Część 7

W uszach miałem pulsujący leniwie szum, jakbym leżał nad brzegiem morza i wsłuchiwał się w rytm łagodnego przyboju. Powoli jednak ten szum stawał się coraz cichszy. Pojąłem wreszcie, że jego źródło znajdowało się wewnątrz moich skroni, a nie na zewnątrz. Jakie tam morze.

Uniosłem powieki i ujrzałem nad sobą ściągniętą w jakimś nieprzyjemnym grymasie twarz Bessa.

— Nie śpisz już? — spytał. Było to celne pytanie, zważywszy, że wpatrywałem się w niego szeroko otwartymi oczami. Toteż pozostawiłem je bez odpowiedzi.

Uniosłem głowę, oderwałem wzrok od jego twarzy, której wyraz nie wróżył niczego dobrego, i rozejrzałem się. Byłem w pracowni informatycznej. Tej samej, do której wprowadzono mnie przed chwilą… lub kiedyś tam. Wprowadzono i natychmiast zgaszono światło. Ale znałem przecież tę salkę, z całym jej wyposażeniem. Tylko że teraz byliśmy tutaj jedynie my dwaj: Bess i ja. Wtedy mieliśmy towarzystwo… wcale liczne. Przeniosłem wzrok na swoje stopy. Spoczywały na krawędzi rozłożonego fotela i były nagie. To znaczy jeśli nie liczyć pokrywającej jej rudawej sierści. Ponownie spojrzałem na Bessa, który zdążył już ulokować się wygodnie w sąsiednim fotelu.

— Coś się stało? — spytałem. — Nie lecę? Bess odwrócił głowę. Wyglądało na to, że nie

ma ochoty rozmawiać. Rozejrzałem się ponownie po sali i zaświtało mi, że może jestem tu już po raz drugi i że w takim razie moje pytanie należało sformułować inaczej.

— Czy już wróciłem?

— Tak.

— Rozumiem — głowa opadła mi z powrotem na oparcie. Pomyślałem chwilę, po czym mruknąłem: — Kiedy?

— Wczoraj.

— A kiedy wystartowałem?

— Także wczoraj.

Poleżałem jeszcze kilka sekund bez ruchu, wreszcie zebrałem się w sobie i usiadłem. Przekręciłem się w fotelu, spuściłem nogi na podłogę i przeciągnąłem się.

— Nie trwało to długo — zauważyłem. — Zawróciliście mnie?

— Zasoby energetyczne twojego statku były wyczerpane zaledwie w połowie. Mogłeś lecieć przez trzy galaktyki — odburknął niechętnie. — A wróciłeś, zanim wystartowałeś. Mój umysł pracował już jasno. — A więc jednak byłem u k o g o ś… i to kogoś takiego, kto nauczył się wykorzystywać prawa nadprzestrzeni do celów praktycznych. Ich Einstein musiał się urodzić znacznie wcześniej od naszego. Popełnili jednak drobny błąd. Drobniutki. Widać nie tak łatwo obliczyć relacje czasu w zakrzywionej przestrzeni z dokładnością do kilku minut. To musiało nieźle wyglądać — dodałem z uznaniem. — Nie sądziłem, że takie rzeczy się zdarzają. Teoretycznie oczywiście… szkoda, że nie pamiętam — zakończyłem szczerze.

— Nie ma czego żałować — zaprzeczył ponuro. — Widok był raczej głupi.

— A co by się stało, gdybym nie wystartował?! — spytałem, chociaż znałem, rzecz jasna, odpowiedź na to pozornie niedorzeczne pytanie. — Mielibyście nas teraz dwóch…

— Nie będziemy się bawić w paradoksy — uciął cierpko. — Oczywiście teraz też nic nie pamiętasz? — położył nacisk na słowie „teraz”. Teraz, to znaczy po pobycie w tej salce, gdzie przywrócono mi pamięć.

— Pamiętam wszystko — odpowiedziałem — do momentu, kiedy weszliśmy tutaj i zgasiliście światło. Z przyjemnością stwierdzam, że dotrzymałeś słowa… przynajmniej w połowie. Jak jest ze mną?

Milczał chwilę, po czym wzruszył ramionami.

— Poleciałeś bez zapisu osobowości i bębnów pamięciowych. Nie mogli nic z ciebie wyciągnąć. Ale nie ciesz się — dorzucił. — Byłeś u nich. Grzebali w statku. I wróciłeś, nie pamiętając nic… z całego lotu. Tak samo jak Weyth.

— Weyth… — powtórzyłem bezwiednie. — Czy… coście z nim zrobili?

— Był tu przed tobą — mruknął Bess. — Także jest już sobą… w połowie — uśmiechnął się w sposób, który wydał mi się szczególnie antypatyczny.

— Przywróciliście mu pamięć, ale pozostał z kosmatymi garbami — pomyślałem na głos. — Musieliście ze mną rozmawiać, kiedy wróciłem. Kto?

— Ja sam — odrzekł po chwili. — Ja i Weyth. Był także jeden ze specjalistów…

— Wydobyliście coś ode mnie? Potrząsnął głową i nic nie odpowiedział.

— Nieźle… — mruknąłem z namysłem. — Nieźle… jak oni to, do diabła, robią? A co z automatami? — spytałem.

— Jeszcze nie wróciły. O ile w ogóle wrócą…

— Mogą nie wrócić — zgodziłem się. — Czy zamierzacie mnie jeszcze maglować? Dobra, dobra, nie patrz tak na mnie — wykrzywiłem się w uśmiechu. — Wiem, że jestem podejrzany. Musisz mnie traktować tak, jak bym ja to robił na twoim miejscu, ale możesz rozmawiać ze mną normalnie. Nie jestem dzieckiem. Chciałbym cię tylko na wszelki wypadek zapewnić, że naprawdę nic nie wiem. Czy liczyliście na coś, przywracając mi pamięć, czy był to po prostu przyjacielski gest?

— Nie wygłupiaj się — mruknął, odwracając ponownie głowę. Tym razem zajął się jakimiś nie istniejącymi szczegółami na suficie. — Zaraz coś ci powiem i przestanie ci być wesoło…

— Myślisz? — podchwyciłem z powątpiewaniem. — Nie sądzę — pokiwałem z powagą głową. — Jestem w świetnym nastroju. Oczywiście automaty na moim statku nie przywiozły żadnych zapisów?

— Żadnych.

— A mój nadajnik?

— O którym nadajniku myślisz? — spytał dziwnym tonem. — Ten, który my wszyliśmy ci pod skórę, umilkł pięć minut po starcie. Natomiast ten drugi pracuje w dalszym ciągu…

Wstałem. Wyprostowałem się, aż mi w kościach zatrzeszczało, po czym szybko pochyliłem się i utkwiłem wzrok w jego oczach. Powieki mu zadrgały, ale tym razem nie odwracał twarzy.

— Jaki nadajnik? — spytałem cicho.

— A ja wiem, jaki… — burknął, nie przestając świdrować mnie spojrzeniem. — W każdym razie nie nasz…

— Co to jest, do licha! — wybuchnąłem. — I gdzie?…

— Nie wiem, co to jest — odpowiedział od razu. — A gdzie? O, tu, przede mną — uniósł dłoń i wycelował palec w moją pierś. Odruchowo poszukałem wzrokiem zagłębienia w okolicy mostka, z którego sterczały te jakieś paluszki.

— Nie szukaj — usłyszałem jego głos. — Zrobiliśmy to już przed tobą. A możesz mi wierzyć, że dołożyliśmy starań, aby wykorzystać wszystkie możliwości…

— I… nic? — wybąkałem osłupiały.

— Nic…

Wyprostowałem się powoli. To było stanowczo więcej, niż miałem prawo oczekiwać. Więcej, niż może znieść… człowiek.

— Jak to jest? — spytałem czując, że w gardle narasta mi jakaś twarda gula, która za chwilę pozbawi mnie zdolności mowy. — Nie pytam przez zwykłą ciekawość… Po pierwsze — ogarnął mnie chłód i zaraz potem to coś uwolniło moją krtań. Byłem znów sobą. Miałem zadanie. Bardziej konkretne niż kiedykolwiek. — Po pierwsze — powtórzyłem — kierunek emisji? Ten sam co u Weytha?

Skinął głową.

— Tak. Zgodny z współrzędnymi korytarza, którym leciałeś.

— Dobrze. Po drugie — jesteście pewni, że nadaję?

— Absolutnie pewni — w jego głosie pojawiła się jakaś drwiąca nutka. Nie zwróciłem na to uwagi.

— Punkt trzeci. Z tego, co powiedziałeś, wynika, że nadajnik sporządzili po prostu ze mnie… całego. Co wykorzystali? System nerwowy? Nie da się tego zoperować?

Westchnął. Pomyślał jakiś czas, a następnie poruszył głową, jakby czegoś żałował. Mogłem wierzyć, że naprawdę żałuje. Czego, o to wolałem już nie pytać.

— Podobno nie — powiedział wreszcie. — To znaczy można by spróbować, ale wynik jest więcej niż wątpliwy… dla ciebie, rzecz jasna. Nie chodzi tylko o system nerwowy. Także neurony… Nasi specjaliści doszli do wniosku, że ci tam wykorzystali jakiś nadrzędny układ w naszym organizmie, nie znany jeszcze ziemskiej medycynie… i informatyce. Więc jak operować?…

— Po czwarte — ciągnąłem — jeśli nadaję… ale o tym pomyśleliście na pewno sami — uśmiechnąłem się, chociaż powody do radości miałem raczej nikłe — chodzi o ekranizację. Jesteście jej pewni?

— Tak — rzucił krótko.

— Nie da się wyłączyć tego nadajnika w żaden ludzki sposób — stwierdziłem raczej, niż spytałem. — A więc będę siedział tutaj, wewnątrz ekranizowanej stacji tak długo, aż nadajnik nie przestanie pracować. Tylko jeśli on czerpie energię z procesów, zachodzących w moim organizmie, to może pracować dokładnie tak długo, jak długo będzie mi zależało na tym, żeby przestał… ani sekundy krócej. Pomyśleliście o tym?…

— Uhm… teraz ty powinieneś pomyśleć…

— Nic innego nie robię — przerwałem mu. — Czyli, inaczej mówiąc, do końca życia. Jedyna nadzieja w tym, że „naszym specjalistom” uda się w końcu znaleźć ten nadrzędny układ, nie znany ziemskim naukowcom. Rozumiem. Możesz nie odpowiadać. Wprawdzie to śmieszne, że tak jak było z Weythem, z naszego szpiega tam, stałem się nagle ich szpiegiem tutaj, ale jako fachowiec, oczywiście muszę wyznać, że jakoś mnie to nie bawi. Nawet jeśli to wzbogaca moje kwalifikacje… przyznasz, że zawsze byłem niezły, ale teraz stałem się nawet za dobry. Tylko fachowiec. Chciałbym wiedzieć jeszcze jedno, czy zamierzacie przywrócić mi moją dawną postać? Taką, wiesz, ludzką?…

Wstał. Chwilę patrzyliśmy na siebie, nic nie mówiąc. Byłem wyższy o głowę. Teraz jednak nie rzucało się to w oczy.

— Na razie nie, Ago… — odezwał się wreszcie z przymusem. — Powinieneś zrozumieć. Nikt nie wątpi, że możemy na ciebie liczyć… jak długo jesteś sobą. Ale czy sam ręczyłbyś za siebie w każdej sytuacji… z tym, co w tobie jest?…

Zapadło milczenie. Czy czeka na moją odpowiedź? Czy potrzebna mu odpowiedź? Nie. Chce tylko, żeby wszystko odbyło się gładko i za obopólną zgodą. Ale i na tym nie zależy mu tak bardzo. Musi po prostu dobrnąć do końca. I robi to. Właściwie już zrobił.

Poczułem suchość w ustach. Z trudem przełknąłem ślinę. Mógłbym powiedzieć niejedno. Kiedy tak stałem przed nim, udając, że myślę, uderzyło mnie, ile na dobrą sprawę zebrało się już tych różnych niedopowiedzeń… ile faktów, burzących strukturę… czego? SAO? Nie. Nie chodzi o struktury. Rzecz idzie o coś więcej. O przystosowanie. Uniwersalność człowieka… też nie. Krótko mówiąc, zostaliśmy w tyle, razem z naszymi anihilatorami, polami, regulaminem i „naszymi specjalistami”. Pomyślałem o tych na Petty. Co oni zrobiliby na naszym miejscu? I czy to w konkretnej sytuacji nie byłoby… bezpieczniejsze? Szaleństwo. A jednak nie mylę się. Bezpieczniejsze. Tylko że tego nie powiem Bessowi. Nawet nie dlatego, że nie potrafiłby zrozumieć. Nie potrafiłby rzeczywiście. Za to ja definitywnie pozbawiłbym się pewnej szansy… jak on to powiedział? „Stacja nie jest więzieniem…” Ano, zobaczymy…

Spuściłem głowę. Odwróciłem się i powoli ruszyłem ku drzwiom. W progu zatrzymałem się i spytałem:

— Po stacji mogę chodzić swobodnie?

— Oczywiście.

— Całej?

— Całej. Ago — w jego głosie zabrzmiał jakby ton współczucia — kiedy tylko coś się zmieni… wrócą automaty albo będziemy mieć więcej informacji… specjaliści nie przestaną pracować… słowem, trzymaj się. Zrobimy wszystko, żeby ci pomóc…

— Nie wątpię — rzuciłem sucho i wyszedłem.

U siebie w kabinie zacząłem myśleć. Żarty się skończyły. Teraz muszę pokazać, co naprawdę jestem wart. Nie tylko jako agent „Trójki”. Ale jako agent także.

Już przed kilkoma minutami, w czasie rozmowy z Bessem, zadźwięczały mi nagle ni stąd, ni zowąd słowa Ariki, kiedy mówiła o obcych i ewentualnym Kontakcie. Że charakter informacji, jakich szukają, świadczy o ich pokojowych zamiarach. Że gdyby było inaczej, nie obchodziłoby ich, co nawzajem o sobie myślimy, czy się lubimy, czy nie, czy stany emocjonalne mają wpływ na nasze postępowanie… i tak dalej. To nie mrzonki humanistów. To fakt. Takie właśnie informacje zbierała i przekazywała aparatura, podrzucona przez obcych w jednej z zabytkowych budowli. Faktem jest także, że za moją sprawą, w wyniku interwencji SAO, ten nadajnik przestał obcym służyć i nie mogli mieć wątpliwości, komu to zawdzięczają. Ludziom. Mamy dwa fakty. Trzeci to wysłanie pilota pozbawionego pamięci, za to z nadajnikiem, ukrytym pod skórą. Czwarty fakt — zamilknięcie ich nadajnika, który ukryli w ciele tego samego pilota, kiedy zwracali go nam wraz ze statkiem. Piąty to następny pilot, tym razem już bez rezerwowych choćby czy ukrytych w przystawkach komputerów informacji, możliwych do przechwycenia. Tym drugim pilotem byłem ja. Wobec mnie zastosowali nowy chwyt, przestroili jakoś mój system nerwowy, umieścili w moim organizmie sieć energetyczną, a raczej wykorzystali po prostu moje ciało jako swoisty wzmacniacz, czyniąc ze mnie całego swój zmodernizowany szpiegowski nadajnik. Ale nawet i ten nadajnik zamilkł, kiedy ów pilot, czyli ja, wrócił do swoich.

Teraz warto by spróbować dojść, co ci obcy sobie pomyśleli. Po pierwsze czy zastanowili się nad losem naszych pilotów, który spotkał ich po powrocie do swoich. A jeśli tak, to jakie wnioski mogli wyciągnąć z faktu, że ci piloci zamilkli? Mniejsza o Weytha, skoro wszyli mu tylko pigułę, tak że pierwszy lepszy chirurg mógł ją bez szkody dla zdrowia człowieka wyciągnąć z powrotem. Ale ja? Jeśli, powiedzmy, wiedzieli, że stłumienie przekaźnika, w jaki zamienili mój organizm, nie może się odbyć bez zadania temu organizmowi gwałtu? Przecież jakieś informacje o nas już mieli. Mogli zdawać sobie sprawę, że nasza nauka nie odkryła dotąd owego nadrzędnego układu, nad którym głowią się teraz specjaliści SAO. Lub też, co gorsza, zabieg, jakiego na mnie dokonali, mógł być nieszkodliwy dla mnie, ale nieodwracalny. Nieodwracalny w żywym organizmie. I jakie z tych faktów musieli wysnuć wnioski7 Jeśli pomyśleć o ich zainteresowaniach, którym dali wyraz programując ową stację przekaźnikową na Petty? Że nie liczymy się z ludzkimi uczuciami ani z ludzkim życiem, dążąc do jakiegoś celu. A teraz — jakiego celu? Czy nie balibyśmy się tak bardzo ujawnienia naszych sekretów, czy nie tłumilibyśmy wszędzie ich nadajników, czy wysyłalibyśmy pilotów wypranych z ich własnej osobowości, gdybyśmy nie mieli zbyt wielu rzeczy do ukrycia? Jakich rzeczy? Naszych zamiarów, rzecz jasna. Jakich zamiarów?

To pytanie mogłem już zostawić bez odpowiedzi. Teraz trzeba rozwiązać następną kwestię. Nie mogłem dopuścić się najmniejszej choćby nielojalności względem własnej pracy. Jej przesłanek. Byłem agentem SAO i pozostanę nim do końca. Należałem do „Trójki”, byłem jej cząstką i nie raz, nie dwa przekonałem się, że opinia laików o nas jest wynikiem nieświadomości. Że jesteśmy potrzebni. Nie znaczy to jednak, że należałem do Bessa. Lub do tego czy tamtego konkretnego specjalisty. Każdy z nas musiał, sprawując służbę, umieć myśleć i działać samodzielnie. Zbyt wiele nastręczała ta służba możliwości. Otóż teraz właśnie nie robiłem nic innego, jak tylko pracowałem samodzielnie. W konkretnej sytuacji, wobec faktów, które przed chwilą zestawiłem, tylko zestawiłem, należało ocenić, co jest bezpieczniejsze dla naszej cywilizacji: postępowanie nadal w identyczny sposób jak dotąd czy odkrycie kart. Sposób, w jaki mnie „przerobili”, wystawiał ich technice doskonałe świadectwo. Za dobre, jak na nas. Tak samo wszystkie te świecące „dyski” i co tam jeszcze. Czy więc, wracam wciąż do kluczowego pytania, bezpieczniej będzie nastrajać te istoty wrogo, a w najlepszym razie nieufnie względem nas, czy też przedstawić się im, ze wszystkimi naszymi wadami i zaletami? Naturalnie nie musimy od razu wskazywać im drogi na Ziemię. Wystarczymy my i ci na Petty. W tej chwili obcy, jeśli nie są durniami — lub przeciwnie, absolutnymi geniuszami — musieli dojść do wniosku, że mają do czynienia z rasą zdolną do wielu ponurych rzeczy, której poza tym przyświecają niezbyt czyste cele. Działając jako agent SAO, co powinienem zrobić? Zawiadomić moich przełożonych, że po przemyśleniu sytuacji doszedłem do pewnych wniosków… po czym wyłożyć punkt po punkcie to wszystko, co sam tu przed sobą wywiodłem. Bo przecież jestem przekonany, że właśnie jako Agencja, powołana do obrony Ziemi, powinniśmy teraz wywinąć kozła i w imię bezpieczeństwa nawiązać pokojowy kontakt z tymi tam, licho wie, gdzie. Tak więc druga podstawowa kwestia była, dla mnie przynajmniej, rozwiązana.

Pozostawała trzecia. Niewątpliwie powinienem pójść i wszystko Bessowi powiedzieć. Ale znajdowałem się w sytuacji bez precedensu. Byłem szpiegiem tych obcych, z którymi chciałem nawiązać stosunki. Jak przyjęto by moją propozycję? Zważywszy całą tradycję SAO? Ale zostawmy już tradycje… chodzi o mnie. Przecież nie mogli, ich zdaniem, przywrócić mi nawet ludzkich kształtów, żebym nie mógł szpiegować na rzecz obcej cywilizacji jako zwykły człowiek. Żebym był łatwy do odnalezienia, gdyby na przykład udało mi się zwiać stąd i dotrzeć na Ziemię. Nie, iść do przełożonych oznaczało przekreślić własne przemyślenia. I doświadczenia. A miałem ich więcej od nich. Czasem trzeba coś odczuć na własnej skórze, żeby wiedzieć trochę lepiej niż inni.

Dość. Teraz najważniejsze. Co zatem powinienem zrobić? Co mogę zrobić? Odpowiedź jest tylko jedna. Wydostać się z ekranizowanego pola, przekonać obcych, że nie stała mi się tutaj żadna krzywda, a potem nawiązać z nimi kontakt. To znaczy skupić się, aby myśleć i c z u ć to, co przekona ich o naszych prawdziwych celach i o tym, że możemy być groźni, lecz tylko wtedy, kiedy zostaniemy zmuszeni do obrony.

Czy zrobię to sam? Czy czuję się na siłach? Nie wiem. Sądzę jednak, że nie powinienem. Nie chodzi o mnie, tylko o nich. Ktoś powinien być jeszcze. Kto?…

— Stawiasz pytania, na które zawsze jest tylko jedna odpowiedź — wymamrotałem pod nosem. Dopiero kiedy umilkłem, zdałem sobie sprawę, że powiedziałem to na głos. Rozejrzałem się odruchowo. W kabinie byłem sam. Ale mogłem być pewny, że nie zostawili mnie bez opieki. Co takiego właściwie powiedziałem? W porządku. Nic się nie stało. Stawiam sobie pytania? Każdy by to robił w mojej sytuacji. Jedyna odpowiedź? Bardzo dobrze.

Mam, naturalnie, do dyspozycji całą aparaturę stacji. Wszystkie węzły informatyczne, przystawki komputera, broń… teraz dopiero przyszło mi to na myśl. Pobiegłem wzrokiem na półkę przy drzwiach, gdzie zwykle kładłem mój ręczny anihilator. Nie było go tam. Pokiwałem głową. Sam bym go tu nie zostawiał…

Wszystko jest jasne. Wiem, co powinienem zrobić. Bagatela. Wyjść ze stacji, dotrzeć do jednego ze statków, czekających na polu startowym, i odlecieć. Kiedy znajdę się w przestrzeni, już mnie nie dostaną. Wszystkie bojowe statki SAO rozwijają takie same przyśpieszenia. I są identycznie uzbrojone. A ze statków nikt nie usuwał przecież anihilatorów. Nie znaczy to, że miałbym ich użyć. Ale w tej sytuacji nikt nie użyje ich także przeciwko mnie. Chyba że Change, na Petty. Tak, to ostatnia rzecz, którą należy przemyśleć. Wystarczy, jeśli nadam odpowiedni komunikat. Dość długo przed lądowaniem, żeby zdążyli zebrać się we wskazanym przeze mnie miejscu. Change będzie się musiał liczyć z ich obecnością. Co innego gdybym był obcym, nie człowiekiem. Ale wobec mnie, przy naukowcach stanie się bezradny. Próba zniszczenia mnie mogła raz na zawsze położyć kres dyskusjom na temat SAO. Koniec. Teraz trzeba się przygotować do wykonania zadania. Etap pierwszy: czekanie. Muszą stać się choć odrobinę mniej czujni.

Następnego dnia poszedłem do Bessa. Powiedziałem mu, że nie chcę siedzieć bezczynnie. Jeżeli już mam tkwić zamknięty w pancerzu stacji, to niech przynajmniej będzie z tego jakiś pożytek. Mogę się zająć badaniami próbek, laboratorium biochemicznym, kontrolą węzłów kriogenicznych, piecami wodnymi, czym tylko zechcą. W końcu nie mogą się użalać na nadmiar rąk do pracy.

Odpowiedział, że zastanowi się i da mi odpowiedź. Dał ją jeszcze tego samego dnia. A ja od razu przystąpiłem do wykonywania prostych czynności, które mi zlecono. Wykonywałem je także następnego dnia. I jeszcze następnego. Pracowałem jak automat. Równocześnie dbałem o to, by możliwie najczęściej znajdować się w liczniejszym towarzystwie. Wręcz pchałem im się przed oczy. Najpierw starali się na mnie nie patrzeć, a potem przywykli. Przestała ich razić moja sierść i cztery ramiona czy raczej dwa garby. A co najważniejsze, przestali mieć mi za złe, że tak się wobec mnie zachowali. Widzieli przecież, że znoszę to spokojnie. Ba, nawet żartowałem.

Pracowałem okrągłe dwa tygodnie. Pewnego dnia sprawdzając przewody dotarłem do śluzy rezerwowego włazu, używanego w sytuacjach awaryjnych. Była nie strzeżona. I znajdowały się w niej skafandry z pełnym wyposażeniem. Wbiłem się w jeden, po czym otworzyłem właz. Pomyślałem, że idzie mi jak z płatka i że jest to w najwyższym stopniu podejrzane. Z tą myślą ruszyłem ku lądowisku. Spotkałem dwa czy trzy automaty, które posłusznie schodziły mi z drogi. Jednemu z nich kazałem oznaczyć przejście w polu siłowym. Wykonał polecenie, jak zwykle dokładnie i od razu. Dopiero kiedy znalazłem się za barierą siłową, usłyszałem sygnał alarmu. Stałem już jednak na platformie windy, sunącej w górę, ku włazowi. Zanim zdążyli dopaść aparatury i wybrać klawisz statku, do którego trafiłem, odpaliłem dysze startowe. Równocześnie wyłączyłem zdalne sterowanie i przeprogramowałem komputer. Teraz byłem już bezpieczny. Poszło łatwo. Zbyt łatwo, jak na placówkę SAO. No cóż, aparatura strażnicza nie była przystosowana do działania przeciwko obsłudze stacji.

Uruchomiłem nadajnik i na wszystkich częstotliwościach, zastrzeżonych dla SAO, powiedziałem, co zamierzyłem. Uprzedziłem, że nie będę przechodził na odbiór, więc niech się nie wysilają. Usłyszeli wszystko, co powinni. Wiedzieli dokładnie, jakie mam plany i jak zamierzam je wykonać. Dowiedzieli się także, jak się przed nimi zabezpieczyłem. Oczywiście uzasadniłem swoje postępowanie, dokładnie tak, jak to przemyślałem po rozmowie z Bessem. To im się ode mnie należało. Powiedziałem również, że zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką na siebie wziąłem. Przecież od kiedy opuściłem stację, obcy znowu odbierali moje sygnały. Informacje o wszystkim, co robię, myślę i czuję. Zapewniłem, że staram się myśleć o rzeczach przyjemnych, o miłych ludziach i o zaletach, które cenimy w sobie najwyżej, po czym wyłączyłem się. Teraz z kolei porozmawiałem z naukowcami na Petty. Dyżur przy radio miał Leski. Zapowiedziałem, że będę wodował przy bazie, w odległości dwustu metrów od brzegu i żeby na mnie czekali. Nie zdążyłem mu wyjaśnić wszystkiego, ale byłem pewny, że dość było jednej wiadomości, tej mianowicie, że jestem pośrednikiem w kontakcie z obcymi, aby zrobił, co tylko zechcę. Na ostatku wywołałem Change'a. Ten, naturalnie, wiedział już o wszystkim. Mruknął, że nie chciałby być w mojej skórze, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, do jakiego stopnia ta niechęć jest uzasadniona i dodał, że z jego strony nic mi nie grozi. Takie ma instrukcje. Na wszelki wypadek uprzedziłem go jednak, że przed lądowaniem wystrzelę uzbrojone sondy i otoczę się polem siłowym. Jeśli chce wypróbować sprzęt SAO, to oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, ale powinien przyznać mi rację, że lepiej do tego celu nadają się nasze poligony. Skończyłem z nim rozmawiać kilka minut przed lądowaniem.

Zrobiłem dokładnie tak, jak powiedziałem. Wyrzuciłem dziewięć sond i otoczyłem się szczelnym pęcherzem, nie zapominając nawet o strefie podwodnej. Następnie z palcami na wyzwala — czach anihilatorów wodowałem w przewidzianym miejscu, zwracając dziób statku od razu w stronę brzegu. Odczekałem, aż morze wokół mnie się uspokoi i ponownie wezwałem bazę.

Stałem w otwartym włazie i poruszając reflektorem przyglądałem się manewrom małego, pływającego łazika. Jego kabina była odkryta. Arika wierciła się niespokojnie, nieustannie poprawiając włosy, rozwiewane przez wiatr. Głowa Semowa tkwiła za przednią szybą nieruchomo, jakby dziewczyna wiozła mi w prezencie kamienne popiersie.

Mieli trochę kłopotów z dobiciem do statku i wejściem po luźnej sznurowej drabince. Spoczywając w pozycji poziomej rakieta traciła większość drobnych udogodnień, składających się na komfort, do jakiego przywykły załogi statków dalekiego zasięgu. Ukląkłem i pomogłem im wejść, podając rękę najpierw Arii, a potem Semowowi.

Byłem w kompletnym skafandrze, z kaskiem i rękawicami. Jeśli nawet coś zauważyli, mogło to w nich wzbudzić najwyżej niejasne podejrzenia. Ale zbyt byli przejęci sytuacją, by przyglądać się moim plecom czy klatce piersiowej. Przepuściłem ich, pomacałem reflektorem brzeg, policzyłem stojące na plaży postacie, po czym wróciłem do śluzy. Czekali na mnie zaraz na początku korytarza. Zaprowadziłem ich do kabiny pilota i umieściłem w jednym fotelu. Sam stanąłem pod ścianą, poza kręgiem światła. — Potrzebuję waszej pomocy — zacząłem — i jestem pewien, że mi jej nie odmówicie. Ludzie zwykli przecież iść sobie na rękę. A teraz chodzi o to, żeby tę naszą cechę przedstawić innym… to znaczy, żebyśmy się w ogóle im przedstawili… takimi, jakimi jesteśmy naprawdę. Jeśli możecie, powstrzymajcie się od pytań i komentarzy. W każdym razie niech się wam nie zdaje, że zmieniłem zapatrywania, że odżegnałem się od swojej służby czy coś w tym rodzaju. Nic podobnego. Tak się jednak składa, że bezpieczeństwo wasze i innych zależy teraz od nawiązania Kontaktu, a nie przeszkadzania w nim. To jest wprawdzie tylko moje zdanie… nie mam zgody przełożonych na to, co robię, niemniej po pierwsze nie mylę się na pewno, a po drugie taka opinia pokrywa się przecież z waszymi przekonaniami… przynajmniej w tym konkretnym wypadku. Mogę na was liczyć?

Wpatrywali się dłuższą chwilę w stronę, gdzie stałem, usiłując przebić wzrokiem cień i odgadnąć wyraz mojej twarzy. Ale z niej niewiele by wyczytali…

— Tak, Ago — odpowiedział wreszcie powoli Semow — o ile, oczywiście, Ziemia nam na to pozwoli…

— Och, Sem — wykrzyknęła Aria — ja… to znaczy jestem pewna, że tak!

Semow uśmiechnął się. Odpowiedziałem mu uśmiechem. Tego jednak nie mógł widzieć.

— Zostałem wysłany w kierunku, w którym szły sygnały nadajników zainstalowanych przez obcych na Petty… i nie tylko tutaj — powiedziałem. — To długa historia i nie wszystko w niej jest ważne. Będę się streszczał — mówiłem cały czas łagodnym, przyjacielskim tonem, podobnie zresztą, jak w czasie łączności z Bessem i innymi. Nie zapomniałem ani przez moment, że jestem na podsłuchu. — Leciałem krótko… jeśli wziąć pod uwagę, że wróciłem tego samego dnia. Ale wiecie przecież, jak to jest. Mogłem być w najdalszej galaktyce. Powróciłem jako szpieg… obcych. Nie przerywaj — powstrzymałem Arię, która, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczyma, chciała coś powiedzieć. — Zaraz skończę. Zrobili to tak, że wykorzystali jakiś układ w naszym organizmie, nadrzędny w stosunku do systemu nerwowego razem z jego wszystkimi polami, neuronami i tak dalej. Krótko mówiąc, przerobili mnie na jedyny w swoim rodzaju nadajnik… organiczny. Wszystko, o czym myślę, co mówię, na co patrzę, każda informacja, jaką odbieram, jest od razu przeze mnie wysyłana tym obcym. Poczekam chwilę, żebyście mogli zdać sobie sprawę, co to oznacza… Umilkłem. Nie na długo jednak. Nie potrzebowali się długo zastanawiać. Żyli przecież myślą o Kontakcie…

— Czy to pewne? — spytał krótko Semow.

— Pewne. Przewidziałem także, że mi nie uwierzycie. Że będziecie podejrzewać jakieś nowe środki, podjęte przez SAO. Mam na to odpowiedź. Niczym nie ryzykujecie. To znaczy wy, jeśli mi pomożecie. Bo ja i tak przekazuję te wiadomości. A od was zależy, jakie one będą. Natomiast czy wasza odmowa może mieć wpływ na ograniczenie lub rozszerzenie naszej ingerencji?…

— Powiedz, Ago — nie wytrzymała Arika — co mamy zrobić? Dlaczego jesteś w skafandrze i kryjesz się w cieniu?

— Po kolei — mruknąłem. — Przede mną poleciał ktoś inny i wrócił pozbawiony pamięci. Na szczęście przed startem zdjęto mu zapis osobowości, tak że teraz jest znowu sobą — nie chciałem przecież im mówić wszystkiego. — Otóż ze mną było to samo — ciągnąłem. — Pamięć mi przywrócono… ale tylko pamięć. Przypominacie sobie ten statek, ten obcy wrak, który spotkaliśmy w przestrzeni, kiedy leciałem razem z ostatnią grupą na Petty? Na pokładzie tego wraku był martwy od… no, w każdym razie od bardzo dawna, pilot. Wyglądał jak małpa. Porośnięty sierścią, miał garby z przodu i z tyłu, po sześć palców i różne inne ciekawe rzeczy. Więc kiedy leciałem, poddano mnie operacji…

— Myśmy takiego widzieli! — wykrzyknęła Aria. — Ty nie wiesz, ale zanim przyleciałeś na Petty, żeby nas pilnować…

— Wiem — przerwałem. — Muszę cię rozczarować. To byłem ja. Przyleciałem tu wtedy… powiedzmy, incognito. Już po operacji plastycznej. Chodziło o to, żebym mógł zbliżyć się do obcych… jeśli rzeczywiście penetrują tę planetę. Wylądowali koło waszej bazy i musiałem działać szybko. Zabiegłem im drogę, jeśli można się tak wyrazić. A potem…

— To ty — w głosie Arii zaskoczenie ustąpiło miejsca oburzeniu — pokazałeś nam…

— … język? — dokończyłem. — Ja. Głupi kawał. Chciałem was trochę ostudzić w waszym zapale…

— To ci się udało — mruknął po chwili kwaśnym głosem Semow. — Nie tyle może jeśli chodzi o nas, co o nich. Od tamtego dnia przestali się pojawiać na planecie…

— Mieli jeszcze inne powody — odparłem. — Wyłączyliśmy ich nadajnik, ten w ruinach, a w ich kierunku wystartował z naszej stacji pilot… mniejsza z tym. Tamte sprawy należą już do historii. Teraz trzeba wszystko naprawić. Zaraz wam się pokażę… bo to będzie pierwsza rzecz, o którą was poproszę…

Zacząłem, ściągać skafander. Zdjąłem kask, zrzuciłem bluzę i zrobiłem kilka kroków do przodu. Wszedłem w krąg światła…

— Och, tak! — wykrzyknęła Aria. Dłuższą chwilę panowała cisza.

— Skąd mamy wiedzieć — odezwał się wreszcie półgłosem Semow — że jesteś tym samym Ago, który spędził z nami kilka dni na Petty?

— Spytaj jej — odrzekłem z pewnością, która przyszła mi nie wiadomo skąd. — Ona ci powie. Jak, Aria?…

— To jego głos — odpowiedziała zacinając się. — Ale…

— Halo, Ago — zabrzmiało nagle z głośnika. Uśmiechnąłem się. Czekałem na to. Musieli przemówić. A ja musiałem ich do tego sprowokować. Operację mogli przecież przeprowadzić tylko ci, którzy wiedzieli, o co chodzi…

— Słucham, Bess? — rzuciłem pogodnie. — Przysłuchujesz się naszej rozmowie? Ty także? — podkreśliłem ostatnie słowo.

— Tak — warknął. — Ja także. Możesz teraz ty przez chwile posłuchać?

— Z największą przyjemnością — przystałem.

— Mam ci przekazać decyzję sztabu. Zgadzamy się na operację. Wróć tutaj i jeszcze tego samego dnia…

— Słuchaj, Bess — roześmiałem się głośno. — Obiecałem ci nie przerywać, ale nie przypuszczałem, że to mają być żarty. Kiedy zaczniesz mówić poważnie, przysięgam, że będę siedział jak trusia…

Semow i Aria spojrzeli po sobie. Dziewczyna zagryzła wargi. Nie byli przyzwyczajeni do takiego tonu… nawet w moich ustach.

Głośniki milczały dłuższą chwilę. Kiedy wreszcie odezwały się, znowu, głos Bessa tchnął lodowatym zimnem.

— Kiedy chcesz, żeby przylecieli?

— Dzisiaj.

— U was jest już prawie noc. Co to znaczy dzisiaj?

— Droga nie zajmie im więcej niż dwie godziny… z przygotowaniami. Poczekam. Nie jestem śpiący…

— Dobrze.

Nasłuchiwałem jeszcze jakiś czas, ale głośniki umilkły na dobre. Wtedy wycofałem się do cienia, aby nie widzieli mego uśmiechu. Pamiętałem, jak w tym grymasie wygląda moja obecna twarz.

— Widzicie — rzuciłem lekko — jedna sprawa rozwiązała się sama. A właściwie dwie. Zdobyłeś odpowiedź — zwróciłem się do Semowa — na swoje pytanie, czy jestem rzeczywiście tym Ago, którego znacie, a także, co ważniejsze, już jutro będę miał normalną ludzką postać… jaka by tam ona była. Miałem zamiar prosić was o pośrednictwo w sprawie tej operacji, ale to okazało się zbyteczne. Oczywiście mógłbym problem załatwić sam, tylko że gdybym próbował połączyć się z Ziemią, postawiłbym na nogi całą prasę i narobił okropnego szumu. Co innego wy… macie przecież swoje zastrzeżone kanały. Na szczęście to mamy za sobą. Teraz najważniejsze. Chciałbym zorganizować konferencję teoretyczną… z udziałem was wszystkich. Nie chodzi o jakiś określony temat. To powinien być sumaryczny wykład dotyczący ziemskiej cywilizacji. Historii, stosunków społecznych, etyki, procesów rozwojowych… jak najmniej techniki — zastrzegłem się.

— Jednak pozostajesz agentem — wtrącił z przekąsem Semow.

— Jestem nim — zapewniłem. — I to także powinniśmy wziąć na warsztat. O co mianowicie chodzi takim jak ja. Z SAO, a szczególnie z „Trójki”. Muszą zrozumieć, że troszczymy się

wyłącznie o bezpieczeństwo… tylko trzeba, żebyście przedtem zrozumieli to i wy. Ale wymiana poglądów na ten temat nie zaszkodzi. Zamierzam nawet zaprosić któregoś z tych, którzy przylecą z naszej stacji. Przyjdzie także Change… a propos, jak wam się z nim żyje?

— Robi swoje… — odpowiedział po chwili bez przekonania Semow.

Zaśmiałem się.

— To już postęp — stwierdziłem. — Dawniej uważalibyście tylko, że przeszkadza. Czy Aria i na jego cześć wygłosiła mowę?

— Na twoim miejscu… — zaczął niechętnie Semow, ale nie pozwoliła mu skończyć,

— Zostaw, Sem — syknęła. — My go obchodzimy tylko o tyle, o ile możemy mu pomóc… w jego służbie. Zostaw, bo naprawdę wygłoszę mowę… — uśmiechnęła się z przymusem.

Zrobiło mi się przykro. Przypomniałem sobie tamten wieczór… mniejsza, co sobie przypomniałem.

— Przepraszam — mruknąłem — już nie będę. Nawiasem mówiąc — dodałem niespodziewanie dla samego siebie — to wcale nie miało być złośliwe. Ja… — urwałem. Przyszło mi przez myśl, że to, co chciałem powiedzieć, spodobałoby się pewnie obcym. Ale nie o obcych mi chodziło… no, dobrze.

— No, dobrze — zabrzmiało to może odrobinę zbyt głośno. — Wróćmy do rzeczy. Wiec chcę, abyśmy porozmawiali o Ziemi… wiedząc, że tamci odbierają wszystko, co mówimy i wszystko, co ja będę o tym myślał. A także co będę czuł. Musicie sprawić, abym myślał i czuł, co trzeba. Dlatego potrzebuję obecności naukowców… humanistów, słowem — was. Z waszymi przekonaniami, stosunkiem do ludzi i innych istot, zasiedlających kosmos. Oczywiście mógłbym siąść przed pierwszym lepszym bębnem pamięciowym komputera, odpowiednio zaprogramowanym, i przekazać im uczony wykład o Ziemi. Ale to byłoby… suche. Tymczasem sami stwierdziliście, że temu komuś, kto się nami zainteresował, chodzi o coś więcej. Pamiętasz, jak mnie przekonywałaś? — zwróciłem się do Arii. — No, rozchmurz się już — dodałem, widząc, że dziewczyna po ostatnim moim wystąpieniu siedzi bez ruchu, z obrażoną miną.

Semow spojrzał na nią szybko, po czym przeniósł wzrok z powrotem na mnie i uśmiechnął się. Odetchnąłem.

— Więc jutro? — spytałem. — Około południa, dobrze? Przygotujcie się. Będę ja, Change, może jeszcze ktoś z SAO… nie krępujcie się. Powinno dojść do wymiany zdań… przecież nasze prawdziwe cele nie wystawiają nam wcale świadectwa, którego powinniśmy się wstydzić.

Semow wstał. Spotkanie dobiegało końca.

— Jeśli chodzi o mnie — powiedział z westchnieniem — nie widzę przeszkód, żeby zrobić tak, jak mówisz. Ale ja sam nie mogę o tym decydować. Porozmawiam z innymi… a potem porozumiemy się z naszymi Instytutami na Ziemi. Poprosimy ich o zgodę i o… sugestie. Sprawa jest zbyt poważna, żeby ta… nazwijmy to tak, wymiana zdań mogła mieć charakter zupełnie przypadkowy. Osobiście sądzę, że najważniejsze będzie odpowiednie przedstawienie naszej dynamiki społecznej… teraz i na przestrzeni naszego rozwoju. Nauk politycznych… historii, walki o rozpowszechnienie idei naukowego socjalizmu. Ale do tego muszą dojść dzieje zdobywania przez nas wiedzy o nas samych. Takie jest moje zdanie… w tej chwili. Kierownictwa Instytutów z pewnością zechcą się także porozumieć z Radą Naukową… jeśli sprawa ma dotyczyć Ziemi w ogóle. Odpowiedź przekażemy ci, jak tylko sami będziemy coś więcej wiedzieć… zresztą jesteśmy przecież w stałym kontakcie. Masz nas na podsłuchu?

— Oczywiście — powiedziałem. — Pamiętajcie o tym, kiedy będziecie się naradzać. Wszystko, cokolwiek usłyszę, dojdzie także do uszu tamtych… jeśli mają uszy. Mógłbym, oczywiście, wyłączyć głośniki, ale nie chcę. Nie powinniśmy teraz sprawiać wrażenia, że coś ukrywamy. Jeśli ci obcy są tak rozsądni, za jakich ich uważamy, to już ta nasza rozmowa dała im z pewnością trochę materiału. A teraz idźcie. Szkoda czasu. Nie zostało go zbyt wiele…

Semow spojrzał wymownie na Arikę. Ta, ociągając się, wstała i ostatni raz spojrzała na mnie, marszcząc zabawnie brwi.

— Chcesz, żebyśmy przyszli w komplecie? — spytała, wytężając wzrok, żeby ujrzeć moją ukrytą w ciemności twarz. — Także Beccari i Zamfi?

Musiałem się uśmiechnąć.

— Oczywiście — powiedziałem. — Są przecież jeszcze tutaj… i o ile wiem, nie wybierają się nigdzie… na razie. Niech powiedzą o swoim nieszczęściu, a ja wytłumaczę, dlaczego ich ono spotkało. Czy sądzicie, że obcy, słuchający nas teraz, żeby byli nie wiem jak przyjacielscy i poczciwi, latają sobie po wszechświecie bez żadnej broni, że nie podejmują najmniejszych środków ostrożności w przekonaniu, że gdziekolwiek się pojawią, przyjmą ich z otwartymi rękami? Nie bądźcie naiwni… przynajmniej już teraz. Idźcie. Pomogę wam zejść do łazika…

Semow położył Arii rękę na ramieniu i pchnął ją delikatnie w kierunku drzwi. Poszedłem za nimi, tym razem już bez skafandra. Kiedy stałem w otwartym włazie i patrzyłem, jak odpływają, uderzyło mnie światło. Pokiwałem z naganą głową. Wróciłem do kabiny i usiadłem przed pulpitem łączności.

— Widziałeś, Change? — spytałem. — Było dość jasno?

— Widziałem — odpowiedział. — Nie przypuszczałem…

— Nie mówili ci? — zaśmiałem się. — Miałeś szczęście. Mogłeś wyglądać dokładnie tak samo. To nawet jest przyjemne w dotyku, ale nie mamy łóżek… rozumiesz? Te garby…

— Nie wygląda na to, żeby ci bardzo przeszkadzały — z brzmienia jego głosu wywnioskowałem, że się uśmiecha. — A co na to dziewczyny?

— Zobaczysz — mruknąłem z mimowolną niechęcią. — Słyszałeś wszystko? — zmieniłem temat.

— A jak myślisz?

— Będziesz jutro?

— Porozumiem się z Bessem.

— On nie będzie miał nic przeciwko temu. Prawda, Bess? — rzuciłem przed siebie.

W głośniku coś zachrobotało.

— Masz zamiar udawać, że cię tam nie ma? — spytałem. — Cóż to znowu? Stajesz się nietowarzyski…

— Musiałem wyjść na chwilę — głos Bessa był lekko zachrypnięty. Słyszałem jego oddech.

— Nie trzeba było tak się śpieszyć — skarciłem go. — Change chce wiedzieć, czy pozwolisz mu jutro przyjść do mnie na kawę… razem z innymi.

— Oczywiście — burknął. — Sam tam będę…

— Słyszałeś, Change? — zaśmiałem się krótko. — Możesz spać spokojnie. Oni wszystko za ciebie załatwią…

— Nie bądź taki pewny — mruknął i przerwał łączność. W moim pulpicie zgasło jedno z wielu zielonych światełek. Ale nie te światełka były teraz ważne. Chodziło o łączność, której nie byłem w stanie przerwać, której nie chciałem przerywać, a o której istnieniu nie informowała żadna lampka ani w ogóle nic uchwytnego naszymi zmysłami. Jutro…

Nie potrzebowali nawet dwóch godzin. Uznałem, że sprawy zaszły już za daleko i poinformowałem ich, że mogą lądować nawet metr przy mnie, bo wyłączam stabilizatory pola. Po czym wyłączyłem je rzeczywiście. Mimo to usiedli pół kilometra dalej. I minęło jeszcze dalsze pół godziny, zanim od ich statku odbił wielki, opancerzony pojazd i skierował się w moją stronę.

Czekałem na nich, stojąc jak przedtem w otwartym włazie. Pomagałem im gramolić się na pokład. Przyleciało ich czterech. Nie było z nimi Bessa. Widać, uznał swoją obecność przy wymuszonym na nich zabiegu za zbyteczną. Przybędzie pewnie wprost na tę, jak to nazwałem, konferencję.

Wpuściłem ich wszystkich bez ceregieli. Zatrzymałem tylko na dole automaty, które przywieźli ze sobą. O nic mnie nie pytali, a i ja nie miałem ochoty na pogawędki. W milczeniu obserwowałem przygotowania, które nie trwały zresztą zbyt długo. Przeprogramowali komputer, opletli całą kabinę siatką jakichś cienkich jak włosy przewodów, po czym zajęli się przystawką medyczną mojego statku. Wreszcie oświadczyli, że dwa z automatów, które przywieźli ze stacji, są im niezbędne dla zabezpieczenia przebiegu operacji. Jeden, z zapisem mojej przyrodzonej fizjonomii, miał kontrolować, czy nie upiększą mnie nadprogramowo, skracając mi nos lub dodając włosów na głowie, drugi był ponoć ostatnim osiągnięciem inżynierii chirurgicznej. Pozwoliłem im wezwać oba. Zaraz potem ułożyli mnie w fotelu. Przypomniałem, na wszelki wypadek, żeby uważali, bo wszystko, co czuję, przekazuję innej rasie kosmicznej i jeśli na przykład wrzasnę z bólu, skompromitują się przed całym wszechświatem. Następnie spokojnie zasnąłem.

Загрузка...