Takich jak my nazywano kiedyś „gorylami”. Z tą różnicą, że „goryle” stanowili ochronę pojedynczych osobistości, a my wszystkich. Ziemi. Naukowcy w swoim pędzie ku kosmicznemu Kontaktowi zapominając o podstawowych warunkach bezpieczeństwa. Kiedy z naszego własnego, poczciwego Księżyca wracali pierwsi piloci, przechodzili na Ziemi długą kwarantannę, pomimo że już wtedy świat miał dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że na najbliższym satelicie nie ma najbardziej nawet prymitywnych form życia. Dzisiaj naukowcy chcieliby latać do wszystkich planet w naszej i sąsiednich galaktykach, buszować po nich do woli, wracać na Ziemię, stykać się z ludźmi i lecieć ponownie jak na spacer po wiosennej burzy. Pomimo że na wielu planetach istnieje życie, nawet wysoko zorganizowane jego formy, a teoria prawdopodobieństwa nadal daje nam gwarancję, że prędzej czy później na którymś z tych globów, w którymś z układów spotkamy cywilizację. I czyż powinniśmy do obcych istot podchodzić z mniejszą ostrożnością aniżeli do wracających kiedyś z martwego Księżyca naszych przodków? Wtedy istniało niesłychanie nikłe prawdopodobieństwo przeniesienia na macierzystą planetę nieznanych wirusów czy innych mikroorganizmów. Teraz stoimy wobec ewentualności świadomego, wrogiego działania. Tymczasem uczeni zachowują się tak, jakby posiedli już wiedzę o reakcjach, mentalności i zwyczajach wszystkich możliwych istot zasiedlających wszechświat, a o swoim upragnionym Kontakcie nie myślą inaczej, jak o radosnym spotkaniu dwóch spragnionych nawzajem swego widoku przyjaciół. Naukowcy… Naukowcy i „goryle”. Niech będzie. Ktoś w końcu musi to robić.
To słowo „goryl” dźwięczało mi w uszach jak niepożądana, natrętna piosenka. Nie wiem, kiedy sobie o nim przypomniałem i dlaczego wciąż powracało dzisiaj, kiedy, podobnie jak w ciągu ostatnich dwóch tygodni, pełniłem nudną i jałową służbę w kabinie nasłuchu. Jałową, bo nasze radiolatarnie, tachdary i inne „uszy”, których ogromne, sferyczne zwierciadła były rozsiane po całym satelicie, przynosiły niezmiennie te same trzaski i gwizdy, to samo pulsowanie dalekich i najdalszych słońc, galaktyk, kwazarów. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku. Skończyła się era niezrozumiałej mowy gwiazd, którą tak chętnie brano niegdyś za próby „porozumienia” z ludzką cywilizacją. Dobre kilkaset lat minęło, od kiedy z potężnego jak na owe czasy radioteleskopu w Arecibo popłynęły w kosmos wezwania człowieka, rzucone pod wpływem owych radosnych domysłów. Początkowo były to trzyminutowe emisje, zakodowane w języku matematyki i nadawane na dwóch częstotliwościach. Potem, oczywiście, miejsce radioteleskopów zajęły lidary i tachlidary. A odpowiedzi jak nie było, tak nie ma. Nie ma sygnałów od istot, które podobnie jak nasi uczeni marzyłyby o Kontakcie.
Zabawne, że to pierwsze w dziejach wezwanie z Ziemi skierowano właśnie w stronę skupiska gwiazd, noszącego nazwę "Messier 13". Zabawne, bo akurat na tym kierunku, najzupełniej zresztą przypadkowo, odkryliśmy układ Millsa, a w nim Petty. Można by więc powiedzieć, że historia tej planety, a raczej naszej eksploracji w jej rejonie, sięga zamierzchłej przeszłości. Tak jednak nie jest. Petty i pozostałe na niej pomniki zaginionej cywilizacji nie mają nic wspólnego z kierunkiem emisji, wybranym kiedyś przez astronomów i konstruktorów owego radioteleskopu w Puerto Rico. Nawiasem mówiąc ktoś szczególnie rozmiłowany w tradycji mógłby i nam, z SAO, przypisać długą genealogię. Pomijam już rodowód biorący początek w armiach czy choćby od wspomnianych „goryli”. Ale przecież jeszcze bodaj w dwudziestym wieku Kardaszew wyodrębnił trzy fazy rozwoju, przez które przechodzą wszystkie możliwe cywilizacje, i związał je z potrzebami energetycznymi, co zresztą akurat teraz już nie ma decydującego znaczenia. Pierwszy okres to czerpanie zasobów z macierzystej planety. W drugim cywilizacja podporządkowuje sobie własny układ słoneczny, a w trzecim okresie rozwoju sięga po rezerwy energetyczne całej galaktyki, co z kolei otwiera przed nią wszechświat. Otóż kiedy mówimy między sobą o „Trójce” czy „Trzecim Wydziale”, jak nas zresztą nazywają ludzie, wymawiając słowa „ci z «Trójki»” zawsze z pewnym charakterystycznym podtekstem, zapominamy, że w gruncie rzeczy zostaliśmy powołani jako Służba Trzeciego Okresu i w takim właśnie brzmieniu wcieleni do Słonecznej Agencji Obrony. Ci z „Trójki”. Dla jednych to znaczy ci, którzy bronią ludzi przed nieodpowiedzialną niefrasobliwością uczonych, dążących z pełnym i bezzasadnym zaufaniem do szczerych kontaktów z każdą możliwą cywilizacją, jaka tylko się nawinie na drogach naszych gwiezdnych pojazdów. Dla drugich natomiast, dla uczonych, „ci z «Trójki»” to faceci, którzy przeszkadzają. Kontrolują, ograniczają, zabraniają, wtykają nos we wszystkie sprawy dziejące się poza Ziemią i gotowi są otworzyć ogień do każdej, niechby nie wiem jak rozumnej istoty, przybywającej z głębi wszechświata, jeśli przedtem nie nabiorą absolutnej pewności, że ta istota nie jest w stanie zagrozić ludziom. Nie, że nie chce. Że nie jest w stanie. To dość istotna różnica. No cóż, uczonym wolno zbliżać się do wszystkiego i wszystkich z ufną naiwnością dziecka. Nam nie.
„Goryl”. Co, u licha. Z nudów pojawiają się natręctwa myślowe. Głupia historia.
Poprawiłem się w fotelu i wzmocniłem fonię. Kabinę wypełnił zbełtany jazgot wychwytywanych przez urządzenia nasłuchowe sygnałów. Chwilę siedziałem bez ruchu, łowiąc te wymykające się zwykłym określeniom dźwięki, jakbym chciał zagłuszyć własne myśli, po czym zlustrowałem uważnie wskaźniki komputera i niespodziewanie dla samego siebie przesunąłem tłumik fonii do oporu. Nastała nagła cisza.
Odetchnąłem głęboko. Tak, to już dwa tygodnie. Początkowo trzy czy cztery razy byłem wzywany do Bessa, kiedy ten dokumentował znaleziony przez nas obiekt z trupem na pokładzie. Potem przestałem im być potrzebny. Trzy dni po moim przybyciu na stację wylądowały tutaj dwa wielkie statki przybyłe prosto z Ziemi. Obydwa należały rzecz jasna do SAO, jeden przywiózł kwiat naszych specjalistów z Akademii Medycznej, a drugi najtęższe głowy Akademii Technicznej. Oddano im do dyspozycji całą stację, przenosząc stałe służby, jak na przykład nasłuchu, do zaimprowizowanych pomieszczeń, byle jak zabezpieczonych przed promieniowaniem skleconymi naprędce ekranami. Nie mogłem mieć żalu, że przestali się mną interesować. Na dobrą sprawę powinienem wracać na Ziemię. Moja pierwsza misja zakończyła się fiaskiem. Bez mojej winy wprawdzie, ale w naszej służbie nikt nigdy nie pyta o winę. Albo się coś udaje, albo nie. W tym drugim wypadku lepiej nie powoływać się na przeszkody obiektywne. Co do mnie, nie miałem już przecież czego szukać na Petty po tym, jak musiałem się zdekonspirować. Jako agent SAO mógłbym tam co najwyżej urządzić sobie chatkę pustelnika.
Dyżur wlókł mi się tego dnia niemiłosiernie. Licho wie, po co stale ktoś musi siedzieć w tej kabinie, przypominającej wierzchołek starej latarni morskiej, skoro i tak wszystkie możliwe sygnały przybywające z najdalszych światów rejestrują i selekcjonują automatyczne przystawki komputerów. Taki regulamin. No cóż, musieli wziąć pod uwagę jakieś okoliczności, w których komputery mogły zawieść. Lub też na odmianę nie wzięli pod uwagę, że czasy się zmieniły i że SAO dysponuje wyłącznie aparaturą, zbudowaną na podstawie matematycznych modeli niezawodności. A matematyka, od czasów Viviena, także nie stała w miejscu.
Ponownie włączyłem fonię. Ekran, tłumaczący mowę gwiazd na dane liniowe, zamigotał. Ale to nie natężenie głosu spowodowało jego ożywienie. Przez moją prowizoryczną wieżyczkę, osadzoną na pękatym głazie, jednym z wielu zaścielających okolicę stacji, przebiegała właśnie linia terminatora. Czerń nieba zmieniła się w granat, który teraz nagle zapłonął jaskrawym złotem, lekko tylko zaprawionym błękitem. Na szyby opuściły się automatycznie osłony przeciwsłoneczne. Stacja wchodziła w krótki na tym małym, niegościnnym globie dzień.
Strzałki wskaźników przesunęły się nagłym skokiem. Odruchowo wyciszyłem głośniki i sprawdziłem kierunek. Około sześciuset parseków za najbliższą galaktyką, leżącą w tej chwili na przedłużeniu promieniowania, przecinającego gwiazdozbiór Łabędzia, nastąpiła erupcja.
Katastrofa, zapewne zderzenie galaktyki zbudowanej z antycząstek z „normalną”, trwała nadal. Gdzieś w przestrzeni wyzwalały się w procesie nieustannej anihilacji niewyobrażalne ilości energii. Nic nowego. Znaliśmy historię tego zderzenia od kilku lat. Takie katastrofy nie trwają krótko, jeśli liczyć miarą ziemskiego czasu. W przyszłości, gdy uda się skonstruować statki odporne na piekło anihilacji, obejrzymy to sobie z bliska. Kto wie, czy i naszej galaktyce nie stanie kiedyś na drodze analogiczne skupisko, należące do antyświata. „Łagodne” przejścia tych dwóch światów, znane od stuleci, nie stanowiły dostatecznie pewnego wentyla bezpieczeństwa. Nauczyliśmy się wykorzystywać antymaterię do napędu rakiet, umieszczając fotonowe silniki w ogniskach potężnych zwierciadeł. Ale już Einstein przeczuł, że to samo „długo” nie znaczy tyle, co to samo „krótko”. Więc i te metagalaktyczne katastrofy będziemy się musieli nauczyć ujarzmiać i przeżywać.
Sprawdziłem automatyczny zapis, wniesiony przez komputer, i przestałem myśleć o kosmicznym piekle, płonącym za spokojnymi, nieruchomymi i pozbawionymi owego ziemskiego mrugania gwiazdami, widocznymi doskonale na nieboskłonie, pomimo jarzącego się blasku dnia. Następnie przerzuciłem nasłuch na bazę na Petty.
Ci zawsze mieli sobie mnóstwo do powiedzenia. Grupy eksploracyjne, pracujące na stacjonarnych stanowiskach, lotne patrole, szefowie poszczególnych specjalności wymieniali uwagi, żarty, informowali się nawzajem o postępie prac i ciekawszych znaleziskach. Ostatnio coraz częściej pojawiały się w tej wymianie zdań napomknienia, niby to dowcipne, o obcych przybyszach, którzy zainteresowali się Ziemianami na Petty. Ktoś powiedział, że to zapewne dawni mieszkańcy planety, którzy niegdyś wyemigrowali na jakiś lepszy, odkryty przez siebie glob, przyglądają się z rosnącym niezadowoleniem natrętom, rozgrzebującym pomniki ich historii. Ktoś inny odrzekł, że przeciwnie, sygnały radiowe naszej ekspedycji ściągnęły z przestrzeni jakaś rasę, dla której te okolice były dotąd nieznane i że ta rasa przygotowuje się właśnie do osiedlenia na Petty. Oczywiście najpierw przystąpi do usunięcia niepotrzebnych dwunożnych stworzeń, ryjących ziemię i nie przynoszących żadnego pożytku, lecz przeciwnie, wyrządzających szkody. Trzeci głos odpowiedział z przekonaniem, że obcy obserwują tylko ludzi, oczekując dogodnej chwili do nawiązania przyjacielskiego kontaktu. Poznałem natychmiast ten głos. To mówił Zamfi. Ten sam Zamfi, który pożegnał mnie z taką ironią, kiedy zdekonspirowałem się jako agent „Trójki”. Także misjonarz Kontaktu. Za wszelką cenę. Cenę, jakiej ani 011, ani jemu podobni nie potrafili sobie bodaj wyobrazić. A gdyby nawet założyć, że wkalkulowali w swoje marzenia własną zdolność do poświęceń, to nie byli upoważnieni do obdarzania nią wszystkich żyjących ludzi. I nikt z kolei nie miał prawa pozwolić im na ryzyko podobnej ofiary.
Wróciłem do mowy gwiazd. Ta przynajmniej była konkretna i prawdziwa. Każdy najkrótszy dźwięk, sygnał, trzask oznacza informację. Nie to co u ludzi.
Mój dyżur dobiegał końca. Za pięć minut powinien się zjawić zmiennik i z pewnością nie będzie nim nikt inny jak Weyth. Tylko nas dwóch zostało do prowadzenia normalnych prac na stacji.
Pomyliłem się jednak. Zmiennik przyszedł dwie minuty przed czasem i był nim zupełnie mi obcy mężczyzna, z emblematem SAO, ale świadczącym, że pracuje w sztabie. Taki sam znaczek nosiłem jeszcze dwa miesiące temu. Nie powiedziałem mu tego. Nie wyraziłem zdziwienia. Nie należało do naszych zwyczajów dziwić się czemukolwiek.
Zdałem mu komputer i poinformowałem o przebiegu dyżuru. Skinął głową i bez słowa usiadł w zwolnionym przeze mnie fotelu. Nie uznał za stosowne przedstawić się. Przyszło mi na myśl, że to i owo w naszych zwyczajach można by już właściwie zmienić. Ale zachowałem tę myśl dla siebie. Tym bardziej że w gruncie rzeczy było mi najzupełniej obojętne, dlaczego właśnie on, a nie Weyth przyszedł mnie zmienić.
Zanim jeszcze zdążyłem dojść do mikroskopijnej kabinki, służącej mi za mieszkanie, wezwano mnie do Bessa. Zawróciłem i jadąc już windą na górny poziom pomyślałem sobie, że znowu się nie wyśpię.
W okrągłej, oszklonej salce, z której roztaczała się ponura panorama pylistego globu, pełno było ludzi. Na wprost wejścia, za pulpitem, przypominającym sztabowe biurko, tkwił Bess. Kiedy wszedłem, zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. Następnie zwrócił się w stronę niskiego, grubego mężczyzny, łysego jak kolano, który siedział w fotelu, przysuniętym do bocznej krawędzi pulpitu, i skinął mu nieznacznie głową. Tamten odpowiedział porozumiewawczo oczyma i także omiótł mnie wzrokiem od stóp do głowy. Poza tymi dwoma w sali znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn, w których na pierwszy rzut oka dało się rozpoznać specjalistów Agencji. Za pulpitem, pod panoramiczną szybą, stał Weyth. Odszedłem kilka kroków od drzwi i zatrzymałem się pośrodku pomieszczenia. Jeśli oczekiwali, że zamelduję się regulaminowo, to sprawiłem im zawód. Byliśmy dostatecznie daleko od ziemskich poligonów, a ja zostałem tutaj wezwany bezpośrednio po dyżurze. Miałem święte prawo leżeć teraz w swoim łóżku i rozmyślać o niebieskich migdałach.
— Wejdź, Ago — odezwał się wreszcie Bess, jakbym ciągle jeszcze czekał przed drzwiami. — Poprosiłem cię, bo wynikła pewna kwestia… i tak się składa, że nie rozstrzygniemy jej bez twojej zgody. Zastrzegam — dodał, spuszczając powieki — że nie musisz się zgodzić… chodzi o coś bez precedensu…
Nastała cisza. Zapewne sądzili, że skwapliwie oddam się na ich usługi bez względu na to, czego ode mnie oczekują. Ani mi się śniło. Nie byłem nowicjuszem. Niech mówią. Tym bardziej że najwidoczniej chodzi o coś, co niezbyt łatwo przejdzie im przez gardło. Skoro wszystko zależy od mojej zgody… w dodatku nie muszę się przecież zgodzić. To naprawdę było coś nowego…
— No więc jak, Ago? — odezwał się wreszcie z pewnym przymusem Bess.
Milczałem nadal. Minęło jeszcze kilkanaście sekund, po czym łysy grubas poruszył się niecierpliwie w fotelu.
— On pewnie chciałby wiedzieć, o co chodzi… — wyraził osobliwie słuszne przypuszczenie. Obdarzył mnie przy tym spojrzeniem, w którym przy dobrej woli mógłbym wyczytać maskowaną ojcowską życzliwość.
Bess skrzywił się. Odwrócił głowę i spojrzał przez ramię na Weytha, jakby oczekując od niego interwencji, po czym wrócił do poprzedniej pozycji i postukał palcami o powierzchnię pulpitu.
— Widzisz — zaczął, nie patrząc na mnie — to stworzenie, które znalazłeś w opuszczonym laboratorium, było naprawdę pilotem. Zbadaliśmy obiekt, ale nie znaleźliśmy śladu jakichś zapisów pamięciowych ani niczego w tym rodzaju. W ogóle wygląda na to, że usunięto stamtąd aparaturę, zanim jeszcze ta istota zginęła… albo zaraz potem. Niemniej obecność obcego laboratorium w tym rejonie nie musi być przypadkowa. Może, ale nie musi. Rozumiesz?
— To rozumiem — zgodziłem się. — Może, ale nie musi. Brzmi to w gruncie rzeczy dość jasno…
Znowu przez chwilę panowało milczenie. Łysy specjalista przyjrzał mi się uważniej, tym razem już bez śladu owej ojcowskiej tkliwości, i ostentacyjnie zajął się swoimi okularami.
— Jedyne, co udało nam się ustalić — podjął po jakimś czasie Bess — to kierunek, z którego przybył ów obiekt. Wzięliśmy pod uwagę szybkość, drogę, jaką przebył w obserwowanym przez nas okresie, i tak dalej. Po naniesieniu poprawek uwzględniających pola grawitacyjne, o które otarł się w swojej podróży, doszliśmy do wniosku, że przywędrował od strony Chmury Strzelca. Nie stamtąd oczywiście, chodzi, jak powiedziałem, o kierunek. Kierunek, w którym możemy spróbować wysłać patrol…
Musiałem się uśmiechnąć. Patrol? I na to potrzebowali mojej zgody?
— Kiedy mam lecieć? — spytałem, starając się, żeby to wypadło możliwie najbardziej naiwnie.
Gruby specjalista przybrał stroskany wyraz twarzy. Bess żachnął się. Sylwetka Weytha na tle okna zafalowała.
— Nie w tym rzecz… — zaczai jeden z siedzących dotąd w milczeniu mężczyzna. Spojrzałem w jego stronę i umilkł.
— Poleci Weyth — burknął Bess. — Ale tym razem zabawimy się. w prawdziwych agentów. Nasi specjaliści — wymówił te słowa ze szczególnym naciskiem, jakby chciał podkreślić, że chodzi o najwyższy stopień wtajemniczenia — dadzą mu postać tego stworzenia, które znalazłeś w obcym obiekcie. Jeżeli spotka „swoich”… — zawiesił głos i uśmiechnął się. Nie był to miły uśmiech.
— Jeżeli spotka swoich pobratymców — mruknąłem — to pewnie będą już wyglądać inaczej niż ten cudaczny pilot, wysłany w przestrzeń licho wie, ile wieków temu. Aparatura, ubrania, konstrukcje i tak dalej. Nie sądzę, aby uwierzyli, że to jeden z nich. Ale mój sąd was chyba nie interesuje?…
Nie pomyliłem się. Zresztą trudno przypuścić, żeby nie brali pod uwagę wątpliwości, którymi pozwoliłem sobie podzielić się z nimi. Po prostu dostrzegli pewną szansę. Niewielką, ale zawsze. W każdym razie pominęli moje słowa milczeniem.
— I na to właśnie powinienem się zgodzić? — spytałem już normalnym tonem, przestając udawać zdziwionego.
Bess podniósł się. Przechylił się do przodu, oparł dłońmi o powierzchnię pulpitu i utkwił we mnie spojrzenie swoich szarych oczu.
— Weyth zgodził się na operację — powiedział z naciskiem. — Nie możemy was zmusić, żebyście zmieniali ludzkie ciało na inne. To bądź co bądź zabieg chirurgiczny, chociaż nasi specjaliści — znowu podkreślił te słowa — zapewniają, że rzecz jest najzupełniej obojętna dla zdrowia… zarówno przekształcenie plastyczne, jak i powrót do dawnej postaci. Oczywiście przed operacją zdejmą wam dokładny zapis… ale tego nie muszę mówić… — urwał i nadal wpatrywał się we mnie obojętnym wzrokiem, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że powiedział i tak więcej, niż było trzeba.
Proszę. Po pierwsze, już nie „zabieg”, tylko operacja, a po drugie nie Weythowi, tylko „wam”. Dlatego potrzebna im moja zgoda.
— Mamy lecieć we dwójkę?
— Na razie nie wiemy jeszcze, czy ty polecisz — odezwał się po dłuższej chwili milczenia gruby specjalista. — Bess pytał, czy się zgadzasz?…
— W końcu — bąknął od niechcenia Bess, prostując się — i tak nie masz tu właściwie nic do roboty. Na Petty jesteś spalony…
— Więc dokąd właściwie chcecie mnie wysłać? — spytałem. — Bo przecież ten kosmaty pilot siedział w swoim pudle sam. I lepiej będzie, jeśli Weyth także ruszy bez towarzystwa… jeśli już ma kogoś udawać. Chcecie posłać dwa statki? Mogą policzyć…
— Ty poleciałbyś na Petty — odkrył wreszcie karty Bess. — Oczywiście nie do naszej bazy. Urządziłbyś sobie pracownię gdzieś na uboczu… najlepiej na sąsiednim kontynencie, tam gdzie zaobserwowano kilka razy te jakieś tajemnicze zjawiska. Jeśli to rzeczywiście goście z kosmosu interesują się naszymi archeologami, to możemy się spodziewać, że wyglądają dokładnie tak samo, jak ów, jak go nazwałeś, kosmaty pilot. Inaczej mówiąc, że należą do tej samej cywilizacji. Dotąd nie spotkaliśmy żadnej i trudno przypuścić, żeby naraz spadły nam z nieba aż dwie i to najzupełniej różne. Chyba jasne. Więc posiedzisz sobie na Petty i będziesz miał na oku zarówno naukowców, jak i tych hipotetycznych przybyszów. Gdyby przypadkiem naprawdę się pojawili, zobaczysz, czy nie uda ci się zbliżyć do nich… rzecz prosta, jeśli będziesz wyglądał tak jak oni.
Nic dodać, nic ująć. „Posiedzę sobie”. W kudłatej skórze mieszkańca jakiejś zagubionej galaktyki, z sześcioma palcami u dłoni podobnych do spodeczków, z garbami z przodu i z tyłu, z jakimiś rączkami na piersi i z małpią uroda. „Zabawimy się w prawdziwych agentów” zabrzmiały mi w uszach niedawne słowa Bessa. Rzeczywiście. Takiego szpiega nie było jeszcze jak świat światem. Dobra. Mogę sobie „posiedzieć”…
— No, to zabierajcie się do mnie — powiedziałem wesoło. — Marzę o chwili, kiedy po wyjściu z sali operacyjnej będę mógł spojrzeć do lustra…
Ta chwila nadeszła wcześniej, aniżeli się spodziewałem, ale jakoś trudno było mi się zdobyć na lekki ton, z jakim wyrażałem zgodę na moje przeobrażenie. Z wąskiego lustra w przedsionku sali konferencyjnej stacji patrzyły we mnie okrągłe, pozornie pozbawione powiek oczy wypchanego misia. Na stacji nie było kobiet, więc przyszedłem tu nago. Mogłem się nie obawiać chłodu. Tylko stopy i wnętrza dłoni miałem nie owłosione. Pozostałe części ciała, nie wyłączając twarzy, porastała brązowozłota sierść, którą na grzbiecie jakiegoś zwierzęcia uznałbym za powabną i miłą. Nie wchodziłem w to, czy pewne drobiazgi anatomiczne obcy pilot miał takie same, jak my. Wystarczyło mi, że pod tym względem pozostałem nie zmieniony. Rozchodzące się krzyżowato cztery ramiona czyniły mnie podobnym do bezkształtnej bryły. Może była w tym nawet jakaś proporcja, ale zdążyłem się już przyzwyczaić do innych. Najbardziej zaskakujące, chociaż zostałem przecież uprzedzony, było to, że owe palczaste wyrostki w zagłębieniu piersiowego garbu, podobnie jak i inne części ciała, które mi przybyły, wykazywały czucie i wrażliwość moich naturalnych kończyn. Były unerwione i wolałem nie dociekać, czy ową zmysłową sprawność zawdzięczam doprowadzeniu do wszystkich zakamarków mojej nowej postaci własnych neuronów, czy też w grę wchodzi jedynie działanie pól elektromagnetycznych, jak w wypadku protez. Nie ulegało natomiast wątpliwości, że „dodatki” zostały włączone do mego krwiobiegu. Tak zresztą musiało być, jeśli naprawdę chciałem mieć szansę oszukania chociażby najstarszego, steranego sklerozą i ślepego w dodatku przedstawiciela obcych. Mimo to owa wrażliwość w miejscach, gdzie jeszcze przecież mnie nie b y ł o stanowiła najbardziej niesmaczne i ponure zaskoczenie.
Nóg mi nie skracano. Pewnie powinienem być za to wdzięczny owym „naszym specjalistom”, bo jednak co kości, to kości. Pogodzono się jakoś z faktem, że jestem o dwie głowy wyższy od znalezionego w kosmicznym wraku martwego pilota. Ale i wśród swoich uchodziłem za drągala. Ostatecznie przy spotkaniu z obcymi mogłem stąpać na ugiętych kolanach. Przy spotkaniu, do którego i tak nie dojdzie, o czym — za to mogłem dać głowę — nie ja jeden byłem przekonany. To prawda, szansa była. Taka jak zetknięcie się w przestrzeni dwóch gwoździ, wystrzelonych z dwóch różnych galaktyk. Ale była.
Oderwałem się wreszcie od lustra i, mimo woli kołysząc się w biodrach i ramionach jak prawdziwa małpa, poszedłem do mojej kabiny, gdzie wbiłem się w przygotowany dla mnie kombinezon. Był zrobiony na miarę, jeśli to odpowiednie określenie. Nawet wymyślili specjalną kieszeń na owe paluszki, sterczące z wybrzuszonej klatki piersiowej, z którymi zresztą i tak nie wiedziałem, co robić. Nie umiałem się nimi posługiwać i nie przychodziła mi do głowy żadna sytuacja, w której ten stan mógłby ulec zmianie. Diabli wiedzą, co oni robili tymi kiełbaskowatymi, pozbawionymi paznokci i otoczonymi szczególnie delikatną skórą wyrostkami. Byłem rad, że z trudem bo z trudem, ale mogłem jednak umieścić je w owej nadzwyczajnej kieszeni i starać się zapomnieć o ich istnieniu.
Skafander był już gorszy. Stanowił wierną kopię kosmicznego ekwipunku obcego i dlatego wydał mi się bardziej krępujący. Zbadali materiał, z którego go sporządzono i postarali się o podobny. Nie przypominał w niczym przewiewnej, ziemskiej tkaniny, używanej do szycia kombinezonów, a także naszych skafandrów, z wbudowaną w nie aparaturą, tak dobrze znaną każdemu z nas. Tam na przykład, gdzie mój zwykły strój miał pięć klawiszy łączności, tutaj znajdowały się jakieś trójkątne wypustki o niewiadomym przeznaczeniu. Podręczny anihilator, który wbudowano w jakiś aparat, znaleziony przy obcym, miał kolbę stanowczo za długą jak na pięć palców, natomiast spust był tak skonstruowany, że nie mogłem nauczyć się trafiać w niego żadnym z moich obecnych sześciu. Osobny problem stanowiły butle tlenowe. Po obu stronach garbu na plecach obcego jego skafander miał wprawdzie coś w rodzaju stelaży, ale żadnych pojemników w tamtym pojeździe nie znaleziono. Mnie osobiście najmniej to martwiło, ponieważ na Petty jest znakomita atmosfera, znacznie przyjemniejsza od ziemskiej, ze względu na wyższy procent tlenu, ale zastanawiałem się, jak wybrnięto z tego dylematu w wypadku Weytha. Zwłaszcza że „naszym specjalistom”, jak wywnioskowałem z braku odpowiedzi na moje kilkakrotnie powtórzone pytanie, nie udało się wyjaśnić, jaką mieszanką oddychał obcy pilot. Miał płuca podobne nieco do ludzkich, ale takie płuca mogą przecież pracować w każdej atmosferze, byle ciśnienie odpowiadało budowie pęcherzyków. To pewne, że nie chciałbym być w skórze Weytha. Chociaż powiedzenie, że nie chciałbym być w czyjejś skórze, musiało teraz brzmieć w moich ustach co najmniej dziwnie.
Kiedy następnego dnia rano po operacji udałem się znowu do oszklonej salki, Bess już na mnie czekał. „Specjalistów” reprezentował jedynie ów łysy grubas, który w czasie pierwszej rozmowy poświęcał mi najwięcej uwagi. Weytha ani pozostałych akademików SAO nie było. Co do tego pierwszego wolałem nie pytać, czy będą z nim rozmawiać osobno. Jak najmniej pytań, to mądra dewiza. Zwłaszcza pytań nie dotyczących spraw bezpośrednio zainteresowanego i takich, na które nie ma zadowalających odpowiedzi.
Na mój widok Bess skrzywił się i odwrócił głowę. Przynajmniej szczerze. Wolałem to od pełnego zachwytu uśmiechu „specjalisty”. Nie pozwoliłem mu czekać. Spojrzałem na niego i wyszczerzyłem zęby. Spoważniał od razu.
Bess milczał jeszcze chwilę, po czym przystąpił do rzeczy. Na jego pulpicie pojawiły się szczegółowe mapy Petty. Uruchomiłem mój nadajnik i połączyłem się z komputerem statku, który czekał już na lądowisku i który na Petty miał mi służyć jako baza wypadowa, mieszkanie i laboratorium. Oczywiście zaopatrzono go w specjalne urządzenia maskujące.
Słuchałem opowieści o tajemniczych zjawiskach, zaobserwowanych na planecie, zapoznawałem się z terenem, zapamiętywałem granice rejonów eksploracyjnych archeologów. A jeśli czegoś nawet nie zapamiętałem, zastępowała mnie w tym automatyczna przystawka komputera, do której w razie potrzeby będę mógł w każdej chwili sięgnąć. Co natomiast sam musiałem wiedzieć, nawet wyrwany ze snu pośrodku nocy, to współrzędne mojego stanowiska i symbole kodu, którym miałem się porozumiewać z satelitą. Rzecz jasna ten kod pobiegnie wiązkami nieuchwytnymi dla stacji nasłuchowych naukowców, ale tak było przecież zawsze. Sądząc z mapy, miejsce pobytu na Petty nie powinno budzić moich wątpliwości. Był to porośnięty ponoć niska, jakby stepową zielenią obszar nad brzegiem centralnego oceanu, w ciepłej strefie klimatycznej i w odległości zaledwie godziny lotu od jednego ze skupisk starych miast, w którym rezydowali nasi humaniści. Prawdopodobieństwo wykrycia mnie przez ich patrolujące powietrzne obszary globu maszyny było żadne, wspomniałem już o maskowaniu i mogłem, mieć pewność, że będzie aż nadto dobre. Pod tym względem Agencja dysponowała naprawdę najlepszymi specjalistami.
Była późna noc, kiedy opuszczałem oszkloną kabinę. Noc według ludzkiego zegara biologicznego, jeśli wolno mi było jeszcze takim się posługiwać. Ale inna miara czasu w przestrzeni nie istnieje, a ja, choć owemu grubemu facetowi z Akademii SAG wydałoby się to może niestosowne, nadal czułem się człowiekiem.
Lądowałem trzy dni później, w słoneczne popołudnie, dokładnie w miejscu przewidzianym programem lotu Wybrałem niewielki, półkolisty placyk w podłużnym zagłębieniu, przypominającym wąwóz o bardzo łagodnych stokach. Szczyt statku wystawał ponad okoliczne wzniesienia, zapewniając mi doskonałą widoczność, nawet bez uciekania się do pośrednictwa ekranów.
Kiedy tylko promieniowanie pozostałe po wybuchach chemicznych silników kierunkowych spadło do dopuszczalnej wartości, zamaskowałem rakietę i przeprowadziłem operację osłony. To znaczy wysłałem automaty strażnicze, zaprogramowane tak, by pokryły siecią pól siłowych całe koło, pośrodku którego stanął statek. Promień tego koła nie był mały, wynosił mniej więcej sześćset metrów. Tak wypadło, biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu
Natychmiast po ukończeniu wstępnych czynności przekazałem raport Bessowi, po czym wziąłem lekką, pomalowaną na jasnobłękitny kolor sondę i poleciałem rozejrzeć się po okolicy. Nie zabawiłem długo i nie odkryłem niczego podejrzanego. Wracając, stwierdziłem z zadowoleniem, że dla kogoś obcego mój statek jest nie do wykrycia, nawet z odległości dosłownie kilku metrów. Jak zwykle maskowanie było idealne. Przemknęła mi myśl, że aparaty radiolokacyjne naukowców zapewne wykryły moje zbliżanie się do planety. Jeśli tak, znowu będą mieli o czym mówić. Kto wie, może już w tej chwili płynie w kierunku Ziemi meldunek o jeszcze jednym tajemniczym zjawisku, przemawiającym za obecnością na Petty istot całkowicie odmiennych od ludzi. Co najzabawniejsze, nie byłoby to znowu tak dalekie od prawdy…
Miałem trochę kłopotów w łazience, zanim udało mi się jako tako umyć skórę twarzy pod miękką, ale gęstą sierścią. Ciągle — jeszcze przebierałem moimi dwunastoma palcami jak niemowlę, które odkrywa własne ciało i bawi się jego budową, całkowicie dla niego niedorzeczną i niezrozumiałą. Z ułożeniem się do snu także nie było najlepiej. Dwa garby, z przodu i z tyłu, to za wiele, nawet dla najmniej wymagających agentów. O łóżku, przystosowanym do moich nowych kształtów, oczywiście nie pomyśleli. Nie było przecież potrzebne do wykonania zadania. Co innego fotel sterowniczy. Ten potrafili pięknie wymodelować, ba, zadbali nawet o to, bym do podajnika żywnościowego mógł sięgnąć owymi piersiowymi paluszkami, czego nawiasem mówiąc nie próbowałem nawet dokonać. Obiad zjadłem dopiero po kąpieli, bezpośrednio przed zaśnięciem.
Spałem chyba długo. Zbudziłem się niezbyt wypoczęty, ale wyspany. Tym razem nie trapiły mnie sny. Nie wiedziałem tylko, czy to zasługa mojej równowagi psychicznej, czy też czułej opieki aparatury korekcyjnej czynnej — jak zawsze podczas akcji — bez chwili przerwy.
W każdym razie zbudziłem się wyspany i stwierdziwszy, że na dworze zapadł już zmierzch, postanowiłem nie zwlekając przystąpić do pierwszego punktu planu.
Wezwałem rezerwowy automat strażniczy, uzbrojony w anihilator, automat ciężarowy, wziąłem łazika i pojechałem na wybrzeże. Anteny moich „oczu” i „uszu” doniosłyby mi niewątpliwie, gdyby w pobliżu znalazł się ktoś żywy, niemniej wolałem trzymać się dna owego rowu, w którym osadziłem statek. Doprowadził mnie nad brzeg oceanu, to znaczy niemal nad brzeg, bo do stóp poprzedzających piaszczystą plażę wydm. Pozostawiłem aparaty ukryte pod zboczem, a sam wspiąłem się na wierzchołek najwyższego wzniesienia, z trudem stąpając w miałkim, lotnym piasku. Okolica nie była brzydka. Nad horyzontem wschodził właśnie księżyc i wyglądał tak, jakby nigdy nie zbudowano na nim stacji SAO i jakby nie było tam ani Bessa, ani łysego grubasa i jemu podobnych, którzy na swoich ekranach śledzą każdy mój krok. Niech śledzą. I tak jest ładnie. Noc jaśniejsza niż w czasie pełni na Ziemi, ocean pobłyskujący miejscami jakby plamami rtęci, spokojny i kołyszący głębokim szumem. Powietrze…
Nie śpiesząc się zdjąłem kask i rzuciłem go na piasek. Przyszła mi chęć zbiec po zboczu wydmy do oceanu i popływać. Spojrzałem z żalem na okrywający mnie szczelnie skafander i ujrzałem sterczącą z rękawa włochatą, sześciopalczastą rączkę. Natychmiast oprzytomniałem. Kąpiel? Jeszcze od tego wylinieję…
Wezwałem automaty. Wydałem im polecenia i przez chwilę patrzyłem, jak przystępują do ich wykonania. Kiedy anteny, peryskopy laserowe, kamery i czujniki analizatorów spoczęły już w wygrzebanych w piasku dołach, oderwałem wzrok od czarnych postaci wykonujących niespieszne, precyzyjne ruchy i rozejrzałem się. Przede mną rozciągał się ocean. To właśnie tutaj, w tym rejonie zaobserwowano nad nim jakieś świecenie, polatywanie i inne zjawiska optyczne łącznie z rzekomymi obiektami latającymi. Powierzchnia wody była spokojna, szerokie, jakby wygładzone fale wznosiły się i opadały w zwolnionym rytmie, ocean oddychał powoli i bezgłośnie jak ogromne, uśpione zwierzę. Za widnokręgiem leżał południowy kontynent, niegdyś również zamieszkały, podobnie jak większość lądów na Petty, ale teraz nie tknięty jeszcze stopą archeologów. Tylko lotniczy zwiad przyniósł wstępne informacje o wielkich zrujnowanych miastach, wysokich stożkowatych budowlach, kanałach i drogach. Te ostatnie, jak wszędzie tutaj, biegły krótkimi stosunkowo, nie łączącymi się ze sobą odcinkami, co stanowiło jedną z wielu nie wyjaśnionych dotąd zagadek umarłej cywilizacji.
Brzeg oceanu wcinał się w tym miejscu w ląd wklęsłym, szerokim łukiem. Moja baza leżała nad otwartą zatoką. Na lewo, za pasmem wydm step zaczynał stopniowo przechodzić w zaokrąglone wzgórza, porosłe niską, zmierzwioną roślinnością, niesłychanie miękką i delikatną w dotknięciu jak nitki jedwabiu. Pagórki zajmowały teren do odległości mniej więcej pięciu kilometrów od miejsca postoju statku. Poza nimi zaczynał się gęsty, tropikalny las. Powietrze było czyste jak kryształ, noc jasna i widziałem dokładnie czerniejącą na horyzoncie poziomą kreskę, oznaczającą granicę puszczy. Fo przeciwnej stronie rozciągała się pustynia. Pamiętałem, że nie dalej niż jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów zamyka ją skaliste pasmo górskie, opadające wprost ku śródlądowemu morzu, połączonemu z oceanem wąskim przesmykiem. Za tym morzem, upstrzonym licznymi wyspami, znajdował się ląd okupowany przez Ziemian. Ich bazy, nie wyłączając centralnej, rozmieszczone były w niewielkiej stosunkowo odległości od brzegu, zdaje się. że na tym właśnie obszarze zlokalizowano jedno z głównych centrów dawnej cywilizacji. W każdym razie było tam najwięcej skupisk zwartej zabudowy, urządzeń technicznych i ruin.
Jutro w nocy powtórzę tę operację z automatami, wybiorę się jednak nieco dalej. Takie same czujniki, obiektywy kamer, peryskopy i nasłuch zainstaluję na najwyższym szczycie gór, piętrzących się nad morzem, za którym byli ludzie. O pojawieniu się obcych, jeśli jakimś niebywałym trafem dojdzie do niego, poinformują mnie sygnalizatory, zagrzebane tutaj w piasku, nad oceanem. O tym, co robią ludzie, dowiem się od aparatów, którym zapewnię bezpośrednia obserwację. Morze śródlądowe, za górami, liczyło w linii powietrznej zaledwie dwieście kilometrów szerokości. Będę wiedział, kiedy któryś z nich kichnie, nie mówiąc już o startach ma — szyn i wymarszach patroli, z których jakiś mógł przecież ostatecznie wyruszyć w kierunku mojej rakiety. Tym bardziej że obszar, w którym pojawiły się dziwne zjawiska, interesował ich także. Była to niezbyt wygodna okoliczność, ale nie mogliśmy im zabronić poruszania się po planecie, którą badali. W każdym razie jeszcze nie teraz.
Do wschodu słońca, które wzeszło nad oceanem i od razu znalazło się wysoko na firmamencie, czuwałem na wydmach, ale nie zaszło nic, co zwróciłoby moją uwagę. Wróciłem do rakiety, zjadłem coś, po czym spędziłem kilka godzin nad mapami, przy wtórze powtarzających dane głośników komputera. Na nasłuch było za wcześnie. Jutro czeka mnie bardziej pracowity dzień. Jutro będą już wiedział, o czym mówią naukowcy, pracujący tak daleko, a równocześnie tak blisko, jeśli pomyśleć o drodze, którą przebyliśmy, aby tu dotrzeć.
Powtórzyłem sobie rejestr zagadkowych zjawisk, występujących na planecie, sprawdziłem programy zagrzebanych w piasku aparatów i poszedłem spać.
Zbudziłem się godzinę przed zachodem słońca. Jeden rzut oka na wskaźniki wystarczył mi, aby się przekonać, że nic szczególnego się nie wydarzyło. Zresztą gdyby do statku dotarły jakieś niezwykłe sygnały, komputer obudziłby mnie od razu. Połączyłem się z Bessem, jak w myślach zacząłem już nazywać całego satelitę, na którym SAO założyła naszą stację, i poinformowałem go o moich planach. Wysłuchał w milczeniu i mruknął przyzwalająco. Nie miał nic do powiedzenia. A ja wolałem nie pytać, czy Weyth jest jeszcze u nich, czy już w przestrzeni. I czy w tym drugim przypadku mają z nim łączność.
Dwadzieścia minut później byłem w drodze. Tym razem zabrałem specjalność Agencji, janusa. Pojazd o tym klasycznym imieniu był wprawdzie stosunkowo powolny, za to znakomicie uzbrojony i wyposażony. Mógł poruszać się po lądzie, unosić na poduszce atmosferycznej, pływać, także pod wodą, a w razie potrzeby wryć się pod powierzchnię gruntu. To ostatnie było szczególnie ważne w okolicznościach, które zmusiłyby kierowcę do użycia anihilatora. Nie słyszałem wprawdzie o podobnym wydarzeniu, oczywiście poza ćwiczeniami na poligonach, ale to o niczym nie świadczyło. Jeśli istniała SAO, musiała także istnieć doskonała, to znaczy doskonale niszcząca broń.
Kiedy zakończyłem pracę na skalistym siodle kilka metrów poniżej najwyższego szczytu góry dochodziła północ czasu miejscowego. Włączyłem nasłuch i wysłuchałem rozmowy dwóch naukowców, prowadzonej przyciszonymi głosami, zapewne w bezpośrednim sąsiedztwie śpiących kolegów. Jednym z nich był Warda. Głosu drugiego nie rozpoznałem. Pewnie należał do uczonego, przebywającego na Petty dłużej niż towarzysze pierwszego etapu mojej podróży. Mówili o kołach świetlnych, zauważonych poprzedniego wieczoru przez jakiegoś Sema, na południowym zachodzie. Porównywali je do kółek dymu, wypuszczanych dla zabawy z papierosa. Tyle że ten dym płonął jaskrawym, pomarańczowym światłem, które potem zmieniło barwę na błękitną. Słowo Kontakt nie padło ani razu, ale z podtekstu rozmowy wynikało, że nie myślą o niczym innym.
Wzruszyłem ramionami i powróciłem do kabinki mojego janusa. Miałem trochę kłopotów zanim udało mi się wrócić na równinę. Góry były dzikie, postrzępione i pojazd z trudem utrzymywał wysokość nad skalnymi igłami, niektóre z nich wymijając dosłownie w ostatnim ułamku sekundy.
Jechałem już łagodnie opadającym ku pustyni stokiem, kiedy na widnokręgu, na przedłużeniu linii biegnącej od miejsca, w którym się znajdowałem do spoczywającego nad oceanem statku, ujrzałem na niebie coś, co w pierwszej chwili wydało mi się zorzą polarną. Ale nikt nie widział jeszcze zorzy, która występowałaby w postaci ogromnych cieni, rzucanych przez jakiś monstrualny projektor na jednolicie świecące nocne niebo. W następnej chwili firmament rozjarzył się złotym błękitem, zjawisko przybrało kształt pionowego koła, do połowy swojej tarczy wynurzającego się z oceanu. Na powierzchni tego półkola przemieszczały się jakieś ciemniejsze kształty. W pewnej chwili dostrzegłem jakby smukły, choć nienaturalnie powiększony obrys rakiety, dokładnie takiej, jaką tutaj przybyłem.
W tej samej chwili usłyszałem ostrzegawczy terkot przystawki łączności. Włączyłem nasłuch i sprawdziłem sprzężenie z aparaturą, którą pozostawiłem w miejscu lądowania. Ta jednak milczała, jakby się nic nie działo. Było to co najmniej dziwne, ponieważ rozmiary zjawiska, sięgającego niemal zenitu, wykluczały możliwość przeoczenia go przez czujniki zainstalowane na plaży.
Przyśpieszyłem. Spod kadłuba dobiegło wysokie granie pracujących pełna mocą silników. Mimo to robiłem nie więcej niż sto na godzinę. Dla janusa był to szczyt jego możliwości. Centralka łączności nie przestawała terkotać, teraz jednak wiedziałem już, że to tylko Bess pragnie zapytać, co słychać. Połączyłem się z nim i przekazałem mu krótki meldunek. Wysłuchał nie przerywając mi ani jednym słowem, po czym spytał, co robią archeolodzy. Kiedy powiedziałem, że śpią i tylko dwóm z nich zebrało się na nocną pogawędkę, mruknął, że tak właśnie powinno być i przerwał łączność.
Świetliste półkole zaczęło się obniżać, cały ogromny krąg powoli tonął w oceanie. Rysujące się na nim cienie nieruchomiały stopniowo, równocześnie malejąc. Nadal wydawało mi się, że rozpoznaję kontury statku, ale wokół niego pojawiły się jakby refleksy bardzo wolno pracującego, gigantycznego śmigła. Śmigła zbudowanego z luster, bo niebo nad brzegiem zaroiło się nagle od blednących w miarę upływu czasu refleksów. Byłem w połowie drogi od gór do statku, kiedy całe to widowisko w ułamku sekundy zgasło jak wyłączona lampa. Pozostała rozświetlona księżycem noc i gwiazdy. Mimo to nie zwalniałem tempa jazdy, a raczej polatywania mojej maszyny. Zabezpieczyłem tylko na powrót miotacze i rozsiadłem się wygodniej w fotelu. Wpisałem w komputer kierunek, w którym wystąpiło pierwsze „zagadkowe zjawisko”, z jakim zetknąłem się na Petty, i własne wnioski. Nie było ich wiele. Słyszałem terkot podajnika, przesuwającego taśmę długo potem, kiedy już skończyłem. Znaczyło to, że komputer osadzonego nad brzegiem statku zażądał od mojej aparatury informatycznej dodatkowych wyjaśnień. Czyli że wiadomości, przekazane mu z kabiny janusa, były dla niego nowością. A więc to nie łączność zawiodła. Po prostu czujniki, pozostawione na miejscu lądowania, rzeczywiście niczego nie wychwyciły. Dziwne. Co najmniej dziwne. Przecież zjawiska optyczne są taką samą informacją jak dźwięki, słowa czy każdy w ogóle ruch. Najwidoczniej zjawisko, jakiego byłem świadkiem, pozwalało się obserwować z pustyni pomiędzy górami a oceanem, natomiast dla kogoś stojącego na wybrzeżu pozostawało niedostrzegalne. Czy tak właśnie miało być, czy też chodziło tylko o przypadkową grę promieni owego światła, płynącego z niewiadomego źródła? Od odpowiedzi na to pytanie zależało z pewnością niemało. Ale na razie na jakiekolwiek odpowiedzi było za wcześnie.
Dalsza droga do samego statku przebiegła mi już bez żadnych emocji. Na miejscu sprawdziłem na wszelki wypadek bębny pamięciowe automatów strażniczych i, oczywiście, czuwających na wydmach aparatów wychwytujących. Żaden z nich nie zanotował niczego szczególnego. Ponownie zająłem się komputerem statku i spędziłem przy jego pulpicie dwie godziny, pozostałe do wschodu słońca. Następnie machnąłem ręką na naukowców, myśląc sobie, że jeszcze jeden dzień wytrzymają bez mojej „opieki”, i zasnąłem.
Obudził mnie alarmowy sygnał komputera. Zerwałem się i dopadłem ekranów. Na dworze panowały ciemności. Wrzuciłem klawisz przystawki rejestrującej, cofając zapis, a równocześnie gorączkowo wbijałem się w roboczy skafander. Zapiąłem go, błyskawicznie sprawdziłem wskaźniki mocy i przygotowałem miotacze.
Teraz dopiero zaalarmowałem Bessa, równocześnie kontrolując automaty strażnicze i puszczając w ruch bęben pamięciowy, żeby zapoznać się z wydarzeniami. W tym samym ułamku sekundy okna statku i ekrany przeszył upiorny błysk. Natychmiast zawtórował mu grzmot, od którego w ściankach rakiety obudził się wysoki, śpiewny rezonans. Kiedy odzyskałem zdolność widzenia, moją pierwszą myślą było, że w polu siłowym, chroniącym zaimprowizowaną bazę, musiała powstać jakaś luka. Sprawdziłem to natychmiast, ale wszystkie wskaźniki stały spokojnie na pozycjach roboczych. Brzęczek alarmu ucichł. Oślepił mnie nowy błysk, po którym statkiem wstrząsnął kolejny łoskot, jakby waliły się góry. I jeszcze jeden błysk. Odruchowo nasunąłem na ekrany osłony przeciwsłoneczne i wtedy dopiero zrozumiałem, że to po prostu burza.
Jak okiem sięgnąć, niebo stało w ogniu. Pioruny i błyskawice zlewały się z sobą, rozświetlając firmament ciągle nowymi wybuchami, których ogniska zdawały się być rozrzucone nad całą półkulą globu. Nie była to z pewnością poczciwa, lokalna burza, jaką człowiek na Ziemi przyjmował z westchnieniem ulgi.
Sygnał alarmu uderzył jeszcze raz z głośników, drżał w powietrzu kilkanaście sekund i umilkł. Co, u licha? Przecież automatów strażniczych nie mogła zaniepokoić burza, niechby nie wiem jak rozległa…
Usłyszałem szum, który przebił się nawet przez ściany statku, a następnie wysoki gwizd, podobny do odgłosu startującej małej rakiety. Zaraz potem gwizd opadł, przechodząc w ponure, basowe wycie. Równocześnie strzałki poboru mocy przesunęły się w okienkach wskaźników. Sytuacja zaczynała być poważna. Ktoś lub coś usiłowało przedrzeć się przez otaczające statek pole…
Pomyślałem o oceanie, wzburzonym szalejącą burzą, i sprawdziłem łączność z aparatami, ukrytymi w stoku wydmy. Były dostatecznie wysoko, by pozostawać poza zasięgiem fal… ale fal, których zwyczaje mogłem przewidzieć. Nie spodziewałem się takiej burzy…
Aparaty były jednak w porządku. W ułamkach sekund pomiędzy wyładowaniami usiłowałem wypatrzeć coś przez obiektywy kamer, na ekranach; wreszcie gołym okiem. Na próżno. Reflektorów mimo wszystko wolałem nie zapalać. Jak długo się da, nie zaprzepaszczę trudu, który włożono, by zamaskować moją zaimprowizowaną rezydencję.
I nagle nastała cisza. Jeden jedyny krzaczasty rozbłysk rozmył na mgnienie aparaturę przed moimi oczami, po czym ciemność zaczęła powoli ustępować. Niebo i okolica z czarnych stały się granatowe, następnie szare, wreszcie ujrzałem zarysy wydm, wzburzony ocean, moje własne automaty, brzegi płytkiego wąwozu, w którym stałem. Wtedy dopiero rzuciłem okiem na zegarek i zrozumiałem że nie przespałem, jak poprzednio, całego dnia. Dochodziła zaledwie piąta po południu. To tylko burza sprowadziła na ten obcy świat przedwczesny wieczór.
Kiedy pojaśniało na dobre, postanowiłem wyjść. Agregaty stymulujące pole siłowe pobierały już zwykłą moc, wszystkie urządzenia działały normalnie, łączność zarówno z Bessem jak i moimi własnymi automatami przebiegała bez zakłóceń, słowem sielanka. Na wszelki wypadek zabrałem jednak z ładowni janusa i, pilotując go zdalnie falami radiowymi, utrzymywałem w odległości dziesięciu metrów za sobą.
Nie uszedłem daleko. Natychmiast po opuszczeniu chronionej strefy moje stopy ugrzęzły w jakiejś galaretowatej masie, jakby w czasie burzy morze wyrzuciło daleko w ląd miliardy wielkich meduz. Rozejrzałem się. Jak okiem sięgnąć, cała powierzchnia ziemi pokryta była metrową co najmniej warstwą tej idiotycznej żelatyny. Zrozumiałem, czemu automaty potrzebowały więcej mocy niż normalnie. Jej pobór musiał w pewnym momencie przekroczyć dopuszczalne granice, skoro komputer postanowił zaalarmować załogę.
Postałem kilka minut, przyglądając się miejscu, gdzie moje nogi ginęły z pola widzenia, grzęznąc w spadłej z nieba galarecie, po czym zawróciłem i nie bez uczucia ulgi wyszedłem na suchy grunt, Poleciłem automatom zbadać zaścielającą ląd substancję i ze zdumieniem przyjąłem do wiadomości, że mam do czynienia z czymś naprawdę bardzo podobnym do najzwyczajniejszej żelatyny. Wtedy przypomniałem sobie, co już bardzo, bardzo dawno temu pisano o tak zwanych piorunach kulistych, jak wtedy je nazywano, i towarzyszących im zjawiskach „lądowania” na Ziemi ogromnych bryj lodu, martwych zwierząt czy właśnie substancji zbliżonej do żelatyny. Jeżeli wyjaśnienie tego, co leżało przed moimi oczami, było tak proste jak tamtych fenomenów, to nie miałem czym
zawracać sobie głowy. Co nie zmieniało faktu, że owa pokrywająca ląd trzęsiączka wydała mi się w najwyższym stopniu obrzydliwa. Na szczęście topniała dosłownie w oczach, jak śnieg rzucony na rozgrzany piasek, i tak samo szybko wsiąkała w ziemię. Nie upłynęło piętnaście minut, a krajobraz wrócił do swojego zwykłego wyglądu. Stłamszona galaretą roślinność odetchnęła i na powrót przybrała postać jedwabistego, długiego i zmierzwionego futra.
Wróciłem do statku, wpisałem wyniki analizy do przystawki pamięciowej i przesłałem to wszystko wraz ze stosownym opakowaniem Bessowi. Nie oczekiwałem odpowiedzi i miałem rację. Cóż, zwykła burza.
Nie kładłem się już. Zjadłem kostkę koncentratu, popiłem kawą i zasiadłem za pulpitem. Nałożyłem na głowę słuchawki, żeby nie tracić kontaktu z akustyczną sygnalizacją mojej „straży”, i włączyłem aparaty nasłuchowe zainstalowane w górach.
Uderzyła mnie cisza. Sprawdziłem sygnalizację łączności, ale linie były w porządku. Co się więc stało? Pospali się? Zatopiła ich burza? Z pewnością niejedną już przeżyli tutaj w swoich bazach. Wyjechali na spacer? Wszyscy?
Przeprogramowałem centralkę komunikacyjną i kazałem szukać na wszystkich częstotliwościach. Równocześnie zlikwidowałem blokadę kierunkową. W tym samym momencie ich usłyszałem. Nasze pelengi działają błyskawicznie. Zanim jeszcze dotarło do mnie znaczenie słów, a raczej okrzyków, które wymieniali, wiedziałem, że znajdują się po tej stronie śródlądowego morza i że przekroczyli już pasmo górskie. Inaczej mówiąc byli na mojej pustyni, czyli bardzo blisko. Nie kierowali się jednak w moją stronę, tylko nieco bardziej na wschód. Zmierzali prosto do centrum największego na tej planecie bezwodnego obszaru, jakim kiedyś u nas była Sahara.
Ale to jeszcze najmniejsze. Kiedy wsłuchałem się w to, co wykrzykują, w pierwszej chwili przebiegły mi po plecach jakby drobniutkie, lodowate mrówki. Niezbyt się pomyliłem. Opuścili bazę chyba wszyscy. W każdym razie centralną bazę, dysponującą największymi agregatami energetycznymi i wszystkim, co ludziom zamieszkałym chwilowo na tym globie było niezbędne do przetrwania. I to opuścili ją w okolicznościach, które nie pozwalały mi pozostać obojętnym.
— Gdzie jesteś?! — zabrzmiał w głośniku gorączkowy, wysoki głos mężczyzny. — Nie słyszę cię! Beccari! Beccari!
— Nie mam go na nasłuchu — odpowiedział drugi głos, któremu towarzyszyły trzaski jakby wyładowań. — Nie mam go od kilku minut! Widzisz coś, Monk?
— Kto mówi? — zabrzmiał trzeci głos, tak czysto i pozornie blisko, że aż się wzdrygnąłem. — Tu Beccari. Tu Beccari. Sem, Monk, dlaczego nie odpowiadacie? Gdzie jesteście…
Trzaski. Przez chwilę słyszałem tylko szumy i zakłócenia, jakbym tkwił w tamtej swojej kabince nasłuchu na satelicie i przysłuchiwał się mowie gwiazd.
— Miałeś namiar? — spytał mężczyzna, którego usłyszałem pierwszego. — Słuchaj, Monk, halo?!
— Jestem, Sem. O co chodzi?
— Miałeś namiar Beccariego? Tam, gdzie go ostatni raz usłyszałeś?
— Tu Beccari. Tu Beccari. Dlaczego nie odpowiadacie?…
— …giego równoleżnika. Mniej więcej trzydzieści kilometrów — głos kogoś, kogo nazywano Monkiem. — Jadę tam pełną mocą silników. Podać ci kierunek?
— Nie trzeba. Ja…
— Tu Beccari — głos mówiącego wzniósł się w wyższe rejestry gamy. — Widzę obiekt! Słuchajcie! Widzę obiekt! Jest ogromny…
— Monk, Monk…
Nie mogłem zwlekać. Wiedziałem już dość. To jedno słowo „obiekt” powiedziało mi więcej niż wszystkie rozmowy, które mógłbym jeszcze podsłuchać. Nie miałem chwili do stracenia. Można się było tego spodziewać. Zobaczyli coś. Zobaczyli i ruszyli wszyscy, ilu ich było, zostawiając bazę na łasce automatów… które wcale nie były zaprogramowane zgodnie z instrukcjami SAO…
Minutę później siedziałem już w janusie. Zdążę. Muszę zdążyć. Na ekranie mój komputer malował wyraźnie drogę, którą poruszały się ich pojazdy. Było ich cztery. Słyszałem trzy, przy czym jeden z nich, ten, w którym przy radiu siedział ów Beccari, nie miał łączności z pozostałymi. Byłem bliżej punktu, do którego zmierzali, niż oni. Przetnę im drogę. Zatrzymam ich, jeśli zajdzie potrzeba, lub przynajmniej będę w pobliżu na wypadek, gdyby to, co „widział” Beccari, tym razem miało nie być złudzeniem..
— Monk, Monk! — wychrypiał głośnik. Aparatura statku przekazywała nasłuch bezpośrednio do kabiny mojego pojazdu. — Monk — zabrzmiało raz jeszcze. Cisza.
Spojrzałem na licznik. Nie mogłem szybciej. I tak dobrze, że cała ta heca rozgrywa się teraz, a nie w czasie burzy. Wątpię, czy udałoby mi się rozwinąć normalną szybkość nad tym galaretowatym bagnem.
— Mam go przed sobą — czysty głos Beccariego. — Zwalniam. Widzę dysk… raczej jakby kopułę… błagam, odezwijcie się. Halo, Monk! Halo. Sem… oo…
Głos urwał się nagle. Ponownie odruchowo utkwiłem wzrok w liczniku. Niech ich licho, tych z Akademii. Broń, choćby nie wiem jak niezawodna, w połączeniu z brakiem szybkości może stwarzać sytuacje doprawdy zabawne… gdy nie kończą się tragicznie. Setki lat SAO doskonaliła sprzęt, oczekując chwili kiedy trzeba go będzie użyć. Kiedy w ogóle można go będzie użyć. Gdyby teraz właśnie nadchodziła taka chwila, gdyby ten facet naprawdę miał ich przed sobą i gdybym ja nie zdążył… ten pierwszy od setek lat raz, ten jeden jedyny raz…
— Nie mogę… — głos Beccariego był roztrzęsiony i zmieniony, pomimo że nadal brzmiał tak, jakby mówiący siedział obok mnie, w wolnym fotelu — silniki odmawiają posłuszeństwa. Słuchajcie, uważajcie… tu jest jakieś pole… widzę ich, och, widzę ich!…
Milczenie.
— Tu Monk, słyszysz mnie, Sem?
— Wszystko w porządku, Monk, do miejsca, w którym ostatni raz miałeś kontakt z Beccarim, pozostało mi jakieś pięć kilometrów. Zaraz uruchomię pelengator. Musi tu przecież być. Jaką masz szybkość?
— Ponad dwieście. Monk, dogonię cię za kilka minut. Widzę już dyszę twojego silnika. Może warto zwolnić, żeby nie przeoczyć Beccariego? Jeśli ma jakiś defekt?
— Nic mu nie będzie, a tamci… to znaczy myślę, że najpierw trzeba sprawdzić…
Otóż właśnie. Człowiek? Najpierw trzeba sprawdzić, czy nie da się porozmawiać z obcymi. Jeśli to rzeczywiście obcy, pierwszy raz w historii naszego świata, obcy, którzy sparaliżowali pojazd Beccariego. Co mu się mogło, do diabła, przydarzyć z tą łącznością?
Zostało mi mniej niż pięć kilometrów. Byłem tak blisko, że na dobrą sprawę powinienem już stanąć, jeśli nie chciałem się zdekonspirować. Ale w końcu nie przyleciałem tutaj tylko po to, żeby kryć się przed ludźmi. A poza tym… gdyby udało mi się dotrzeć tam przed nimi i gdyby przypadkiem ci obcy byli tak samo włochaci jak ja, to może mnie, w mojej obecnej postaci, przepuściłyby ich automaty. Oczywiście będę musiał zostawić janusa… prawda. Przecież nie mogę pokazać się ludziom…
W tym momencie ujrzałem przed sobą, niezbyt nawet daleko, żółtawy ognik i wiedziałem, że zbliżam się do któregoś z pojazdów, w których naukowcy pędzili na uroczyste spotkanie z obcą cywilizacją. Spojrzałem w lewo i spostrzegłem identyczny ognik, niemal tuż za pierwszym. W rzeczywistości musiało ich dzielić jeszcze co najmniej półtora kilometra, to tylko ja patrzyłem ze skracającej ich drogę perspektywy. A zaraz potem ujrzałem coś jeszcze. Jakby nagle wzeszło drugie słońce. Cześć horyzontu rozgorzała łuną, zrazu pomarańczową, która niemal natychmiast zabarwiła się głębokim fioletem. Równocześnie owo słońce uniosło się nad ziemię. Sekundę, może dwie trwało nieruchomo, po czym zmalało i zniknęło. Nie gasło jak płomień, nie kurczyło się z odległością, po prostu zniknęło. W tej samej chwili odezwał się głos Beccariego.
— Odlecieli! Odlecieli! Cholera z tą łącznością!…
— Beccari? — zabrzmiał podniecony głos Monka.
— Beccari? — nałożył się na niego okrzyk Sema.
— Co się stało? — spytał czwarty, którego teraz usłyszałem po raz pierwszy. A więc są w komplecie. Przynajmniej tyle. Na szczęście nie zdążyli. Albo nie pozwolono im zdążyć. Co, jeśli o mnie chodzi, wychodziło na jedno.
Stanąłem. Zahamowałem nieco zbyt gwałtownie, ale obecnie pozostała mi już tylko jedna troska: żeby mnie nie zauważyli. Nie obcy. Ludzie.
— Co się z tobą działo? — spytał Monk.
— Nie wiem — odpowiedział Beccari.
— Nie wiem powtórzył jak echo ten czwarty, sądząc zapewne, że pytanie było skierowane do niego.
— Straciłem łączność — ciągnął Beccari — a potem przestały działać silniki i cała aparatura. Że też nie dogoniliście mnie… wyjechałem przecież zaledwie kilka minut przed wami. Widziałem ich, wiecie?! Widziałem!
— Poczekaj, zaraz będę przy tobie… — podnieconym głosem odezwał się Sem.
— Gdzie mam czekać? — zainteresował się głos, o którym wciąż jeszcze nie wiedziałem, do kogo należy.
— Beccari — powiedział Monk — wystrzel flarę. Spotkamy się tam, gdzie upadnie. A potem wspólnie przeszukamy to miejsce…
Nareszcie coś rozsądnego. Przynajmniej jeśli patrzeć z ich punktu widzenia. Ja posłałbym wszystkich czterech do diabła. Teraz będę musiał czekać, aż nagadają się do syta i przetrząsną każdy kawałek gruntu w rejonie, gdzie coś widzieli lub też zdawało im się, że widzą. Poczekam, trudno. W końcu mam wprawę…
— Nie, nie widziałem, żeby tam się ktoś kręcił — wyjaśniał Beccari. — Tylko taki wielki… nie wiem, jak to nazwać… niech będzie zaokrąglony stożek… a obok niego kilka mniejszych, bardziej płaskich. Ten wielki wciągnął je przed startem do środka.. Nie mam pojęcia, co tam robili… skoro nie chcieli się z nami spotkać. Musieli przecież mnie zauważyć… ich aparatura wyłączyła moje silniki… jeśli to nie był przypadek.
Przypadek. Nie, oni naprawdę są jak dzieci. Obcy? Może spadli z burzą, jak ta galareta. Albo też ona właśnie utworzyła kształt pojazdu kosmicznego.
Przypomniałem sobie cień rakiety, który dostrzegłem na dziwacznie rozjaśnionym niebie wczorajszej nocy, potem wyrósł mi przed oczami obraz owego cudacznego Startującego słońca, tutaj, przede mną, i przestałem sam przed sobą udawać, że dobrze;się bawię.
W głosie Beccariego, kiedy rozwodził się nad nietowarzyskością obcych, którzy nie dopuścili go do siebie, brzmiał taki żal, jakby mówił ktoś, komu nagle zginęła cała rodzina. Tak właśnie pomyślałem i natychmiast zdałem sobie sprawę z tego, że jestem bardzo daleko od Ziemi. Od Ziemi, na której…
Czyżbym już bez reszty należał do SAO?
Skuliłem się w sobie. Żal? Czyjś żal? Cóż, różne bywają żale. I różne myśli przychodzą człowiekowi do głowy, nawet kiedy jest owładnięty wyłącznie misją, jaką kazano mu spełnić.
Mniejsza z tym. Mniejsza o mnie. To, czego oni nie mogli odżałować, dla mnie było wybawieniem. Nie musiałem ich bronić, wydając wojnę obcej cywilizacji. Nie musiałem wkraczać, by nie dopuścić do kontaktu z nie sprawdzoną przez nas rasą. Nie musiałem się dekonspirować przed ludźmi. Nie ma co mówić, upiekło mi się. Przynajmniej tym razem.
Wycofałem się jakieś pięćset metrów, żeby zostawić im wolne pole, kiedy będą przetrząsać każdy centymetr gruntu, którego ich zdaniem dotknęły stopy obcych, i schowałem anteny. Wolałem nie kusić licha. Któryś z nich mógł mnie złapać na nasłuch. Nie. Zwinę czułki i zamknę się w janusie jak ślimak w swojej skorupie. W końcu się znudzą. Spędzę tutaj noc, a o świcie, jeśli ich już nie będzie, sam pojadę obejrzeć to miejsce. To przecież powinienem zrobić.