Część 4

— A więc przypominam jeszcze raz — nie zamierzałem przeciągać tej sceny dłużej, aniżeli to było konieczne — po pierwsze od dziś wszyscy mieszkacie tutaj, w głównej bazie i nie opuszczacie chronionego terenu od zachodu do wschodu słońca. Po drugie każdy z was nieustannie będzie mieć przy sobie mój nadajnik automatyczny, żebym wiedział, gdzie kto jest. I nie pomieszajcie tych nadajników, bo mają swoje kody identyfikacyjne. W razie potrzeby możecie za ich pośrednictwem nawiązać ze mną zwyczajną łączność… pokazywałem wam jak. Po trzecie ja zamieszkam tam — wskazałem ręką okno — zaraz za ogrodzeniem, w jednym z większych pojazdów… nie zamierzam cały czas tkwić w kabinie statku. Stamtąd będę mógł uruchomić cały sprzęt… i tam mnie szukajcie, jeśli nie powiem, gdzie jestem. Po czwarte będę kolejno odwiedzał wasze stanowiska robocze, bo do tego mnie zobowiązano. Nie mam zamiaru wtrącać się w nie swoje sprawy. Tam jednak będziecie musieli odpowiadać na moje pytania — rzuciłem łagodnym tonem, patrząc prosto przed siebie. — Po piąte wreszcie, zorientowałem się, że misja naukowa jako całość pracuje bez kierownika. Macie tylko szefów poszczególnych specjalności. Pewnie odpowiada wam ten stan rzeczy, ale to niestety musi ulec zmianie. Proszę, żebyście od razu wybrali kogoś, z kim będę mógł się porozumiewać, podejmując decyzje obowiązujące wszystkich na tej planecie…

Nikt nie odpowiedział. Straciłem jednak ochotę do żartów. Powiodłem zmęczonym wzrokiem po ich twarzach… tak, byli wszyscy. Zaraz zaczną się dyskusje, krygowanie…

— Kto jest najdłużej na Petty? — zwróciłem się do Zamfiego. Ten spojrzał na mnie, ale nie otworzył ust. Skinąłem głową. Uruchomiłem mój aparacik i porozumiałem się z komputerem. Nie trwało to długo.

— Pierwszym statkiem przybyli między innymi Semow, Monk i Beccari — stwierdziłem, wyłączając nadajnik. — Oni są tutaj najdłużej. Z nich Semow ma staż na sześciu obiektach pozaziemskich. A więc kierownikiem misji na Petty będzie Semow. Komu się to nie podoba — dodałem szybko, widząc, że paleobiolog, którego nazywali Semem, otwiera usta, żeby zaprotestować — następnym statkiem wróci na Ziemię. I proszę jeszcze raz, żebyście nie zmuszali mnie do przypominania wam o moich kompetencjach. Nikomu to nie jest potrzebne do szczęścia… a choćbyście sobie nie wiem, co myśleli, ja jestem tutaj po to, żeby bronić nie tylko was, ale i Ziemi. Z tym — zastrzegłem się — że na ten temat nie będziemy mówić. Żadnego teoretyzowania. Jeśli naturalnie w ogóle będziemy mówić, na co jak widać i tak niezbyt się zanosi. Może ktoś ma jakieś pytania?

Lana potrząsnęła swoją kasztanową główką i wyprostowała się. Pozostali zwrócili na nią zdziwione spojrzenia.

— Chciałabym wiedzieć — odezwała się lekko zachrypłym głosem — czy przedmioty, które badamy, także będą pod kontrolą… to znaczy kiedy znajdziemy, na przykład, jakieś konstrukcje, jest ich tutaj sporo, czy nie wolno nam ich dotykać, zanim… — urwała. Przy ostatnich słowach w jej głosie zadrgała nutka nie ukrywanej ironii.

Zrozumiałem natychmiast, o co chodzi. Jeśli odpowiem, że tak, włożę im do ręki broń, z której z pewnością nie omieszkają skorzystać. Będą mnie wzywać do wszystkiego, co tylko kiedyś zostało sporządzone przez żywe istoty. W efekcie przy najbliższej okazji zameldują Ziemi, że moja obecność niesłychanie hamuje postęp badań. Jeśli natomiast zwolnię ich z tego obowiązku, zarzucą mi, że przecież obcy mogą im podrzucić w badanych ruinach swoje automaty, że sami mogą się tam ukrywać i że wobec tego cała moja opieka, a zatem i obecność, i tak nie ma żadnego sensu. Tak, nie pomyliłem się wtedy. Ta kobieta rzeczywiście ma głowę na karku. To nic, że kasztanową, rozjaśnioną teraz w świetle lamp rudawym połyskiem. To nic, że wygląda jak z okładki pisma dla młodych małżeństw. Może być bardziej niebezpieczna niż niejeden ze starych wyjadaczy, przywykłych myśleć zbyt prostolinijnie i postępować zbyt szczerze. W każdym razie jak dla mnie.

— Decydować o tym będzie zawsze uczony, który przystąpi do prac nad znaleziskiem — odpowiedziałem. — Sądzę, że każdy z was potrafi na pierwszy rzut oka odróżnić sprzęt czy konstrukcję sprzed tysięcy lat od falsyfikatu. Tak, falsyfikatu, to znaczy czegoś współczesnego, czemu dla kamuflażu przydano by patyny wieków. A może się mylę?

Chwilę czekałem, ale nikt się nie odezwał. Odszukałem wzrokiem twarz Lany, uśmiechnąłem się i mówiłem dalej:

— Brak odpowiedzi oznacza zgodę. A więc to wy sami będziecie decydować o tym, czy należy mnie wezwać, czy nie. Jeśli jednak komuś z was zdarzy się pomylić, będzie to jego ostatnia pomyłka w tym gronie… czy wyraziłem się jasno?

— Co to znaczy?! — wybuchnął Warda Zamfi parsknął pogardliwie i wzruszył ramionami. Lana uśmiechnęła się spokojnie.

— Nie musisz nas straszyć — odrzekła łagodnym tonem. — To nie my przylecieliśmy tutaj ze strachu…

Rozległy się śmieszki. Robiło im się wesoło. Nie miałem nic przeciwko temu. Powiedziałbym, że przeciwnie. Jeśli atmosfera stanie się nieco zbyt swobodna, pokażą im język. Ciekawe, czy im się to z czymś nie skojarzy…

Przypomniałem sobie tę scenę sprzed kilku dni i mnie samemu zrobiło się wesoło.

— Proszę cię, Semow — powiedziałem uśmiechając się do niego — zajdź do mnie po kolacji. Musimy porozmawiać. Przykro mi, że obciążam cię tym obowiązkiem… lepiej jednak, żeby cierpiał jeden niż wszyscy. A teraz życzę smacznego… i dobranoc.

Pożegnałem uśmiechem Lane, omiotłem zebranych życzliwym, pogodnym wzrokiem i wyszedłem. Kilka minut później siedziałem wyciągnięty wygodnie w fotelu, w jednym z janusów, który zmieniłem w prowizoryczną stacjonarną bazę, i słuchałem wzburzonych, zmieszanych głosów, płynących z mojego odbiornika.

Nie byłem ciekaw, co o mnie mówią. Nie obchodziła mnie ich argumentacja, nienowa zresztą, jaką zwalczali istnienie SAO w ogóle, nie wspominając już o takich sytuacjach jak ta, w której sami się teraz znaleźli. To wszystko i tak wiedziałem. Ale musiałem się przekonać, czy nie postanowią sabotować moich instrukcji. Moich? Powiedzmy, moich. Chociaż i ja byłem przecież tylko przekaźnikiem. Na dobrą sprawę mogli tu zamiast mnie przysłać wyłącznie automaty, a ludziom wydawać polecenia albo z satelity, albo nawet z Ziemi. Tego, oczywiście, nie będę im tłumaczył.

— Czy nie sądzicie — odezwała się w pewnym momencie Lana, wykorzystując sekundę ciszy — że on słucha wszystkiego, co tutaj mówimy? Macie zamiar bawić go dalej?

— Niech słucha — obruszył się Beccari. — Co mnie to obchodzi?!

— Cały czas będziemy teraz podsłuchiwani? — przestraszył się Warda. Tak, z nim nie powinienem mieć kłopotu…

— Ja nie wiem — zabrzmiał młody, dziewczęcy głosik, Ariki czy Sawy — ale to byłoby jakieś… — zawahała się — nieprzyzwoite… — znalazła wreszcie słowo, oddające jej myśl. Ktoś roześmiał się głośno.

— Oni i przyzwoitość! — zawołał Zamfi. — Nie, Aria, ty naprawdę jesteś jeszcze dzieckiem…

— Uspokójcie się — zabrzmiał ponownie głos Lany. — Powiedziałem to specjalnie… jeśli on naprawdę nas słucha. Nasz szef — w jej tonie zabrzmiała leciutka, nieuchwytna niemal kpina — nic nie mówi i ma rację. Jedyne, co możemy zrobić, to zachowywać się tak; jakby go nie było. Ostatecznie naprawdę mamy tu masę roboty… i to niezależnie od tego, czy przytrafią się nam jeszcze jakieś odwiedziny, czy nie. Co do nich zresztą, przynajmniej tych ostatnich, pamiętacie, nasunęło mi się właśnie pewne przypuszczenie… ale o tym powiem wam, kiedy będę pewna, że nie jesteśmy śledzeni. A w razie czego… jest nas dziewięcioro. On może tylko niszczyć. I jest sam. My umiemy coś więcej… i chcemy więcej. Nie przejmowałabym się tak tym, co nas spotkało. Po kolacji powinieneś tam pójść, Sem. Co do jednego ma niewątpliwie rację: lepiej, żeby rozmawiał z jednym z nas niż ze wszystkimi. Zresztą, trzeba przyznać, że wybrał bardzo mądrze. Niepotrzebny nam kierownik, ale skoro musimy go mieć, to nikt nie byłby lepszy od Sema…

— Daj spokój, Lana — obruszył się Semow. — To idiotyczne. Pójdę tam, zgoda, i powiem, co o tym wszystkim myślę… ani mi się śni…

— Nie unoś się — przerwał mu Zamfi. Byłem ciekaw, czy poprze Lane, ale on burknął tylko znaczącym tonem: — Pamiętaj, że nie jesteśmy sami… — po czym umilkł. Ktoś zaśmiał się krótko, ktoś inny zakaszlał i nastała cisza.

Posiedziałem jeszcze chwilę przy głośniku, a następnie wyciszyłem tłumik fonii i ułożyłem się wygodniej w fotelu. „To byłoby nieprzyzwoite…” — zadźwięczały mi w uszach słowa, wypowiedziane dziewczęcym głosikiem. Uśmiechnąłem się. Nie był to jednak najweselszy uśmiech. Przypomniałem sobie inny dziewczęcy głos i…

Wstałem. Teraz, kiedy są już wszyscy, powinienem obejść automaty. Zanim uruchomię generatory, stymulujące pole siłowe.

Nie była to mimo wszystko kąpiel, jaka sobie wymarzyłem. Po pierwsze temperatura. Na lądzie blisko czterdzieści stopni, a tutaj chyba niewiele mniej. Poza tym chwilami odnosiłem wrażenie, że otacza mnie masa płynnego, rozwarstwionego szkła. Woda, tak mi się zdawało, dotykała zaledwie mojego naskórka, płynąłem jakby tunelem idealnie dopasowanym do moich kształtów. Obca woda.

Pochwyciłem jakiś ruch kilka metrów niżej. Morze nie było wcale tak przezroczyste, jak można by wywnioskować z mojego porównania do szkła. Odepchnąłem się mocniej płetwami i zszedłem kilka metrów w dół. Ruch powtórzył się, tym razem bardziej z boku. Zawróciłem.

Nagle tuż przed moimi oczami wyłoniły się kontury znajomego kształtu. Równocześnie wyciągniętą ręką dotknąłem dna. Nie było tu zbyt głęboko. Piętnaście, szesnaście metrów. Brzeg był tuż. A pode mną i dookoła leżały wielkie, jajowate bryły skalne, pocięte poziomymi półkami. Na jednej z takich półek, przed którą się teraz zatrzymałem, stała w pozycji pionowej piękna, doskonale zachowana amfora. Dokładnie taka, jakie widuje się w muzeach śródziemnomorskich. Nonsens. Ziemska amfora, stara, jakby porzucona tutaj przez starożytnych Greków?…

Odruchowo zerknąłem na mój aparacik kontaktowy, przytwierdzony do przedramienia. Był w porządku. Wszystko było w porządku. Jedynym, co mąciło harmonię, była obecność tego smukłego, pięknego dzbana, któremu brakowało tylko klasycznych płaskorzeźb i ornamentów.

Pracując samymi rękami, przybliżyłem się do amfory i sięgnąłem do misternie wyprofilowanego, kabłąkowatego ucha. W tym samym ułamku sekundy rzekoma amfora zaczęła gwałtownie puchnąć. U jej podnóża wzbiła się wodna kurzawa, jak spod rufy startującej rakiety. Zwinąłem się w miejscu i ile sił w nogach uderzyłem płetwami. Przepłynąłem kilka metrów i odwróciłem się.

Miejsce dzbana zajął teraz pionowy walec, prosta, wysoka rurka, przez którą na upartego mogło przeleźć dziecko. Górna jej część powoli zaczęła się oddzielać od podstawy. Cała konstrukcja ruszyła wolno w kierunku powierzchni wody. Ale to nie wszystko. Walcowaty twór zaczął nagle falować i wyginać się, jakby w kokieteryjnym tańcu. Równocześnie rurka podzieliła się na poziome segmenty, tworzące stale oddalające się od siebie pierścienie. W miarę pochodu w górę te pierścienie rosły i stawały się jaśniejsze. Przez moment zaświtała mi myśl, czy przypadkiem, wydostawszy się na powierzchnię, nie utworzą gigantycznej tęczy, która zamieni się następnie w poziome, świetliste koła. Ale mieliśmy przecież dzień. Południe. A poza tym to, co zostało z owej „amfory”, fosforyzowało zaledwie, jeśli w ogóle nie były to tylko promienie słońca, prześwitujące przez wierzchnie warstwy wody. Może jednak wydarzenia owej pamiętnej nocy także należało przypisać miejscowej faunie?…

Po pierścieniach nie pozostało już śladu, rozmyły się w górze, jakby uciekając w powietrze, nad powierzchnię morza. Spojrzałem na zegarek. Pławię się już pół godziny. Niedługo tlen się skończy, wziąłem zaledwie jedną próżniową butlę, której reduktor niezbyt dobrze spisywał się w wodzie.

Popływałem jeszcze chwilę, po czym wyprostowałem się jak struna i pozwoliłem wodzie wypchnąć się na powierzchnię. Zrzuciłem maskę, pozostawiając ją zawieszoną na szyi, na gumowej taśmie, i spojrzałem w stronę brzegu. Oba statki trwały nieruchomo. Niektóre z automatów ukazywały wierzchołki anten, inne pozostawały niewidoczne, ukryte za nadbrzeżnymi muldami. Spokój. Oczywiście, że spokój.

Gdyby coś się zdarzyło, zostałbym natychmiast zaalarmowany przez komputer. Nie rozstawałem się z osobistą aparaturą łączności, która — inaczej niż butle tlenowe — spisywała się równie dobrze w powietrzu, próżni, wodzie czy choćby pod ziemią.

Przetarłem oczy i dostrzegłem stojącą na plaży jakąś nieruchomą postać. W następnej chwili rozpoznałem Arikę, którą przyjaciele, a w każdym razie wszyscy tutaj, nazywali krótko Arią. Z daleka wyglądała jak dziewczynka, wahająca się przed wejściem do zimnej kąpieli.

Nie poruszyła się, kiedy wyłaziłem na plażę, mocując się z pociężałym nagle ekwipunkiem. Zrzuciłem butle i płetwy, po czym uśmiechnąłem się do dziewczyny. Ku mojemu zdziwieniu odpowiedziała uśmiechem. Chwilę spoglądaliśmy na siebie, całkiem jak dwoje młodych ludzi, którzy przypadkiem spotkali się na ziemskiej plaży i nagle zainteresowali się sobą. Co do niej, była to zapewne zwykła ciekawość. Nieustanny trening i częste przeciążenia, w czasie lotów na krótkich dystansach, zrobiły ze mnie coś w rodzaju Tarzana ze starych filmów. Jeśli dodać do tego mój wzrost, nie ma się co dziwić, że pewnego rodzaju spojrzenia dziewcząt były dla mnie czymś raczej znanym. Naturalnie akurat jej zainteresowanie nie mogło niczego obiecywać. Natomiast jeśli chodzi o mnie, podobała mi się po prostu. Miała na sobie błękitny kostium kąpielowy, osłaniający zaledwie punkciki smukłego, opalonego na złoty brąz ciała. Na głowie nosiła kapelusz z szerokim, piankowym rondem, a jej drobna twarz ginęła za wielkimi słonecznymi okularami. Ładna dziewczyna. Może nie tak ładna jak Lana, ale z jakimś sobie tylko właściwym wdziękiem. J bardzo świeża. Nie tylko pod względem urody. Dziewczyna, z którą chętnie poszłoby się w góry, pojechało na jeziora…

Co za bzdury. Jeziora… pełne amfor. Trupy kosmatych pilotów. Istoty, które kiedyś rozwinęły na tym globie wspaniałą cywilizację i wyniosły się następnie… lub wyginęły. Wielkie, stożkowate statki…

— Dobra kąpiel? — spytała nagle dziewczyna. — Siedziałeś tak długo pod wodą, jakbyś tam czegoś szukał… — dodała po chwili.

Uniosłem brwi. Same mi się uniosły. Po raz pierwszy, od kiedy tu jestem, ktoś zagadał do mnie po ludzku. Trzy dni. A raczej trzy doby. Trzy doby, które upłynęły w całkowitym spokoju i równie całkowitym milczeniu… Spokój powinien mnie cieszyć, ale nie cieszył. Jeśli przedtem tajemnicze zjawiska pojawiały się dosłownie każdej nocy, to ich nagłe zniknięcie mogłem z dużą dozą prawdopodobieństwa przypisać mojemu własnemu zetknięciu z domniemanym statkiem obcych, tutaj, na tym wybrzeżu. Wtedy, kiedy zaraz potem sam odegrałem rolę obcego. Oznaczałoby to, że owe statki nie były złudzeniem. Że penetrowały Petty naprawdę, a wycofały się po szumie, jakiego narobiłem swoim demonstracyjnie huczącym lądowaniem i owym „apelem”, który przedtem wygłosiłem. Mogli na zawsze już przepaść w przestrzeni. Jeżeli jednak byli choć trochę podobni do ludzi, przynajmniej pod względem sposobu myślenia, wrócą. Tylko mogą się przedtem nieco lepiej przygotować… na spotkanie istot, powodujących skażenie powietrza i gruntu. Nie szkodzi. Dam sobie z nimi radę, kimkolwiek będą. Muszę tylko naprawdę pilnować naukowców… bardziej aniżeli mógłbym sobie tego życzyć, nie 'wspominając nawet o ich życzeniach. Nie, nie mogłem się dziwić, że przyjęli mnie niezbyt gościnnie. Tym większym zaskoczeniem było dla mnie obecne spotkanie na plaży.

— Szukałem amfor — odpowiedziałem. — Jedną nawet znalazłem, ale na mój widok rozpadła się w złote pierścionki. Gdybym wiedział, że tu jesteś, przyniósłbym ci jeden…

Uśmiech stał się odrobinę szerszy. Zrobiłem kilka kroków w jej stronę i przestała się uśmiechać. Drgnęła, jakby miała zamiar się cofnąć, ale wytrwała w miejscu.

— A kąpiel taka sobie — podjąłem. — Jak na mój gust, trochę za ciepła. Idziesz do wody?

Potrząsnęła głową.

— Nie — odpowiedziała bez żalu — nie mam czasu. Te niby amfory, o których mówiłeś, to tutejsze pierścienice. Tak o nich mówimy, chociaż specjaliści nadali im już jakąś bardzo długą i mądrą nazwę. Dobrze, że tego nie dotykałeś. Mają ładunek elektryczny, niezbyt, silny, ale można się przestraszyć. A wyjęte z wody roztapiają się, jakby ich nigdy nie było. Nic by mi nie przyszło z takiego pierścionka — u — śmiech powrócił. Kąciki warg leciutko drgnęły. Musiała się często uśmiechać. Jej policzki nabierały przy tym kształtu połówek owoców, ukazując delikatny rysunek dość wydatnych, drobnych kości.

— Ale ja o tym nie wiedziałem — mruknąłem. — Może bym się i przestraszył — dodałem z powagą — ale pierścionek bym przyniósł. Byłaby to w każdym razie manifestacja dobrej woli… a poza tym chętnie popatrzyłbym, jak się dziwisz…

— Czemu? — zdziwiła się.

— O, właśnie — podchwyciłem poważnie. — Czemu? Bo rzadko stać was na jakieś zwykłe ludzkie odruchy wobec mnie… chyba takie już moje szczęście…

Spoważniała. Nawet więcej, niż spoważniała. Spojrzała na mnie surowo.

— Jeśli chodzi o ludzkie odruchy — oznajmiła lekko podniesionym tonem — to obawiam się, że mamy zupełnie różne zdanie. Ale zapowiedziałeś, że nie będziesz z nami rozmawiał na ten temat…

Skinąłem głową.

— Tak. Przepraszam.

Chwilę jeszcze mierzyła mnie wzrokiem, po czym westchnęła i nasunęła głębiej kapelusz.

— Gorąco… — stwierdziła. — Przyszłam tutaj właściwie po ciebie — wyznała nieoczekiwanie.

— Co się stało?

— Beccari znalazł coś takiego, o czym chciałeś, żeby cię informować. Czekają tam…

— To znaczy gdzie?

— Na dwunastym stanowisku… mniej więcej sześćdziesiąt kilometrów.

— I przyjechałaś tu specjalnie, żeby mi o tym powiedzieć?

— Tak.

— A jeśli to jest coś, co nie powinno czekać?! — rzuciłem z pasją. — Nie macie radia?

Powiedziałem chyba dostatecznie wyraźnie, jak można się ze mną kontaktować…

Zesztywniała. Ostatni ślad uśmiechu spełzł z kącików ust. Zagryzła wargi.

— Idziemy — ruszyłem ostrym krokiem w stronę bazy. Nie obejrzałem się, czy podąża za mną. Dotarłem do janusa, warującego stale przy bliźniaczym pojeździe, w którym urządziłem sobie kwaterę, i ulokowałem.się w fotelu. Przedtem byle jak naciągnąłem na gołe ciało skafander i umieściłem kask tak, żeby go mieć pod ręką. Kiedy uruchomiłem silniki, Aria stała już obok pojazdu.

— Wsiadaj — rzuciłem, wskazując jej fotel obok siebie. Usłuchała bez słowa. Właściwie trudno było mieć pretensje akurat do niej. Wysłali ją, co miała zrobić. Odruchowo zerknąłem na jej kostium. Oczywiście nie miała nawet przy sobie nadajnika. A przecież od tego, żeby wszyscy mieli zawsze pod ręką te aparaciki, które specjalnie przygotowano dla nich na naszej stacji, mogło zależeć bardzo wiele. Tylko że oni ich nie lubili. Woleli rozmawiać, patrząc sobie w oczy. Nawet w sytuacji, która skłoniła ich do wysłania po mniej dziewczynę… sześćdziesiąt kilometrów. Sto dwadzieścia w obie strony. Niech ich licho…

Najpierw jechaliśmy pustym, nadbrzeżnym pasem, potem droga skręciła do lasu. Spomiędzy drzew co chwilę wynurzały się resztki starych budowli, jakieś pokruszone mury, wieże, dźwigary dawnych estakad, prostokątne lub okrągłe zagłębienia terenu, zbyt regularne, by mogły być dziełem natury. Te ostatnie porastały jedynie wysokie zielska, widać podłoże nie dawało tam dostępu korzeniom drzew. Raz i drugi wysoko ponad naszymi głowami zamajaczyły kontury przygładzonych przez czas stożkowatych szczytów. Należały do budowli przypominających piramidy, założonych na planie kwadratów, o bokach dochodzących do trzystu metrów długości. Ten teren był niegdyś jednym wielkim miastem. Podobnie jak cała kraina nad śródlądowym morzem.

Droga przez las wiodła łagodnymi łukami, miejscami nachylonymi, jakby kiedyś pędziły nią pojazdy, rozwijające wielkie szybkości. I tak chyba naprawdę było. Wszystkie szlaki komunikacyjne, których używali naukowcy, założono w miejscu dawnych dróg, odtworzonych na podstawie zdjęć lotniczych. Autostrady mieszkańców Petty… ale dziwne autostrady. Po stukilometrowym odcinku szosy następowała nagle przerwa. Nawierzchnia, ucięta równo jak nożem, przechodziła w wąwozy, wzgórza, las… A kilkaset metrów dalej zaczynała się znowu droga, niegdyś zapewne szeroka, wygodna i wytyczona niemałym nakładem sił. Tak było wszędzie, na wszystkich kontynentach globu. A więc może nie autostrady, tylko szlaki lokalnej komunikacji? Lub też swoiste pasy startowe, potrzebne jedynie do nabrania rozpędu?…

Kilkanaście kilometrów od morza wyjechaliśmy z gęstwiny drzew, wpadając na rozległą równinę. Jak okiem sięgnąć, w którąkolwiek patrzyłoby się stronę, sterczały rozrzucone do kresu widnokręgu ruiny. Gdzieniegdzie łączyły się ze sobą, tworząc zwarte aglomeracje, w innych miejscach pozostawiały wokół siebie wolne przestrzenie, jakby tereny spacerowe lub pasy ochronne wokół zakładów przemysłowych. Teraz nie sposób było dopatrzyć się w tym widoku jakiegokolwiek ładu czy harmonii. Rzecz jasna, byłem tutaj już wczoraj i przedwczoraj, rekonesans po najbliższym otoczeniu bazy uznałem za jedną z najpilniejszych spraw do załatwienia. Niczego nowego się nie dowiedziałem, zresztą zdawałem sobie sprawę, że tak będzie, zanim jeszcze usiadłem za sterami janusa. Zbyt dobrze pamiętałem, co powiedziano mi o Petty na stacji, i zbyt wiele informacji zakodowano w przystawkach mojego komputera. Ale każdą, nawet najlepiej znaną rzecz trzeba zobaczyć na własne oczy, jeśli naprawdę chce się o niej wiedzieć wszystko.

Nie ulegało wątpliwości, że planeta była rajem dla archeologów i wszelkiej maści specjalistów, zajmujących się historią kultury materialnej, egzobiologią, paleotechniką i czym tam jeszcze. Nie ulegało też wątpliwości, że taka planeta może wzbudzić ciekawość nie tylko Ziemian. Jeśli w dodatku Ziemianie już na niej są… a inni albo przybyli za późno, albo też interesują się nie tylko historią…

No i co z tego? Od razu kiedy zaszło coś, o czym powinienem wiedzieć, wysłali po mnie dziewczynę. Jakby chodziło o kurtuazyjne spotkanie przy czarnej kawie…

Przed nami zamajaczyły linie — wzgórz. I one były poprzecinane niezliczonymi odcinkami dróg, o ile wiedziałem, nie zdążono ich nawet jeszcze skatalogować. Jednak budowle, znajdujące się dalej od brzegu, przedstawiały obraz znacznie większego zniszczenia niż w rejonie bazy. „Najmłodsze” zabytki, znalezione na Petty, pochodziły sprzed dwudziestu tysięcy lat. Umiano wówczas budować ze skał, formowanych termicznie. Ale tutaj, przed nami, rozciągał się obszar, który już dla ostatnich mieszkańców planety musiał stanowić swego rodzaju skansen O istnieniu miast świadczyły tylko zarośnięte kopce i charakterystycznie ukształtowane wyniosłości, Ze ścian i konstrukcji nie pozostało niemal nic. I tam właśnie najchętniej pracowali nasi archeolodzy. Zupełnie jak na Ziemi. Mówili, że te obszary kryją w sobie rozwiązanie zagadki powstania i zagłady miejscowej cywilizacji, osobiście jednak byłbym skłonny przypuszczać, że całkiem po prostu interesowało ich jak zwykle przede wszystkim to, co najstarsze.

Kątem oka spojrzałem na Arią i musiałem się uśmiechnąć. Siedziała nadąsana, jakby naprawdę była małą dziewczynką, patrzyła proste przed siebie i mocno zaciskała wargi. Nie zauważyłem, żeby od początku jazdy raz choćby poprawiła się w fotelu. Ona także była archeologiem. I ją interesowało zapewne to, co najstarsze. Zabawne… Wszystkie kontrasty są zabawne. No, powiedzmy, prawie wszystkie.

Droga wbiegła do wąwozu, którego dnem płynął leniwie szeroki strumyk. Jego brzegi kiedyś mogły być ujęte w regularne koryto. Teraz wyglądał jak stara, ziemska rzeka u podnóży gór. Za najbliższym zakrętem otworzyła się przed nami kolista dolina o idealnie płaskim dnie. Chwilę jechaliśmy jeszcze starożytnym traktem, przecinającym ją jak cięciwą, po czym Aria dotknęła mojego ramienia i, nie odzywając się, wskazała ręką w prawo. Skręciłem posłusznie w tę stronę. Zerknąłem na licznik i stwierdziwszy, że zostawiliśmy za sobą sześćdziesiąt cztery kilometry, zwolniłem.

Na wprost nas od niecki odchodziło w głąb wzgórz jakby wąskie ramię, w perspektywie skręcające na zachód. Wjechaliśmy w nie.

— Daleko jeszcze? — spytałem w pewnej chwili. — Miało być sześćdziesiąt — dodałem z wyrzutem. — Twój łazik ma zepsuty licznik.

— Łazik jest w porządku — odpowiedziała natychmiast. — Jechałam inną drogą… przez góry. To już tutaj — wysunęła do przodu brodę i wskazała mi wzrokiem miejsce „już tutaj”. Sekundę wcześniej sam odkryłem, że jesteśmy u celu. Wyłączyłem silniki. Janus przetoczył się jeszcze kilkanaście metrów i znieruchomiał.

Staliśmy w skalnej niszy, zamkniętej odsłoniętą nagle za ostatnim zakrętem pionową skałą, niespodziewanie wysoką jak na łagodne z pozoru wzgórza, otaczające tę część doliny. U stóp bazaltowej ściany rozpościerał się niewielki, gładki placyk, niegdyś z pewnością pokryty twardą nawierzchnią. Stało na nim kilka wozów terenowych, jakimi posługiwali się naukowcy. Obok nich czekało bez ruchu sześć czy siedem automatów. Wszystkie były zwykłymi robotami wieloczynnościowymi, żaden z nich nie mógłby wyrządzić krzywdy musze, gdyby tego od niego zażądano.

Wysiadłem i podałem rękę Arice. Przez moment wsparła się na niej całym ciężarem ciała, co nie znaczy, że był to ciężar, którego nie potrafiłbym utrzymać nawet przez dłuższy czas.

Natychmiast jednak zeskoczyła lekko i od razu odwróciła zarumienioną twarz w stronę skały. Poszedłem za jej spojrzeniem i ujrzałem wykute w ścianie niewielkie drzwi, obramowane zdobionymi blokami. Linie ornamentu były wytarte, miejscami ginęły w wygładzonym kamieniu, kiedyś jednak musiały wyobrażać geometryczny wzór, który z pewnością nie zdziwiłby historyka sztuki, pracującego w jakimś ziemskim muzeum. Metr przed tymi drzwiami czekał na nas Zamfi, Był w roboczym kombinezonie, z podwiniętymi rękawami. Wyglądał bardzo młodo. Ciemne, niemal czarne włosy opadły mu dwoma kosmykami na twarz. Ogarnął je niecierpliwym ruchem i uśmiechnął się przelotnie do dziewczyny.

Przyśpieszyłem. Pomyślałem, że znowu będę im musiał powiedzieć kilka słów prawdy o ich zachowaniu. Jeśli jeszcze raz zdarzy się, że zawiadomią mnie o czymś ważnym przez „posłańca”, zamiast użyć radia, któregoś odeślę na Ziemię. Nie będę się ciaćkał czekając, aż zdarzy się coś nieodwracalnego. I tak mnie nie polubią…

— Gdzie to jest? — rzuciłem, zatrzymując się przed Zamfim tak, że mógłbym go dotknąć nie wyciągając ręki. Historyk, specjalizujący się, o czym wiedziałem, w matematycznej analizie starych tekstów, spojrzał na mnie nieprzyjaznym wzrokiem i odwróciwszy się na pięcie ruszył wprost w stronę skalnych drzwi. Poszedłem za nim. Z tyłu słyszałem drobne kroki Arii. Kiedy znaleźliśmy się wewnątrz wzgórza, te kroki odbiły się głośnym, metalicznym echem.

Panował tu niemal zupełny mrok. Na próżno wodziłem oczyma po ledwie widocznych ścianach, nie udało mi się wypatrzeć żadnych wzorów czy rzeźb, jeśli takie tu były. W pewnym momencie zapaliłem mały, podręczny reflektorek, ale wtedy właśnie dotarliśmy do drzwi prowadzących z pierwszej komory, jakby z przedsionka, do kamiennej hali; tak wielkiej, że z powodzeniem można by w niej ustawić pionowo transgalaktyczny statek. Na lewo i prawo twarda, lita posadzka, pozbawiona wzorów, a nawet śladów jakichkolwiek szczelin czy spoin, rozbiegała się ku bocznym ścianom, pokonując dystans chyba ze stu metrów. Tutaj światło było już niepotrzebne. Całe to nieobjęte wzrokiem wnętrze wypełniała jakaś poświata, jakby od ścian odbijały się padające z niewidocznych otworów promienie słońca.

Nieco dalej spostrzegłem porzuconą aparaturę badawczą, stoły robocze, narzędzia i mnóstwo fragmentów starych konstrukcji. I tutaj trwało w nieruchomym oczekiwaniu kilka robotów. Widać, naukowcy urządzili sobie w tej hali prowizoryczny magazyn… albo też zamierzali założyć pracownię. Kiedy wreszcie minęliśmy skarby archeologów, niespodziewanie ujrzałem przed sobą ogromny skalny filar. Nie była to jednak naturalna skała, tylko ustawiony przez budowniczych całego tego archaicznego kolosa słup o średnicy dziesięciu metrów, a wysokości… nie, tego nie próbowałbym nawet zgadnąć. Okręcone wokół filaru biegły ślimakiem.w górę wąskie, nie osłonięte żadną poręczą schody o stromych, lekko nachylonych stopniach. Zamfi, w dalszym ciągu nie oglądając się na nas, ruszył prosto w ich stronę i rozpoczął mozolną wspinaczkę. Chcąc nie chcąc poszedłem w jego ślady.

Po kilku minutach poczułem, że skafander lepi mi się do pleców. Nigdy nie cierpiałem na lęk przestrzeni, ale tutaj wolałem mimo wszystko nie patrzeć w dół. Po następnym kwadransie zrobiło mi się nagle żal Arii. Co więcej zląkłem się o nią. Obejrzałem się i ujrzałem, że idzie za nami ze spokojem, jakby pod nogami miała nie kamienną przepaść, tylko na przykład basen z podgrzewaną wodą. Nie pozwoliła nam się nawet za bardzo wyprzedzić.

Ta ptasia droga trwała jeszcze blisko pół godziny. Pod koniec złapałem drugi oddech i właściwie zacząłem się bawić, chociaż nie przestawała mnie nurtować wątpliwość, czy to naprawdę jedyny sposób osiągnięcia celu, do którego mnie prowadzili. Ale chyba nie płataliby takich figli swojej dziewczynie.

Zamfi dotarł do kwadratowego otworu w suficie i począł znikać mi z oczu. Zrobiło się jaśniej. Po chwili wszyscy znaleźliśmy się w niewielkiej, dobrze oświetlonej lampami archeologów salce, w której pod ścianami czerniały stare, zżarte korozją konstrukcje. W głębi, przed czymś w rodzaju niszy, widniała grupa milczących naukowców. Byli niemal w komplecie.

Kiedy podszedłem bliżej, rozstąpili się, robiąc mi przejście. Odbyłem drogę wzdłuż ich osobliwego, niemego szpaleru i nagle ujrzałem przed sobą schody. Znowu schody. Tym razem na szczęście mniej strome, proste, a co najważniejsze, prowadzące jedynie na coś w rodzaju okrągłej antresoli. Strop uciekał ponad nią lejkowato w górę, na samym szczycie lśniła jak gwiazda jedna, dość silna, lampa. Jej promienie odbijały się w pionowym maszcie czy jakiejś rurce, osadzonej w samym centrum tego kolistego pomieszczenia. Maszt lśnił jak świeżo pociągnięty niklem. Kilkanaście centymetrów nad posadzką podstawę masztu otaczała pokrywa jakiegoś półokrągłego pojemnika. W pewnej odległości od jego krawędzi stał Beccari. Zgięty wpół, wpatrywał się w powierzchnię zagadkowej konstrukcji jak urzeczony. Kiedy się zbliżyłem, obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, po czym natychmiast zajął się na powrót tym czymś, co miał przed sobą.

Podszedłem, przykląkłem na jedno kolano i poczułem, że ogarnia mnie chłód. Wystarczył jeden rzut oka, żebym musiał pomyśleć o ludziach. Obejrzałem się. Zamfi i Arika dotarli za mną aż tutaj. Stali dwa kroki dalej, wyprzedzając czekającą nadal w milczeniu resztę.

Zanim o cokolwiek zapytałem, wezwałem moje automaty z terenu bazy i trzy pojazdy osłony. Uruchomiłem automatyczny nadajnik, który miał im wskazać drogę do mnie, po czym wyprostowałem się.

— Niech wszyscy wyjdą — powiedziałem półgłosem. Coś musieli jednak usłyszeć w moim tonie, bo posłuchali bez próby protestu. — Poczekaj — zatrzymałem Baccariego — to ty znalazłeś, prawda?

— Tak…

— Kiedy?

— Dziś rano — odpowiedział po chwili. Spojrzałem na zegarek.

— Rano to mi nic nie mówi — stałem się odrobinę mniej grzeczny. — O czwartej? Piątej?

— Około dziewiątej — wymamrotał Beccari. — Nie myśl…

— Nic nie myślę — urwałem. Porwała mnie autentyczna pasja. — Teraz jest trzecia po południu — warknąłem. — Byłeś przy tym, kiedy tłumaczyłem, na czym polega moja robota tutaj. Przykro mi, ale pierwszym statkiem, jaki przyleci z Ziemi, zabierzesz się z powrotem. Możesz mi powiedzieć, co o tym myślisz — dodałem widząc, że poczerwieniał i zacisnął zęby — ale uprzedzam, że przyniesie ci to co najwyżej pewien rodzaj ulgi. Nie zostaniesz na Petty. Czy ktoś ma coś do powiedzenia?… — rzuciłem przez ramię.

— Ja protestuję — zabrzmiał za moimi plecami piskliwy głos Zamfiego. — To niedopuszczalne…

— Zamfi poleci razem z tobą, Beccari. Skargi i zażalenia przyjmuje bezpośrednio Ziemia… na miejscu. Jasne? Czy jeszcze komuś mam wyświadczyć tę przysługę… jeśli stęsknił się za domem?

— Niech nikt nic nie mówi — zabrzmiał zdyszany głos Lany. — Chyba że chcecie zbojkotować prace wykopaliskowe i zamknąć misję na Petty. Ale wydaje mi się, że oni tylko o tym marzą. Nie byłabym skłonna iść im w tym na rękę…

— Bardzo słusznie — podchwyciłem. — Od początku jestem zdania, że Lana popełniła pomyłkę. Jej powołaniem było pracować w SAO. A teraz idźcie stąd wszyscy. I nie wracajcie.

Za godzinę każdy, kto zbliży się do tego miejsca, zostanie porażony ochronnym polem siłowym. Tylko w ten sposób mogę skutecznie ekranizować to urządzenie. Chwileczkę — raz jeszcze zatrzymałem Beccariego — czy przyszło ci chociaż na myśl zbadać to Geigerem?

Patrzył na mnie przez chwilę wzrokiem, z którego ustąpiła już złość, ale nie ustąpił żal, po czym bez słowa odwrócił się i wyszedł. Przed nim i za nim kolejno opuszczali mnie jego towarzysze. Ostatnia zeszła po niskich schodkach Aria. Zostałem sam.

Wtedy uruchomiłem analizator, zablokowałem sprzężenie mojej podręcznej aparatury z komputerem i kolejno zbliżałem do odkrytej konstrukcji pyszczki czujników. Ani jeden nie dał mi znać, że powinienem się mieć na baczności. Przynajmniej tyle.

Wyłączyłem aparaty, utkwiłem wzrok w pokrywie… nie, nie miało sensu chować głowy w piasek i nazywać tego urządzenia inaczej niż pulpitem stacji łączności, następnie zamyśliłem się. Gdyby ktoś mógł mi powiedzieć, od jak dawna pracuje tutaj ten nadajnik. Niestety, to nie był zabytek. Archeologia okazałaby się w tym wypadku bezradna. W ogóle historia. Ktoś jednak wykorzystał zabytkowe ruiny, żeby umieścić w nich zamaskowaną stację nadawczą. Ile zdołała przekazać informacji? Jakich? Komu? A może służyła tylko stożkowatym statkom jako nadajnik namiarowy?

Z daleka gładka, polerowana blacha. Tyle tylko, że zbyt świeża jak na miejsce, w którym się znajdowała. Z bliska natomiast…

Nie, nie umieszczono w niej żadnego sygnalizatora, czujnika, przełącznika, lampki, niczego w tym rodzaju. Jednak kiedy zbliżyło się oczy do gładkiej pozornie powierzchni, występowały z niej nagle setki drobniutkich prążków, podobnych do wtopionych w metal niesłychanie cienkich, delikatnych rureczek. Wewnątrz nich pulsowało życie. Smużki różnokolorowego światła, tak dyskretne, że ledwie widoczne, pulsowały, wspinały się jak słupki rtęci w termometrze i opadały, przy czym ten ruch nie wykazywał żadnej regularności.

Odczekałem jeszcze chwilę, po czym ponownie pochyliłem się i zbliżyłem twarz do owej, jak ją z początku nazwałem, pokrywy. Światła ożyły. Wewnątrz przezroczystych prążków, jakby w igłach barwnych kryształów, zapłonęły cieńsze od włosa nitki.

Cofnąłem głowę. Pulsacja światła osłabła, barwy odrobinę przyblakły. A może tak mi się tylko zdawało. Powtórzyłem próbę. Nie, reagowały jednak na bliskość człowieka. Może jedynie temperatury? A może źródła energii, jakim jest żywy organizm?

Wytężyłem myśl. Skupiłem się na wzorze geometrodynamicznym, w nowy sposób określającym drogę w pustej, zakrzywionej przestrzeni. Kiedy geony przestają się zachowywać jak stała substancja, czy możliwe jest wówczas przenikanie do nadprzestrzeni? Oczywiście, możliwe. Ale do jakiej granicy? W którym momencie struktura czasoprzestrzeni, nie zamykając czarnych korytarzy, równocześnie zada kłam współczesnej ultrateorii względności?

Była to po prostu pierwsza kwestia, jaka przyszła mi na myśl. Dostatecznie trudna, by zmusić mnie do wysiłku umysłowego. Równocześnie nie przestawałem obserwować zachowania świetlnych prążków. Znowu wyraźnie przyśpieszyły swój ruch wewnątrz włoskowatych przewodów, chociaż dbałem o to, by głowę trzymać nieruchomo. Nie ulegało już teraz wątpliwości, że są nadzwyczaj czułe na najdrobniejsze zmiany pól elektromagnetycznych w ich sąsiedztwie.

Spróbowałem jeszcze jednego. Przypomniałem sobie twarz Ariki i pomyślałem o Annie. Nie przyszło mi to łatwo. Ale emocja towarzysząca tej myśli była słabsza, niż oczekiwałem. Czyżby dlatego światła tym razem zadrgały nieco słabiej? A może aparatura obcych umiała coś więcej, niż reagować na zmianę natężenia każdego pola elektromagnetycznego?

Przebiegło mi przez myśl, że eksperyment, który właśnie wypróbowałem, nie spodobałby się moim przyjaciołom, naukowcom. Znowu powiedzieliby parę słów o nieludzkich charakterach facetów z „Trójki”. Trudno. Jedynym miernikiem mojego działania była jego skuteczność. Największa, możliwa do osiągnięcia w konkretnej sytuacji. A ja przecież ciągle jeszcze musiałem czekać na moje automaty.

Wstałem i oddaliłem się parę kroków od tej skrzyni, pokrytej szklanym sztruksem, jeśli już miałbym się silić na jakieś porównania, po czym zadarłem głowę i pobiegłem wzrokiem ku wierzchołkowi owego słupa czy masztu, który kończył się świecącą w górze gwiazdą. Przyjrzałem się uważniej i nagle zdałem sobie sprawę, że ta gwiazda wcale nie jest lampą, jak przypuszczałem. Po prostu w uciekającym stromo ku górze, lejkowatym stropie widniał okrągły, niewielki otwór, przez który wpadały promienie słońca. Maszt celował prosto w ten otwór, najprawdopodobniej też nie kończył się równo z powierzchnią ziemi, tylko sterczał z niej jak antena. Nie „jak”. On był anteną.

Pomyślałem o drodze, jaką pokonałem, żeby dotrzeć do tego pomieszczenia, po czym bez zastanowienia wszedłem na pociętą niteczkami świateł skrzynię, objąłem maszt nogami i zacząłem się wspinać, jak przed wiekami strażacy na ćwiczeniach. Maszt był gładki niczym lód, ale ja miałem na sobie skafander. Naciągnąłem na dłonie szorstkie, próżniowe rękawice, które dotychczas zwisały mi z rękawów, i posługując się nimi bez większych kłopotów zacząłem posuwać się w górę. Po dziesięciu minutach osiągnąłem otwór. Był większy, aniżeli wydawało się z dołu. W każdym razie przelazłem przez niego zupełnie łatwo, jeśli nie liczyć wspinaczki skalnym kominem, zwężającym się ku górze. Na szczęście kominek był dość płytki, a poza tym ze skalnymi przewieszkami zawarłem znajomość jeszcze jako chłopak.

Wylazłem na zewnątrz, stanąłem i rozejrzałem się. Antena, szczyt masztu, osadzonego tam w dole pośrodku pracującej aparatury, ukrytej przez kogoś w wykopaliskach sprzed tysięcy lat, wystawała zaledwie pół metra ponad poziom gruntu. Widać zrobiono wszystko, żeby nie rzucała się w oczy. U góry kończyła się niewielką, matową gałeczką.

Dokoła, jak okiem sięgnąć, rozciągały się wierzchołki wzgórz. Niektóre skaliste, przeważnie jednak łagodne, zaokrąglone, porośnięte tą tutejszą trawą. Doliny z ich ruinami pozostawały stąd niewidoczne. Jednak moje pojazdy z automatami w ładowniach trafią tutaj prędzej, niż do tej salki na dole. O ile w ogóle bez osobistego nadzoru kierowcy potrafiłyby pokonać te idiotyczne schody. Dlatego podjąłem owa chłopięcą wspinaczkę po słupie. Nie tylko dlatego, rzecz jasna. Chciałem obejrzeć wierzchołek anteny. Ale teraz już nie powinienem czekać na automaty dłużej niż kilka minut.

Przybyły za osiem. Rozstawiłem je, oddaliłem się, schodząc do połowy zbocza, uzbroiłem pojazdy, programując je tak, żeby raziły wszystko, co spróbowałoby zakłócić im spokój, a następnie otoczyłem cały szczyt wzgórza polem siłowym. Popracowałem trochę przy komputerach. Za to teraz mogłem być pewny, że żadne fale radiowe, żadne promieniowanie nie przedostanie się już tutaj z zewnątrz. Gdyby na przykład próbowali zdalnie sterować pozostawioną w głębi starożytnej budowli aparatura. A co ważniejsze, ta aparatura nie przekaże im już strzępka informacji. Jest szczelnie i skutecznie zekranizowana.

Pytanie tylko, ile takich jak ta tutaj stacji nadawczych zainstalowali obcy na Petty? I gdzie ich szukać? Te skalne komory znane były naszym, archeologom od dawna. Uważali je, zdaje się, za miejsca jakiegoś starodawnego kultu, zapewne w okresie szczytowego rozwoju cywilizacji Petty pielęgnowane już jedynie jako pomniki przeszłości. Przypadkiem, działając zgodnie z opracowanym przez siebie planem, weszli dzisiaj akurat tutaj. Ile jeszcze zostało podobnych miejsc na planecie?

Zaraz. Jeśli obcym chodzi rzeczywiście nie o badanie zabytków, lecz o obecnych tutaj ludzi, to liczą się tylko te przekaźniki, które pracują w ich bezpośrednim sąsiedztwie. A zatem trzeba wzmóc kontrolę stanowisk badawczych.

I stale penetrować tereny działalności naukowców.

Połączyłem się z Bessem i przekazałem mu wyniki analizy obcego urządzenia, dokonanej przez aparaturę informatyczną statków. Sam nie próbowałem się nawet z nią zapoznawać. Wiedziałem, że zajęłoby mi to co najmniej dobę i że specjaliści w stacji zrobią to w dodatku lepiej. Następnie zacząłem schodzić w dolinę.

Janus stał tam, gdzie go zostawiłem. Obok niego, przy drzwiach prowadzących do wykutej we wnętrzu góry budowli, zgromadzili się uczeni. Podszedłem do nich, poszukałem spojrzeniem Semowa i powiedziałem:

— Nie chcę wiedzieć, czy Beccari powiedział ci o swoim odkryciu od razu rano. Czy byłeś przy tym, kiedy zamiast wezwać mnie radiem, posyłaliście po mnie Arikę. Inaczej musiałbym i ciebie wyprawić na Ziemię, a wolałbym nie pozbawiać misji jej kierownika. Tylko jeśli taka sytuacja raz jeszcze się powtórzy, zażądam przerwania prac na Petty do momentu wyjaśnienia wszystkich zjawisk, które wam kojarzą się z „odwiedzinami”. Nie chcę tego. Tak jak wy nie chcecie, żeby wam ktoś przeszkadzał. Ale będę musiał. Od dziś nie będziecie rozpoczynali pracy na żadnym nowym stanowisku, zanim go przedtem nie sprawdzimy… ja i moje aparaty. To na razie wszystko.

Nie czekałem na odpowiedź. Zresztą nikt nie kwapił się odpowiadać. Odwróciłem się, podszedłem do mojego pojazdu i jednym skokiem znalazłem się w jego odsłoniętej kabinie. Zapuszczałem już silniki, kiedy poczułem dotyk czyjejś ręki na ramieniu. Zwróciłem głowę w tą stronę. Pod janusem stała Arika.

— Zostawiłam w bazie łazika — powiedziała półgłosem. — Mogę z tobą po niego' wrócić?

Milcząc wskazałem jej fotel. Nie poruszyła się. Wówczas podałem jej rękę. Oparła się na niej, tak jak przedtem, i wspięła do niewysoko zresztą zawieszonej kabinki. Położyłem dłonie na drążkach kierowniczych. Janus zakręcił w miejscu i od razu nabierając szybkości ruszył w powrotną drogę na wybrzeże.

Dłuższą chwilę jechaliśmy w zupełnej ciszy. Wreszcie usłyszałem jej ciche westchnienie. Przyszła mi niedorzeczna myśl, że wysłali ją specjalnie, żeby spróbowała mnie udobruchać. Nonsens. Wiedzieli o nas zbyt wiele. A poza tym nie uciekaliby się do metod ich zdaniem zapewne nieetycznych.

Westchnęła ponownie. Wtedy przestałem udawać, że nie słyszę. Spojrzałem na nią i spytałem, czy coś jej dolega.

Potrząsnęła główką.

— Zastanawiam się… — zaczęła i urwała. Chwilę czekałem, po czym stwierdziłem półgłosem, że sprawa widać naprawdę wymaga zastanowienia.

— Zastanawiam się — powtórzyła nieco bardziej zdecydowanym tonem — czy ty musisz być taki… czy wy wszyscy jesteście tacy? I jak to się dzieje, że ktoś wybiera taką właśnie pracę?

— A jak to się dzieje, że młodziutka modelka zostaje archeologiem… i to pozaukładowym? — odpowiedziałem pytaniem. Nie miałem najmniejszego zamiaru dać się wciągnąć w pryncypialną dyskusję.

— To co innego — odpowiedziała pewnie. — Kwestia zainteresowań. Ale w twoim wypadku zainteresowania nie wchodzą przecież w grę. Wy niczego nie pragniecie poznać… jedyne, o czym myślicie, to broń. Przeciw komu?

W jej głosie tyle było jakiegoś dziewczęcego, rozbrajającego żalu, że mimo woli odpowiedziałem poważniej, niż zamierzałem:

— Dlaczego przeciw? Czy napadam na kogoś? Nie wiesz, o czym mówisz, dziewczyno…

Pomyślała chwilę. Niezbyt długo.

— A na przykład ta aparatura, którą dzisiaj znalazł Beccari. Nie wiem, czy zauważyłeś, że natężenie świateł zmienia się w zależności od obecności ludzi i od tego, co myślą.

— Zauważyłem — burknąłem krótko. Spojrzała na mnie zdziwiona.

— Ale przecież wyłączyłeś ten nadajnik?… — spytała z wahaniem. — Dlaczego?

— Bo przekazywał dane o nas komuś, kogo nie znamy. A ponieważ go nie znamy, nie wiemy także, jakie ma względem nas zamiary. I jak długo nie będziemy tego wiedzieć, tak długo ten ktoś nie powinien nic wiedzieć o nas.

— Dlaczego?

Nie odpowiedziałem. To było beznadziejne. Oni nigdy nie zrozumieją.

Znowu jakiś czas jechaliśmy w milczeniu.

I znowu ona przerwała je pierwsza:

— Zrobiliśmy pewien eksperyment… — zaczęła z wahaniem — nie mówiliśmy ci o tym… nie dlatego, żeby to ukrywać — dodała prędko — tylko nie dałeś nam okazji. Nie wiem, czy wiesz — zacięła się, zamruczała coś pod nosem, następnie odkaszlnęła i niepewnie mówiła dalej: — że Barcew… to znaczy, że Barcew i Lana bardzo się lubią. No, rozumiesz…

— Rozumiem — odparłem chłodno. — Bardzo się lubią.

Zrobiła obrażoną minę, jednak po chwili rozchmurzyła się.

— Semow zauważył, że kiedy Bar mówił do Lany tam, w tej salce, gdzie jest ta obca aparatura, jej światełka… jak by ci to powiedzieć… nie śmiej się — zastrzegła się najzupełniej zbytecznie — łagodniały… stawały się bardziej pastelowe. Za to wypełniały szczelnie wszystkie te rowki… czy jak to nazwać. Sprawdzaliśmy to kilka razy i zawsze było tak samo. Kiedy Warda posprzeczał się z Beccarim, czy próbować wykorzystać ten maszt do wysłania naszych sygnałów, światełka zaczęły mrugać. Całkiem jakby coś wewnątrz przestawało momentami kontaktować… tak to wyglądało. Natomiast kiedy Zamfi wspomniał o tobie, to znaczy… — zająknęła się znowu — o tym, że jesteśmy pod waszą kontrolą, zabłysły i przez chwilę pulsowały bardzo gwałtownie. Potem mówiliśmy jeszcze różne rzeczy… staraliśmy się myśleć o tym czy tamtym… i zawsze to się sprawdzało. Ta aparatura reaguje na nasze myśli… ale także na nasze uczucia… na to, co nawzajem o sobie sądzimy, czy jesteśmy łagodni, skłonni do zgody, czy też przeciwnie, ktoś wzbudza w nas niechęć lub gniew… Och — wykrzyknęła cicho — sama wymyślałam niestworzone rzeczy…

— Pięknie — przerwałem. — Pięknie, że mi to mówisz… teraz. Kiedy już ktoś w kosmosie zabawia się waszymi pomysłami… dlatego czekaliście pół dnia, żeby mnie zawiadomić?…

Nie odpowiedziała.

— Zresztą nie musisz nic mówić — burknąłem. — Sam wiem. Powinienem i ciebie wysłać na Ziemię, razem z Beccarim i Zamfim.

— Nie zrobisz tego!

— Czego? Nie wyprawię ich czy ciebie?

O nich nie mówmy, stracisz tylko czas. A ty możesz być spokojna. Nie żartowałem mówiąc, że przy następnej tego rodzaju zabawie w kotka i myszkę spowoduję, że ludzie odlecą z Petty. Wszyscy. Więc ty sama na razie nie musisz się martwić…

— Dlatego, że ktoś chce wiedzieć, co myślimy? Jesteś… mylisz się — zawróciła z drogi, która w ostatniej chwili wydała jej się pewnie odrobinę zbyt ryzykowna. — Myślisz wyłącznie o zagrożeniu ludzi…

— I Ziemi — przerwałem. — Ziemi. Nie tylko my umiemy poruszać się w nadprzestrzeni. Jeśli ktoś naprawdę zainteresuje się naszą cywilizacją, nietrudno mu będzie dotrzeć do jej źródła.

— Ale dlaczego?! — wybuchnęła. — Przecież gdyby mieli złe zamiary, nie obchodziłoby ich, co my czujemy względem siebie, co o sobie nawzajem myślimy, jakie są nasze stany uczuciowe i tak dalej. Wystarczyłaby im garść informacji o naszej technice. To, że interesują się czymś więcej, świadczy najlepiej o ich pokojowych zamiarach. Nie przyszło ci na myśl, że oni także mogą mieć swoją SAO, która bada, czy odkryta rasa nie zagraża ich istnieniu? A co może dać lepszą gwarancję niż poznanie psychiki obcych istot, ich wzajemnych stosunków i zasad, według których są kształtowane? Jeśli odnosimy się do siebie szczerze i przyjaźnie, jeśli jesteśmy prostolinijni i uczuciowi, to tak samo potraktujemy zapewne wszystkie cywilizowane istoty, które zechcą się z nami spotkać… a może i współdziałać… A teraz zepsułeś wszystko. Przerwałeś ciąg emisji… może przylecą usunąć awarię, a może domyśla się, że nie życzymy sobie, aby tu pracowały ich nadajniki, że nie możemy się dekonspirować, bo zbyt wiele rzeczy mamy do ukrycia…

— Jeśli o to chodzi — wtrąciłem ponuro — zdekonspirowaliście nas już dostatecznie. Całe szczęście, że postaraliście się chociaż o zakochanych… może wezmą nas za nieszkodliwych pomyleńców…

— Nie żartuj — fuknęła. — Tu chodzi o coś więcej niż nasze bezpieczeństwo… Czy naprawdę nie rozumiesz, jaką szansą byłoby spotkanie wysoko rozwiniętej cywilizacji, która..

— Nakarmiłaby ludzi przymierających głodem — podchwyciłem. — Usunęła wojny. Zaprowadziła komunizm i określiła jego kolejne stadia rozwojowe, a potem je zrealizowała. Znalazła sposób na wszystkie choroby, które dziesiątkują ludzkość. Sprawiła, że nasze rozumne społeczeństwo pragnęłoby posiadać wciąż więcej wiedzy, a równocześnie byłoby zdolne pomóc każdemu dziecku, chociażby tylko płaczącemu po zgubieniu lalki. To wszystko zrobiliśmy sami. Dawno. Bardzo dawno. Więc czego od nich chcesz? Dlaczego nie iść własną drogą, dlaczego uciekać od naturalnej ekstrapolacji?… Ale nie odpowiadaj. Powiedz lepiej — uśmiechnąłem się — gdzie zdobywasz takie kostiumy kąpielowe. Wyglądasz jak aktoreczka… u progu wielkiej kariery… co nie znaczy, żebym cię pomawiał o brak talentu. Przeciwnie — zatroskałem się — nie wiem, czy jak na mnie, nie masz go nieco za dużo…

Nastało milczenie. Tym razem trwało dłużej. Kiedy wyjechaliśmy już z lasu i ujrzeliśmy przed sobą nadbrzeżne wzniesienia, z dachami bazy i trzema sterczącymi wysoko czubami rakiet, odezwała się z przekąsem:

— Ludzie miewali i miewają kłopoty. Dzięki temu jesteśmy dzisiaj tutaj…

— Ludzkość tak długo ceni sobie swoje kłopoty, jak długo istnieje — odpowiedziałem. — Czym będziesz się martwić, kiedy przestaniesz istnieć?

— Oni chcą nas poznać. Nie zniszczyć — powtórzyła z uporem.

— Mówimy o tym samym — postanowiłem załagodzić spór, bo dobijaliśmy już do celu jazdy. — Tylko oceniamy sprawę z różnych punktów widzenia. Gdyby nie było naszej Agencji, pomyślałabyś może czasami, jak to tłukliśmy się kiedyś ze sobą… nieustannie. Jesteś historykiem, czy mam cię uczyć, jak długo to trwało? A czy tak trudno sobie wyobrazić, że w kosmosie istnieją istoty, robiące to do tej pory… teraz właśnie na przykład?

— I zakładają u nas aparaty, żeby dowiedzieć się, czy jesteśmy łagodniejsi od nich? Czy dawnym żołdakom przyszłoby coś takiego na myśl?…

— Wszyscy w kosmosie muszą być podobni do ludzi, prawda?

— Może gdyby nie było SAO — podjęła po chwili — istotnie ci, którzy nas wysyłają, myśleliby więcej o naszym bezpieczeństwie. A czy ty, gdyby z kolei wszyscy badacze zachowywali się tak jak wy, nie miałbyś tego dość?… Nie zapragnąłbyś czegoś innego w ewentualnych stosunkach z innymi cywilizacjami?

— Nie wiem — odpowiedziałem szczerze. — Ale odbiegamy od faktów. Na razie ty należysz do beztroskich zbieraczy wiedzy, a ja do żołdaków, jak sama przed chwilą byłaś łaskawa stwierdzić…

— Nie mówiłam o tobie — przerwała. Potrząsnąłem głową.

— Nie mam pretensji — uśmiechnąłem się. — Jakiś czas jeszcze tak właśnie będzie. Nie polubicie mnie, nawet gdybym leżał przed wami plackiem i zachwycał się każdą skorupa, która uda wam się tu wygrzebać. A wieczorami śpiewał wam ballady o wspólnych zabawach z obcymi cywilizacjami. Więc po co tyle gadać…

— Masz rację. Ale źle robisz, że traktujesz nas jak dzieci. I nie masz racji mówiąc, że cię nie lubimy. Nie lubimy tego, co reprezentujesz. Tylko dlatego, że to istnieje. A poza tym ci, którym dzisiaj wyłączyłeś aparaturę, nie chcą nas zniszczyć…

— Kartagina powinna być zburzona… — Co?

— Nic. Był jeden taki, który miał zwyczaj powtarzać to zdanie w nieskończoność… aż do zburzenia Kartaginy.

— Wiem — obraziła się. — Ale nie ma takich istot, przed którymi aż do tego stopnia musielibyście nas bronić…

Wstrzymałem się z odpowiedzią, bo wjeżdżaliśmy na teren bazy. Odruchowo sprawdziłem pozycje automatów i pojazdów, po czym. zatoczyłem łuk i zatrzymałem się przy łaziku, który przywiózł ją tu z doliny, gdzie ktoś przed nami plądrował w reliktach cywilizacji Petty. Podałem jej znowu rękę i pomogłem wysiąść. Kiedy szła już do swojego pojazdu, rzuciłem za nią:

— Jest takie stare powiedzonko: „Świat jest tak duży, że nie ma niczego takiego, czego by nie było”. Szkoda, że interesujesz się tylko historią materialną…

— Interesuję się nie tylko historią — odpowiedziała chłodno, lokując się w kabince łazika. Patrzyłem za nią, kiedy wykręciła zgrabnie w miejscu i ruszyła ku bramce w niskim ogrodzeniu. Ogrodzeniu, które nie mogłoby powstrzymać najbardziej niemrawego wołu, gdyby miał zamiar wejść do ludzkiej bazy…

Загрузка...