nie — zgodziłem się. — Chodzi tylko o jasne postawienie sprawy. Sądzicie, że obcy przechwycili Weytha wraz z jego statkiem, znaleźli sposób, żeby Weyth „przypomniał” sobie swoją przeszłość wraz z całą wiedzą o Ziemi, jaką posiada każdy człowiek, wydobyli z niego tę wiedzę, a potem z kolei pozbawili go pamięci, żeby nam nie mógł opowiedzieć o nich. Sądzicie także, że mogli go w pewien sposób przeprogramować, to znaczy przekształcić naszego agenta, wysłanego do nich, we własnego szpiega u nas. Czy macie na to jakieś dowody poza faktem, że wrócił nie pamiętając niczego?

Bess przełknął ślinę i przytaknął ruchem głowy.

— Niektóre zespoły statku były ruszane… — wymamrotał. — I to takie, których pilot w czasie lotu nie ma powodu dotykać. Sekcja komputera… ta przystawka z zapisem jego osobowości…

— Przystawka? A więc dlatego przypuszczacie, że zanim znowu o wszystkim zapomniał, odzyskał na jakiś czas wiedzę o swojej przeszłości. Rozumiem. To znaczy, że sprawa rzeczywiście wygląda poważnie. Teraz wreszcie mogę się zabrać do pracy. Kiedy mam zacząć?

— Zaraz… — bąknął. — Czy sądzisz, że możemy czekać…

Nie, nie sądziłem tak. Weyth. Nie będzie to miłe…

— Nie wiem jeszcze — powiedziałem wstając — dlaczego pomyśleliście akurat o mnie? Przecież są tu ludzie, którzy programowali lot… i pilota?

— Ale żaden z nich nie był nigdy ani przez moment w skórze obcego — wyznał wreszcie Bess. — Wiesz, w postaci tego owłosionego faceta. To stwarza pewną trudność… natury psychicznej — skrzywił się przy tych słowach, jakby połknął cytrynę. Trudności „natury psychicznej” nie były u nas na ogół przyjmowane do wiadomości…

Zatrzymałem się.

— Czyli on dalej jest kosmaty? — stwierdziłem raczej, niż spytałem. — I nadal nic nie wie?

Bess wzruszył ramionami.

— Mówi, że nie wie. To właśnie trzeba sprawdzić. Przecież zaczęliśmy od tego…

Odetchnąłem głęboko.

— Tak, zaczęliśmy od tego — potwierdziłem. — Pytanie tylko, na czym skończymy. Oczywiście tam, gdzie on teraz jest, znajdę wszystkie zapisy, jakie ocalały z jego lotu… bębny pamięciowe, notatki automatów pokładowych i tak dalej?…

— Nic nie ocalało — burknął Bess. — Gdybyśmy mieli zapisy, nie fatygowalibyśmy ciebie. Chodzi tylko o to, co uda się wydusić z samego Weytha… myślałem, że to zrozumiałeś — zakończył z ironią.

— Zrozumiałem — rzuciłem stojąc już w otwartych drzwiach. — Ale chciałem się upewnić. Zapytać się nie można?…

— Jak się nazywasz?

— Weyth.

— Kim jesteś?

— Należę do was.

— Co to znaczy?

— Nie wiem. Muszę słuchać Bessa i wykonywać zadania, które mi zleci.

— Jakie to są zadania?

Wzruszył ramionami i rozłożył bezradnie ręce.

— Nie dostałem jeszcze żadnego. Nie mam pojęcia.

— Bardzo płynnie się wysławiasz. Skąd znasz tak dobrze nasz język?

— Powiedziano mi, że to mój język. Kiedy przyleciałem, znałem tylko nazwy kilku aparatów pokładowych. Potem nauczyli mnie mówić?…

— Kto to był Mohammed? Spojrzał na mnie bezradnie.

— Nie wiem… kto?

— Co ci mówi słowo: Szekspir? Zastanowił się. Chwilę myślał, po czym potrząsnął głową.

— Einstein? — rzuciłem.

— Nie wiem — burknął z pewnym zniecierpliwieniem. — Znam te słowa, które są mi potrzebne, aby wyrazić, co myślę… nie wiem, dlaczego tak jest. Nie myśl, że zwariowałem. Powiedzieli mi przecież, że specjalnie pozbawiono mnie pamięci. Wiem także, że mogę ją w każdej chwili odzyskać. Czemu tego nie robicie? Przecież jeśli czegoś chcesz się ode mnie dowiedzieć?…

— Więc ty i ja należymy do jednego świata? — powróciłem do początku rozmowy. — I mówimy „naszym” językiem. Moim i twoim? Spójrz na siebie i na mnie. Czy jesteśmy podobni?

Obrzucił wzrokiem swój korpus, porośnięty znaną mi tak dobrze rudawą sierścią i wykrzywił małpią twarz w gorzkim uśmiechu.

— Przecież tak nie wyglądam naprawdę. Ktoś przeprowadził operację…

— Kto?

— Nie wiem.

— Po co?

— Żebym mógł udawać kogoś innego, niż jestem. Jak długo to jeszcze będzie trwało?

— To zależy tylko od ciebie. Od tego, kiedy sam, bez naszej pomocy przypomnisz sobie, kim jesteś naprawdę. Kiedy nam powiesz, co widziałeś, kim są istoty, które spotkałeś, i czego od ciebie chciały. No więc?

— Przecież mówię, że nie wiem! — krzyknął prawie.

— Nie unoś się — upomniałem go spokojnie. — Wiesz, co to jest? — wskazałem stojącą pod ścianą skrzynię, z której wybiegała sieć cieniutkich, różnokolorowych kabli. Spojrzał w tę stronę i z powrotem zwrócił wzrok na mnie.

— Nie. Ale za każdym razem, kiedy ktoś do mnie przychodzi, podłączacie to urządzenie… — zerknął ku swojemu lewemu ramieniu, na które opadał rożek tkwiącej na jego głowie kapuzy. Właśnie u czubka tego niecodziennego nakrycia głowy zbiegały się wszystkie kabelki, wychodzące ze skrzyniowatej aparatury. Wyglądało to, jakby przyozdobił swój świąteczny strój dziwacznym pióropuszem. Tyle że nie miał na sobie żadnego stroju.

— To da mi znać, ile razy przyjdzie ci ochota zełgać — oświadczyłem zgodnie z prawdą. — Taka maszyna. Nie wolno jej używać… na Ziemi. No więc?

— Jak mogę zełgać — odpowiedział od razu — skoro nie pamiętam, co jest prawdą? Zapomniałeś, zdaje się, że myślę zupełnie normalnie. Tyle że nic nie wiem…

— Ile jest dwa razy dwa?

— Cztery.

— Skąd to wiesz?

— Pewnych podstawowych pojęć nauczyłem się po powrocie. Bess nie krył wcale, że robią to, ponieważ inaczej nie mogliby mnie nauczyć mówić. Kwestia pojęć…

— Jakim systemem liczysz? Pomyślał chwilę.

— Dziesiętnym… — odrzekł wreszcie z wahaniem.

— A widzisz — skinąłem głową. — To już pewna informacja… dla kogoś, kto bardzo chce dowiedzieć się czegoś o tobie, a nie wie, od czego zacząć. A jakie znasz inne systemy?

Zmarszczył brwi.

— Inne… nie wiem.

— Kto to jest Bess?

— Nie wiem. Ktoś, kogo mam słuchać… Zaczerpnąłem tchu. Zrób tu coś z takim.

Przyjrzałem mu się. Był zmęczony. Zmęczony i zbity z tropu. Ale trzymał się. On sam, być może, naprawdę nie pamiętał nic. Ale jego ciało, węzły nerwowe, neurony pamiętały trening facetów z „Trójki”. Trzymał się. Kto wie, może właśnie dlatego.

Przyszło mi na myśl, że to niezbyt miłe, że tak się go czepiam. Nawet gdyby rzeczywiście wpadł komuś w łapy i gdyby ten ktoś postanowił z tego skorzystać, on nie mógł mieć z tym nic wspólnego. Tego byłem już prawie pewny. Prawie. Jedno małe słówko…

— Opowiedz mi, jak to było?… Nie jesteś głodny?

Zaprzeczył ruchem głowy. Barwny czub na szczycie kapuzy poruszył się, wydając cichy, nieprzyjemny szelest.

— Nie chce ci się pić?

— Nie.

Poprawiłem się w fotelu. Sam miałem już dosyć. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła trzecia godzina, od kiedy tu wszedłem.

— No to powiedz mi wszystko po kolei — powtórzyłem. — Wiesz już, że poleciałeś do gwiazd. Co robiłeś przedtem?

— Pracowałem tutaj. Moim szefem był Bess. Nazywałem się tak, jak teraz.

— Miałeś rodzinę? — przy tym pytaniu musiałem spuścić wzrok.

— Nie.

— Powiedz wszystko, co pamiętasz. Zastanawiał się. Niezbyt długo.

— Nie pamiętam już niczego. Gdybyś mnie spytał o coś konkretnego… — zawiesił głos.

Konkretnego? Od początku nie robiłem niczego innego. Niech tam. Spróbują.

— Co to jest? — spytałem, odpinając od pasa mój ręczny anihilator. Przedtem raz jeszcze nieznacznie zerknąłem na wskaźnik mocy. Strzałka stała na zerze.

— To?… Nie wiem.

— To jest broń — powiedziałem. — Można nią rozwalić całą stację, wszystkie mury, które nas otaczają — zatoczyłem lufą miotacza szerokie półkole — pozabijać wszystkich ludzi na całym tym globie i w ogóle narobić mnóstwo zamieszania. Tu jest spust — wskazałem ostrożnie palcem. — Weź to… — wyciągnąłem rękę i podałem mu anihilator, trzymając go za lufę.

Przyjął go bez wahania i od razu zacisnął palce na uchwycie, tak jakby to robił na ćwiczeniach. Prawidłowy odruch. Jego dłoń zachowała pamięć tego uchwytu. A jego umysł?

— Trzymasz go prawidłowo — zauważyłem obojętnie. — A mówiłeś, że nie pamiętasz…

Wzruszył ramionami i nic nie powiedział. Westchnąłem.

— Strzelałeś z tego kiedyś? — spytałem. Odwrócił się i przechylił głowę do tyłu. Tak właśnie powinno się robić, jeśli nie chce się czekać kilkudziesięciu sekund, aż oczy ochłoną po błysku anihilacji.

— Strzel — powiedziałem. Spojrzał na mnie szybko.

— Przecież mówiłeś?… — w jego głosie zabrzmiało szczere zdumienie.

— Mówiłem. Nie strzelaj.

— To na nic — powiedziałem godzinę później Bessowi w dyspozytorni. — Albo naprawdę nic nie pamięta, albo ci, którzy go przerobili, są lepsi od nas… w naszej dziedzinie. Możemy mu dać spokój. Pozostaje przecież aparatura pokładowa. Może ona nam coś powie… nie myślę oczywiście o bębnach pamięciowych, lecz o tym, co tamci z nią robili. Chyba nie macie jeszcze pełnej analizy?

Bess nie odpowiedział. Przez chwilę siedział, wpatrując się we mnie nic nie mówiącym wzrokiem, po czym nagle wstał, podszedł do okna i odwrócił się do mnie plecami. Pozostał tam dość długo. Tak długo, że mi się to sprzykrzyło.

— Jeszcze tu jestem — warknąłem. — Jeśli mnie nie potrzebujesz, to sobie pójdę. Nie spałem kilkanaście godzin, a przedtem miałem trochę zajęcia…

Ocknął się wreszcie. Nie patrząc w moją stronę podszedł do swojego pulpitu, otworzył jakąś klapkę i z niewielkiej skrytki wyciągnął jeszcze mniejszy przedmiot. Mówiąc ściśle, przedmiot ten był tak mały, że dopiero po pewnej chwili zauważyłem go spoczywającego na otwartej dłoni Bessa.

— Co to jest? — spytałem.

— Nadajnik. On miał to przy sobie — mruknął, ściszając głos. — Był wszyty w skórę pod pachą. Przekazywał nam informacje, a równocześnie kontaktował się z komputerem. Kiedy Weyth wrócił, miał to tam, gdzie powinno być. Nadajnik pracował. Tyle że ani my, ani nasze komputery nie odbierały jego sygnałów. Częstotliwości się zgadzały. Wszystko się zgadzało. Tyle że emisja nie była przeznaczona dla nas… Poczułem, że ogarnia mnie nieposkromiona pasja.

— Czy jeszcze o czymś „zapomniałeś” mnie poinformować? — spytałem słodkim tonem. — Może ty także przeszedłeś w kosmosie jakąś kuracją? Albo tu, na miejscu, żeby się nie fatygować? A może boisz się, że i ja zacznę przekazywać zdobyte od Weytha informacje nie temu, komu powinienem? Jeśli tak, możesz przestać się martwić. Nie mam żadnych informacji. I nie będę ich miał. Zwłaszcza jeśli dalej będziecie trzymać nade mną to sitko, przez które od czasu do czasu kapnie przypadkiem jakaś wiadomość o tym, co się tu naprawdę dzieje.

Przyjął to spokojniej, niż mogłem się spodziewać. Zbyt spokojnie. Nie był to pocieszający objaw.

— Nie wiemy nic — mruknął, odkładając mikronadajnik na poprzednie miejsce. — Nic… — powtórzył w zadumie.

Ochłonąłem. Coś mi się tu jednak nie zgadzało.

— Nie znacie choćby kierunku emisji? — spytałem. — To skąd w ogóle wiecie, że to nadawało?

— Tak orzekli specjaliści — odparł po chwili i nagle zrozumiałem, że i jemu nie wszystko powiedziano od razu. Kto wie, czy w ogóle wiedział już, co naprawdę wyniuchali „nasi specjaliści”.

— Co robimy? — spytałem łagodniejszym tonem.

Wzruszył ramionami.

— Na razie porozmawiaj z nimi jeszcze. Jak tylko dowiem się, czy da się coś wywnioskować z tego, co pozmieniali na naszym statku, powiem ci. Dzisiaj… nie wiem już o niczym, o czym byś i ty nie wiedział. Wystarczy? Skinąłem głową.

— Owszem — zgodziłem się. — Najzupełniej. W każdym razie Weythowi. Długo będziecie go trzymać w tej skórze… z dwoma garbami?

Wyprostował się i zmierzył mnie pochłodniałym nagle spojrzeniem.

— Tak długo, dopóki wszystko się nie wyjaśni — burknął. — Może zawsze. Żal ci się go zrobiło?

— Żal? — powtórzyłem ciszej. — Nie. Przecież to trafiło na niego, a nie na mnie. Albo na przykład na ciebie. Żal? Skądże…

— Kiedy wracałeś, musiałeś nadzorować pracę automatów — mówiłem, wsłuchując się w brzmienie własnego głosu. Był w nim spokój i pewność, których źródła pozostawały poza kontrolą mojej świadomości. — Przypominasz sobie manewry, jakie wykonałeś?

Poruszył bezradnie głową. — Nie. Nie mam pojęcia, jak tu trafiłem. Pamiętam wszystko od momentu… jak by to powiedzieć… w pewnej chwili uprzytomniłem sobie, że jestem w kosmosie, sam na pokładzie, i że wracam do domu. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Byłem pewien, że wszystko jest w porządku. Widziałem przed sobą wskaźniki, pulpity, ekrany… czułem jakiś zamęt w głowie… i to wszystko.

— Nie bałeś się, że coś nawaliło? Że wylądujesz w sąsiedniej galaktyce… albo nie wylądujesz wcale?

— Nie. Wiedziałem, że statek idzie tak, jak powinien… mówiłem przecież dopiero co…

— Dużo rzeczy mówiłeś — przerwałem. — Tylko niewiele z tego wynika. Bardzo niewiele…

— Kiedy znowu zrobicie ze mnie człowieka? — spytał po dłuższej chwili milczenia. — O co wam właściwie chodzi? Przecież przekonaliście się, że rozumieją zupełnie prawidłowo. Kiedy będę miał normalny zasób wiadomości, łatwiej mi będzie wam pomóc… w każdym razie będę miał więcej danych…

Może to i racja — pomyślałem. — Tylko że „nasi specjaliści” prędzej przerobią go na kozę, aniżeli uznają tę rację. Nie mówiąc już o wyciągnięciu z niej praktycznych wniosków.

— Nie możemy ryzykować — odpowiedziałem. Chciałem być w stosunku do niego lojalny… do pewnego momentu. Tyle mogłem zrobić.

I tylko tyle. — Nie możemy ryzykować — powtórzyłem. — Miałeś kontakt z obcymi. Sam pewnie tego się już domyśliłeś…

— Z obcymi? — przerwał gwałtownie. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. — Ja?! Z jakimi znowu obcymi? Nic nie wiem…

— Może nie wiesz — skinąłem głową — ale my musimy być pewni. Musimy wiedzieć, co zdołali z ciebie wyciągnąć… pomimo że poleciałeś do nich pozbawiony pamięci o faktach, które powinny pozostać znane wyłącznie ludziom. Z człowieka można wyciągnąć wszystko… jeśli ma się aparaturę informatyczną… nawet nieco gorszą od naszej. A oni, zdaje się, mają lepszą. Więc obawiam się, że będziesz musiał jeszcze poczekać… chyba że sobie wreszcie przypomnisz?…

Jęknął i złapał się za głowę. Natrafił palcami na kaptur z kablami i cofnął ze wstrętem palce.

— Nie wiedziałem nic a nic o obcych — wymamrotał. — Dlaczego mnie tak dusicie? O co mnie podejrzewacie?…

— Ja o nic — odpowiedziałem. — Ja tylko robię to, co mi polecił Bess. Jestem taki sam jak ty — oświadczyłem, zastanawiając się w duchu, ile w tym prawdy. — Też wykonuję jego rozkazy. Jedynie przypadkiem jest tak, że to ja pytam, a ty odpowiadasz. Równie dobrze mogło być na odwrót… i ja latam sam w dużych statkach. Więc nie rób mi trudności. Pamiętasz, jak poruszamy się w przestrzeni?

— Co to znaczy? — spytał podejrzliwym tonem.

— Jak rozchodzi się światło?

— Światło… nie wiem.

Westchnąłem. Nie wie. Nie słyszał o nadprzestrzeni, o czarnych korytarzach, o nawigacji międzygalaktycznej. Gadaj do lampy.

— No dobrze — mruknąłem bez przekonania — więc jak to było, kiedy się ocknąłeś? Byłeś pewny, że wszystko w porządku. Długo trwało, zanim przystąpiłeś do lądowania?

— Nie wiem — odrzekł z namysłem — ale chyba nie…

— Co to znaczy chyba? — podniosłem głos. — Przecież to, u licha, powinieneś wiedzieć, czy coś trwa długo, czy krótko. Czy długo ze sobą rozmawiamy?…

— Poczekaj — uspokoił mnie gestem — nie, lądowałem bez przygotowania. Zastanawiałem się, co tam robię i ujrzałem w ekranie ląd… myślałem, że jestem chory… nie wiem, co myślałem. Zaraz potem poczułem przeciążenie i usiadłem.

— Wiedziałeś, gdzie jesteś?

— Wiedziałem, że znam to miejsce. Ale nie mogłem sobie przypomnieć, skąd. Siedziałem w fotelu i czekałem. Wreszcie otworzyła się klapa śluzy…

— Sama?

— Potem mi powiedzieli, że otworzył ją Bess… zdalnie. Wtedy wyszedłem.

Wyszedł. Wyszedł z rakiety na otwartym lądowisku i obejrzał sobie dokładnie całą stację, z jej agregatami, rozmieszczeniem anihilatorów, anten, zwierciadeł, automatów strażniczych, stabilizatorów pola ochronnego… nieźle. Zważywszy, że wtedy miał jeszcze ten nadajnik, który przekazywał sygnały… w każdym razie nie nam. A teraz są tacy ostrożni. Rychło w czas. Powinni go puścić i przeprosić. Tamci i tak wiedzą już wszystko, co chcieli. W tej chwili na przykład siedzą i śmieją się z nas w kułak, że tak sprytnie przerwaliśmy im łączność z ich szpiegiem… człowiekiem. Przerobionym na ich modłę, ale niedokładnie. Jeśli trafił do wyglądających tak jak on sam teraz. Bo równie dobrze mogło chodzić o istoty, które, na przykład, rezydowały kiedyś na Petty… albo o zupełnie inne. Powiedzmy takie, którym nie przyszło na myśl, że osobnik z gębą małpy, kudłaty i z garbami może reprezentować jakąkolwiek rozwiniętą cywilizację. Więc wzięli go po prostu za coś w rodzaju organicznego automatu i odpowiednio z nim się obeszli. Jeśli zważyć, że w dodatku nie wiedział więcej, niż wie pierwszy lepszy oswojony pies… na Ziemi. Czy przyszło im na myśl, że bębny pamięciowe, które splądrowali, jeśli dokonali tego rzeczywiście, zawierają losy tego właśnie osobnika, którego złapali? Czy wszyty w jego skórę nadajnik nie utwierdził ich w mniemaniu, że mają do czynienia ze zwierzęciem właśnie? Pytania. Mnóstwo pytań. Tymczasem ode mnie oczekuje się odpowiedzi.

— Długo trwało, zanim znalazłeś się tutaj, w tej kabinie? — spytałem jeszcze, jakby to istotnie mogło mieć znaczenie. Informacje biegną przecież szybko… Mnóstwo ich może przekazać dobry nadajnik w ułamkach sekund.

— Najpierw zaprowadzili mnie do takiej dużej, oszklonej sali — powiedział bez chwili wahania. — Tam dowiedziałem się, że jednym z nich jest właśnie Bess…

— Ilu ich było?

— Trzech. Bess, jakiś fotonik, jak sam o sobie powiedział, i taki gruby, z okularami…

— Tłusty — powiedziałem.

— Tłusty — przytaknął. — Potem przeszedłem do jakiegoś innego pomieszczenia… tam było jeszcze parę osób, ale zaraz jak wszedłem, zgasili światło. Zasnąłem. Uśpili mnie. Zbudziłem się już tutaj — pobiegł wzrokiem do stojącego w kącie fotela.

Tak. Byli ostrożni, ale nie zanadto. To tak, jakby ktoś robił maseczkę kosmetyczną nieboszczykowi. Oczywiście nie myślę o bardzo dawnych nieboszczykach, na przykład egipskich faraonach…

— Może masz rację — odpowiedział podejrzanie przyjaznym tonem Bess, kiedy mu ponownie zrelacjonowałem nie tylko moje rozmowy z Weythem, ale i co myślę o całej tej spóźnionej maskaradzie. — Cieszę się, że sam doszedłeś do takiego wniosku — ciągnął. — Ale rozumiesz, że tak tego zostawić nie można. Tor, który przygotowaliśmy dla Weytha, jest dokładnie obliczony…

— Wyślijcie automaty — odpowiedziałem. — Im łatwiej będzie skasować pamięć. I ci „specjaliści” mogą przecież wymyślić takie kombinacje programów, żeby coś nam z tego przyszło… kiedy wrócą. Jeżeli, oczywiście, wrócą. Jeżeli tamci nie obrazili się na nas za unieruchomienie ich nadajnika.

Bess skrzywił się. Obejrzał dokładnie końce swoich palców, po czym, nie przestając im się przyglądać, mruknął:

— Automaty swoją drogą. Ale kiedy przychodzi do interpretacji… wiesz przecież…

Wiedziałem. Komuś zdaje się sam tłumaczyłem coś w tym duchu.

— Kto? — spytałem krótko. — Znowu ja?

— Jeśli się zgodzisz… — powiedział prędko. Opuścił ręce i oparł się obiema dłońmi o powierzchnię pulpitu. Wreszcie zdecydował się spojrzeć mi w oczy.

— Znowu mnie przerobicie? — rzuciłem lekko, chociaż poczułem nagle, że w kabinie panuje jakiś dziwny chłód. — Czy takie częste metamorfozy nie odbiją się na moim zdrowiu… w każdym razie psychicznym?… Chyba nie chcecie mnie skrzywdzić…

— Zgodzisz się? — spytał, pomijając milczeniem całą moją kwiecistą orać j ę, która była mi widać do czegoś potrzebna…

— Tak — usłyszałem swój własny głos. — Mogę usiąść?…

Nie czekając na odpowiedź pogrążyłem się w fotelu. Pozwolił mi chwilę spokojnie pomyśleć.

— Zrekapitulujmy — odezwałem się wreszcie. — Po pierwsze polecę tym samym korytarzem co Weyth, a więc będę miał takie same szansę, że ci tam mnie odkryją i przechwycą. Po drugie pozbawicie mnie pamięci, ale… Weyth także nie wiedział o sobie nic, kiedy odlatywał. O sobie, a więc i o tym, skąd pochodzi…

— Cieszę się, że sam do tego doszedłeś…

— Powtarzasz się — stwierdziłem. — Nie ciesz się, bo nie ma z czego, a poza tym nie przerywaj mi… teraz jestem ważny. Może nie? Więc na moim statku nie będzie pudełeczka z awaryjnym zapisem mojej świadomości… do którego w razie czego mógłbym sięgnąć. Ja albo ktoś inny. Po trzecie i ja muszę mieć nadajnik, bo inaczej mógłbym z równym skutkiem polecieć na Petty na ryby. Tylko musicie sobie trochę nałamać nad nim głowę… to znaczy wszyscy ci specjaliści, żeby był lepszy niż Weytha. Ale tu, na miejscu, zostawicie podwójny zapis mojej pamięci. A trzeci przekażecie naszej Centrali na Ziemi. Może zdarzyć się i tak, że wrócę, a was już tutaj nie będzie. Nie chcę w takim wypadku tułać się po kosmosie, nie wiedząc nawet, jak się nazywam ani czy mam dokąd wracać i mianowicie dokąd. Po czwarte wreszcie podpiszecie zobowiązanie, i to w obecności wszystkich obecnych na stacji, a także w porozumieniu z Centralą SAO, że po moim powrocie od razu przywrócicie mi ludzką postać i pamięć… — to zastrzeżenie przyszło mi na myśl w ostatniej chwili, ale ani o sekundę za późno.

— Zgoda — Bess skinął głową. — Poza czwartym punktem. Bzdurą jest w ogóle, że domagasz się takiego oświadczenia. Jeśli uznamy, że zagrażasz ludziom, to nie pomogą żadne podpisy…

— Ja jednak domagam się takiej bzdury — odrzekłem stanowczo. — Może nie przebywałeś tak długo w towarzystwie „przerobionego” Weytha jak ja. Nie chcę znaleźć się w jego sytuacji. I to zastrzeżenie ogłosisz całemu sztabowi Centrali. Inaczej nie polecę. Nie możesz mnie do tego zmusić.

Oczy zwęziły mu się w szparki.

— Poleci Change — warknął.

— Nie mam nic przeciwko temu — rzuciłem. Wstałem i skierowałem się ku drzwiom,

— Dokąd?! — krzyknął. Zatrzymałem się i posłałem mu przez ramię promienny uśmiech.

— O co jeszcze chodzi? — spytałem. — Zapomniałeś o czymś?

— To ty zapomniałeś — syknął. — Wracaj… Wróciłem. Usiadłem naprzeciw niego i nie przestając się uśmiechać skrzyżowałem ramiona na piersi. Patrzyłem mu w oczy. Wytrzymał to przez kilka sekund.

— Chodzi o to — powiedziałem, nie chcąc przedłużać rozmowy, która i tak prowadziła donikąd — że ty jesteś szefem, a ja jestem takim sobie Weythem. Ty jesteś wart swoje, a ja swoje. Dobrze wiesz, że kiedy będzie trzeba, wsadzę łeb w strumień antyprotonów bez większych ceregieli. Ale będę musiał wiedzieć, że inaczej się nie da. Tymczasem co do Weytha, nie jestem przekonany, że musi siedzieć tam, gdzie siedzi, w ekranizowanym pomieszczeniu, we włochatej skórze i z czterema ramionami, które nie pozwalają mu się nawet porządnie wyspać. Wiem coś o tym… Czy to tak trudno zrozumieć, że chcę uniknąć podobnych przyjemności? Żeby tkwić między swoimi, swoimi, pojmujesz, którzy świadomie trzymają cię wypranego z twojej własnej pamięci, w zwierzęcej skórze i tak dalej. Więc nie ustąpię. Albo się zgodzisz, albo nie polecę. Powtarzam raz jeszcze, nie możesz mnie zmusić… a poza tym sądzę, że Weytha powinniście zoperować. Niech siedzi tam, gdzie jest, ale przywróćcie mu jego kształty i pamięć. Przez nasze ekrany i tak nie przedostanie się nawet strzęp wiadomości…

— Ale stacja nie jest więzieniem — odburknął. — Można stąd wyjść… nawet, kiedy zamkniemy drzwi. Czy mam posadzić przy nim jeszcze kogoś z anihilatorem?… A jeśli poza tym nadajnikiem wyposażyli go w coś jeszcze? Jeśli wyjdzie ze swoją pamięcią na zewnątrz… poza ekranizowany obszar? Jeśli, już jako człowiek, zechce dokądś polecieć?… Przecież tutaj roi się od automatów czekających tylko na jedno skinienie palcem… każdego z nas, ludzi. Zresztą mówmy o tobie. Na temat twoich warunków mogę rozmawiać. O innych się nie martw. Jasne?

— Niezupełnie — odpowiedziałem. — Ale podsunąłeś mi pewne możliwości… dobrze, nie mówmy o Weythcie. Mówmy o mnie. Zgadzasz się?

Zastanawiał się. Robił to tylko po to, żeby mi sprawić przyjemność. Wolę tak to nazwać. Bo decyzję podjął już dawno, co do tego nie mogłem żywić najmniejszych wątpliwości.

— Rozumiesz chyba — zaczai w końcu z namaszczeniem — że sam nie odpowiem ci ani tak, ani nie. Wszystko będzie zależeć od tego, co postanowią specjaliści. Pójdę tam zaraz…

Wstał i ruszył ku drzwiom z miną człowieka, który idzie spełnić niewykonalne zadanie. Tak jakby to on miał lecieć. Nie ja.

Czekałem mniej więcej pół godziny. Mogłem czekać dłużej. Mnie się nie śpieszyło. Nie potrzebowałem, się przygotowywać, teoretycznie ani psychicznie. I tak polecę, nie pamiętając niczego…

Wrócił i już od progu rozradowanym głosem oznajmił:

— Przyjęli nasze warunki. Statek będzie gotów wieczorem. Jutro start…

Powiedział „nasze”. „Nasze” warunki. Naprawdę.

Wstałem. Wyminąłem go i, wychodząc, rzuciłem za siebie:

— Myślisz, że nas nie wykiwają?…

Nie czekałem na odpowiedź. Będąc już w korytarzu, w drodze do swojej kabinki, uśmiechnąłem się do siebie. Każdy z nas, ja i oni, zrobi to, co będzie musiał. Całą tę rozmowę poświęciłem Weythowi. Tylko jemu. Jedyne, co mi pozostało, to wierzyć, że nie wszystko, co powiedziałem, pójdzie na marne…

Godzinę później wezwano mnie do „specjalistów”. Wyszedłem od nich porośnięty rudozłotą sierścią i na nowo musiałem się uczyć poruszać tymi nonsensownymi paluszkami, sterczącymi z zagłębienia w okolicy mojego mostka. Po czym znowu miałem kłopoty z ułożeniem się do snu. Ale spałem mimo wszystko dobrze. Rano przyszedł Bess i zabrał mnie do pracowni informatycznej. Było tam kilka osób, ale zaraz po moim wejściu zgasło światło, zanim jeszcze zdążyłem przyjrzeć się ich twarzom. Głos z Ziemi, należący zapewne do kogoś ze sztabu, kogo jednak nie znałem, poinformował mnie o przyjęciu moich warunków. Była to ostatnia rzecz, jaką zapamiętałem.

Siedziałem na twardej płycie, sunącej wraz ze mną na elastycznej powłoce, która wyściełała podłogę. Przede mną i za mną szli ludzie. Płyta miała u dołu kółeczka, toczyły się wydając cichy szmer, jakby skądś uchodziło powietrze. Ściany dokoła tworzyły nisko sklepiony tunel, pozbawiony lamp. Mimo to było jasno.

Tunel czy korytarz skończył się i wjechałem do półokrągłego pokoju, zamkniętego jednymi drzwiami. Były z grubej płyty, miały wielki rygiel w kształcie dźwigni i jakieś kolorowe nacięcia. Ubrano mnie w ciasno przylegający do ciała strój, na który nałożono jeszcze jeden. Ten był ciężki. Na głowie umieszczono mi ogromną banię. Zauważyłem, że ludzie dookoła są inni niż ja. A może to ja byłem inny?

Teraz, kiedy wszyscy mieliśmy już na sobie grube, workowate ubrania, kiedy dostrzegałem tylko fragmenty ich twarzy, widoczne za szybkami wprawionymi w to, co mieli na głowach, staliśmy się do siebie podobni.

Drzwi otwarły się, pomimo że nikt do nich nie podchodził, i przeszliśmy do ciasnej komórki, w której pomieściliśmy się wszyscy z największym trudem. Drzwi za nami zamknęły się, po minucie natomiast otwarły się inne, po przeciwnej stronie, bliźniaczo podobne do pierwszych. Ktoś popchnął mnie lekko w plecy i znalazłem się na wolnej przestrzeni. Przede mną otwierał się widok na jakąś brudnorudawą pustynię, upstrzoną stożkowatymi wzniesieniami i postrzępionymi skałami. Nieco w lewo, w pewnym oddaleniu od miejsca, gdzie stałem, widniał obszerny plac o wyrównanej, twardej powierzchni. Stał tam pionowo olbrzymi walec, ostro zakończony, wsparty na jakichś kratownicach, ale dzięki swej wysokości sprawiający wrażenie, że za chwilę będzie musiał się przewrócić. Skierowaliśmy się ku niemu. Przebyliśmy mniej więcej połowę drogi, kiedy tuż przy moich uszach, nie mam pojęcia, jakim cudem, bo przecież na głowie miałem ciężki, szczelny ochraniacz, rozległ się ostry, wibrujący dźwięk. Ludzie przede mną i za mną zatrzymali się. Usłyszałem jakieś krzyki i nagle ktoś popchnął mnie z całej siły w plecy, tak, że o mało nie upadłem. Ktoś inny chwycił mnie za rękę i pociągnął. Odruchowo zacząłem biec. Dopadliśmy do najbliższego wzniesienia i nagle grunt uciekł mi spod nóg, spadłem dobre dwa metry niżej, na dno jakiegoś kwadratowego wykopu. To dno było twarde, potłukłem się, pomimo że byłem tak grubo ubrany. Kiedy się podniosłem, ci, którzy szli ze mną, byli już wszyscy tu w dole, a nad naszymi głowami zamknęła się przezroczysta, gruba kopuła. Przez nią ujrzałem jaśniejszy od słońca blask, rozjarzający się coraz bardziej, tak że wkrótce musiałem odwrócić oczy. Inni patrzyli przez kolorowe szybki, nie wiem, skąd je wzięli. Krzyczeli coś. Zauważyłem, że w kierunku, z którego dochodził ten blask, mkną jakieś dziwne pojazdy. Z każdego z nich sterczała z przodu krótka, gruba rura. Za pojazdami posuwały się wolniej maszyny, przypominające trochę ludzi, bo utrzymujące się na dwóch elastycznych kończynach.

Blask zniknął nagle, a cały teren przed nami zasłoniła chmura kurzu, Przestałem widzieć cokolwiek, inni jednak patrzyli nadal. Minęło kilka minut i z tej chmury wyłonił się dziwny orszak. W otoczeniu owych pojazdów, sunących teraz powoli, poprzedzany owymi kroczącymi maszynami, szedł ktoś, ubrany dokładnie tak samo jak ja. I nawet pod jego bluzą widniały te wypukłości, które, jak to przedtem zauważyłem, różniły mnie od ludzi, znajdujących się razem ze mną. Wyraźnie usłyszałem czyjś głos, wołający „ależ to Ago”, i ten głos brzmiał bardzo dziwnie. Później chwilę panowała cisza. Wreszcie jeden z obecnych w tym wykopie otworzył jakieś niewidoczne drzwiczki i wybiegł. Ujrzałem go zaraz potem na otwartej przestrzeni, jak podchodził do tamtego, który przybył wraz z tym nieznośnym blaskiem. Stanęli i przez moment jakby rozmawiali. Ten, który odłączył się od nas, zatrzymał się jednak tak, że nie mogłem widzieć, co robi nowo przybyły. Zaraz zresztą poszli dalej, już razem, kierując się w stronę zabudowań, które sami opuściliśmy przed chwilą. Weszli do nich przez owe grube drzwi i zniknęli nam z oczu. Niektóre maszyny weszły razem z nimi, większość ich jednak została na zewnątrz. Dość długo trwało, zanim drzwi otwarły się ponownie i wyszedł ten człowiek, który przedtem był razem z nami. Dał jakiś znak i wtedy ktoś jeszcze raz popchnął mnie delikatnie w plecy. Tym razem wyszliśmy po schodkach, nie zauważyłem ich przedtem, bo kiedy rozległ się ten przenikliwy dźwięk, wszyscy skakali po prostu w dół. Człowiek, który odprowadził nowego, dołączył do nas i wtedy znowu, nie wiem skąd, usłyszałem, jak ktoś spytał: „co?…”, a inny odpowiedział krótko: „nic…”. Wtedy jeszcze inny głos powiedział: „to może nie ma sensu, żeby startował?”, na co pierwszy rzucił, jak mi się wydało, ze złością: „musi wystartować, skoro już wrócił”… Potem nie mówili więcej nic. Co do mnie, chciałem coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mi na myśl. Umiałem poruszać nogami i rękami, wiedziałem, że jestem jednym z tych, którzy mnie otaczają, że to, na co patrzę, jest mi swojskie i powinienem się czuć tutaj jak u siebie… i to wszystko.

Pionowo stojący walec z bliska okazał się większy jeszcze, niż mogłem przypuścić, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. U dołu stała mała platforma, od której ku górze biegły dwa proste pręty, kończące się koło otwartego okna. Na platformie umieszczono jedną z tych chodzących jak ludzie maszyn, a mnie kazano stanąć obok niej. Po chwili jechałem już z całym tym bagażem w górę, przytrzymywany przez jakiś chwytak, sterczący ze stojącej koło mnie maszyny. Ona też zatrzasnęła za nami drzwi, kiedy wjechaliśmy na górę, a następnie zaprowadziła wąskimi, niewygodnymi przejściami do komórki, pełnej światełek, lin i jakichś cudacznych sprzętów. Tam umieściła mnie w fotelu, wcale wygodnym jak na to miejsce, a sama ulokowała się za moimi plecami. Jeszcze chwila i stałem się okropnie ciężki, chciałem krzyknąć, ale nie mogłem otworzyć ust. Potem to wrażenie stopniowo zanikło. Wtedy usłyszałem głos, ten sam, który przedtem wymówił słowo „Ago”. Powiedział: „Trzymaj się. Wchodzisz w korytarz. Cześć” — i zrozumiałem, że to było skierowane do mnie. Chwilę później ujrzałem przed sobą jakby poświęcającą chmurę, która ogarnęła mnie całego, pozbawiając zdolności widzenia. Z tej chmury, zrazu niewyraźnie, potem jakby nabierając plastyczności, zaczęły występować zarysy twarzy… odezwało się we mnie jakieś głuche przeczucie, że te twarze powinny mi być znajome… ale nie wiedziałem, skąd. Budziły uczucia i bardzo miłe, i smutne zarazem…

Moją głowę spowijała chmura błękitnawego dymu. Miałem wrażenie, jakbym jeszcze przed chwilą poprzez ten dym dostrzegał czyjeś twarze, których widok ożywiał w najgłębszych warstwach mojej istoty dziwne, nie dające się określić uczucia, ale teraz nie widziałem już nic. Ręce, nogi i głowa stały się nagle ciężkie jak z ołowiu. Na mojej piersi spoczęła dziwna, mechaniczna łapa o dwóch palcach. Odwróciłem się i zobaczyłem, że to maszyna, o której obecności przedtem nie wiedziałem, przyciska mnie delikatnie do fotela. Próbowałem się uwolnić, nie stać mnie jednak było na wysiłek uniesienia dłoni.

Zaraz potem zresztą ciężar ustąpił. Wtedy maszyna zabrała także swój wysięgnik, przytrzymujący mnie w pozycji leżącej. Podniosłem się. Stwierdziłem ze zdziwieniem, że oparcie fotela powędrowało za moimi plecami. Przede mną była wielka szyba, poza którą kłębił się ogień. Ślepłem od jego blasku. Ogień zmienił nagle barwę, blask ściemniał, poczułem jeden nieznaczny wstrząs. Jakiś wibrujący, cichy ton, wypełniający dotąd pomieszczenie, w którym się znajdowałem, zanikł.

Maszyna za mną poruszyła się. Ujrzałem jej wznoszące się niemrawo kończyny i zrozumiałem, że chce, abym wstał. Posłuchałem. Poprowadziła mnie wąskim przejściem do niewielkiej komórki, zamkniętej dwojgiem ciężkich drzwi. Potem wyszedłem przez okno, które niespodziewanie otworzyło się przede mną, i ujrzałem ląd. Był rudobrązowy, jakby przybrudzony, pustynny, zarzucony z rzadka rozsianymi głazami i skalnymi iglicami. Dalej, nieco na prawo, ukryta w zboczu łysego wzniesienia, widniała półkolista ściana jakiejś budowli. Niedaleko niej zaczynał się las sterczących pionowo wyższych i niższych prętów, poprzecinanych przeróżnymi rozwidlonymi zastrzałami. Za nimi błyszczało ułożone poziomo olbrzymie, wklęsłe lustro. Maszyna ulokowała mnie na balkoniku przed wyjściem. Ten balkonik zaraz potem drgnął i począł opadać wraz z nami w dół ślizgając się w prowadnicach, przymocowanych do wypukłego pancerza budowli, którą tylko co opuściłem. Zorientowałem się już, że był to olbrzymi walec, u dołu podtrzymywały go ażurowe konstrukcje. Kiedy opadaliśmy na powierzchnię gruntu, spostrzegłem, że cały ten monstrualnych rozmiarów walec nie dotyka ziemi pozostawiając prześwit wysokości człowieka. Maszyna popchnęła mnie i wtedy wokół nas pojawiły się inne, podobne do niej. Przybyły także jakieś unoszące się nad ziemią przypłaszczone bryły, zaopatrzone w krótkie, skośnie ścięte rury. Usłyszałem głos, który powiedział coś jakby: „przecież to Ago” i zaraz potem ujrzałem przed sobą człowieka, ubranego tak samo jak ja. Ubranie miał takie samo, ale był chyba szczuplejszy ode mnie, jakiś bardziej płaski. Nie spodobało mi się to, chociaż nie potrafiłbym powiedzieć, czemu. Ten człowiek wziął mnie za rękę, po czym puścił ją szybko, powiedział „chodź za mną” i ruszył wprost w stronę owej wykopanej w zboczu budowli. Nagle na prawo od drogi, którą szliśmy, zalśnił jakiś błysk. Spojrzałem w tę stronę i ujrzałem szklane wybrzuszenie. Słońce odbijało się od niego, ale pomimo to dostrzegłem za tą kopułą twarze ludzi. Odniosłem wrażenie, że przyglądają mi się tak, żebym ich nie widział. To także mi się nie spodobało. Dobiegł mnie głos, inny niż przed chwilą. Ktoś pytał, czy warto startować, a jeszcze ktoś inny powiedział, że trzeba, skoro już wrócił. Kto wrócił? Przyśpieszyłem, chcąc dogonić człowieka, idącego przodem, ale w tej samej chwili ten doszedł już do ciężkich drzwi, zamykających budowlę. Te stanęły przed nami otworem. Znalazłem się wewnątrz ciasnego pomieszczenia, w którym pozostaliśmy jakiś czas, nic nie robiąc.

— Gdzie jestem? — spytałem w pewnej chwili, rozumiejąc, że coś nie jest tak, jak powinno, skoro nic nie wiem. Ale z moich ust nie wyszedł najcichszy choćby dźwięk. Co się dzieje? Ponownie poruszyłem wargami i stwierdziłem, że usta mam w porządku. Po prostu nie umiałem powiedzieć tego, co przyszło mi na myśl. Inna rzecz, że owe myśli nie zasługiwały na to, by tak je nazywać. Tylko jeśli zdaję sobie z tego sprawę…

Drzwi położone naprzeciw tych, przez które weszliśmy z zewnątrz, otwarły się i ruszyliśmy dalej. Nie próbowałem już nic mówić. Minęliśmy niewielką, półkolistą salkę i znaleźliśmy się w tunelowatym przejściu. Odruchowo pochyliłem głowę, żeby nie stuknąć o sufit tym baniastym ochraniaczem, w którym ona tkwiła. Człowiek, który mnie prowadził, rozebrał się w tej salce, gdzie nie wiedzieć po co czekaliśmy tak długo. Poczułem, że chętnie zrobiłbym to samo. Byłem zły, że kazano mi iść dalej w tym niewygodnym, ciężkim ubraniu, szczelnie przylegającym do ciała i zaopatrzonym w jakieś niezrozumiałe wypustki, lśniące w świetle kwadraciki, miniaturowe szkiełka i inne cudeńka.

Wreszcie mężczyzna idący przodem przystanął. W ścianie tunelu otwarły się drzwi. Kiedy przekroczyłem wysoki, kanciasty próg, wszedł za mną. Znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Poczułem na ramieniu czyjąś rękę. Tym razem była to żywa ręka, nie sztywne dwa palce maszyny, która mi asystowała tam, gdzie byłem sam. Poddałem się ruchowi tej ręki i zrobiłem kilka kroków do przodu. Ręka stała się cięższa. Zrozumiałem, że mam usiąść. Opadłem na jakiś fotel czy łóżko, dostatecznie głębokie i wygodne, bym poczuł senność. Próbowałem z nią walczyć, ale była silniejsza ode mnie. Zamknąłem oczy i zapadłem się w nicość.

Загрузка...