Część 3

Nie wiem, czy w promieniu kilku kilometrów znalazłbym chociaż parę skrawków gruntu, nie przemielonego kołami ich łazików. Ślady butów nakładały się na koleiny, wyjeżdżone przez opony i gąsienice pojazdów, tu i ówdzie w czerwonawym pyle pustyni pozostały zagłębienia po statywach aparatów pomiarowych i płytkie wiercenia, jakby sprawdzali, czy obcy nie szukali czegoś pod ziemią. Słowem idealne pole do działania dla kogoś, kto chciał odnaleźć niewiadomego kształtu i rozmiaru ślady istot, o których nie wie, czy były w tym miejscu naprawdę.

Pośrodku tego całego labiryntu widniał nieco bardziej zdeptany krąg o promieniu jakichś dwudziestu metrów. Wydawało mi się, że piasek jest tutaj odrobinę ciemniejszy, ale to mogło być złudzenie. Natężenie promieniowania bardzo nieznacznie wzrastało, co jednakże można było przypisać zalegającym tutaj pod powierzchnią pustyni formacjom geologicznym. O jakichkolwiek przedmiotach „zapomnianych” przez obcych nie mogłem nawet marzyć. Krótko mówiąc przekonanie, a raczej właśnie brak przekonania, z którym o świcie przystąpiłem do poszukiwań, okazały się w pełni uzasadnione.

Już w drodze powrotnej porozmawiałem z Bessem. Porozmawiałem, bo tym razem okazał się nieco mniej lakoniczny. Zapowiedział, że po analizie danych, przekazanych do stacji przez moje komputery, połączy się ze mną znowu. Jeśli bowiem za obecnością obcych miałoby przemawiać coś więcej niż żelatyna padająca zamiast deszczu i wywołane burzą zjawiska optyczne, SAO będzie musiała wkroczyć oficjalnie. Wyobraziłem sobie natychmiast to „wkroczenie” i sposób, w jaki zostanie ono przeprowadzone. Mogłem się nawet założyć, że wiem, kto wkroczyłby, gdyby do tego doszło. Ciekawe tylko, w jakiej postaci?

Na miejscu zbadałem jeszcze raz, sekunda po sekundzie, wszystkie zapisy, wniesione przez moja aparaturę do przystawki zbiorczej komputera w czasie ostatnich godzin. Nie, nie pominąłem niczego. A więc dalej czekanie.

Zrzuciłem skafander i kombinezon, wyłączyłem głośniki, pozostawiając łączność automatom i poszedłem do łazienki. Długo stałem pod strumieniem oczyszczającego gazu, rozmyślając o prawdziwej, porządnej kąpieli w morzu. Potem nie ubierając się wróciłem do kabiny i rozłożywszy fotel położyłem się na wznak. Nie pozostałem długo w tej pozycji. Dałbym wiele, żeby zobaczyć łóżka tych kosmaczy. Jakoś musieli przecież mościć się z tymi swoimi garbami. Chyba że spali na stojąco.

Wstałem i bezwiednie przyjrzałem się dokładnie swoim, rękom, nogom, sierści na brzuchu i tym idiotycznym paluszkom na piersi. Kogo właściwie miałem na to nabrać? A może powinienem swoje przeobrażenie potraktować tylko jako zabawę? W kabinach statku SAC nie ma luster. Kosmetyka zajmuje się aparatura korekcyjna i diagnostyczna. Ta działa bez zarzutu, jakby nigdy nic. Jej w każdym razie nie udało mi się oszukać, traktowała mnie niezmiennie jak człowieka Brakowało tylko tego, żeby „nasi specjaliści”, podczas kiedy ja bawiłem na Petty, opuścili stację na satelicie i wybrali się, dajmy na to, na biegun sąsiedniej galaktyki. Wówczas musiałbym, tak jak wyglądałem, lecieć na Ziemię. To naprawdę byłaby zabawa. Może akurat nie dla mnie, ale ponoć to nieładnie myśleć tylko o sobie.

Ubrałem się, wziąłem łazika, wyposażonego w poduszki powietrzne, i wypłynąłem w ocean Początkowo startowałem prostopadle do linii brzegu, następnie skręciłem nieco na południowy zachód, bez żadnej myśli kierując się w stronę strefy, gdzie pojawiły się wówczas owe dziwne cienie, na równie dziwnie jaśniejącym nocnym niebie.

W odległości sześciu kilometrów od brzegu wyłączyłem silniki i opadłem na fale. Dotknąłem klawisza w pulpicie sterowniczym. Ścianki oszklonej kabiny bezgłośnie zapadły w głąb kadłuba. Zdjąłem kask i odetchnąłem głęboko. Wiatr był niemal niewyczuwalny. Długie, oceaniczne fale kołysały miarowo mój maleńki pojazd, łagodnie wynosząc go na swoje grzbiety i opuszczając, jakby poddawały mnie terapii uspokajającej. W powietrzu unosił się zapach trudny do określenia, był cierpki i słoneczny zarazem, przypominał woń jakichś ziemskich owoców, nie mogłem sobie tylko przypomnieć jakich. W każdym razie nie był to zapach naszej wody, ale mógł się z nią kojarzyć. Był równie świeży i równie łatwo przenikający do płuc, które niezależnie od mojej woli rozprężały się na jego przyjęcie. Przymknąłem powieki i przez kilka minut pozwoliłem usypiać się powietrzu i falom. Następnie, nie zamykając kabiny, uruchomiłem silniki i powoli zacząłem płynąć w dotychczasowym kierunku.

Jakąś godzinę przed zachodem słońca uznałem, że oddaliłem się już dość od brzegu i mojej bazy. Stanąłem. Sprawdziłem łączność, uzupełniłem programy czujników i powiedziałem Bessowi, gdzie jestem. Jak wynikało z prowizorycznych obliczeń, znajdowałem się mniej więcej w miejscu, nad którym ujrzałem wtedy coś, co od biedy można było wziąć za kontur rakiety.

Zmrok zapadł szybko, jak wszędzie w strefach podzwrotnikowych. Słońce, niewiele większe od ziemskiego, nieco tylko bardziej jasne i zaprawione błękitem, dotknęło horyzontu, a potem w jednej chwili schowało się za jego wypukłą linią. Księżyc miał dzisiaj wzejść dopiero za pół godziny, zrobiło się od razu ciemno, jakby na niebo wypłynęły gęste, czarne chmury.

Nie bez pewnej niechęci wbiłem głowę w mój nieludzki, bezkształtny kask, specjalnie przystosowany do mojej nieludzkiej twarzy, ale nie zamykałem jeszcze kabiny. Wieczór był ciepły, tchnący od wody.chłód przynosił ulgę. Obcy nie obcy, zabytki, nieodpowiedzialni naukowcy — to jedna strona medalu. Druga to sama planeta. Trudno doprawdy o lepsze miejsce do spędzenia urlopu. Cisza aż dzwoni. W promieniu setek kilometrów żywej duszy. Woda zaprasza do nurkowania. Zielony ląd czeka ze swoimi górami, rzekami i pustyniami, a także dziwnymi, opuszczonymi budowlami, których nie oglądało jeszcze ludzkie oko. Nasz urlop. Gdybym tu przywiózł Annę…

Wyprostowałem się odruchowo. Powinienem posłuchać, co mówią uczeni — przeszło mi przez myśl. Z pewnością nie śpią i chyba nieprędko zasną tej nocy. Siedzą nad piaskiem, który przywieźli z pustyni, gdzie „obcy” nie chcieli się z nimi spotkać, i rozpamiętują przeżycia ubiegłej doby. Nie dowiem się od nich niczego, to pewne. Gdyby jednak przyszło im na myśl przedsięwziąć nową wyprawę… gdyby znowu coś zauważyli… Tak, zaniedbuję moje obowiązki.

Włączyłem fonię i przez najbliższe kilka minut byłem milczącym i niewidocznym świadkiem życia ziemskiej bazy na Petty. Tak jak przypuszczałem, rozmawiali wyłącznie o tajemniczym pojawieniu się obcego pojazdu. Oczywiście zameldowali o wszystkim swoim macierzystym instytutom, o ile jednak mogłem się zorientować, nie dostali jeszcze odpowiedzi ani tym bardziej instrukcji. Żaden z nich nie zająknął się nawet na temat SAO czy choćby ewentualnego ryzyka, związanego z obecnością nieznanej cywilizacji w rejonie układu Millsa. Byli, zdaje się, w komplecie, to znaczy, że część z nich opuściła na ten wieczór swoje bazy filialne, by móc wspólnie „pogwarzyć przy kominku”, a nie kontentować się radiem. To było mi nawet na rękę. Przynajmniej dzisiaj nie palną żadnego głupstwa.

Wytłumiłem głośniki i teraz wreszcie podniosłem osłony kabiny. Kiedy jej pancerna kopułka zamknęła się nad moją głową, mimo woli westchnąłem. Trudno. Taka praca.

Wschodził Bess, jak ciągle nazywałem księżyc z przebywającym na nim moim szefem i liczną grupą „naszych specjalistów”. Niebo i morze pojaśniały. Przez obiektyw jednej z kamer mogłem już dostrzec majaczącą na horyzoncie linię brzegu. Stawało się coraz widniej. Ocean zaczynał nabierać barwy jasnoniebieskiej, co u licha…

Nie, to nie księżyc. Uniosłem wyżej oparcie fotela, tak żeby uchwyty miotaczy znalazły się w zasięgu moich dłoni. W kabinie było już jasno, jakby to nie księżyc, lecz słońce pojawiło się na niebie. Znalazłem się nagle u stóp jakby ogromnej tęczy. Odruchowo przyśpieszyłem obroty silników. Ciągle jednak jeszcze czekałem. Przerzuciłem centralkę na bezpośrednią łączność ze stacją na satelicie, ale sam zachowałem milczenie. Patrzyłem.

A było na co patrzeć. Wokół mnie z oceanu wynurzał się słup rozszczepianego światła, szerokości ładnych paru kilometrów. Mimo że byłem w samym centrum jasnej strefy — tak mi się przynajmniej wydawało — wyraźnie dostrzegałem jej granice, linie, poza którymi panowała zwyczajna noc. Widziałem tam ciemne, granatowe niebo, nawet księżycowe refleksy na wodzie. A tutaj światło ciągle szło w górę, jego słup rósł i rósł, aż na wysokości, której nie mogłem odgadnąć, począł zwijać się spiralnie i równocześnie zakręcać, jakby wchodził w łuk prawdziwej tęczy. Pomyślałem o świetlnych zjawiskach, występujących na Ziemi w Zatoce Syjamskiej i innych rejonach, ale to tutaj było niepodobne do niczego, o czym informują podręczniki szkolne. Szkło w ścianach kabiny płonęło już jaskrawym błękitem, kiedy otoczenie gwałtownie zmieniło barwę. Światło stało się na chwilę jaskrawopomarańczowe, po czym przeszło w głęboką czerwień, jak gdyby żaru. Równocześnie spiralny ruch całego jasnego słupa uległ wyraźnemu przyśpieszeniu. Znajdowałem się teraz jakby u podstawy gigantycznego, wirującego korkociągu, którego każda strona świeciła inną barwą. Łuk zakrzywiał się nadal, aż jego przeciwległy koniec dotknął oceanu w odległości może trzech, czterech kilometrów. Wtedy nagle nastała ciemność, po czym ponownie uderzył mnie blask i znowu mrok, i znowu światło… Wszystko dookoła pulsowało teraz w zwolnionym rytmie, barwna, płonąca smuga pojawiała się i niknęła na przemian, jakbym tkwił u samego zwierciadła obracającej się latarni morskiej, rozszczepiającej wiązkę promieni słonecznych. Trwało to kilka minut, które przyprawiły mnie o zawrót głowy, po czym wszystko ponownie uległo zmianie. Słup światła pochylił się, zwinął jak wąż i odrywając od powierzchni oceanu utworzył nad nim ogromne, poziome koło. Ruszyłem z miejsca, żeby przedostać się do wnętrza owego zaklętego kręgu, gdzie panowała, jak z daleka przynajmniej mogło się zdawać, całkiem zwyczajna noc. Nie była jednak tak zupełnie zwyczajna, kiedy znalazłem się już wewnątrz kręgu, opasany poziomą tęczą. W górze istotnie widniało zwyczajne, rozgwieżdżone niebo, kiedy jednak opuściłem wzrok ku powierzchni wody, ta fosforyzowała pulsującym światłem jak cały ów barwny wąż, który mnie zamknął swoim pierścieniem. A moje czujniki milczały. Światło, jego obecność, zachodzące w nim zmiany, ruch i barwy nic im nie mówiły. To było najbardziej zdumiewające ze wszystkiego. I, prawdę mówiąc, najbardziej niepokojące. Świadczyło bowiem, że mam do czynienia z promieniowaniem nie znanym ziemskim konstruktorom, nie wyłączając „naszych specjalistów”, którzy, jak sami byli o tym przekonani, wymyślili nowe matematyczne modele niezawodności i na ich podstawie zaprogramowali sprzęt SAO tak, aby nie mógł zawieść w żadnym możliwym ze światów. Ten świat wymknął im się jednak. Jakie znaczenie mógł mieć ów fakt dla mnie? Praktycznie zapewne żadnego. Ale… wszystko, co nieznane, jest groźne. To było jedyne rozumowanie, obowiązujące ludzi z „Trójki”.

Nic jednak nie mogłem zrobić. Pozostało mi tylko patrzeć i liczyć na to, że opis, jaki wniosę później w zespoły analityczne komputerów, przybliży nas do wyjaśnienia zagadki. Więc patrzyłem. Nie spuszczałem nawet zasłon przeciwsłonecznych, chociaż gasnące i pojawiające się na powrót barwne rozbłyski kłuły mnie boleśnie w oczy. Na szczęście nie trwało to już długo. Pozioma tęcza przestała się wkrótce zwijać jak karnawałowa serpentyna i znieruchomiała. Jeszcze chwilę później zaczęła szybko blednąc. Gasnące światło nie pulsowało już w rytmie obracającej się powoli latarni morskiej. A po upływie następnych dwóch minut to wypłowiałe już świetlne koło zaczęło płynąć w górę, najpierw wolno, następnie coraz szybciej, aż rozmyło się nade mną, na wysokości, gdzie sprawiało wrażenie nikłego, poświęcającego kółeczka dymu. Chwilę trwałem jeszcze bez ruchu, z głową zadartą w górę, aż nabrałem pewności, że niebo jest czyste, granatowe i że jedyne światło, jakie dociera do moich oczu, zawdzięczam gwiazdom oraz Millsowi, oświetlającemu tarczę księżyca. Wtedy wróciłem do normalnej pozycji, zamknąłem oczy i trzymałem je dłuższą chwilę zamknięte, oddychając głęboko i nie myśląc o niczym. To, co widziałem, nie było brzydkie. Powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie. Malarzy z pewnością uderzyłaby przede wszystkim uroda zjawiska. Ja jednak nie byłem malarzem, a o uczonych humanistach miałem obowiązek myśleć kategoriami SAO. Rola, jaka mi przypadła, wykluczała estetyczną klasyfikację zjawisk. Mogłem je dzielić jedynie na znane, to znaczy bezpieczne, i nieznane, a więc wchodzące w zakres mojego działania. Nie oczekiwania ani przypatrywania się, tylko t działania. Niechby mi jednak ktoś spróbował powiedzieć, że tutaj przed chwilą mogłem coś zrobić. Bess czy któryś z jego mądrych doradców. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby spróbowali. Wiedziałbym, co im odpowiedzieć. To wiedziałbym całkiem dokładnie. Tak samo jak dokładnie nie wiedziałem, co mianowicie mógłbym jeszcze zrobić, pozostając w miejscu, nad którym przyroda Petty, sama lub z czyjąś pomocą, pobawiła się kolorowymi światełkami.

Swoją drogą, jestem tutaj trzeci dzień i nie było nocy, podczas której nic by się nie działo. Jeśli tak jest zawsze, trudno się dziwić tym z bazy, za górami i morzem, że puszczają w ruch wyobraźnię. W dodatku gdyby to, co ostatnio widzieli na pustyni, naprawdę przypominało kosmiczny pojazd…

Ruszyłem. Kilkanaście minut płynąłem jeszcze prosto przed siebie, oddalając się od lądu, po czym zmieniłem kierunek i zacząłem zataczać szeroki łuk. Spenetrowałem tej nocy spory szmat oceanu, nie natrafiając już jednak na świecące koła, tęcze, cienie rakiet ani w ogóle na nic, co mogło zaprzątnąć moją uwagę. Po powrocie przekonałem się, że automaty strażnicze także nie zanotowały najdrobniejszego ruchu w okolicy statku. Wtedy poświęciłem jeszcze pół godziny komputerowi, powiedziałem kilka słów Bessowi, budząc go, zdaje się, ze snu i sam ułożyłem się w fotelu. Tym razem zasnąłem od razu. Nawet garby z przodu i z tyłu nie były mi w stanie w tym przeszkodzić.

Kiedy się obudziłem, na zewnątrz znowu panowała noc. Przespałem cały dzień. Komputer pozwolił mi leniuchować tak długo, jakby sam potrzebował czasu, żeby przetrawić wszystko, co wprowadziłem do jego bębnów pamięciowych.

Przygotowałem się do wyjścia, po czym usiadłem przed pulpitem i przesłuchałem to, co moja aparatura podsłuchała w bazie naukowców. Niektóre partie przeleciałem, zależało mi tylko na jednym: czy nie wybierają się znowu na jakąś nocną łazęgę. Ale na szczęście nie było o tym mowy. Wrócili, zdaje się, do swoich zwykłych zajęć, w każdym razie gros rozmów dotyczyło nowo odkopanej budowli, w której fundamentach znaleziono konstrukcje, napędzane niegdyś energią termojądrową. Tak, to była zupełnie normalna cywilizacja, ci kosmacze, jeśli rzeczywiście oni rezydowali kiedyś na Petty.

W odległości mniej więcej dwustu kilometrów od statku musiałem zwolnić bieg łazika, bo step przechodził tutaj w obszar niskich wzgórz, na których coraz częściej pojawiały się drzewa, bardziej podobne do liści ziemskich kaktusów niż do naszych dębów, kasztanów czy sosen. Skręciłem i jechałem dalej, trzymając się stale skraju pustyni, aby mieć możliwie największe pole obserwacji.

Minęły trzy godziny, od kiedy opuściłem statek. Dochodziła północ. Jak dotąd nic się nie działo i zacząłem powoli nabierać przekonania, że przynajmniej ta noc upłynie spokojnie. Myliłem się jednak. I to jak jeszcze. Nikt dotąd tak się nie pomylił.

Na wierzchołku któregoś z kolei wzgórza przystanąłem na moment i przez chwilę wodziłem wzrokiem po poświęcającym w blasku księżyca piasku pustyni. Następnie bez żadnej myśli, raczej dla zabicia czasu aniżeli z obowiązku, włączyłem głośniki aparatury podsłuchującej bazę. Włączyłem i w pierwszej chwili pomyślałem, że dostałem się w jakąś cudaczną, niemożliwą „pętlę czasu” i przeżywam na nowo wypadki minionej doby. Te same urwane zdania, okrzyki i wezwania. Te same okresowe zaniki łączności pomiędzy uczonymi, podzielonymi na grupy. Bo podzielili się znowu. I znowu pozostawili bez opieki swoją główną bazę, pozbawiając się jej zasobów energetycznych i aparatury. Na szczęście nie zmierzali daleko. Tym razem rzekomi obcy wylądowali dosłownie pod nosem jednego z podobozów, także na skraju śródlądowego morza, ale mniej więcej sto kilometrów na wschód od centralnej bazy. Tylko że teraz, jak wynikało z potoku słów ludzi tkwiących w „nawiedzonej” filii, przybyszom ani się śniło uciekać. Uczeni powtarzali w kółko, że widzą wielki, spodkowaty pojazd, stojący kilkadziesiąt metrów od brzegu morza, przy samej granicy wykopalisk. Obok niego miały się kręcić jakieś mniejsze, „malutkie”, jak je określili, dyski, szczelnie zamknięte. Żywych istot nie zauważyli. Może właśnie dlatego udało im się zachować tyle przynajmniej zdrowego rozsądku, żeby nie wyłazić z pomieszczeń obozu i nie lecieć z otwartymi ramionami w stronę tego czegoś, co widzieli. Ale to raczej nikła pociecha.

Spojrzałem na licznik, wziąłem namiar i zmierzyłem czas. Żebym nie wiem co robił, nie zdążę. Nie mogę zdążyć. Jak to jest, kiedy człowiek czegoś nie może, a musi? Wtedy robi to, co jest niemożliwe.

Posłałem mojemu statkowi sygnał alarmu. Kiedy pokładowy komputer zameldował mi o gotowości do startu, określiłem dokładnie współrzędne lądowiska i zablokowałem mikser sprzężenia z aparaturą sterowniczą. Musiałem wnieść jeszcze poprawkę do programu, bo komputer nie chciał przerywać ochronnego pola siłowego i pozostawiać na pastwę losu automatów strażniczych oraz zagrzebanej w nadbrzeżnych wydmach aparatury. Straciłem na to mniej więcej trzy sekundy. Moment później na skraju widnokręgu ujrzałem błysk anihilacji. Statek startował jak na poligonie, w warunkach bojowych. Po moich automatach pozostały w tej chwili rozlane mataliczne plamy. Minie kilka minut, zanim zaczną zastygać w nieregularne, wtopione w ziemię bryły.

Udało mi się utrzymać rakietę w pionie do punktu odległego od wzgórza, na którym stałem, o niespełna kilometr. Wtedy osadziłem statek, ukrywszy się uprzednio na wszelki wypadek za zboczem wzniesienia. Komputer wykonywał sklecony naprędce program i należało się liczyć z wszelkimi niespodziankami. Obeszło się jednak bez nich. Nie czekając, aż promieniowanie spadnie do przyzwoitego natężenia, przeleciałem łazikiem przez płonące kałuże roztopionego piasku i tkwiąc nadal wewnątrz zamkniętej szczelnie kopuły, wydałem polecenie otwarcia głównego włazu. Zatrzymałem platformę windy pół metra nad ziemią, chroniąc ją przed bezpośrednim zetknięciem ze skażonym gruntem, i wskoczyłem na nią z obudowy silnika, na którą wlazłem prosto z kabiny. Wjechałem na górę, sprawdziłem zamknięcie włazu, po czym natychmiast, w promieniującym jeszcze ciągle skafandrze, dałem sygnał startu. Na dole kolejny mój pojazd, nieszczęsny łazik, zmienił się w kałużę, ale nie pomyślałem o tym. Nie słuchałem nawet, co dzieje się u naukowców. Teraz nie czas było bawić się ich pogaduszkami. Jeśli obcy naprawdę zdecydowali się na kontakt.. bo po cóż by inaczej lądowali im pod nosem?…

Zapomniałem o ludziach, przynajmniej tych, którzy wraz ze mną przebywali na tej zagubionej w kosmosie planecie. Zapomniałem o Bessie. W tej sytuacji nie mógł oczekiwać, że będę z nim rozmawiał. Niech obejrzy sobie dane, przekazywane mu przez moją pokładową aparaturę informatyczną. Jeżeli właśnie nie śpi. Ale mój alarm musiał i załogę stacji postawić na nogi.

Tylko że ani Bess, ani nawet „nasi specjaliści” nie mogli mi służyć radą, której bym sam nie potrafił sobie udzielić. Nie miałem wyboru,

Za dużo tych zagadkowych zjawisk. Obcy czy fatamorgana, nie możemy dłużej czekać. Co noc alarm to zbyt wiele szczęścia, nawet dla naukowców w bazie, wiecznie złaknionych niespodzianek. I sam Bess musiałby przyznać, że za tymi alarmami kryje się coś, co trzeba zbadać.

Byłem już nad morzem. Gdyby nie zajmowała ich w tej chwili „wizyta” w jednej z ich siedzib, musieliby mnie zauważyć. Nadal jeszcze szedłem ciągiem fotonowym, specjalnie aby pokazać, jeśli nie ludziom, to przynajmniej hipotetycznym obcym, że tutaj jestem.

Sprawdziłem namiar i zwolniłem. Przeszedłem najpierw na paliwo chemiczne, a potem zimne, już bezpośrednio nad brzegiem morza, Teraz musieli mnie zauważyć, nawet jeśliby nie chcieli. Otworzyłem wszystkie mikrofony, złączyłem je w wejściu komputera, nie mogłem przecież przemówić w moim ojczystym języku, po czym powiedziałem, starannie akcentując słowa:

— Dc wszystkich istot rozumnych na planecie. Ukryjcie się. Przybywam statkiem, którego silniki powodują skażenie atmosfery i gruntu. Pozostańcie w ukryciu, dopóki nie dam sygnału. Czy widzicie pracę moich dyszy napędowych, czy też jesteście w większym oddaleniu, usłuchajcie mojego wezwania. Ukryjcie się…

Powtórzyłem ten idiotyczny apel jeszcze dwukrotnie, po czym uśmiechając się mimo woli do siebie, zacząłem podchodzić do lądowania. To co powiedziałem, pozornie tylko było głupawe i jakby wyjęte z opowiastki dla grzecznych dzieci. Po pierwsze nie chciałem dopuścić, aby ludzie, kiedy znajdą się już w komplecie, czemu nie zdążyłem zapobiec, wyszli „powitać” obcych. Po drugie chodziło o sprawdzenie reakcji tych obcych, jeśli tam naprawdę byli. I to bez względu na to, czy w ich rzekomych pojazdach siedzieli żywi przedstawiciele obcej rasy, czy wysłane przez nich automaty. W razie czego miałem anihilatory, którym nie oprze się nic zbudowanego z materii. Użyć ich mogłem jednak jedynie wówczas, gdy ludzie będą tkwić w schronach. Tak więc wygłaszając swoje orędzie, działałem również w obronie własnej. Ale przecież obcy mogli zachować się różnie. Na przykład ukryć się także i poczekać, aż wyląduję, żeby zawrzeć znajomość z nieoczekiwanym przybyszem. Mogli próbować mnie zniszczyć, zanim dotknę powierzchni planety. Mogli wreszcie uciec, nie czekając na rozwój wypadków.

Wybrali to ostatnie. Trzymając statek pionowo, szedłem zimnymi dyszami nad morzem, wzdłuż linii brzegu. Woda i piasek, wyrwane odrzutem, tryskały na dziesiątki metrów, zakrywając przed moimi oczami wszystko, co działo się w dole, ale na ekranach Udarów widziałam już wyraźnie zabudowania maleńkiej bazy, jakieś pojazdy… i nieco dalej talerzowaty kształt. Skierowałem się w jego stronę, odruchowo zaciskając wszystkie dwanaście palców na rękojeściach miotaczy. Zdążyłem jeszcze stwierdzić, że przy tym wielkim nie ma żadnych mniejszych „dysków”, jak informowali się nawzajem naukowcy, gdy nagle ów pojazd, czy co to było, uniósł się w górę. Równocześnie ląd zalało światło, które przebiło nawet wznieconą przeze mnie kurzawę. Był rzeczywiście wielki. I naprawdę przypominał zaokrąglony stożek. Najdziwniejsze było światło, które wypromieniowywał, zaginało się bowiem łukowato, jakby powiększając rozmiary pojazdu do granic horyzontu. Ale nie było to twarde promieniowanie. Moje czujniki ani na moment nie błysnęły czerwonymi lampkami.

Obcy kolos (czy też złudzenie optyczne, dzięki któremu widziałem wielki, nieziemski statek) przemieścił się pionowo w górę, nabierając szybkości, upodobnił do gwiazdy stojącej w zenicie, wreszcie zniknął. Wtedy przeniosłem rakietę znad morza poza obszar wydm i usiadłem, w odległości mniej więcej trzystu metrów od zabudowań bazy. Naprawdę nie byłem przecież dla nich groźny, stosując dysze zimnego ciągu.

Pierwsza część planu była poza mną. Okazało się to łatwiejsze, niż przypuszczam. Ale i bardziej skomplikowane, niż ktokolwiek mógł przypuścić przed moim startem z Ziemi, a nawet z satelity Petty. To już nie wyobraźnia humanistów sprowadzała na nich wizje Kontaktu. To człowiek z „Trójki”, wyszkolony agent SAO uległ złudzeniu, że widzi obcy pojazd. Na razie mogłem mówić tylko o złudzeniu. Ale i tego było dość, by zmusić mnie do wykonania drugiej, trudniejszej części planu, która mogłaby pozostać w zawieszeniu, gdybym na własne oczy nie oglądał owego ogromnego stożka.

Szybko zrzuciłem kask i skafander, po czym nadal otwartym kodem oznajmiłem „wszystkim żywym istotom na planecie”, że mogą już bezpiecznie opuścić swoje schronienia. Następnie zapaliłem zewnętrzne reflektory, ile ich tylko było, i zdalnie otworzyłem właz. Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch na ekranie. Ktoś bardzo powoli zbliżał się do mnie od strony bazy. Jakoś tym razem nie śpieszyło im się tak, jak o tym sami siebie przekonywali.

Nagi jak nowo narodzony, z założonym luźno pasem, za który zatknąłem miotacz, przemodelowany w stacji na wzór broni znalezionej przy martwym pilocie, ukazałem się na platformie windy. Jeden z reflektorów świecił pionowo w dół, widziałem monstrualnie powiększony cień swojej głowy na otaczającej lądowisko trawie. Ten cień rósł i rozmywał się równocześnie,

w miarę jak zjeżdżałem niżej. Wreszcie platforma, którą specjalnie starałem się hamować, dla powiększenia efektu, dotknęła ziemi. Postąpiłem dwa kroki do przodu. Na wprost mnie, mrużąc oczy, rażone blaskiem moich reflektorów, stanęli ludzie. Zatrzymałem się i ja. Wtedy oni podeszli kilka metrów bliżej, po czym stanęli ponownie. Posunąłem się także. Widziałem już wyraźnie ich twarze, jasne od światła reflektorów. Nareszcie mieli to, co stanowiło największe marzenie ich życia. Kontakt. Kontakt z obcą cywilizacją. Sam wówczas nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo obcą. Ale oni mogli się spodziewać wszystkiego. Że marzenia staną się rzeczywistością i ludzkość, dzięki pomocy wyżej rozwiniętej cywilizacji, osiągnie skok rozwojowy donioślejszy od tego, jaki w dwudziestym wieku stał się udziałem pewnych pierwotnych plemion indiańskich, które wtedy dopiero po raz pierwszy zetknęły się z innymi mieszkańcami Ziemi, latającymi już na Księżyc. Że, przeciwnie, będą mogli sami czegoś nauczyć obcych. Że ci ostatni wyjaśnią im zagadkę umarłej cywilizacji Petty. Jednego z pewnością nie brali pod uwagę. Że obcy mogą użyć broni. Przyszli tutaj wszyscy co do jednego bez najprostszych choćby pistoletów z gazem obezwładniającym. Dokładnie tak, jak tego po nich oczekiwałem. I nie tylko ja. Także Bess i inni z „Trójki”, którzy dlatego właśnie rozumieli, że istnienie SAO jest przykrą może, jednakże nieubłaganą koniecznością.

Warda, Barcew, Leski, Zamfi, Lana… Przygryzłem wargi, żeby się nie uśmiechnąć. Nie pamiętałem dobrze, jak w t e j twarzy wyglądają moje zęby, ale wolałem im ich nie pokazywać. Tych znałem. Oprócz nich przyszło jeszcze czterech… pięciu… a raczej pięcioro. Jeszcze dwie kobiety, jedna z nich była młodą dziewczyną… tak przynajmniej wyglądała. Lana…

No, cóż. Dzieliła nas odległość około dziesięciu metrów i było to akurat tyle, ile potrzebowałem. Co do nich, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że chcieliby podbiec i przycisnąć mnie do piersi, tylko przeszkadzają im w realizacji tego zamiaru ich własne nogi. Milczałem. I oni milczeli. U mnie jednak należało to po prostu do gry. U nich?… O, oni przecież tyle mieli obcym do powiedzenia…

Wreszcie któryś z nich przełamał zaklęty dystans i wysunął się metr z nieruchomego szeregu. Tego nie chciałem. Uniosłem powoli rękę, jak starożytny kapłan, celebrujący klątwę czy właśnie błogosławieństwo i powstrzymałem go. Stanął od razu.

Wtedy przemówił Warda. Ukłonił mi się, przyłożył dłoń do ust i serca, po czym wskazał za siebie, na zabudowania bazy. Następnie sięgnął po przytroczoną a pasa zwykłą latarkę i uraczył mnie dziesięcioma krótkimi błyskami. Zaraz potem narysował latarką w powietrzu koło, następnie trójkąt, jeszcze raz koło i wreszcie powtórzył dziesięć kropek świetlnych, co zapewne miało oznaczać, że oni posługują się systemem dziesiętnym. Dokonawszy tego zgasił latarkę i przybrał wyczekującą pozę.

Odczekałem kilkanaście sekund, po czym bez pośpiechu pokręciłem przecząco głową. Mogło to znaczyć, że nie interesuje mnie nic z tego, co zobaczyłem. Zafrasowali się. Któryś z nich wyszeptał do ucha kilka słów Wardzie, tak cicho, że nie dosłyszałem. Zagadnięty zaprzeczył energicznym ruchem głowy. Wtedy odezwała się Lana.

— Może on rozumie?… — wyraziła niepewnie przypuszczenie, patrząc wprost na mnie. — Czy rozumiesz nasz język? — powtórzyła głośniej. — Może posłużysz się kompu… maszyną informatyczną — poprawiła się.

Przyjrzałem jej się życzliwie. Na dobrą sprawę ona jedna w tej zafascynowanej sytuacją gromadzie przejawiła szczyptę zdrowego rozsądku. Niestety, musiałem jej sprawić zawód.

Spodziewać mogli się, jak powiedziałem, wszystkiego. Poza jednym. Tym mianowicie, co zrobiłem.

Odczekałem jeszcze chwilę, a następnie wyprostowałem się i powiodłem po nich wzrokiem, w którym starałem się zawrzeć gorycz najgłębszego rozczarowania. Machnąłem rączką, wyraźnie demonstrując im jej sześć palców i poprawiłem sobie od niechcenia robaczkowate kończyny na piersi. Następnie, zupełnie nagle, zgiąłem się w pół i wywaliłem na nich język, dokładnie tak, jak to robią niegrzeczne dzieci za plecami niektórych nauczycieli. Język na szczęście miałem swój własny. I nie sądzę, abym powinien się go wstydzić.

Korzystając z momentu, nazwijmy to delikatnie, zaskoczenia, odwróciłem się na pięcie i z godnością wmaszerowałem z powrotem na platformę windy. Kiedy byłem już na wysokości włazu, któryś z nich na dole krzyknął. Żeby chociaż coś stosownego w takich okolicznościach. Jakieś stare, jędrne marynarskie słówko, które mogło przekonać obcego, że nie ma do czynienia z malowanymi lalami. Gdzie tam! W tym okrzyku był żal, prośba, przyjaźń, wezwanie, wszystko, tylko nie to, co doprawdy aż się prosiło.

Zatrzasnąłem właz i natychmiast uruchomiłem dysze startowe, darowując sobie już tym razem jakiekolwiek propagandowe ostrzeżenia. Nic im nie zrobię, najwyżej ich poprzewracam, a efekt i tak osiągnąłem aż nazbyt chyba przekonujący. Miałem nadzieję, że nie wpędzę ich w kompleksy i to jako Ziemian, bo o tym mimo wszystko przykro byłoby pomyśleć. Co pewne, to że długo będą mieli co wspominać. A także, że teraz nikt nie może już zaprotestować przeciw oficjalnemu otoczeniu opieką przez SAO ziemskiej misji na Petty. Bo odwiedziny obcych przestały być zjawiskami z pogranicza psychiki i optyki. Stały się faktem.

— Sprytnie to zrobiłeś — burknął łaskawie Bess, kiedy przepuściliśmy już przed sobą komplet zapisów mojego komputera z ostatnich dni — ale przeholowałeś. Co cię skusiło, żeby pokazywać im język? To przecież ziemski gest. Nie rozumiesz?…

To rozumiałem. Tylko przez chwilę myślałem, że ma mi za złe moje pozbawione szacunku zachowanie wobec bądź co bądź naukowców. Ale jemu chodziło tylko o konspirację. Co za ulga. Pomyśleć, że mógł przejawić jakieś uczucia, uznane przez ogół za po prostu ludzkie…

— Ale miałem kudłatą twarz, cztery ramiona, po sześć palców u rąk i jeszcze dodatkowe na klatce piersiowej — odpowiedziałem. — Nie sądzę, aby w tej sytuacji ludzki język mógł w nich wzbudzić jakieś podejrzenia. Za to wsączyłem, mam nadzieję, w ich otwarte duszyczki odrobinę sceptycyzmu co do wszystkich bez wyjątku „kontaktów”. Bo ten gest musieli zrozumieć, właśnie dlatego, że był ludzki. Przecież oni w całym kosmosie szukają rasy podobnej do nas… chociażby pod niektórymi tylko względami. Więc znaleźli rasę, która tak jak my, pokazuje języki. Nie powinieneś mieć o to do mnie pretensji — zakończyłem z przekonaniem.

Nie odpowiedział. Nie wiem, czy w ogóle słuchał tego, co mówiłem. Zaprzątała go już bez reszty myśl o przyszłości. A było to coś, co i mnie nie powinno pozostać obojętne. Bo, co nietrudno zgadnąć, w planach Bessa i tym razem miałem odegrać pewną skromną rolę…

— Co z Weythem? — spytałem, zmieniając temat.

Wzruszył ramionami. Przez twarz przebiegł mu grymas zniecierpliwienia.

— Nic — burknął, nie odrywając wzroku od okna, jakby tam ktoś stał i dawał mu znaki.

Jasne. Nic, to nic. Nie powinienem pytać. Pewnie wypadki ostatniego dnia wprowadziły mnie w odrobinę zbyt dobry humor.

— Nie mamy łączności — dodał po chwili. Nie musiał mi tego mówić. Jeśli jednak powiedział, to znaczy, że uznał sprawę za zamkniętą. Weyth?…

Wyobraziłem sobie, jak po stu, dwustu, pięciu tysiącach lat któraś z naszych ekspedycji przypadkiem spotyka w przestrzeni obcy statek… obcy, bo konstrukcja rakiety Weytha będzie już wtedy bardzo odbiegać od współczesnych pojazdów. Ktoś wejdzie na pokład, ujrzy zwłoki porosłego sierścią, gorylowatego pilota i pomyśli, być może, że to jego koledzy sprawili mu zaszczytny, kosmiczny pogrzeb… pozostawiając go samego we wraku statku.

— Od dawna? — mruknąłem zdawkowym tonem, jakbym chciał jedynie podtrzymać wygasającą rozmowę.

— Od drugiego dnia po starcie…

— A kiedy startował?

— Nie wiesz? — zdziwił się Bess, jakby ten start odbył się z pełnym ceremoniałem, w obecności wszystkich mieszkańców globu. Nie odezwałem się. Mogłem nie wiedzieć dalej. Cóż to w końcu za różnica, skoro zaraz po starcie urwała się łączność…

W kabinie, gdzie oprócz Bessa i mnie nie było żywej duszy, zapanowało milczenie. Szef stał nadal odwrócony twarzą do okna i wyglądało, że zapomniał o moim istnieniu. Poczekałem ze dwie minuty, po czym ruszyłem ku drzwiom. Skierowałem się w stronę korytarza, prowadzącego do mojej budki nasłuchowej. Uznałem, że czas wrócić do zwykłych obowiązków.

Po drodze wstąpiłem do łazienki. Wyszedłem z niej szybko, suchy jak siano. Nie wiem, czemu tu, wśród załogi, czułem się głupio w mojej obcej, kosmatej skórze.

Tego samego dnia po południu przechwyciłem wymianę meldunków między Radą Naukową a bazą na Petty. Archeologom zakomunikowano oficjalnie, że odtąd będą pracować pod ochroną SAO i że nie wolno im podejmować żadnych ekspedycji ani też w ogóle oddalać się od stanowisk pracy bez zgody delegata Agencji, który przybędzie wkrótce na planetę. Przekazałem tę informację Bessowi, na co ten odpowiedział mi tylko, żebym skończył dyżur i wrócił do swojej kabiny. Za pół godziny ktoś tam po mnie przyjdzie.

Przyszedł rzeczywiście. Ten sam grubas ze staroświeckimi okularami, któremu tak się podobałem po operacji. Zaprowadził mnie do znanej mi już aż nazbyt dobrze pracowni, gdzie czekało kilku innych „naszych specjalistów”. Żaden z nich nie odezwał się słowem. Kiedy już zasypiałem, przebiegło mi przez myśl, że mogliby coś zrobić z moim nosem. Zawsze wydawał mi się odrobinę zbyt duży. Ale nie zdążyłem im tego powiedzieć.

Nos pozostał taki sam, tak samo duży jak przedtem. W ogóle nie mogłem dopatrzyć się w lustrze żadnych różnic, żadnego, najmniejszego choćby, odchylenia od mojego wizerunku „zapamiętanego” przez komputer chirurgów przed pierwszą operacją. A przyglądałem się dobrze. Nie, żebym przywiązywał wagę do mojej przyrodzonej urody, chociaż nie wyrażano się o niej najgorzej, ale jak by to powiedzieć… jednak co człowiek, to człowiek. Nie umiem wyrazić tego inaczej.

Lekarzy mieliśmy dobrych. Bezpośrednio po obudzeniu się z narkozy mogłem biegać, jeść, mogłem, krótko mówiąc, wszystko. A co najważniejsze, byłem zdolny do służby. Od razu. Oczywiście to akurat było najważniejsze nie tylko dla mnie.

Mimo wszystko nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności, żeby wypróbować moje łóżko w przydzielonej mi miniaturowej kabince. Wyciągnąłem się jak długi na wznak, z uczuciem, że unoszę się w powietrzu, nad powierzchnią materaca. Ten przeklęty garb dał mi się jednak we znaki. Tyle tylko, że wydawałem się sobie jakiś taki… goły. W każdym razie przez pierwsze godziny szczelnie zapinałem kombinezon, chociaż wszyscy pozostali chodzili tylko w slipach. Planeta, na której mieszkają kosmacze, musi mieć chyba niższą średnią temperaturę niż Ziemia.

Naukowcy na Petty siedzieli cicho. Z ich rozmów, które stały się bardziej lapidarne i z których przebijała mniej lub bardziej tajona gorycz, wynikało, że wspomnienie spotkania z obcym zbladło wobec zapowiedzianego oddania ekspedycji pod kontrolę „Trójki”. Nietrudno było zgadnąć, jakie przyjęcie czeka agenta, który obejmie tam służbę. Tylko że ten agent nie spodziewał się niczego innego. I zrobi swoje, czy im się to będzie podobało, czy nie. Poleci dostatecznie wyposażony… nie tylko w pełnomocnictwa. Mogłem to sobie wyobrazić bardzo dokładnie. W końcu wiedziałem przecież, kto będzie tym agentem.

Kompletowano sprzęt. Z Ziemi przyleciały dalsze dwa statki, wyposażone w najnowsze modele anihilatorów. Każdy z nich mógł zamienić w płonące strzępy planetę wielkości Petty.

A nawet większą. Uzupełniano park automatów i przygotowywano specjalne programy obronne, uwzględniające także wszelkie możliwe zjawiska fotooptyczne. Nikt nie rozumiał, dlaczego czujniki, które miałem ze sobą w czasie pierwszego pobytu na Petty, nie przyjmowały informacji świetlnych, tak intensywnych, że nie przeoczyłby ich nawet ślepiec. Oprócz rakiety z kabiną pilota miały lecieć dwie inne, bezzałogowe, przeznaczone do zadań specjalnych. Czyli do powitania obcych, gdyby podeszli zbyt blisko jak na możliwości ekranów, chroniących ludzi przed promieniowaniem.

Odprawa trwała krótko. Topografia Petty była mi już znana, zresztą bębny pamięciowe komputerów także zostały odpowiednio uzupełnione. Rejestr „zjawisk” pozostał niezmieniony. Tak samo system łączności. Tyle tylko, że na stacji miały odtąd czekać w pełnej gotowości do startu trzy następne statki, a na orbitę wokół Petty wprowadzono dodatkowe bezzałogowe stacje obserwacyjne. Wydawało się, że zrobiono co tylko w ludzkiej mocy, by zapobiec jakimkolwiek niespodziankom. Archeolodzy powiedzieliby z pewnością, że zrobiono nawet zbyt dużo. Ale ich zdania nie mogliśmy brać pod uwagę. Spotkanie ze mną z pewnością ich rozczarowało, nie przestali jednak przecież trwać przy swym humanizmie, pojętym między innymi jako poczucie braterstwa z wszystkim, co żyje choćby w najdalszych galaktykach.

Rośliny nauczyły niegdyś ludzi ponadczasowego kontaktu myślowego. Łączność taka wymagała treningu, zdarzały się wypadki mylnej interpretacji przesyłanych tą drogą informacji.

Teraz jednak przygotowaliśmy się i na taką ewentualność. Anteny stymulujące odpowiednie pola elektromagnetyczne, wraz z bateriami wzmacniaczy, zainstalowano i przy centrali komunikacyjnej stacji, i na dziobach rakiet. Słowem nasza agentura na satelicie Petty przeobraziła się w poligon doświadczalny, który z kolei w każdej chwili mógł się zamienić w pole bitwy. Pierwszej w dziejach SAO. Dla „naszych specjalistów” była to wyjątkowa gratka, nic dziwnego, że z każdym kolejnym statkiem przybywającym z Ziemi ich liczba rosła. Stacja pękała już w szwach. Byłem rad, że opuszczę to miejsce, gdzie bez skafandra i ekwipunku próżniowego nie mogłem liczyć na krótką choćby chwilę samotności. Byłem rad, że znajdę się na Petty, wśród niewielkiego grona obcych ludzi, z których i tak żaden nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Liczyłem godziny pozostałe do startu.

Nie zwlekali z nim zbyt długo. Sytuacja skłaniała do pośpiechu. Wprawdzie od owej sceny nad brzegiem morza, w sąsiedztwie jednego z obozów archeologów, na Petty panował spokój, ale każda noc mogła przynieść elektryzującą wiadomość. Byłem tam wszystkiego cztery doby z hakiem i czterokrotnie alarmowały mnie zagadkowe zjawiska, z których co najmniej dwa wiązały się bezpośrednio z obecnością obcych.

Startowałem piątego dnia po operacji, która przywróciła mi ludzki wygląd. Do ostatniej chwili widziałem twarze przylepione do pancernej szyby bunkra na lądowisku. Nie ulegało wątpliwości, że wiążą z moim zadaniem niemałe nadzieje. Cóż, każdy na coś liczy. Historycy na Petty marzą o zaprzyjaźnieniu się z obcą cywilizacją. Ci tutaj myślą o praktycznym sprawdzeniu ich od stuleci rozbudowywanych teorii, które dotychczas były właśnie tylko teoriami. Sami zapewne nie zdają sobie sprawy, że w tych nadziejach wiele miejsca zajmuje chęć umocnienia motywacji ich pracy i ich istnienia. Ja chciałem być sam. Sam ze swoją misją, automatami i aparaturą. Sam, w okolicznościach, które zmuszą mnie do maksymalnej koncentracji uwagi i nie pozwolą mi uciekać myślą ku przeszłości ani też śnić po nocach.

Szedłem bezpośrednim korytarzem, obliczonym tak, żeby prostopadle przecinał wszystkie możliwe orbity wokół Petty, na których, być może, patrolowały oprócz naszych także jakieś obce jednostki. Zjawiałem się nie zapowiedziany. Przemówiłem do nich przez radio dopiero wtedy, kiedy wisiałem już nieruchomo na strumieniach buchających z chemicznych silników, dwa kilometry nad główną bazą badawczą. Zaraz potem zszedłem niżej. Osadziłem statki W ten sposób, że utworzyły jakby trójkąt, którego podstawą był brzeg morza. Południowy kraniec tego trójkątnego pola stanowił jeden z bezzałogowych statków, pilotowanych zdalnie. Drugiemu powierzyłem funkcję wierzchołka, sadzając go w miejscu najbardziej oddalonym od wybrzeża. Na wschodzie, w kierunku, na przedłużeniu którego leżały filie głównej bazy uczonych, lądowałem sam. Usiadłem jako ostatni, sprawdziwszy uprzednio grunt, na którym spoczęły kratownice dwóch pierwszych rakiet. Był pewny.

Nie musiałem się śpieszyć. Odczekałem, aż powietrze oczyści się z chmury kurzu, wznieconej przez lądujące statki, po czym otworzyłem właz i zjechałem na ziemię. Jak się spodziewałem, w polu widzenia ani żywej duszy. Gdyby nie płaskie dachy zabudowań bazy, widoczne niespełna dwieście metrów od miejsca, gdzie stałem, i jakby nachylające się ku morzu, bo wkomponowane w łagodne zbocze dawnej wydmy, teraz porośniętej już bujną zielenią, mógłbym uwierzyć, że wylądowałem w rejonie, którego nie oglądało dotąd oko człowieka.

Wydeptana w roślinności dróżka zaprowadziła mnie do przejścia w niskim ogrodzeniu, otaczającym budynki. Zaraz za nim spostrzegłem poukładane w nierówne stosy aparaty pomiarowe, części robotów, dwa lub trzy otwarte pojazdy terenowe oraz najzwyklejsze motyki i miotełki. Leżały tam także różnej wielkości kamienie, niektóre ozdobione płaskorzeźbami, i metalowe oraz ceramiczne sprzęty, po których widać było, że czekały tu na ludzi tysiące lat.

Główny budynek bazy był, rzecz jasna, wykonany z tego samego materiału, co wszystkie obiekty pozaziemskie, odporny na wszelkie możliwe wstrząsy, promieniowanie i uderzenia. Niemniej postarali się o to, żeby z daleka przynajmniej wyglądał jak wielki szałas w którymś z górskich rezerwatów. Pokryli go jakimiś taśmami, imitującymi drewno. Obok zbudowali kilka prowizorycznych pomieszczeń, wykorzystując miejscowe drzewa, wysokie i chude, za to niesłychanie giętkie, stanowiące zatem nie najgorszy materiał konstrukcyjny. Miałem nadzieję, że nikomu nie przyszło na myśl spać w tych szopach, jak na ziemskim letnisku.

Minąłem sień, strzeżoną przez jeden nieczynny automat, który nie zareagował nawet, kiedy chwyciłem jego anteny i potrząsnąłem nimi niby wiechą trawy, przeszedłem otwarte na oścież pancerne drzwi i znalazłem się w obszernym, oszklonym pomieszczeniu, służącym zapewne równocześnie jako hali, miejsce spotkań, a także pracownia. O tym ostatnim świadczyły ciągnące się wzdłuż ścian stoły, podobne do używanych dawniej desek kreślarskich. Na wprost wejścia, odwrócony do niego tyłem, siedział mężczyzna. Poznałem go od razu. Był nim Zamfi, jeden z naukowców, z którymi wyruszyłem z Ziemi. Wolałbym wziąć na pierwszy ogień kogoś, kogo nie znałem, ale nie zależało mi na tym aż tak bardzo. Kiedy wszedłem, odwrócił na moment głowę, musnął mnie nieodgadnionym spojrzeniem, po czym natychmiast zajął się na powrót jakimś szkicem czy rysunkiem, który leżał przed nim, rozpięty na stole. Tył jego czarnej głowy znieruchomiał.

Zrobiłem kilka kroków i zatrzymałem się w głębi sali. Czekałem minutę, dwie, trzy… Wreszcie przestało mnie to bawić.

— Cześć, Zamfi — powiedziałem spokojnie, przyciszonym głosem. — Znowu się spotykamy. Jesteś sam?

Czarna głowa zakołysała się. Potrwało jednak trochę, zanim odpowiedział:

— Nie. Reszta siedzi pod stołami. Nie widzisz?

Co najbardziej zawsze w ludziach ceniłem, to poczucie humoru. Powiedziałem mu to. Spytałem ponadto, dlaczego nie siedzi tam razem z nimi. Wymyśliłem na poczekaniu jeszcze kilka równie błyskotliwych żarcików. Mówiłem znudzonym tonem, cicho i powoli. Mówiłem dużo. W końcu przecież będzie miał dość…

— Nie widzisz, że pracuję? — przerwał mi wreszcie. Ucieszyłem się.

— Naprawdę? — w moim głosie zabrzmiało radosne uznanie. — To może zechcesz mi teraz powiedzieć, gdzie jest reszta?

— Także pracują — odburknął po chwili.

— Będziesz pracował, czy wolisz się przejść? — rzuciłem odrobinę ostrzejszym tonem. Ale tylko odrobinę. Wystarczyło to jednak, żeby uniósł głowę i zmierzył mnie spojrzeniem. Tym razem przyjrzał mi się dłużej.

— No więc?

Wzruszył ramionami i wykrzywił usta. Nie w uśmiechu.

— Nigdzie nie pójdę — warknął. — Czego właściwie chcesz?

Uśmiechnąłem się. Nie wykrzywiając ust.

— Przyleciałem przed chwilą — wyjaśniłem. — Sądziłem, że to zauważyłeś. Mam tu coś do załatwienia i przez pewien czas będziemy mieszkać razem. Co nie znaczy, że musisz ze mną rozmawiać — przestałem się uśmiechać — ani nawet, że ja mam na to ochotę. Powinieneś jedynie odpowiadać na moje pytania, zresztą nie tylko ty. A także słuchać, jeśli zaistnieją okoliczności, które zmuszą mnie do wydawania wam poleceń. Możesz mnie traktować jak głośnik, przez który twoi przełożeni na Ziemi przesyłają ci instrukcje. Gdzie są tamci?

Znowu odwrócił się do mnie tyłem. Kilkanaście sekund tkwił w bezruchu, po czym usłyszałem jego przytłumiony głos.

— Wszyscy są na swoich stanowiskach. Pracujemy — powtórzył.

Wyprostowałem się.

— Dobra — mruknąłem. — Praca to ostatnia rzecz, w której chciałbym wam przeszkadzać. W ogóle będę siedział jak mysz pod miotłą. Zobaczysz, że mnie polubicie. A teraz pójdziemy po resztę. Gdybyś jednak nie miał na to czasu, to wezwij ich tutaj. Domyślam się, że macie radio?…

Wstał. Dość szybko jak na leniwe tempo, w jakim dotychczas przebiegało nasze spotkanie. Odwrócił się gwałtownie i podszedł do mnie, zatrzymując się jednak, zanim z rozpędu nie uderzył mnie w pierś. Sięgał mi niewiele ponad ramiona. Co nie znaczy, że był karzełkiem. Twarz miał spaloną od słońca. W rękach ściskał jakiś przedmiot, przypominający pióro lub starożytny rylec. Utkwił we mnie wściekłe spojrzenie i parokrotnie poruszył wargami, zanim udało mu się wykrztusić słowo. Jego niezbyt starannie ogolona twarz nosiła wyraźne ślady zarostu równie czarnego jak czupryna.

— Zostaw nas w spokoju — wychrypiał. — Będą tu wieczorem. O ósmej. O pół do dziewiątej robimy zwykle kolację. I tak za wcześnie, jak na to, co masz nam do powiedzenia. Zresztą wszystko już wiemy. Zapowiedzieli nam, co nas czeka. Nie musisz się tak śpieszyć…

— Wezwiesz ich, czy mam to zrobić sam? — spytałem spokojnie. — Nie obchodzi mnie, co powiedzieli wam inni. Nie obchodzi mnie nic poza tym, żebyście robili to, co mówię.

— Będą o ósmej — powtórzył, nie ruszając się z miejsca.

Odpiąłem od pasa jeden z ruchomych nadajników, które w zależności od sytuacji w terenie mogłem nosić z sobą lub pozostawiać, żeby przekazywały mi wiadomości z dowolnie wybranych okolic, i rzuciłem kilka słów. Umieściłem aparacik na dawnym miejscu, po czym wskazałem Zamfiemu okno.

— Spójrz — mruknąłem. — Mogą już w ogóle nie wrócić. Za godzinę przez pole ochronne nie przejdzie żaden żywy człowiek… jeśli nie wierzysz, mogę ci dać do sprawdzenia moje programy…

Zamfi powędrował wzrokiem za moim spojrzeniem i przestraszył się. Z pewnością nie przywykł do takich widoków.

Ze szczytów stojących w pionie rakiet strzelały promieniście uciekające w nieskończoność wiązki laserowych szperaczy. Pracowały windy. Z otwartych włazów towarowych wypełzały ciężkie pojazdy osłony. Operacja rozwijała się zgodnie z programem. Za kilka minut teren bazy, w promieniu z górą kilometra, znajdzie się pod czułą opieką automatów, oraz małych, bojowych rakiet, automatycznie naprowadzających się na wskazane przez „straż” cele. Nad obszarem stacji zamknie się małe niebo siłowego pola niby przezroczysty, ale idealnie nieprzenikliwy namiot. Nieprzenikliwy dla żadnego materialnego ciała, które nie odpowiadałoby ściśle budowie miejscowej atmosfery.

Oczywiście to pole zamknie się dopiero na moje osobiste polecenie. Ale o tym Zamfi nie mógł wiedzieć. Żywiłem natomiast uzasadnioną nadzieję, że będzie się po mnie spodziewał najgorszego.

— Poczekaj — burknął, unosząc lekko prawą dłoń. Skierował się ku niskim drzwiom w bocznej ścianie hali i zniknął za nimi. Po chwili usłyszałem jego głos. Widać tam właśnie mieli kabinę łączności. Głos Zamfiego umilkł, przez moment panowała cisza, po czym uczony odezwał się znowu. Tym razem w jego tonie brzmiała jakby perswazja, zmieszana z nie ukrywanym rozdrażnieniem. Znowu chwila ciszy, wreszcie dość głośny stuk wyłącznika.

Wszedł do salki i zatrzymał się zaraz za progiem. Jego oczy celowały w podłogę przed moimi stopniami.

— Będą o siódmej… — wymamrotał.

— Prosiłem, żeby przyszli zaraz — przypomniałem łagodnie.

Wzruszył ramionami. Dłuższą chwilę milczał, stojąc bez ruchu, po czym powtórzył:

— Będą o siódmej…

Uśmiechnąłem się. Tak, byłem na Petty. Naprawdę.

Загрузка...