Nie miałem pojęcia, jak trafiłem w to niesamowite miejsce, na zastanawianie się nie pozostało mi jednak bodaj ułamka sekundy. Jaskrawe chmury dymu, mięsiste i ciężkie, w nagłych wybuchach podobne do płonącej plazmy, otaczały mnie ze wszystkich stron. Nie widziałem drogi, którą przyszedłem, nie było jej już, czułem tylko ognistą otchłań ziejącą za załomem skały. Grube, próżniowe buty nie chroniły moich stóp przed żarem. Jeśli natychmiast nie trafię na półkę, a raczej nikłą szczerbę w bazaltowej ścianie krateru, która sprowadziła mnie na to dno piekła, będę mógł przestać się śpieszyć.
Raptem dym zaczął rzednąć. Chmury zawirowały i utworzyły na wprost mnie niewielkie, koliste okno. Ujrzałem rozległą płytę, jakby pogorzelisko pełgające pojedynczymi płomykami. Dym po obu stronach przybrał barwę jasnopomarańczową, rozognił się, przyszło mi na myśl, że tuż obok wschodzi przerażające, bliskie słońce.
Wtedy ujrzałem Annę. Stała na krawędzi owego pogorzeliska z twarzą zwróconą w moją stronę. Rozkrzyżowała ramiona, jak dzieci bawiące się w ptaki. Nie mogłem widzieć jej oczu ani ust, oślepiony blaskiem rozpoznawałem zaledwie zarys jej głowy, przysiągłbym jednak, że się uśmiecha. W tym samym momencie poczułem w gardle gryzący smak wulkanicznych wyziewów. Pomyślałem, że w skafandrze powstała jakaś szczelina. Ale to nie miało już znaczenia. Odwróciła głowę i wtedy spostrzegłem, że nie jest sama. Kilka metrów za nią widniała drobna sylwetka mojej matki, a kiedy się w nią wpatrzyłem, tuż za nią wyrosła postać ojca. Równocześnie z nim pojawił się Rud, w zwykłym treningowym dresie, niedorzecznym w tym przeklętym miejscu. Ostatni raz byliśmy w klubie… zaraz, ile to już lat?… Nonsens. Cóż za nonsens. Przecież… Anna poruszyła się. Zrobiła krok w moją stronę i skinęła ręką. Napiąłem mięśnie do. bólu, próbując oderwać stopy od skały. Na próżno. Otworzyłem usta, żeby zawołać i w tym właśnie momencie płonąca płyta pękła jak cienka warstwa szkła. Tuż.przede mną otwarła się przepaść, trysnął płomień, a z nim rozpalone strzępy skorupy globu, który z całą pewnością nie mógł być Ziemią. Kiedy po chwili któraś z gwałtowniejszych erupcji przepędziła na mgnienie zwały dymu, Anny już nie było. Gdybym zrobił ten krok w jej stronę…
Nigdy się nie dowiem, czy chciała mnie ostrzec, czy też przyzywała mnie do siebie tam, gdzie była tylko niezgłębiona, ognista czeluść. Usłyszałem dźwięk, który pogrążył mnie w nagłej ciemności. Krater, dym, płomienie, wszystko to znikło jak zdmuchnięte. Jakieś odległe, śpiewne nawoływanie. Zaczerpnąłem bezwiednie powietrza i nie bez pewnego wysiłku otworzyłem oczy.
Sny. Nawiedzają mnie sny. Tylko tego mi jeszcze brakowało. Teraz, kiedy śpiąc czy czuwając, w działaniu i najgorszym ze wszystkiego oczekiwaniu muszę panować nad każdym moim gestem, słowem, każdym uczuciem. Kiedy nie, wolno mi dopuszczać do siebie zalążka jakiejkolwiek myśli, nie przesączonej uprzednio przez filtr zakodowanych w mej pamięci informacji, skupionych i uporządkowanych tak, aby służyły jednemu celowi. W razie potrzeby moja pamięć może, a nawet powinna, uciec się do pomocy sprzężonej z nią aparatury. Ale w tej aparaturze nie ma danych, dotyczących mojej przeszłości. Nie ma wzmianki o katastrofie lotniczej, która w ułamku sekundy pozostawiła mnie samego na świecie. Nie ma myśli, które mnie nachodziły, kiedy czekając na dworcu, skąd mieliśmy wszyscy razem pojechać na urlop, ujrzałem daleki błysk eksplozji i ohydny, tępy grzmot, w który natychmiast wmieszały się syreny pogotowia. O ratunku nie mogło być mowy i wiedziałem o tym na długo przedtem, zanim podeszli do mnie pracownicy linii lotniczej, smutni i zakłopotani, by poprosić mnie „na rozmowę” do gabinetu ich szefa. Nie poszedłem tam wtedy i nie poszedłem także na symboliczny pogrzeb, jaki z wielką pieczołowitością zorganizowało miejscowe koło pilotów. Symboliczny, oczywiście, bo ciała ofiar…
Dosyć. Inaczej okaże się, że wątpliwości Bessa, kiedy przyszedłem do niego prosić o przeniesienie do grupy operacyjnej, nie były tak bezsensowne, jak wtedy myślałem. Niczego, rzecz jasna, nie powiedział wprost. Jednak tak długo kluczył, aż w końcu sam spytałem, czy przedstawi mój wniosek Centrali, czy też boi się, że chcę przejść do „Trójki” pod wpływem chwilowego załamania, spowodowanego osobistymi przejściami, i woli nie mieć z tym nic wspólnego. Nie czekając na odpowiedź, z którą się zresztą nie kwapił, zapytałem jeszcze, czy jego zdaniem przesłanki mojej decyzji będą mieć jakiekolwiek znaczenie, skoro już znajdę się w grupie operacyjnej i otrzymam konkretne zadanie. Przemilczał i to. Delikatność nie była cechą, która go wyróżniała wśród pozostałych funkcjonariuszy SAO. Żaden z nas nie był delikatny. Taka praca.
Na zakończenie naszej pierwszej rozmowy powiedziałem, że wrócę do niego za tydzień i nie żegnając się wyszedłem. Może to poskutkowało, a może go jednak przekonałem, bo trzy dni później dostałem wezwanie. Następnego ranka zlikwidowałem swoje sprawy w biurze sztabu Słonecznej Agencji Obrony i przeniosłem się na poligon u południowych podnóży Atlasu. Tam z teoretyka, opracowującego zbiorcze dane, sprawdzającego sprawozdania i dorabiającego od czasu do czasu ideologię do działalności SAO, w czasie kolejnych kampanii prasowych inspirowanych przez naukowców, przeobraziłem się w praktyka. Zostałem agentem, jednym z tych, którzy dotychczas stanowili dla mnie bezimienną rzeszę funkcjonariuszy, rozsianych po niezliczonych bazach i stacjach pozaziemskich, a kojarzących mi się jedynie z sygnaturą informacji, wnoszonych w przystawki pamięciowe sekcyjnych komputerów i zapisywanych po selekcji w centralnym archiwum.
Nie byłem nowicjuszem. Oszczędzono mi testów socjologów, psychologów i specjalistów od procesów przystosowawczych. Przeszedłem zaledwie skrócony kurs taktyki i dwa staże, na Ganimedzie oraz w laboratorium galaktycznym Spi-11, tym samym, które czterdzieści lat temu jako pierwsze odebrało sygnały płynące z kierunku skupiska Messier 13. A teraz leciałem już w stronę gwiazd, w stronę tej trzynastki z katalogu średniowiecznego astronoma, autora pierwszego rejestru obiektów mgławicowych. Cel mojej podróży nie był jednak aż tak bardzo odległy. Na skraju sąsiedniej galaktyki czekała na mnie czwarta planeta Millsa, słońca niezbyt różniącego się od naszego, nazwana „Petty” na cześć jej odkrywców: Peterssena i Tytkina, i od kilkunastu lat goszcząca uczonych z Ziemi. Uczonych, a także takich jak ja. Chociaż ci ostatni przebywali nie na samej planecie, tylko na jednym z jej satelitów.
Dźwięk, który przepędził dręczące mnie sny i skłonił do otwarcia oczu, trwał nadal. Był to jakby cichy śpiew jednej napiętej struny. Upłynęło jeszcze kilka sekund, zanim zrozumiałem, co ten dźwięk oznacza. Statek wychodził z czarnego korytarza czasowego. Wracaliśmy do świata naszych niedoskonałych zmysłów, nawet jeśli był to świat próżni.
Powinienem teraz położyć się na wznak i leżeć bez ruchu, czekając, aż ucichnie ostrzegawczy sygnał. Cóż, kiedy od kilku godzin nie robiłem niczego innego. Spałem, zamiast czekać do pokładowej nocy. Więc teraz, na odmianę, postanowiłem wstać.
Od trzystu bez mała lat wiedziano o istnieniu w przestrzeni superwielkich pól grawitacyjnych, które początkowo kojarzyły się astronomom jedynie z tak zwanymi Czarnymi Dziurami. Kiedy dwa wieki temu Vivien ogłosił swoją teorię, ostatecznie zamykającą spekulacje na temat Einsteina w ten sposób, że nowy dział matematyki wchłonął po prostu całą geometrodynamikę z jej ultrateorią względności jako pewien szczególny przypadek, stało się jasne, że zjawiska towarzyszące owym polom umożliwią ludziom podróżowanie przez galaktyki z szybkością teoretycznie nieskończoną. Pierwsze statki wykorzystujące sztuczne pola grawitacyjne, wytwarzane we własnych siłowniach, powstały zaledwie pięćdziesiąt lat później. Od stu lat metagalaktyka stoi przed ludźmi otworem. Do układu odległego, dajmy na to, o dwadzieścia cztery tysiące lat świetlnych, można się przenieść w ułamku sekundy, doliczając jedynie czas potrzebny na dojście do miejsca, w którym przepisy pozwalają już stymulować superwielkie pola grawitacyjne. Nie wolno bowiem wchodzić w czarne korytarze przed apheliami komet systemu słonecznego i nie wolno ich opuszczać później, aniżeli w analogicznej odległości od docelowej gwiazdy. Inaczej mówiąc, w ten sposób można podróżować tylko do miejsca, którego współrzędne dają się przed startem obliczyć bardzo dokładnie i które jest dostatecznie znane, aby nie zaskoczyć pilotów warunkami, uniemożliwiającymi nawigację. Przecież po wyjściu z czasowego korytarza załoga nie znająca parametrów celu znalazłaby się w sytuacji o wiele gorszej niż starożytni żeglarze, którym na oceanie burza zmiotła za pokład wszystkie urządzenia pomiarowe i mapy, a na dodatek strzaskała maszty i ster. Ziemskie urządzenia, jak chociażby chronometry czy sieć informatyczna, przestają w trakcie takiej podróży funkcjonować. Każda informacja, płynąca czy to przez włókna nerwowe człowieka, czy też przez sztuczne nerwy stworzonych na miarę naszych pojęć automatów, potrzebuje czasu. A ten czynnik w czarnych korytarzach nie istnieje. Bez zakodowanych ścisłych danych, dotyczących celu podróży, ludzie nie mieliby najmniejszych szans już nie tylko powrotu, ale bodaj dotarcia do jakiegokolwiek systemu słonecznego.
Statek, na pokładzie którego się znajdowałem, szedł torem wielokrotnie sprawdzonym nie tylko w obliczeniach, ale i w praktyce. Drogę z Ziemi na Petty pokonywał chyba po raz dziesiąty. Zawoził tam aparaty i uczonych, historyków, archeologów, egzobiologów, a przywoził z powrotem innych. Nie było mowy o jakiejkolwiek pomyłce. Tyle tylko, że sygnał oznajmiający wyjście z czarnego korytarza zabrzmiał, jak wynikało z cyferek, które wyskoczyły na tarczą mojego podręcznego kalkulatora, o dobre ćwierć miliparseka wcześniej, niż należało.
Od stu lat metagalaktyka stoi przed ludźmi otworem. Spenetrowaliśmy spory szmat przestrzeni, znajdując miliony światów, o których miliony ludzi napisało prace doktorskie. Nie znaleźliśmy jednego: cywilizacji. Przynajmniej tak długo, aż wysłana w kierunku Messier 13 ekspedycja przypadkiem nie napotkała na swojej drodze układu Millsa, a w nim planety pławiącej się niemal w samym centrum słonecznej ekosfery. Na tej planecie istniało życie. Istniała także wysoko rozwinięta cywilizacja. Niegdyś. To znaczy pozostały po niej urządzenia i budowle. Nie pozostał żywy świadek dawnej świetności. Czyli kolejna porażka apostołów Kontaktu, a nieoczekiwany raj dla archeologów. Oni to właśnie zaanektowali planetę i władali nią niepodzielnie do dnia dzisiejszego.
Tak im się przynajmniej zdawało. W rzeczywistości od pierwszej chwili pozostawali pod dyskretną opieką SAO, naszej stacji, założonej na księżycu Petty. Nie sposób było przecież pozostawić naukowców samopas, zagubionych w przestrzeni. Zbyt byli złaknieni owego Kontaktu i na skutek tego, jak zwykle, nieodpowiedzialni. O istnieniu naszej agentury na satelicie nie wiedzieli lub udawali, że nie wiedzą. To jednak było nam obojętne.
Pierwsze sygnały o niewyjaśnionych zjawiskach, zaobserwowanych przez uczonych, badających Petty, dotarły do naszej Centrali mniej więcej miesiąc temu. Ktoś zauważył pojawiające się nad horyzontem świetlne spirale, kilku archeologów widziało na własne oczy niewielkie obiekty latające, a pilot bazy zameldował, że w czasie jednego z lotów patrolowych spostrzegł zainstalowane na ziemi silne reflektory, w miejscu oddalonym od stanowisk badawczych, a więc i ludzi, o kilka tysięcy kilometrów. Wtedy stacja SAO na satelicie Petty urosła nagle do rangi kluczowej placówki Agencji. Natychmiast wyruszyła tam silna ekipa, która miała wzmocnić dwuosobową dotąd załogę. Na czele ekspedycji stanął sam Bess. A ja wtedy właśnie otrzymałem pierwsze zadanie, po odejściu zza biurka. Używając sobie tylko wiadomych sposobów, kierownictwo „Trójki” umieściło mnie w załodze statku, który wiózł na Petty kolejną zmianę naukowców. Leciałem jako fotonik, specjalista w zakresie pomiarów metodą cięciwy ujemnej. No cóż, na tym istotnie znałem się coś niecoś. A ponieważ pomiarowiec był na Petty potrzebny właśnie z racji owych niewyjaśnionych zjawisk, więc w uzasadnieniu mojej obecności na pokładzie kryła się nawet cząstka prawdy. Cząstka, oczywiście. Całej prawdy nie musieli znać.
Podniosłem się i wyprostowałem. W oczach mi zawirowało, musiałem szybko oprzeć się dłonią o ścianę kabiny. Tak, latamy w ten sposób od stu lat, ale nikt nie zdołał jeszcze wymyślić skutecznej ekranizacji, zabezpieczającej ludzi przed skutkami przechodzenia przez supersilne pola grawitacyjne, chociażby wytwarzane w siłowniach ich własnych statków. Były obojętne dla zdrowia, ale odbierały zdolność ruchu i paraliżowały procesy myślowe. Wszystkim pilotom i załogom, poza nami. My nie mogliśmy sobie pozwolić na ryzyko sekundowego choćby braku kontaktu myślowego z otoczeniem. Dlatego Akademia Techniczna SAO wykombinowała nam specjalnie uzupełnioną osobistą aparaturę korekcyjną. Reszta była sprawą odpowiedniego przeszkolenia i treningu.
Przebiegłem palcami po klawiszach, wbudowanych w czerwoną płytkę wszytą w ramię mojego skafandra i poczułem się lepiej. Ostrzegawczy sygnał dźwięczał w dalszym ciągu. Jeśli mam być zwykłym członkiem załogi, nie mogę zdradzić, że wychodzenie z czarnego korytarza jest dla mnie mniej kłopotliwe niż dla reszty. Ale spałem dostatecznie długo. Spałem i miałem sny. Potrzebowałem ruchu. Potrzebowałem widoku ludzi. Nie chciało mi się czekać. Poza tym pozostawała sprawa owego przedwczesnego powrotu do lotu czasowego. Z tym, niezależnie od moich psychicznych stanów, nie powinienem zwlekać.
Wyszedłem na korytarz. Światła były wygaszone, tylko ściany promieniowały nikłą, matową poświatą. Przestąpiłem wysoki próg owalnych drzwi, przypominających właz do starych rakiet i znalazłem się w dyspozytorni. Tak nazywaliśmy największą kabinę, gdzie spotykaliśmy się w czasie wolnym od zajęć, aby posłuchać muzyki, zjeść coś lub chociażby pogawędzić. Do tego ostatniego mnie przynajmniej nie było spieszno, musiałem jednak chcąc nie chcąc zachowywać się jak pozostali. A ci byli aż nadto towarzyscy. Z sześciu osób załogi, włączając w to pilotów, pięcioro leciało na Petty po raz pierwszy. Rozpierała ich duma i ciekawość. Palili się do swoich koparek i analizatorów, ale bardziej jeszcze do piastowanej w myślach wizji spotkania z obcą cywilizacją, do czego, rzecz jasna, nie przyznawali się sami przed sobą, rozmawiając wyłącznie o fachowej stronie wykopalisk. Nie potrafili się jednak maskować, w każdym razie nie przede mną. Z nagłych zamyśleń, półsłówek, odruchowych gestów, kiedy rozmowy dotykały przypadkiem owych zaobserwowanych ostatnio niewyjaśnionych zjawisk, można było bez trudu wyczytać, że każdy z nich składa w marzeniach kolejne ofiary bóstwu Kontaktu. No cóż, uczeni…
W momencie, w którym przekroczyłem próg dyspozytorni, ostrzegawczy świergot umilkł, jak ucięty nożem. Dzięki temu moje pojawienie się wypadło bardziej naturalnie, niż przewidywałem. Nie musiałem uciekać się do opowieści o rzekomym złym samopoczuciu, którą sobie przygotowałem, idąc korytarzem.
— Cześć — mruknąłem, kierując się w stronę wolnego fotela pod prostokątnym ekranem, imitującym okno. Za nim rozpościerała się, przeszyta nierównymi złotymi ściegami, wieczna czerń próżni. Ekran rozcieńczał tę czerń granatem, upodabniając nieboskłon do ziemskiego. Może było im to potrzebne.
Warda zwrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął się. Natychmiast jednak spoważniał i, unosząc porozumiewawczo brwi, położył palec na ustach. Przyjrzałem mu się, po czym przeniosłem pytający wzrok na siedzącego przed pulpitem łączności Barcewa. Ten obdarzył mnie tylko przelotnym spojrzeniem, wskazując brodą płonące przed nim sygnalizacyjne światełka.
Podszedłem bliżej i stanąłem za jego plecami. — Co się stało? — spytałem, udając, że nie dostrzegam, jak bardzo jest zajęty.
Dłuższą chwilę kazał mi czekać na odpowiedź. W końcu potrząsnął głową i spojrzał na mnie ponownie. W jego wzroku malowało się napięcie.
— Za chwilę nam powiedzą — mruknął. Postukał wskazującym palcem w krawędź pulpitu i dodał: — Zamfi i Leski są przy sterach. Prosili, żeby im nie przeszkadzać. Robią obliczenia. Jak tylko coś będą wiedzieli… — zawiesił głos.
Obejrzałem się na Wardę. Ten pochwycił mój wzrok i milcząc wskazał mi fotel, do którego przed chwilą zmierzałem. Tym razem skorzystałem z zaproszenia.
— O co chodzi? — spytałem ponownie, przyciszonym głosem, żeby okazać moją dobrą wolę. — Dlaczego zbudzono nas tak wcześnie?
Warda uśmiechnął się i przechylił w fotelu, zbliżając głowę do mojego ramienia.
— Powiedzieli tylko, że nic groźnego — odrzekł szeptem. — Wygląda na to, że otrzymali jakąś wiadomość albo że tachdar wykrył przed nami jakiś… jakieś promieniowanie — dopowiedział po chwili bez przekonania. Przysiągłbym, że miał na końcu języka słówko „obiekt”. Tachdar wykrył obiekt. Tak, żaden z nich nie przestaje o tym marzyć. I żadnemu nie przyjdzie na myśl, że dla Ziemi takie spotkanie wcale nie musi oznaczać błogosławieństwa. Że mogłoby być wręcz przeciwnie.
— Nic więcej nie wiadomo? — rzuciłem obojętnym tonem, myśląc, że powinienem się zorientować, o co właściwie chodzi, i to szybko. Zanim palną jakieś głupstwo… gdyby rzeczywiście coś tam przed nami było. Chociażby tylko promieniowanie czy wiązka fal, a więc coś, co tak czy owak niesie interesujące, być może, informacje.
Westchnął. Przygładził bujną jasną czuprynę i wrócił do poprzedniej pozycji.
— Obiecali dać znak, kiedy tylko sprawdzą obliczenia — powiedział z żalem. Nawet i on. Nestor egzobiologów… jeszcze mój ojciec chodził na jego wykłady. Ojciec…
— Marny kontakt z Petty? — spytałem szybko.
Potrząsnął głową.
— Nie — odrzekł. — To znaczy nie mieliśmy go jeszcze minutę temu — poprawił się. — Powinniśmy być teraz w korytarzu — dodał tonem wyjaśnienia.
Wstałem. Przeciągnąłem się niedbale i wolnym krokiem skierowałem się ku drzwiom. Warda odprowadził mnie zdziwionym spojrzeniem. Nie zauważyłem tego. Na progu omal nie zderzyłem się z Laną i musiałem stanąć, żeby ją przepuścić. Była w cieniusieńkim, piankowym kombinezonie i sprawiała wrażenie osoby tylko co wyrwanej ze snu. Zapewne tak właśnie było. Nie zdążyła spojrzeć do lustra. Nie pomyślała, jak wygląda. Kasztanowe włosy, zwykle ułożone w miękkie fale, piętrzyły się na jej głowie jak wiecha. Nie znaczy to, że były brzydkie. Ani, że raził mnie ten jej kombinezon, nie zakrywający niczego. Pomyślałem tylko, że naukowiec znajdujący się tysiące lat świetlnych od swojej sypialni na Ziemi, nie powinien tak wyglądać. Pomyślałem także, że nie dziwią się Barcewowi, który w jej obecności przeobrażał się niezmiennie w zafrasowanego wyrostka o nieskoordynowanych ruchach i zmętniałym nagle wzroku, pomimo że był już powszechnie uznawanym autorytetem w dziedzinie wczesnych kultur amerykańskich i jednym z filarów Instytutu Archeologii Przedatlantyckiej. Ile mógł mieć lat? Czterdzieści pięć? Pięćdziesiąt? W każdym razie wyglądał na młodego sportowca u szczytu formy i był kawalerem.
— Jesteście tu? — spytała zdyszanym głosem. — Czy coś się stało? — omiotła nas rozgorączkowanym spojrzeniem. Przeliczyłam sobie dane i chyba za wcześnie wyszliśmy z korytarza?…
— Spokojnie — mruknąłem, uśmiechając się. — Czekamy na wiadomość ze sterowni. Oni także sprawdzają dane… a zdaje się, że mają co sprawdzać… dość nieoczekiwanie. W każdym razie nic poważnego — dodałem uspokajająco, usiłując ją ominąć. Zatrzymała mnie, dotykając dłonią mojego ramienia.
— Dokąd idziesz? — spytała zdumiona. — Jak to nieoczekiwanie? — powtórzyła bezradnie. — Jakaś wiadomość?
Barcew wstał i posunął się kilka kroków w naszą stronę. Następnie stanął i demonstracyjnie odwracając wzrok od kombinezonu Lany zwrócił spochmurniałą nagle twarz w moją stronę.
— Zaraz będzie komunikat — burknął lodowatym głosem. — Na razie nic więcej nie wiemy…
Zdecydowanym ruchem oswobodziłem ramię i odsuwając delikatnie rękę kobiety wyszedłem na korytarz. Minąłem wnękę rezerwowej aparatury informatycznej, właz do szybu prowadzącego ku maszynowni i zatrzymałem się przed stalowymi drzwiami, zabezpieczonymi gęstą siecią przewodów ekranizujących. Pomyślałem chwilę, po czym odryglowałem skomplikowany zamek i wszedłem do środka.
Na wprost drzwi, przed wielkim, panoramicznym ekranem tkwił nieruchomo Zamfi. Sponad oparcia fotela mogłem widzieć tylko czubek czarnej głowy. Nie poruszyła się, kiedy wszedłem. Z pewnością nie dosłyszał nawet dźwięku magnetycznego zamka. Rozgwieżdżona czerń próżni przed jego oczami przemieszczała się w pionie, pomiędzy mnogością falujących nieregularnie świetlnych linii. Zrozumiałem, że komputer nanosi na ekran dane otrzymywane w wyniku obliczeń, nadzorowanych przez Leskiego. Ten ostatni siedział po przeciwnej stronie kabiny, mając przed sobą szeroki, łukowaty pulpit głównego komputera statku. Jego dłonie wisiały nieruchomo nad klawiszami. Także i on nie zdradził najmniejszym gestem, że zauważył moje wtargnięcie do sterowni, które bądź co bądź stanowiło jaskrawe naruszenie przyjętych zwyczajów. Nie wolno przeszkadzać nawigatorom, nie tylko w momentach, kiedy dzieje się coś szczególnego. Dyżur to rzecz święta. Co dopiero, kiedy statek na skutek jakichś niespodziewanych komplikacji przedwcześnie wychodzi z czarnego korytarza.
Przeszedłem na środek kabiny i zatrzymałem się. Przez chwilę patrzyłem w ekran, usiłując wywnioskować coś z przemarszu danych liniowych, po czym przypadkiem mój wzrok padł na prostokątny wskaźnik teleranu. Przez środek tarczy biegła wyraźna, zielona kreska. Petty prowadzi już statek do celu. A więc wszystko w porządku. Skąd w takim razie całe to poruszenie? I dlaczego nasza szybkość spadła niemal do zera, co zauważyłem ułamek sekundy po zlustrowaniu teleranu?
Ponownie wróciłem spojrzeniem do ekranu i nagle coś zaczęło mi świtać. Nie bawiąc się już w ceregiele podszedłem szybko do Leskiego i stanąłem tuż za jego plecami.
— Co się tu dzieje? — spytałem głośniej, niż było trzeba. — Dlaczego stoimy?
To jeszcze mogłem zrobić. Udawać ciekawskiego.
Leski drgnął. Szybko odwrócił głowę i ukazał mi swoją opaloną na ciemny brąz twarz. Malowało się na niej zdumienie, ale i nieukrywane podniecenie. Była w nim gorączka oczekiwania. Poddał się jej do tego stopnia, że nie pomyślał nawet o mojej niewczesnej obecności w sterowni.
— Zaraz zobaczymy… — powiedział drżącym z emocji głosem. — Właśnie kończę obliczanie toru…
Tego nie musiał mi mówić. Sam zauważyłem, że naprowadzają statek na cel. Tylko że w promieniu milionów kilometrów nie powinno być żadnego celu, który mógłby nas zainteresować. W ogóle żadnego celu.
— Meteoryty? — spytałem, udając w dalszym ciągu — czy jakaś wiązka promieniowania?
— Zobaczysz… — powtórzył obiecującym tonem i wrócił do swojego pulpitu, zapominając o moim istnieniu.
Mogłem mieć jeszcze nadzieję, że chodzi o jeden z tych niezmiernie rzadko spotykanych w przestrzeni zabłąkanych okruchów globów, rozpylonych w kosmicznych katastrofach. Musiałby to jednak być odłamek metaliczny, co było wprawdzie też niewykluczone, ale bardzo mało prawdopodobne. Czujniki ferroindukcyjne nie pozostawiały wątpliwości co do struktury wędrującego na torze naszego lotu ciała. Jeżeli jednak będzie to coś, co żadną miarą nie powinno się tutaj znajdować, moja pierwsza misja agencyjna skończy się wcześniej, aniżeli ktokolwiek mógł przypuszczać. Na dobrą sprawę wcześniej, zanim się zaczęła.
Na razie pozostało mi tylko czekać. Odruchowo dotknąłem palcami ukrytej w moim rękawie specjalnej tabliczki łączności, która w każdej chwili mogła mi zapewnić kontakt z bazą SAO na satelicie Petty, po czym wróciłem do zamkniętych drzwi i oparłem się o nie plecami. W sterowni nie było trzeciego fotela.
Nie kazali mi czekać długo. Po upływie pięciu czy sześciu minut Zamfi wydał cichy, krótki okrzyk. Linie na głównym ekranie znieruchomiały. Leski mruknął coś niezrozumiale, po czym wstał szybko i zbliżył się do tablicy analizatora. Postał przed nią jakieś trzydzieści sekund, kiwając głową, jakby chciał powiedzieć, że aparatura spełniła wszystkie jego oczekiwania, a następnie podszedł do pulpitu łączności. W ostatniej chwili zdążyłem zastąpić mu drogę. — Co to jest? — spytałem tonem, który mnie samemu wydał się odrobinę zbyt agresywny. — I co masz zamiar zrobić?
Leski znieruchomiał. Bardzo powoli uniósł głowę i zmierzył mnie zdumionym spojrzeniem, jakby dopiero w tym momencie dotarło do niego, że tutaj jestem. Stopniowo zdziwienie w jego wzroku zaczęło ustępować wyrazowi niechęci, a jeszcze później wrogości. Podniecenie, wywołane dokonanym tylko co odkryciem, zniknęło bez śladu. Pozostało rozczarowanie i niesmak. Nie mogłem mu odmówić jednego. Refleksu. Domyślił się od razu. No cóż, ostatecznie był obeznany z przestrzenią i obowiązującymi w niej regułami. A nikt inny nie mógł użyć takiego tonu, jakim posłużyłem się przed chwilą. I nikt inny nie wtargnąłby w krytycznym momencie do sterowni.
— Ty… — wykrztusił. Jego oczy uciekły z mojej twarzy i skierowały się w stronę Zamfiego. Ten siedział jak skamieniały, ciągle jeszcze trzymając palce na wygasłych już klawiszach, ciągnących się długim szeregiem pod dolną krawędzią ekranu.
Skinąłem głową.
— Tak — potwierdziłem spokojnie. — Przykro mi, Leski, ale muszę wiedzieć, o co chodzi i co zamierzacie zrobić. To jest sztuczne, prawda?
Ponownie posłał krótkie spojrzenie Zamfiemu, jakby wzywał jego pomocy, po czym odwrócił się i znieruchomiał.
— Jestem z „Trójki” — powiedziałem ciągle jeszcze spokojnie. — Czy muszę wam mówić? I czy naprawdę chcecie, żebym zabrał się do sprawy tak, jak to przewidują moje instrukcje? Ich autorzy dobrze się nad nimi nagłowili… powinniście uszanować ich pracę. Ja w każdym razie będę to musiał zrobić. Chyba że dojdziemy do porozumienia…
Cisza. Odczekałem jeszcze minutę, zanim użyłem mojego nadajnika. Posłużyłem się, rzecz jasna, kodem, który był jednak dostatecznie zrozumiały dla laików, żeby przynajmniej w tej konkretnej sytuacji nie pozostawić im wątpliwości.
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast. Równocześnie sygnał bazy na Petty zniknął z tarczy teleranu jak zdmuchnięty. Kontrolę nad statkiem przejęła stacja SAO na satelicie. Mogli to zrobić z każdą jednostką w swoim rejonie. Inaczej mówiąc w tym momencie statek i jego załoga znaleźli się w sytuacji przymusowej. Musieli mnie słuchać, jeśli chcieli odzyskać kierunkowy sygnał docelowej bazy i zdolność nawigacji.
— W porządku — powiedziałem, stając znowu za plecami Leskiego. — A teraz przestańcie bawić się w ciuciubabkę. Nie chciałem wam sprawiać przykrości, ale mam swoją robotę. I muszę ją wykonać, podobnie jak wy wykonujecie swoją. A więc…
— Robotę! — przerwał mi pogardliwym parsknięciem Zamfi. — Słoneczna Agencja Obrony — dodał z naciskiem. — Też mi robota. Gdyby któryś z was pomyślał choć przez chwilę, przed czym właściwie chcecie bronić nasz mały światek! A raczej co mu chcecie odebrać!
— Uspokój się — przemówił wreszcie Leski — szkoda słów. Oni nie myślą. Oni wiedzą. To znaczy tak im się wydaje. Dobrze więc — odwrócił lekko głowę, ukazując mi profil twarzy, co miało oznaczać, że zwraca się te —
raz bezpośrednio do mnie. — Mamy przed sobą nie zidentyfikowany obiekt nie będący dziełem natury. Zrównaliśmy szybkości i podchodzimy do niego… do spotkania dojdzie za… — przerwał i omiótł wzrokiem wskaźniki — mniej więcej dziesięć minut. Nie bój się — ciągnął z przekąsem — nie mieliśmy zamiaru do niego dobijać. Chcieliśmy wysłać sondę…
— Z załogą? — przerwałem pytaniem. Żachnął się, ale natychmiast wrócił do równowagi.
— A wy posłalibyście automaty? — odpowiedział również pytaniem.
Wiedziałem już dość. Wiedziałem także, co powinienem zrobić, zanim jeszcze odezwał się mój aparacik, przekazując mi zakodowaną instrukcję.
— A więc tak właśnie zrobisz — odrzekłem Leskiemu. — Wyślesz sondę. Załodze powiesz, że spotkałeś meteoryt… pozagalaktyczny. I dodasz, że nawigatorzy na Petty nie dali wam zgody na przerwę w locie. Wybierzesz sondę uzbrojoną… jeśli wiesz, co mam na myśli. Jesteście przyjacielsko nastawieni do wszystkich możliwych światów, ale jednak macie takie sondy na pokładzie. Odżałujesz jedną, bo nie będziesz czekał na jej powrót. Nie muszę dodawać, że polecą w niej nie tylko automaty… i kto z nas mianowicie będzie się nimi opiekował. Jeżeli nie znajdę tam nic takiego, czym musielibyśmy się zainteresować, odeślemy wam ten wasz obiekt na Petty cały i z nienaruszoną zawartością. Jeżeli natomiast…
— Jeżeli — wpadł mi w słowo Zamfi — jest tam ktoś żywy, to przynajmniej od razu pozbędzie się złudzeń co do napotkanej cywilizacji… — jego głos był zdławiony gniewem. To co powiedział, mogło wyglądać na ironię, gdyby udało mu się zamaskować uczucie żalu. Mogłem go zrozumieć. Ale nie chciałem. A poza tym nie mogłem. Tak jak powiedziałem, każdy z nas miał swoją robotę…
— Odeślemy wam to coś tak czy owak — burknąłem, odwracając się w stronę drzwi. — Na razie siedźcie spokojnie, dopóki nie wystartuję. Potem powiecie im, co i jak… myślę o tym meteorycie. I nie próbujcie przebijać moich kart… Nie wcześniej odbierzecie namiar z Petty, aż ja zamelduję moim, że na nich czekam. Zresztą teraz, kiedy to mówię, oni już startują. I jeszcze jedno — dorzuciłem przez ramię — myślcie sobie o nas, co chcecie, ale bezpieczeństwo ludzi, chociażby każdego z was, tutaj, na pokładzie, jest dla mnie ważniejsze niż wszelkie możliwe „kontakty” z obcymi. Do widzenia.
Spokojnie zamknąłem za sobą drzwi i sprawdzając po drodze zapięcia skafandra ruszyłem prosto ku końcowi korytarza. W komorze śluzy odnalazłem mój kask i ekwipunek próżniowy. Pięć minut później wspinałem się w grodzi ładunkowej do miniaturowego włazu pojazdu o kształcie spłaszczonej kuli. W tym pomieszczeniu była już nieskończoność wszechświata. Atmosfera, temperatura, życie, wszystko to pozostało poza mną, za zewnętrzną klapą śluzy.
Ostatni raz sprawdziłem łącza skafandra i sondy, rzuciłem okiem na wskaźniki mocy agregatów napędowych oraz przetwornicy anihilatora, po czym połączyłem się ze sterownią statku.
— Przekażcie mi teraz dane, dotyczące położenia obiektu — rzuciłem przed siebie. — A także wszystko, co o nim wiecie. Im prędzej to zrobicie, tym wcześniej się mnie pozbędziecie i polecicie dalej. Uwaga, puszczam taśmę — zakończyłem, uderzając w klawisz przystawki pamięciowej mojego minikomputera.
Następne kilka minut obserwowałem w milczeniu kontrolne wzory danych, wpisywanych do zespołów sterowniczych stateczku. Kiedy na ekranie komputera ukazały się końcowe obliczenia, nie czekając już na ich sprawdzenie, które Leski powtarzał kilkakrotnie, zanim zdecydował się zawiadomić pozostałych, w czym przeszkodziłem mu w ostatniej chwili, przycisnąłem duży czerwony klawisz oznaczony napisem „start”. Nad moją głową ukazały się gwiazdy. Klapa włazu ładunkowego statku rozsunęła się bezszelestnie. Chwilę później gwiazdy były wszędzie dookoła. Po nich poznałem, że jestem już w próżni.
Mimo woli pomyślałem z żalem o naukowcach. Każdy z nich oddałby pół życia za spotkanie z obcą cywilizacją. Jedna jedyna, odkryta jak dotąd w kosmosie, pochodziła sprzed tysięcy, jeśli nie milionów lat i mogła stanowić łakomy kąsek li tylko dla archeologów. Tymczasem to, co miałem teraz przed sobą, było z całą pewnością tworem istot rozumnych. Nie sądziłem też, aby rzecz była aż tak stara, jak znaleziska na Petty. Co do tego jednak mogłem się oczywiście mylić.
Statek czy laboratorium kosmiczne lub czym to w końcu było, jeśli w ogóle mieliśmy się tego kiedykolwiek dowiedzieć, miał kształt regularnego sześcianu. Tylko jedna krawędź bryły była jakby przedłużona, przechodziła w prostą, płaską tarczę, sterczącą na długość mniej więcej dziesięciu metrów. Baterie słoneczne? Anteny? Taras do opalania?
Szedłem kosmiczną tuż obok tajemniczej konstrukcji, manewrując bardzo ostrożnie, żeby jej nie potrącić. Cały czas szukałem pełengiem, ale obiekt milczał. Nie wysyłał żadnego promieniowania ani tym bardziej fal, przynajmniej znanych naszej nauce. Był martwy. Był martwy albo miał sprawiać takie wrażenie. Nie inaczej należało zaprogramować konstrukcję, przeznaczoną do odgrywania roli szpiega.
Po przeciwległej stronie od tej, z której się zbliżyłem, w płycie sześcianu widniał kwadratowy kontur włazu. Nie przypominał żadnych znanych mi drzwi ani do naszych statków, ani do budowli. Zamiast zamka widniało pośrodku klapy sześć okrągłych otworków. Jeśli, naturalnie, miały służyć właśnie jako zamek, a nie, dajmy na to, karmnik dla ptaków.
Okrążyłem konstrukcję jeszcze kilka razy, pilnie badając każdy metr kwadratowy jej powierzchni, zanim, z palcami opartymi o klawisze napędu i wyzwalaczy antymaterii, zbliżyłem się do tego jedynego miejsca, wyróżniającego się wśród gładkich i pozbawionych jakichkolwiek urządzeń płaszczyzn. Gotowy w ułamku sekundy uderzyć pełną mocą z dyszy czołowej obserwowałem, jak spod kadłuba mojego stateczku wynurza się wężowaty przewód zakończony elektromagnesem. Kiedy końcówka liny dotknęła obcego obiektu, wstrzymałem na moment oddech. Sekunda, dwie, trzy… nic. Cisza.
Odetchnąłem głęboko i zająłem się swoim nadajnikiem. Statek z naszej bazy na satelicie Petty był już w drodze. Zabrał się nim sam Bess. Co do mnie, poradzono mi tylko, żebym działał w zależności od sytuacji. Niczego tak mi teraz nie brakowało, jak dobrej rady. Muszę jednak przyznać, że nie liczyłem na nic więcej.
Przełączyłem moją centralkę komunikacyjną na automatyczną łączność i otworzyłem właz. Chwilę później stałem już na chropawym pancerzu sondy, gładząc próżniowymi rękawicami płytę obcego pojazdu. Jeśli to był pojazd.
Nadal nic się nie działo. Przykładałem do czerniejącej przede mną ściany główki coraz to innych czujników, pilnie śledząc ich miniaturowe wskaźniki. Nie poruszył się żaden. Wewnątrz statku panowała idealna cisza. Cisza i bezruch. Nie działało żadne urządzenie, korzystające ze znanych na Ziemi źródeł energii.
W końcu zatrzymałem się przy owych sześciu otworkach i pozostałem przy nich. Zwykłe, regularne wgłębienia, dobre na zaczepienie palców przy wspinaczce. Nie były głębokie. Żadnych śrub, klamek czy czegoś w tym rodzaju. Najpierw przejechałem po nich otwartą dłonią, a potem zacząłem kolejno wtykać w nie palce. Wreszcie zaświtał mi pewien pomysł. W pięć otworów włożyłem wszystkie palce lewej dłoni, a w pozostały, szósty, wskazujący palec prawej. I nagle cała obrysowana kwadratowym konturem płyta drgnęła. Drgnąłem i ja, ale nie cofnąłem dłoni. Upłynęła jeszcze co najmniej sekunda, zanim płyta zaczęła się przesuwać, ukazując w ścianie konstrukcji poszerzający się stale otwór. Nie działo się to szybko. Odniosłem wrażenie, że mechanizm włazu po prostu nie jest zbyt sprawny. Postanowiłem to sprawdzić. Nie zaglądając na razie do wnętrza, które zresztą było pogrążone w zupełnym mroku, odczekałem, aż płyta zakończy swoją mozolną wędrówkę, po czym ponownie wpakowałem sześć palców w walcowate otworki. Drzwi ani drgnęły. Widać zacięły się lub też, ażeby zasunąć je z powrotem, należało zastosować jakiś inny sposób. Nie szukałem go jednak. W końcu zagadka mechanizmu włazu nie interesowała mnie teraz najbardziej. Wszystko, co tutaj robiłem, i tak było przecież tylko czekaniem. Jedyne, czego rzeczywiście sam powinienem dokonać, zanim zjawi się wysłany ze stacji statek, to upewnić się, czy ze strony obcej konstrukcji nie grożą jakieś niespodzianki. Tę pewność, jeśli w odległości tysięcy lat świetlnych od Ziemi w ogóle może być mowa o jakiejkolwiek pewności, już posiadłem. Moje czujniki były dostatecznie uniwersalne. Nie. Wewnątrz pojazdu nie pracowało żadne urządzenie, pochłaniające energię. A takimi urządzeniami są przecież również organizmy żywe. Na dobrą sprawę mogłem wrócić do mojej sondy, wyciągnąć się wygodnie w fotelu i uciąć sobie drzemkę. Nikt nie miałby o to do mnie pretensji. Ale nikt nie zabronił mi także przeprowadzenia pierwszego zwiadu. I nie widziałem powodów, dla których miałbym sobie tego odmówić.
Ugiąłem lekko nogi w kolanach i odepchnąłem się od pancerza sondy. Głową naprzód, ściskając w garści kolbą ręcznego wyzwalacza, wpłynąłem do wnętrza obcej konstrukcji. Niezbyt głęboko. Umyślnie zaczepiłem czubkami butów o krawędź włazu i zostałem w takiej pozycji, macając dookoła siebie światłem czołowego reflektora.
Znalazłem się u wejścia do beczkowatego pomieszczenia, zamkniętego po przeciwległej stronie gładką ścianą, połyskującą, gdy padło na nią światło. W odległości kilkunastu centymetrów od siebie biegły po niej poziome srebrne wypustki o przekroju wydłużonych trójkątów. Poza tym pomieszczenie wydawało się zupełnie puste. Tylko w lewej bocznej grodzi spostrzegłem niewielką wnękę, w której czerniał kwadratowy otwór. Był akurat tak duży, żebym mógł przepłynąć przez niego w moim próżniowym ekwipunku.
Kiedy to zrobiłem, wydało mi się, że ponownie jestem w próżni. Tylko przez pierwsze ułamki sekund światło mojego reflektora grzęzło w zupełnej czerni. Zaraz potem ujrzałem przed sobą dziwnie przyćmione i jakby zamazane gwiazdy. Musnąłem spust pistoletu gazowego i oddaliłem się od wejścia. Wtedy zrozumiałem. Cała konstrukcja kosmiczna obcych od wewnątrz była przezroczysta. To znaczy tak było niegdyś. Teraz, jakby pod działaniem czasu, zmatowiała, zmętniała jak antyczne lustra. No cóż, umiejętność budowania takich struktur nie była i nam obca. Ale wystawiała konstruktorom tego pudła mimo wszystko niezłe świadectwo. Zwłaszcza, że nie byli to zapewne konstruktorzy współcześni.
Zatrzymałem się i ponownie, metr po metrze, systematycznie zbadałem ściany światłem mojego reflektora.
Sufit był prosty i gładki, tylko w jego środkowej części widniała niewielka konstrukcja, złożona ze splątanych przewodów, przegrodzonych czarnymi skrzynkami, przy których umieszczono jakieś zaciski. Górna część ścian także była ogołocona z jakichkolwiek urządzeń, chociaż tu i ówdzie dały się zauważyć wystające prostopadle pręty przypominające szyny, które kiedyś mogły podtrzymywać ekrany lub inne aparaty. Teraz nie pozostało po nich śladu.
Skończyłem lustrację górnych partii kabiny, po czym przeniosłem światło na podłogę. Początkowo biegłem nim nadal dookoła, trzymając się ścian, pod którymi stały jakieś podłużne, metalowe skrzynie z niezliczoną ilością identycznie wyglądających palczastych wypustek. Pomieszczenie było bardzo obszerne. Było zbyt obszerne, jak na kształt całej konstrukcji, kiedy patrzyłem na nią z pokładu mojej sondy. Dopiero jednak, kiedy trafiłem światłem na łukowaty wykusz w najbliższej ścianie, zdałem sobie sprawę, że cały pojazd obcych składa się z tego jednego jedynego pomieszczenia, a przedsionek, do którego wpłynąłem, był tylko jego ogrodzoną częścią.
Wtedy skierowałem reflektor na środek kabiny. W mroku błysnął lustrzany refleks i zobaczyłem coś, co w pierwszym odruchu zmusiło mnie do natychmiastowego wyłączenia światła. Zmieniłem pozycję, zdjąłem reflektor i, na wszelki wypadek trzymając go w wyciągniętej ręce jak najdalej od głowy, zapaliłem ponownie.
Dokładnie pośrodku kabiny stał kolisty pulpit, przypominający kontuar letniego baru. Do jego wnętrza wiodła jedna wąska przerwa, nie tak wąska jednak, żeby nie mógł przez nią przejść człowiek. Ale to nie człowiek tamtędy przechodził.
W centrum wolnej przestrzeni, otoczonej kontuarem, który był zapewne sterowniczym pulpitem, wyrastał z podłogi jakiś przedmiot, rozwarty na kształt kielicha kwiatu. Wyglądał jak wyrzeźbiony z gigantycznego kryształu, był jednak miękki i elastyczny. Był miękki, ponieważ widziałem wyraźnie, jak jego krawędzie uginają się pod ciężarem czegoś, co spoczywało wewnątrz owego kielicha jak w fotelu. Nieruchoma postać… nie, nie automat. Chyba że sporządzony dla żartu na podobieństwo jakiejś groteskowej małpy.
To coś kiedyś musiało być żywe. Łagodne zarysy tułowia i kończyn, otwarte, nieruchome oczy, charakterystyczny bezwład całej postaci nie pozostawiały jakichkolwiek wątpliwości. Zwierzę doświadczalne? Za pulpitem sterowniczym? Ostatecznie i na Ziemi spotyka się tresowane zwierzęta. Gdzieś w kosmosie mogą istnieć przedstawiciele fauny zdolni do przyswojenia sobie czegoś więcej niż aportowanie i żonglowanie piłkami. Tylko że…
Odczekałem chwilę i zbliżyłem się ostrożnie. Tak, życie uciekło z tego stworzenia dawno i na zawsze. Jak dawno, tego naturalnie nie mogłem nawet próbować dociec. W próżni śmierć także wymyka się rygorom czasu…
Zwierzę było porosłe krótką, dość gęstą sierścią, rudawą w świetle i jakby zmatowiałą. Z całą pewnością należało do kręgowców. Głowa. podobna do głowy szympansa, tylko o jakby uszlachetnionych rysach spoczywała odchylona nienaturalnie do tyłu, opierając się o wybrzuszenie kielichowatego fotela. Szyja, tej samej szerokości co głowa, przechodziła niżej w korpus o czterech ramionach. To znaczy kości barków, jakie znane nam istoty człekokształtne miewają po lewej i prawej stronie, temu stworzeniu wyrastały także z przodu i z tyłu, tworząc wypukłości przywodzące na myśl garby. Ręce jednak zwierzę miało tylko dwie, krótkie i nieproporcjonalnie cienkie, zakończone okrągłymi dłońmi wyposażonymi w niezwykle długie z kolei palce. Z przodu, na szczycie piersiowego ślepego ramienia, jak w myśli określiłem ten szczegół znalezionego ciała, widniało coś, co mogło od biedy uchodzić za niedorozwiniętą trzecią rękę. Była pozbawiona przedramienia, a nawet dłoni, otwierała się tam jedynie owalna wklęsłość, z której wystawały dwa wyrostki, może palce, a może jakieś narządy zmysłów, odbierające sygnały z zewnątrz lub właśnie na odwrót. Przyszło mi na myśl, że warto by sprawdzić, czy z tyłu tułowia, poniżej czwartego „ramienia” znajduje się coś podobnego, na to jednak musiałbym stworzenie odwrócić, czego wolałem nie robić przed przybyciem statku ze stacji. Skłamałbym zresztą, utrzymując, że poskromienie tej ciekawości wiele mnie kosztowało. Podpłynąłem jeszcze metr bliżej: dokładniej zlustrowałem bezwładne ciało pasażera obcego pojazdu. Wtedy dopiero zauważyłem, że jego koliste dłonie mają po sześć palców. Sześć. W pierwszej chwili przyszły mi na myśl archaiczne bajdy o Marsjanach, jakie pisywano w średniowieczu dla grzecznych dzieci. Tam stwory z kosmosu z reguły miewały właśnie po sześć palców, niezależnie od wielkiej liczby przeróżnych macek. Ale po pierwsze to tutaj stworzenie naprawdę miało sześć palców, a po drugie zaraz po niedorzecznej myśli o starych powiastkach przyszła inna: myśl o sześciu otworach w płycie włazu. Płyta rozsunęła się, kiedy wetknąłem moje palce w owe otwory. Czyżby więc to stworzenie nie było zwierzęciem, lecz świadomym gospodarzem obiektu? A zamek włazu czy nie reagował na przykład na promieniowanie żywego organizmu i czy nie był skonstruowany właśnie z myślą o sześciu palcach istot, które zbudowały pojazd?
W następnej chwili dostrzegłem coś jeszcze. U stóp fotela leżał jakiś porządnie złożony pakunek. Przyjrzałem się lepiej i rozpoznałem odzież. Tak, to było coś w rodzaju skafandra. Skafandra, złożonego w kostkę, na wierzchu której umieszczono duży, próżniowy kask, zaopatrzony w szybę, podobną do tych, jakie dla osłony przed promieniowaniem słonecznym stosują producenci naszych ubiorów.
Opuściłem się niżej i, starając się nie dotknąć fotela ani tym bardziej spoczywającego w nim kształtu, podniosłem ów kask. Na oko pasował jak ulał, jeśli uwzględnić nie tylko rysunek głowy kosmatego stworzenia, ale i grubość jego szyi. Odłożyłem kask i sięgnąłem po skafander. Położyłem pistolet na pulpicie, reflektor umieściłem na powrót w jego gnieździe nad czołem i uniósłszy się wyżej, rozwinąłem ów skafander, czy co to było. Nie pomyliłem się. Z przodu i z tyłu, tam gdzie nasza odzież opina klatkę piersiową i plecy, tutaj bluza wybrzuszała się, jakby pozostawiając miejsce nie na dwa, ale na cztery właśnie ramiona. Czegóż więcej było mi trzeba?
Odłożyłem ubranie umarłego pilota, który przestał już być dla mnie zwierzęciem, i nawiązałem łączność ze stacją. Dyżurny przerzucił mnie natychmiast na statek. Bess, śledząc dane na ekranie swojego komputera, sprzężonego z moją centralką komunikacyjną, wiedział oczywiście, co robię, nie mógł jednak wywnioskować, co myślę. Sytuacja nie wymagała stykowego kontaktu za pośrednictwem pól otaczających ośrodki mózgowe, co w znacznej mierze ograniczyłoby moją zdolność poruszania się. Tego rodzaju łączność wymaga przecież uzbrojenia hełmu w ciężką i skomplikowaną aparaturę, w dodatku ciągle jeszcze dość podatną na uszkodzenia. Powiedziałem mu. Odrzekł, że jego zdaniem nie ma powodów do pośpiechu i że teraz mogę wrócić do swojej sondy, by tam na nich poczekać. Dodał, że będą za trzy kwadranse i wyłączył się.
Postąpiłem, jak mi kazano. Kiedy ulokowałem się już wygodnie w moim przystosowanym do ludzkich kształtów fotelu, uderzyła mnie pewna myśl. W obiekcie obcych nie było powietrza. To znaczy atmosfery, którą ktoś mógłby oddychać. Zewnętrzny właz statku był zamknięty, ale drzwi z przedsionka, pełniącego z pewnością rolę śluzy, bo nie było tam żadnej innej komory pośredniej, stały otworem. Dlaczego? Przecież w ten sposób nikt wewnątrz nie mógłby żyć. Statek nie nosił śladów jakichkolwiek uszkodzeń. Był szczelny i cały. A jednak nie było w nim gazu, nadającego się do oddychania. Czy istotę w owym kielichowatym fotelu skazano na śmierć, pozbawiając ją powietrza? Nonsens. Egzekucja stanowczo zbyt kosztowna. A może… to był tylko grób? Marynarze mieli kiedyś zwyczaj starannie owijać zwłoki swoich towarzyszy, których spotkała śmierć na pokładzie, i topić je w morzu. Uchodziło to za piękny, szlachetny pogrzeb. Czy dla pilota próżni nie próżnia właśnie stanowiłaby taki piękny i wzniosły grobowiec? Koszty? No cóż, w takim, wypadku mogłyby nie odgrywać decydującej roli. Gdyby chodziło na przykład o kogoś znanego i zasłużonego. Grobowiec piękniejszy i pewniejszy niż piramidy. A także większy, bo nieskończony. Ten złożony w kostkę skafander i kask… Czyż dawnym pilotom nie umieszczano na grobach ich hełmofonów i strzaskanych śmigieł?…
Odpędziłem tę myśl. Nie pora myśleć o śmierci, pogrzebach i grobowcach. Niechby nawet kosmatych pasażerów statków kosmicznych, zbudowanych przez obcą cywilizację. Żywą czy już martwą. Ostatecznie nie sposób, na razie przynajmniej, wykluczyć, że spoczywajacy tuż przy mnie obiekt jest dziełem istot, które kiedyś zamieszkiwały Petty i że po wstępnych oględzinach przekażemy go archeologom, jak wszystko, co znajduje się na tej wciąż żywej planecie, która równocześnie jest tylko jednym wielkim cmentarzyskiem.
Czterdzieści pięć minut przeczekałem, drzemiąc z otwartymi oczami. Drgnąłem, kiedy mój odbiornik odezwał się głosem Bessa. Szef polecił mi otworzyć właz i wyjść na pokład sondy.
Kiedy otwarłem klapę, nie było już nade mną gwiazd. Przesłaniał je kadłub potężnego statku-stacji, wyposażonego we wszystko, co do badania, obrony i niszczenia zdołał wymyślić człowiek w ciągu tysiącleci swego istnienia. Błysnął silny reflektor. Chwilę przeczesywał okolicę, po czym objął oślepiającym blaskiem obcy obiekt i mnie, stojącego na pancerzu stateczku, który wobec otaczającego go bezmiaru był mniejszy od najmniejszej drobinki, jaką może sobie wyobrazić ludzki umysł.