Część 5

— Tutaj pracuje Lana — w głosie Barcewa pojawiła się ledwo słyszalna ciepła nuta. — Stanowisko założyliśmy trzy tygodnie temu i nie ma ono żadnych przejść. Możemy iść dalej — rzucił od niechcenia, zapraszając mnie skinieniem głowy do dalszej części korytarza.

Uśmiechnąłem się. Proszę. Stał się nawet rozmowny, żeby tylko jak najprędzej uwolnić swoją Lane od niepożądanego gościa.

Przystanąłem u wąskiego krańca jakiegoś kamiennego stołu czy ławy, pokrytej plastykową płytą, na której chemiczka urządziła sobie rodzaj pracowni. Panował tu idealny ład. W wysmukłych, kolorowych pojemnikach widniały odczynniki, niektóre w specjalnych naczyniach, utrzymujących temperaturę lub ciśnienie. Pośrodku płonęły trzy palniki, a nieco dalej pochylały się nad stołem podobne do dawnych mikrofonów ujścia kabli kriogenicznych, przewodów doprowadzających kwasy i najróżniejsze gazy. Ich butle lub mufy złączek pęczniały za niewielką pancerną płytką, umocowaną pod przeciwległą ścianą.

Lana podniosła głowę. W świetle silnego, bezcieniowego reflektora zalśniły jej upięte jakąś przezroczystą siateczką rudawe włosy. Przyjrzała mi się spokojnie i bez pośpiechu zajęła się na powrót preparatem, który leżał przed nią pośrodku oświetlonego kręgu.

Rozejrzałem się. Niewielkie pomieszczenie, część hali przypominającej labirynt, której poszczególne segmenty łączyły wąskie, załamujące się pod prostymi kątami korytarzyki, nie kryło żadnych niespodzianek. Nie było drzwi prowadzących do nie zbadanych jeszcze partii ruin, schodów, otworów w suficie ani podłodze. Taka sama, nieco może tylko większa komórka jak osiem innych, które minąłem, idąc za Barcewem, oprowadzającym mnie po opuszczonym kilka dni temu rejonie prac, dokąd wrócili, kiedy zamknąłem im dostęp do starej świątyni, wykutej w skale. Niegdyś były to zapewne jakieś zakłady, o czym świadczyły pozostałości przewodów, ale równie dobrze, jak mi powiedziano, mogło chodzić o swego rodzaju uczelnię lub szpital. Na rzecz tego ostatniego przemawiało coś, co miałem dopiero zobaczyć w dalszej części hali, zajmującej ogółem powierzchnię dwunastu hektarów, której wnętrze było jednakże całe i bez reszty podzielone na maleńkie salki.

— Cześć, Lana — powiedziałem, ruszając w stroną czekającego przy wyjściu Barcewa — życzę powodzenia…

Spojrzała na mnie zdziwiona. Na moment jej palce zastygły w bezruchu nad preparatem. Był to, o ile mogłem się domyśleć, kawałek jakiejś kości. Zaraz potem przez twarz kobiety przebiegł nikły uśmieszek. Skinęła mi głową.

Następna komora była zupełnie pusta. Skręciliśmy w lewo, potem znów na prawo i jeszcze raz w lewo, ciągle posuwając się wąskim, niskim korytarzem, jakby jakimś osobliwym kanałem. Od czasu do czasu fragmenty jego ścian uciekały nagle w głąb, tworząc owe pomieszczenia, w których nasi naukowcy pozakładali swoje pracownie. Następnie ściany wracały i szło się dalej, tym samym korytarzem o przekroju kwadratu.

W którejś z kolejnych nisz Barcew stanął. Podszedłem do niego i zatrzymałem się również. W pierwszej chwili odruchowo spojrzałem w górę, szukając źródła osobliwego światła, wypełniającego pomieszczenie jakby unoszącymi się w powietrzu okruchami czerwonego szkła. Sufit był tutaj rzeczywiście ze szkła. Tyle że przepuszczając promienie słońca, zatrzymywał równocześnie wzrok. Nie widziałem nieba, w szybach nie udało mi się znaleźć bodaj śladu błękitu. Były rudofioletowe, niezbyt ciemne jednak.

— Co to jest? — spytałem archeologa. Ten uśmiechnął się tylko.

— Wejdź dalej — zaproponował obiecującym tonem.

Posłuchałem. Pośrodku salki, mniej więcej metr nad podłogą, wznosiła się szeroka ni to ława, ni to stół. Powierzchnia bryły powleczona była jakąś masą, której pierwotnego wyglądu nie dało się rzecz jasna odgadnąć. W każdym razie nie był to kamień.

— Usiądź — powiedział Barcew. Przesunąłem dłonią po płycie i zdumiałem się. W dotknięciu była gładka, a równocześnie miała temperaturę mojego ciała. Musiała być sporządzona z materiału bardzo źle przewodzącego ciepło.

Usiadłem. Poczekałem kilkanaście sekund, po czym poszukałem spojrzeniem oczu Barcewa. Wpatrywał się we mnie z nieodgadnionym uśmieszkiem, jakby na coś czekając.

— No i co? — spytał.

— No i co? — odpowiedziałem tym samym. Równocześnie jednak poczułem, że odpocząłem. Jakbym dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, że byłem zmęczony i odkrył to dopiero teraz, kiedy to zmęczenie ustąpiło. Tak bywa czasem, gdy człowiekowi coś dolegało, kiedy nękał nas na przykład lekki ból głowy lub źle zrobiony but. Poczułem, że wstępuje we mnie jakiś dziwny, pogodny nastrój. Doznałem wrażenia jakby lekkości…

— Rozumiem — mruknąłem z uznaniem. — To właśnie ten szpital — mój wzrok odruchowo powędrował ku szklanej tafli w górze. — Jakiś filtr?

— Czujesz coś? — spytał niepotrzebnie Barcew. W jego głosie odezwała się nutka dumy. Był zadowolony z cywilizacji, której tajemnice mozolnie odkrywał, składając mozaikę z okruchów, rozsianych po pustyni. Był tak dumny jak ziemski archeolog, znajdujący coś, co wystawiało szczególnie dobre świadectwo naszym protoplastom.

— Sfotografowałeś to? — spytałem zamiast odpowiedzi. Skinął głową.

— Szkło kwarcowe. U nas miałoby barwę niebieską. Są tam domieszki minerałów, których nie udało nam się dotąd zidentyfikować. Także jakieś wysokomolekularne pochodne krzemu. Ale wystarczy posiedzieć tutaj kilkanaście minut, żeby wyjść jak nowo narodzony…

— A działania uboczne? — spytałem. Skrzywił się.

— Nie wiem — rzucił krótko. — Dlatego tutaj nie siedzimy. Szczególnie intensywne działanie obserwuje się od siódmej do dziesiątej rano. Teraz to tylko słaba próbka…

— Działania uboczne nieznane — powtórzyłem, wstając. — Dlatego mnie tu posadziłeś? Na brak sił witalnych nigdy się przed tobą nie uskarżałem. Więc może chciałeś mnie tylko uczłowieczyć?…

Przyjrzał mi się badawczo, ale uspokoił go mój pogodny wyraz twarzy. Pewnie powinienem ich uprzedzać, kiedy żartuję. Jeśli zważyć, co o mnie myślą…

— Co jest dalej? — spytałem, wskazując wejście do kolejnych partii korytarza.

— Do końca hali to samo — odpowiedział. — Takie same salki… pokoje chorych. Jeśli to naturalnie szpital, a nie, na przykład, wylęgarnia drobiu… nie żartuję — zastrzegł się szybko widząc, że krzywię usta w uśmiechu. — To w końcu całkiem prawdopodobne. Drobiu chyba nie, ale na przykład kolonii bakterii… może produkowali tutaj jakieś szczepionki, może…

— Może przychodzili pomarzyć albo korzystali z tych pomieszczeń tak jak my z sauny. Rozumiem. Wiecie dużo, ale nie wszystko.

— Uhm… — mruknął. — Idziemy dalej? Potrząsnąłem przecząco głową.

— Nie — odpowiedziałem. — Za dobrze się czuję. Żal by mi było pozbywać się nastroju, w który wprawiły mnie te szybki — wskazałem oczyma sufit. — Zresztą muszę być jeszcze w jednym miejscu, a robi się późno — spojrzałem na zegarek.

Musiałem rzeczywiście. Godzinę temu Warda zawiadomił mnie drogą radiową, co odnotowałem nie bez pewnej satysfakcji, że rozpoczyna badanie nowej kondygnacji w starej, zapewne kultowej budowli, położonej wśród lasu, bliżej morza. Ponieważ przeleciałem już nad tym terenem — podobnie zresztą jak nad halą, w której teraz nabrałem dobrego humoru — a moje pelengi pozostały głuche, pozwoliłem mu zejść to piętro niżej. Mimo wszystko jednak powinienem tam zajrzeć. Jeśli im narzuciłem drakońskie rygory, to sam też powinienem być w porządku.

Zostawiłem Barcewa w pomieszczeniu, zajętym przez Lane, i skierowałem się ku wyjściu. W pewnej chwili musiałem uruchomić nadajnik i zażądać namiaru, żeby nie zabłądzić. Skręciłem chyba jeden raz za wcześnie. Naprawdę labirynt.

Wycięli las na przestrzeni kilometra kwadratowego. Teren był tutaj pofalowany, widocznie miasto wspinało się kiedyś tarasami, po których dziś pozostały tylko jakby pasy drzew osiągających różne wysokości.

Pośrodku sztucznej polany widniał olbrzymi wykop. Zostawiłem pojazd w bezpiecznej odległości i zbliżyłem się do krawędzi. W dół biegła kozia ścieżka, wpadająca metr pod moimi nogami między potężne głazy dawnych murów. Uczeni wryli się na głębokość kilkunastu metrów. Pomyśleć, że ta cała otaczająca mnie zielona pustka była przed wiekami tętniącym życiem miastem. A może nie miastem, tylko jakimś wielkim ośrodkiem kultowym? Jak na przykład w Egipcie rejon piramid?

Dno kotliny przecinały wielopoziomowe wykopy, różnej szerokości. Wzdłuż południowej ściany ciągnęły się w równych odstępach czarne wyloty szybów. Tam właśnie Warda odkrył wejście do jeszcze niższej kondygnacji. Odsłonięte już sale, przejścia, a także pozostałości wielkich, sklepionych hal o dachach, których podpór nie odnaleziono, tak jakby ich nigdy nie było, przyniosły archeologom, o czym wiedziałem, wiele cennych przedmiotów, dzieł sztuki, większych i mniejszych sprzętów, noszących ślady ręcznej obróbki oraz jakieś obrazy i malowidła. Nigdzie tylko nie było napisów. W ogóle językoznawców, jak Zamfi, Petty musiała nieco rozczarować. Odnosiło się wrażenie, że miejscowa cywilizacja w ogóle nie znała, a w każdym razie nie używała pisma.

Po mojej prawej ręce, głęboko w dole, wykop zamykał zachowany fragment murów największej budowli w tym rejonie. Z rysunku postrzępionych otworów okiennych wynikało, że nie mogła to być hala fabryczna ani też żadna twierdza. Wejścia z zachowanymi gdzieniegdzie wielkimi, ciosanymi portalami kierowały raczej myśli ku znanym nam starożytnym świątyniom. W dole pracowali ludzie. Pomyśleli nawet

0 swojej wygodzie. W osłoniętym ze wszystkich stron terenie musiało im być duszno, po raz pierwszy ujrzałem tu czynną aparaturę klimatyzacyjną i tłoczące powietrze chłodziarki. Dostrzegłem nawet kilka nadmuchiwanych foteli, sporządzonych z cienkiego, przezroczystego plastyku. W jednym z nich siedział Offian i trzymając na kolanach potężną bryłę kamienia tłumaczył coś stojącej przed nim Sawie. Na prawo od nich Warda, głęboko pochylony do przodu, nakłuwał grunt seriami laserowej sondy sejsmicznej. Od czasu do czasu prostował plecy i dawał jakieś znaki stojącej na najniższym poziomie Arice, która posługując się zaimprowizowanym pulpitem łączności korygowała wtedy pracę dwóch niewielkich automatycznych koparek.

Zszedłem, a raczej zbiegłem w dół, minąłem Offiana, który odprowadził mnie stroskanym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu, ledwie widocznych spoza niezmiernie bujnych, siwych, krzaczastych brwi, uśmiechnąłem się do Sawy, która szybko odwróciła głowę, i szedłem dalej kierując się w stronę Wardy. Kiedy byłem już blisko, nie oglądając się wyciągnął w moją stronę rękę i zawołał:

— Monk, przynieś jeszcze kilka mufek do światłowodów. Chciałbym je założyć tam na dole… nie mogę wytyczyć granic galerii!

Podszedłem bliżej i położyłem mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na mnie szybko i twarz mu Stężała.

— To ja — powiedziałem. — Przyniósłbym ci te mufki, ale nie wiem, gdzie są. Rozumiem, że chciałeś mi pokazać to, co jest pod nami. Możemy tam pójść teraz czy najpierw założysz światłowody?

Westchnął. Wyłączył aparaturę i odłożył ją. Następnie mruknął:

— Chodźmy. Nic pilnego…

Odsunąłem się, żeby go przepuścić. Obok nas pojawiła się Aria, która także przerwała pracę. Lekko zdyszana, wdrapała się po stromej gliniastej ścianie i utkwiła w Wardzie pytające spojrzenie.

— Pójdę z wami, dobrze?

— Oczywiście, że pójdziesz — odpowiedziałem. — Będziesz pilnować, czy czegoś nie popsuję… albo nie ukradnę. Obcych nie wpuszcza się beztrosko do muzeów…

Żachnęła się. Omiotła mnie nieprzyjaznym spojrzeniem, po czym niecierpliwym ruchem odgarnęła włosy, które opadły jej na twarz, i odwróciła się. Poszła jednak za nami.

W dole nie było nic ciekawego. Wilgoć, lepka maź pokrywająca posadzkę, która miejscami tylko ukazywała swoją powierzchnię, ozdobioną kiedyś mozaikami lub malowidłami, ciepławy zaduch i mnóstwo bryłowatych, bezkształtnych figur, które mogły być rzeźbami, ale nie musiały. Minie kilka tygodni pracy archeologów, zanim to wnętrze stanie się atrakcyjnym świadectwem świetności dawnych budowniczych i artystów Petty. Pomyślałem, że nic tu po mnie, tym bardziej że jak dotąd nie odnaleziono żadnych wyjść ani korytarzy, które prowadziłyby do sąsiednich pomieszczeń lub jeszcze niżej, w głąb gruntu. Dla przyzwoitości pozwoliłem się Wardzie oprowadzić po całym pomieszczeniu, stale słysząc za sobą mlaskanie sandałów Arii, grzęznących w błocie, po czym oświadczyłem, że wszystko jest w porządku i nie chciałbym im dłużej przeszkadzać.

Z ulgą wyszedłem znowu na słońce. Podziękowałem Wardzie i ruszyłem już w stronę ścieżki, prowadzącej ku górze, kiedy zatrzymał mnie głos Ariki:

— Poczekaj — powiedziała jakby z wewnętrznym przymusem — widziałeś naszą galerię przodków?

Stanąłem. Przypomniałem sobie, że Warda mówiąc, jak myślał, do Monka, wspomniał coś o jakiejś galerii.

— A powinienem ją zobaczyć? — spytałem. Wzruszyła ramionami. Były pochyłe, drobne, ale nie chude, o matowej, brązowozłotej skórze. Mogła nimi wzruszać, ile tylko chciała, w każdym razie jeśli chodzi o mnie.

— Nie musisz — bąknęła z naganą w głosie — nie ma tam nic niebezpiecznego…

Pomyślałem, że rzeczywiście nie muszę i poprosiłem, żeby mnie zaprowadziła do tej galerii.

Skierowaliśmy się ku owej najlepiej zachowanej ścianie, sterczącej mniej więcej do połowy wysokości wykopu. Przystanąłem na moment przed kamiennym portalem, mimo woli podziwiając jego wielkość. Z góry wyglądał znacznie mniej majestatycznie. Liczył jednak dobre piętnaście metrów wysokości. Samo obramowanie było grubości starego dębu. Wytarte ornamenty przypominały nawet korę sędziwego drzewa.

Wewnątrz, za niewielkim przedsionkiem, z którego wychodziły trzy otwory, niegdyś może zamykane drzwiami, znajdował się krótki, rozwidlony korytarz. Aria skierowała się na prawo. Weszliśmy do mrocznej, kiszkowatej sali, której sklepienie wspierały założone przez archeologów stemple. W głębi, daleko od wejścia, pracowały jakieś automaty. Paliły się tam dwie słabe lampy, chwilami ginące za poruszającymi się ramionami niewielkich wysięgników.

Aria przeszła jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymała się przy niedużym, stojącym nieruchomo automacie, przed którym widniał stolik z ustawioną na nim klawiaturą nieskomplikowanej aparatury. Wykonała drobny ruch ręką i nagle salę zalało światło. Było jasne. Pod sufitem wisiały dwa szeregi silnych, ksenonowych reflektorów.

Dziewczyna obejrzała się na mnie, po czym, jakby chciała na coś zwrócić moją uwagę, zatoczyła ręką szeroki łuk. Poszedłem za jej wzrokiem i teraz dopiero ujrzałem, że ściany tej hali na całej ich długości ozdobione są pozbawionymi rani obrazami identycznej wielkości, mniej więcej metr na półtora. Podszedłem do najbliższego i zadumałem się.

Był to portret, popiersie. Przedstawiał mężczyznę w średnim wieku, o subtelnych, może nawet wyidealizowanych rysach twarzy. Jego łysa, starannie wygolona czaszka, jajowato sklepiona, nadawała mu wyraz stanowczości. Jednak w miękkich liniach oczu, obwiedzionych długimi rzęsami, krył się głęboki namysł. Oczy były duże, osadzone blisko nasady nosa. Usta lekko zaciśnięte, jakby ten człowiek odebrał przed chwilą wiadomość i musiał teraz podjąć niełatwą decyzję. Policzki miał gładkie, bez bruzd czy zmarszczek, podobnie jak resztę twarzy. Konchy uszu małe, ledwie widoczne i ciasno przylegające do czaszki. Krótki, łagodny podbródek.

Nie była to twarz wzbudzająca sympatię na pierwszy rzut oka. Z pewnością jednak jej właściciel należał do rasy posiadającej długą historię. Świadczył o tym chociażby strój sportretowanego mężczyzny. Jego ramiona spowijały zwoje lśniącej, półprzeźroczystej tkaniny. Spod brody odsłaniał się szeroki, kobiecy dekolt. Na tle nagiej skóry świecił tam jakiś klejnot. Przytknąłem niemal twarz do powierzchni obrazu i wtedy ujrzałem w tym rzekomym klejnocie kilka miniaturowych przełączników. A więc zapewne rodzaj osobistej aparatury.

Mężczyzna trzymał ręce skrzyżowane na piersi, widoczna była tylko jedna dłoń. Zwykła, ludzka dłoń, węższa od dłoni znanych mi mężczyzn. Delikatne, niezbyt długie palce.

Odruchowo przeniosłem wzrok na sąsiedni obraz i teraz dopiero zdumiałem się naprawdę. Przedstawiał tego samego mężczyznę, w tym samym stroju i w tej samej pozycji. Źle mówię.

To była po prostu kopia pierwszego portretu. Pobiegłem spojrzeniem dalej i odkryłem, że następny obraz był taki sam. To znaczy ten sam. I następny także. I wszystkie dalsze. Odwróciłem się i omiotłem wzrokiem przeciwległą ścianę. Rząd tych samych portretów, kopii czy co…

— Po co to robicie? — spytałem bezwiednie. — Chcecie obesłać wszystkie ziemskie muzea?…

Aria potrząsnęła poważnie głową.

— Nie — odpowiedziała cicho. — To już tutaj było. I nie myśl, że to są kopie tego samego obrazu… i nam się tak początkowo wydawało. Ale polecieliśmy automatom przeprowadzić analizę… i wtedy wyszły na jaw różnice. Nie, nie dostrzeżesz ich gołym okiem. Ale to nie jest jeden i ten sam człowiek. Są pewne rozbieżności antropometryczne, wykluczające pomyłkę. To po prostu galeria portretów, pokazująca ludzi bardzo do siebie podobnych…

Pomyślałem chwile.

— Ludzi? — mruknąłem wreszcie. — A kto to jest?

Właśnie. Kto to jest? W jednej chwili upadła teza, jakoby trup kosmatego pilota, odkryty przez nas w przestrzeni, pochodził z kręgu cywilizacyjnego Petty. Chyba że naprawdę była to tresowana małpa, która w bezzałogowych obiektach kosmicznych zastępowała im automaty. Małpa w kasku i skafandrze, wyposażonym w skomplikowaną aparaturę? Nie, to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

Bez słowa ruszyłem z miejsca. Im bardziej oddalałem się od wejścia, tym portrety wydawały się starsze. Zrozumiałem, że aparaty konserwujące posuwały się tą samą drogą co my. Doszedłem wreszcie tam, gdzie pracowały obecnie. Portrety były tutaj tylko białawymi płatami jakiegoś zetlałego w ciągu tysiącleci materiału, na których nie sposób było wypatrzeć śladu zarysów głowy, nie mówiąc już o szczegółach lub barwach. Przyglądałem się chwilę, jak pod delikatnymi muśnięciami laserowego wysięgnika na płaszczyznach występują powoli linie znanej mi już twarzy, po czym zwróciłem się do Arii, stojącej kilka kroków z tyłu i spoglądającej na mnie z zadumą.

— Kto programował automaty? — spytałem.

— Ja — odpowiedziała cicho.

— A czy nie było tak, że bardzo chciałaś, aby to były portrety ludzi… właśnie ludzi? I czy dlatego nie są takimi samymi portretami… takich samych ludzi?

— W programach nie było błędu — powiedziała spokojnie. — Sprawdziliśmy wszyscy… wiele razy.

Pomyślałem, że powinni mi byli o tym wcześniej powiedzieć. Pomyślałem też, ile jeszcze rzeczy ukrywają przede mną. Świadomie lub po prostu nie zdając sobie sprawy, że chodzi o coś, czym powinienem się zainteresować…

— To mówi dużo — mruknąłem. — Tak dużo, że muszę natychmiast porozumieć się z moją stacją. Nie pomyślałaś o tym?…

— Dlaczego? — spytała z gorzkim uśmieszkiem. — Przecież sam powiedziałeś, że to ludzie…

— Nie jestem uczonym — odparłem, kierując się ku wyjściu. — Ale nie wydaje mi się, aby fakt pojawienia się identycznie wyglądających istot technologicznych na dwóch przeciwległych krańcach kosmosu był czymś normalnym. Będziemy musieli jeszcze raz sprawdzić programy, które zaaplikowałaś automatom konserwującym… Nie gniewaj się — dodałem szybko — a jeśli okaże się, że naprawdę nie popełniono żadnego błędu, pomyślimy, co dalej. Wszystko tutaj zbyt przypomina mi Ziemię… żebym mógł na przykład beztrosko pokazywać to jeszcze innej rasie, która zechce odwiedzić Petty. Powiedzmy rasie istot posiadających cztery ramiona, po sześć palców u rąk i porośniętych sierścią jak foki…

Aria znieruchomiała.

— Widziałeś?… wykrztusiła po chwili. Wykonałem nieokreślony ruch głową.

— Są rzeczy, o których wiem, i są takie, o których powinienem wiedzieć, a ukrywa się je przede mną. Na przykład ta galeria. Czy nie przyszło wam dotąd na myśl, że ja też mógłbym chcieć znać twarze dawnych gospodarzy Petty? — zatoczyłem dłonią dokoła siebie, obejmując tym ruchem wszystko, co na tej sympatycznej planecie nie było dziełem natury.

Zabiegła mi drogę i zatrzymała mnie.

— Tylko to cię interesuje?! — wykrzyknęła z pasją. Jej oczy lśniły jak rtęć. Dyszała ciężko. — Naprawdę nie chcesz wiedzieć nic o istotach, których twarze widziałeś przed chwilą, jeśli tylko okaże się, że one nie mogą nam już zagrozić?! Ani o innych, którzy ich malowali? To ci wystarczy?! Jak to się dzieje, że może się urodzić ktoś taki wśród normalnych ludzi?…

Podszedłem bliżej. Chciałem jej położyć dłonie na ramionach, ale szarpnęła się gniewnie do tyłu.

— Powiedziałem, że nie jestem uczonym — mruknąłem łagodnie. — Czy ja wrzeszczę na ciebie, że nie używasz anihilatorów? Że nie wychodzisz z bazy uzbrojona po zęby? A poza tym — uśmiechnąłem się — za późno mnie wychowywać. Tylko się niepotrzebnie namęczysz…

— „Fakt pojawienia się identycznych istot na dwóch przeciwnych biegunach galaktyki” — zacytowała z ironią moje słowa. — Jednak coś przyszło ci na myśl. Ja nie będę, ale gdybyś ty sam spróbował pomyśleć… mniejsza już o wychowanie — nadal była zła, ale jej spojrzenie jakby złagodniało — przecież oni na tych obrazach są dokładnie tacy sami jak my! Ich budowle! Ubrania!

— Ja się tak nie ubieram… dobrze już, dobrze — dodałem szybko pojednawczym tonem, bo jej oczy ponownie zaczęły się rozszerzać. Patrzyłem na nią z przyjemnością. Była naprawdę ładna. Miła, myśląca dziewczyna. Specjalista, ceniona za swoją pracę i lubiana za swój charakter. Bardzo ładna dziewczyna…

— Czy przed kontaktem z nimi gdybyśmy, powiedzmy, odnaleźli w przestrzeni ich potomków, też musiałbyś nabrać pewności, że nie będą chcieli nas zniszczyć? A jeśli ich planetę spotkało nieszczęście… jakaś kosmiczna zaraza, katastrofa…

— Zaraza? — przerwałem. — Co ty mówisz? To może istnieć niebezpieczeństwo przywleczenia z kosmosu zarazy?…

To ją zastanowiło. Wykorzystałem ten moment.

— Jeszcze trochę, a powiesz, że my wszyscy pochodzimy stąd, z Petty. Że to twoje „spotkanie w przestrzeni” już nastąpiło, dwadzieścia tysięcy lat temu, bo traf chciał, że uciekając od kosmicznej zarazy, zawędrowali akurat na Ziemię. Tam rozgościli się, dajmy na to na Atlantydzie… ale pech prześladował ich dalej. Przyszła katastrofa, w czasie której na Syberii wyginęły wszystkie mamuty, a na Atlantyku przybysze z gwiazd. Uratowała się tylko jedna rodzina, na przykład na jakieś arce… zaraz, zaraz, jak się nazywał ten facet?…

— Wygłupiasz się — parsknęła. Odwróciła się gwałtownie, zamiatając powietrze czarnymi włosami, i szybkim krokiem ruszyła do wyjścia. Postałem jeszcze chwilę, odprowadzając ją wzrokiem, po czym poszedłem w jej ślady. Kiedy wyszedłem na słońce, ujrzałem ją już na stanowisku. Dając jakieś znaki stojącemu wyżej Wardzie uruchamiała swoje malutkie, automatyczne koparki.

Bess nie rozumiał. Zjawisko samo w sobie nie było niczym nadzwyczajnym, zadziwiać mógł natomiast fakt, że się do tego przyznał. Musiał być naprawdę wstrząśnięty. Powtarzałem mu kilka razy, jak wyglądali ci ludzie na portretach i co myślą naukowcy o tym, że te portrety są do siebie tak bardzo podobne. Po raz pierwszy zdarzyło mu się aż tak zainteresować opinią uczonych. Ale… nasze automaty w tym konkretnym wypadku były przecież bezradne. Interpretacja? Komputer żądał danych wejściowych. Skąd je wziąć?

Wreszcie orzekł, że powinienem porozmawiać z historykami i wyłączył się. Wcześniej zapowiedział, że sam mi zasugeruje, c co ich zapytać, po konsultacji z „naszymi specjalistami”. Rzecz w tym, że o ile się orientowałem, takich akurat specjalistów SAO nie miała.

Pod wieczór poszedłem się przejść plażą. Miniony dzień był gorący i parny, powietrze niosące wilgotny i chłodny oddech morza sprawiało ulgę. Kiedy wracałem, z daleka dostrzegłem sylwetki dwóch mężczyzn, przechadzających się w kręgu światła, blisko janusa, w którym się urządziłem.

— Dobry wieczór — przywitał mnie Leski, kiedy podszedłem bliżej. Odwrócił się do mnie. zrobił krok do przodu, wykonując gest, jakby chciał podać mi rękę. Nie doszło jednak do tego.

— Dobry wieczór — powtórzył za nim jak echo Semow. — My… jak ci właściwie na imię? — zainteresował się nagle.

Stanąłem. Przyjrzałem im się uważnie. Byli najwyraźniej usposobieni przyjacielsko. Leski uśmiechał się. Semow wpatrywał się we mnie z taką uwagą, jakby widział mnie po raz pierwszy.

— Przyjechaliście tu specjalnie do mnie? — spytałem. — Niestety, nie mogę was zaprosić. W janusie są tylko dwa miejsca. Ale wieczór taki ciepły, panowie, może pójdziemy spocząć w altanie?

Twarz Leskiego zmierzchła, Semow natomiast teraz właśnie uznał za stosowne uśmiechnąć się.

— Szkoda — wyznał niespodziewanie — że nie jesteś archeologiem. Miałem na Ziemi ucznia… nazywał się Trymer… jesteście bardzo podobni do siebie…

— Nie sądzę — mruknąłem z powątpiewaniem. — Twój uczeń był zresztą zapewne paleobiologiem, a nie archeologiem. Poza tym ja mam na imię Ago. A ponieważ i tak ani ja was nie zwerbuję do „Trójki”, ani wy mnie nie nauczycie paleobiologii, to lepiej od razu powiedzcie, o co chodzi. Zresztą — podszedłem jeszcze bliżej, oparłem się ramieniem o burtę janusa i mówiłem z uśmiechem, który powinien był osłabić wymowę tego, co musieli usłyszeć — obawiam się, że wiem. Beccari i Zamfi, prawda? Przykro będzie wam mnie przekonywać… nie mówiąc już o proszeniu, więc powiem od razu, że nie da się zrobić. Wypełniam tylko moje obowiązki. Proszę was, j a mogę was prosić bez tego, żeby skręcały się we mnie wnętrzności, otóż proszę was, nie psujcie mnie i sobie tego wieczoru. Jest miły. A oni odlecą na Ziemię dokładnie tak jak powiedziałem… pierwszym statkiem.

Dłuższą chwilę panowała cisza. Przerwał ją Semow.

— Szkoda — mruknął — że nie słyszałeś, jaką mowę wygłosiła nam dzisiaj na twój temat Aria. Że cię nie rozumiemy, że gdyby ktoś archeologom niszczył stanowiska i tratował zabytki, to także wystąpiliby bezwzględnie w imię swojej specjalności… i pracy, którą służą nie tylko sobie. Powiedziała także…

— … że jestem miłym chłopcem, którego warto zaprosić na party — dopowiedziałem czując, że ogarnia mnie pasja. — Arika? Drobna, pikantna bruneteczka w zbyt skąpym kostiumie kąpielowym? Nie rozpowiadajcie zbyt głośno tego, co o mnie mówiła. Jej chłopiec może jeszcze unieść się zazdrością i wstąpić do SAO. Nie obciąłbym jej tego robić…

— Po pierwsze — przerwał mi spokojnie Semow — jestem o tyle starszy, że powinieneś pozwolić mi dokończyć, kiedy mówię… a nie mam zwyczaju mówić zbyt długo. Po drugie zastanów się sam nad tym, dlaczego zezłościło cię to, co mówiła Aria. Może zrozumiesz, że istnieją różne postawy wobec innych. Po trzecie wreszcie — uśmiechnął się — ona nie ma chłopca. A co do party, to byłoby nam bardzo miło, gdybyś teraz na przykład poszedł z nami na kolację. Mnie przynajmniej byłoby głupio tak siedzieć tutaj w małym wozie, wiedząc, że tuż obok są ludzie. No, jak?…

Milczałem. Leski odchrząknął po chwili, przestąpił z nogi na nogę jak zakłopotany chłopiec i mruknął:

— Czy wezwałeś już statek, który zabierze Zamfiego i Beccariego?

Nie, to beznadziejne. Cały gniew opadł ze mnie jak mgła. Sytuacja doprawdy groteskowa. Oni… i ja. I Aria…

— Nie — odpowiedziałem. — Nie mówiłem, że odlecą specjalnym statkiem. Oświadczyłem tylko, że zabierze ich pierwszy, który przyleci…

— Ależ — nie wytrzymał Leski — przecież jesteśmy tutaj dopiero trzy tygodnie! Minie pół roku, zanim…

— Nie o to chodzi — spróbował ratować sytuację Semow. — Oni…

— Jesteś pewny, że nie o to chodzi? — nie potrafiłem sobie odmówić szczypty ironii w głosie, co mogło stanowić rewanż za lekcję, jakiej mi przed chwilą udzielił. — Więc powtórzcie im naszą rozmowę. Proszę was o to. Zobaczycie, czy te pół roku nie zrobi na nich wrażenia… co najmniej takiego, jak na was. Jesteście jednak dziecinni. Za pół roku będzie im równie przykro odlatywać stąd, jak gdyby to było jutro. To wszystko, co mogę wam powiedzieć. A co do kolacji… dziękuję. Mam jeszcze trochę pracy, zresztą… wolałbym nie być obecny, gdyby komuś znowu przyszła ochota wygłosić mowę na moją cześć. I tak będzie wesoło, kiedy im wyjaśnicie ich pomyłkę… to znaczy, że nie mówiłem ani słowa o specjalnym statku. Dobranoc i… smacznego.

Odwróciłem się i nie oglądając się już na nich, wlazłem do mojego pojazdu. Pracy nie miałem już żadnej. Niestety nie. Ale po co było przedłużać scenę, która z pewnością żadnej ze stron nie sprawiała przyjemności?

Posiedziałem po ciemku kilkanaście minut, po czym wyszedłem ponownie. Postanowiłem obejść automaty strażnicze i sprawdzić natężenie pola. Oczywiście nie musiałem tego robić. Coś jednak, u licha, robić trzeba.

Kiedy wracałem, półtorej godziny później, zmęczony i równie bezrobotny jak w chwili, kiedy zaczynałem ten nonsensowny spacer, przed moim janusem stała Aria. Oparła się o maszt podtrzymujący lampę, złożyła ramiona na piersiach i wyglądała, jakby miała zamiar się zdrzemnąć. Albo zanucić dumkę.

— Ostatnio nie mogę ani na moment odejść z tego miejsca — powiedziałem wychodząc z cienia — żeby natychmiast ktoś nie przychodził mnie zastąpić. Przyniosłaś mi kawałek tortu, który został z kolacji?

Na dźwięk mojego głosu drgnęła i szybko opuściła ramiona. Następnie oderwała plecy od masztu i wyprostowała się.

— Możesz przyprawić człowieka o rozstrój nerwowy — oświadczyła niezbyt zdecydowanym głosem. — Wyszłam się przejść… i zauważyłam, że cię nie ma. A ponieważ wszyscy powinniśmy się troszczyć o bezpieczeństwo ludzi na tej obcej planecie, więc postanowiłam poczekać i przekonać się, czy wrócisz cały i zdrowy…

— Mogłaś użyć nadajnika — odpowiedziałem z przyganą. — Zapamiętałaś coś z tego, czego was uczyłem, ale niezbyt dokładnie…

— Przyjemnie się z tobą rozmawia — powiedziała bez zastanowienia. — Chciałabym cię kiedyś zobaczyć w sytuacji, w której byłbyś zdany na innych. Taki grzeczny, układny, czekający na jeden gest, uśmiech czy skrzywienie brwi kogoś, z kim byś się musiał liczyć.

— Liczę się ze wszystkimi — odpowiedziałem w dalszym ciągu poważnie. — Niestety nie mogę tylko przewidzieć, co niektórzy z tych „wszystkich” zrobią. Gdybym na przykład przeczuł, że ktoś z was będzie wznosił toasty za moje zdrowie i przekonywał bliźnich, że nie jestem zupełnie zły, tylko miałem trudne dzieciństwo, to prawdopodobnie wystartowałbym zawczasu, poleciał do najdalszej galaktyki i nigdy nie wrócił. Ze wstydu…

— Powiedzieli ci — jej ton stał się teraz przekorny. — A ja słyszałam, że mówiłeś coś o pikantnej brunetce. Sem powiedział przy wszystkich, że ci się podobam. Czy to prawda?

— Semow jest zwyczajnym intrygantem — zapewniłem ją szybko — żeby nie rzec rajfurem. Nie zwracajmy na niego uwagi, bo mogą z tego wyniknąć kłopoty. Jak to się dzieje, że takie dziewczyny nie mają chłopców?…

Nie odpowiedziała. Poczułem, że to ostatnie zdanie było już niepotrzebne. Dziwne. Podobne myśli nigdy nie przychodziły mi do głowy… może nie nigdy, ale dawno. Akurat odkąd…

— A czy wy nie macie swoich dziewcząt? — zrewanżowała mi się po dłuższej chwili. Tylko tego pytania mi teraz brakowało. I w dodatku wiedziałem, że powinienem siedzieć cicho. Po tym, co sam przed chwilą powiedziałem…

— Przepraszam… — usłyszałem po jakimś czasie wypowiedziane cichym szeptem. Zaczerpnąłem głęboko powietrza.

— To ja przepraszam odpowiedziałem. Sam się zdziwiłem, jak chłodno to zabrzmiało. — Tak się składa — ciągnąłem — że nie powinienem mówić o dziewczętach… czy… — ponownie odetchnąłem głęboko — Beccari i Zamfi pozbyli się już złudzeń?

Trwało z pół minuty, zanim odpowiedziała. Nie wiedziała. Nie mogła wiedzieć. Kobieca intuicja… czy istnieje jeszcze coś takiego w naszych czasach, kiedy dzieci w przedszkolu dysponują aparaturą informatyczną, mniej zawodną niż człowiek? Poza zupełnie wyjątkowymi sytuacjami?…

— Tak. Zrozumieli, zdaje się, że nie chciałeś robić im przykrości, tylko wykonujesz swoje zadania.

— O tym właśnie podobno usiłowałaś ich przekonać?

— A czy tak nie jest? Zaśmiałem się. Odrobinę zbyt głośno.

— Przestań. Przestań natychmiast, bo się rozpłaczę i wtedy nareszcie mnie polubicie. Ale mnie nie powinno się lubić. Istnieję po to, żeby przerażać. Bronić, odstraszać, zagradzać drogę, napawać odrazą, wreszcie… zabijać. Pomyliłaś się.

— Znowu się zgrywasz — powiedziała z niechęcią.

— Nie jest ci chłodno? — spytałem. Podskoczyła, jak ukąszona przez osę.

— Już idę — zawołała. — Nie miałam zamiaru…

Wyciągnąłem szybko ramię i przytrzymałem ją za rękę. Moje pałce pozostały na jej przegubie nieco dłużej, niż to było konieczne. Ale w końcu można czasami pozwolić swoim własnym palcom na odrobinę samodzielności. Jeśli im się tam podobało…

— Myślałem — powiedziałem szybko — czy nie weszłabyś do mojego pojazdu. Dochodzi bądź co bądź jedenasta…

Chwilę jeszcze czułem opór, jaki stawiała mojej dłoni, po czym odprężyła się.

— Nie jest mi zimno — odrzekła. — Po takim dniu? Zwariowałeś?

Pomyślałem, że to ostatnie przypuszczenie może się naraz okazać zupełnie trafne. Cóż u licha strzeliło mi do głowy, żeby zapraszać ją do ciasnej kabinki, na jeden z dwóch foteli, w których człowiek tkwił jak owoc w swojej skorupie?

— Powiedz mi — zacząłem pośpiesznie — czy dużo jeszcze macie tu takich rzeczy, jak ta cała „galeria przodków”? Równie… nazwijmy to tak, intrygujących? Takich, oczywiście, o których jeszcze nie wiem?

Myślała przez chwilę.

— Nie… chyba nie. Wszystko, co zrobiliśmy dotychczas, to dopiero rekonesans. Opracowaliśmy plan… i badamy jeden zaledwie rejon. A właściwie też jeszcze nie badamy, tylko katalogujemy zabytki. Miną lata, zanim…

— To wiem. Ale może to być coś, co wam wydaje się zwyczajne, ale co mnie musiałoby zdziwić. Nic nie przychodzi ci na myśl?

Znowu zastanawiała się jakiś czas.

— Czegoś konkretnego, jak te obrazy czy ten szpital, już chyba nie ma… — odezwała się wreszcie z wahaniem. — Istnieją różne hipotezy dotyczące poszczególnych wykopalisk… ale to cię pewnie nie interesuje. Wiesz, o czym sobie pomyślałem? Łączność… Nigdzie nie natrafiliśmy dotąd na jakiekolwiek ślady przewodów elektrycznych, kabli, telefonów, nadajników, anten… zwłaszcza anten. Pamiętasz, jak to u nas wygląda… te olbrzymie, wysokie budowle, pozostałe po dawnych systemach łączności, zanim nie przerzuciliśmy wszystkiego na orbity. Aparatura mogła ulec zniszczeniu, to jasne, ale w tych kilku miastach, które zbadaliśmy dotąd z powietrza, nie znaleźliśmy śladu ruin masztów czy wież przekaźnikowych. Jeśli dodać do tego ów brak przewodów… w końcu trochę ich aparatury już mamy, więc mógłby się wśród niej zaplątać jeden chociażby sprzęt pełniący funkcję dawnych ziemskich telefonów… to jednak jest zastanawiające. Lana ma pewną tezę…

— Lana? — powtórzyłem mimo woli. Dziewczyna urwała i milczała krótką chwilę, jakby musiała coś przemyśleć. Kiedy odezwała się znowu, w jej głosie zadrgała jakaś nowa nutka, która nie była mi niemiłą.

— Tak. Otóż Lana uważa, że to, czego myśmy nauczyli się od ziemskich roślin tak niedawno, ci tutaj umieli dziesiątki tysięcy lat temu. Że w ogóle w tym kierunku rozwijali swoje systemy łączności… i zapewne nie tylko łączności. Może i sterowania procesami psychicznymi… społecznymi nawet. Byłaby to wielka rzecz, taka cywilizacja.

— Wielka — przerwałem. — Tym bardziej że ktoś, kto sprawowałby w niej rządy, mógłby w każdej chwili zapomnieć o podobnych drobnostkach jak wola ogółu, nie mówiąc już o opozycji. Z takim społeczeństwem można było zrobić wszystko…

— Pod warunkiem, że się tego chciało — wpadła mi w słowo. — Ty zawsze we wszystkim doszukujesz się ciemnych stron. Ale jeśli te istoty rozwinęły tak wcześnie naukę o polach bioelektrycznych i falach biologicznych, to fakt ten jednak świadczy o wewnętrznej strukturze ich społeczeństwa. To oczywiste —.stwierdziła z przekonaniem. — Tak więc mieli od razu łączność ponadczasową, zapewne na długo przedtem, zanim poznali istnienie nadprzestrzeni…

— Nie znaleźliście cmentarzy? Szkieletów?

— Och, mnóstwo. Jak wszędzie, gdzie człowiek dotknie łopatą ziemi. Byli dokładnie tacy, jak ci na obrazach. Gdybym nie wiedziała, że jestem w układzie Millsa, w obcym skupisku gwiezdnym, mogłabym myśleć, że rozkopują jakieś miasto Sumerów czy jednego z ludów zamieszkujących Imperium Amazonki.

— Wiesz — powiedziałem z namysłem — człowiek ruszając w kosmos na poszukiwanie innych rozumnych istot wyobraża sobie, jak one mogą wyglądać. Opisywano już owady o zminiaturyzowanych neuronach, monstrualne małpy, myślące stwory zbudowane z materii nieorganicznej… niezliczone typy maszkar, posługujących się mackami, ogonami, oczami rozsianymi po całym ciele… ale kiedy spotyka się chociażby tylko pozostałości stworzeń — zupełnie obcych stworzeń, a równocześnie całkiem takich samych jak my — to jest w tym coś obrzydliwego… Mniej raziłyby mnie już te wszystkie macki i potworności. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie w owej idiotycznej galerii.

— Nie uważam tak — odpowiedziała zimno. — Osobiście wolę palce od macek. Co to jest? — spytała niezmienionym tonem. Poszedłem ze jej wzrokiem i drgnąłem. — Zaczyna się — mruknąłem, odruchowo dotykając palcami pasa, przy którym tutaj nosiłem moją miniaturową centralkę łączności.

Daleko nad morzem zajaśniała szeroka tęcza. Śmieszne, ale jej widok przyjąłem z pewnego rodzaju ulgą. Zbyt długo już nic się nie działo… jak na wspomnienia pierwszych dni czy raczej właśnie nocy, spędzonych na Petty.

Tęcza rozpalała się w oczach. Wprost z morza bił w niebo mieniący się barwami słup, zakręcający nieregularnie na firmamencie. Za chwilę łuk wyprostuje się, wyrówna, a potem będą te poziome pulsujące koła…

— Ja muszę to zobaczyć! — Aria skoczyła i zanim zdążyłem ją zatrzymać, puściła się biegiem ku brzegowi morza.

— Stój! Pole!

Była noc. Pole siłowe otaczało bazę ciasną i szczelną siecią. Każdego, kto jej dotknie, ta sieć pochwyci i nie wypuści… żywego.

— Aria!

Pędziła dalej. Pomyślałem o nadajniku i przypomniałem sobie, że po obchodzie automatów zablokowałem stabilizatory pola. Teraz musiałbym wydać kilka poleceń po kolei. Przed Arią pozostało zaledwie trzydzieści metro w bezpiecznej przestrzeni. Potem…

Nie zdążę. Może, ale to ryzyko, na które nie wolno mi sobie pozwolić. Pole było oczywiście oznakowane od wewnątrz, tylko że ona w ferworze pominie ostrzegawcze światełka i znaki…

Wszystkie te myśli przeleciały mi przez głowę w ułamkach sekund. Już biegnąc szukałem palcami klawiszy łączności i blokady.

— Aria!!!

Jeszcze dwadzieścia metrów przede mną. Dziesięć. Ostrzegawcze lampki, niemal niewidoczne z większej odległości, były tuż. Za chwile…

Potknąłem się i poleciałem do przodu. Z trudem złapałem równowagę, ale straciłem kilka metrów. Biegła wprost w barierę siłową, za moment przetnie ją, niemal ocierając się o czerwone światełko…

Wykonałem kilka ostatnich, rozpaczliwych skoków i wreszcie udało mi się jej dopaść. Zacisnąłem garść na bluzce na plecach i ile sił szarpnąłem dziewczynę do tyłu. Zauważyłem jeszcze, jak upadła i była to ostatnia rzecz, którą zanotowała moja świadomość. Przed oczami zawirowały mi koła. Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem otworzyć ust. Serce podskoczyło we mnie jak sprężyna i ucichło.

Powieki ciążyły mi niczym po wielu nieprzespanych nocach. Otworzyłem oczy i natychmiast zamknąłem je na powrót. Przez ten ułamek sekundy wydawało mi się, że widzą stojącego nade mną całkiem obcego faceta. Nonsens. Majaczenia.

Do moich uszu dobiegał wysoki szum, jakby pracującego wentylatora. Leżałem wygodnie i nagle zdałem sobie sprawę, że nie jestem ani w kabinie mojego janusa, ani w bazie. Tam nie było takich foteli.

— Jak się czujesz? — zabrzmiał obcy, obojętny głos.

Przemogłem się i uniosłem powieki. Tak. Facet był obcy. Znajomy był tylko emblemat na jego piersi. SAO. „Trójka”. A więc…

Z trudem uniosłem nieco głowę i rozejrzałem się. Nie, nie zdążyli mnie jeszcze przenieść do stacji na satelicie. Leżałem w kabinie jednego z moich statków… lub takiego samego, jak moje. Fotel, w którym tkwiłem, podłączony był do przystawki diagnostycznej komputera. To ona wydawała świergocący szum. Byłem chory…

I nagle przypomniałem sobie wszystko. Przestraszyłem się.

— Aria?… — wymamrotałem.

— Leż spokojnie — powiedział facet. — Zdążyłeś ją przewrócić. Sam jednak z rozpędu dotknąłeś bariery… Na szczęście, kiedy upadłeś, oderwałeś się od niej. Inaczej…

Głowa opadła mi z powrotem na oparcie. Inaczej? Co za bzdury. Skoro wszystko odbyło się nie „inaczej”, lecz właśnie tak.

— Gdzie jestem? — spytałem.

— W statku. Kiedy przyjdziesz do siebie, polecisz na stację. Bess cię wzywa. Wrócił, zdaje się, Weyth… — dodał mimochodem. Pomyślałem chwilę.

— A ty zostaniesz tu za mnie? — spytałem wreszcie.

— Uhm…

Poczekałem jeszcze pół minuty, po czym podniosłem się i usiadłem. Patrzył na mnie podejrzliwie.

— Nie za wcześnie? — mruknął.

— Nie — odpowiedziałem. — Umyję się, zjem coś i będę startował. Jak się nazywasz?

— Change. Nie musisz mi nic mówić. Przejrzałem zapisy…

Tego i on nie musiał mówić. Przejrzał zapisy, porozmawiał z Bessem, wysłuchał pouczeń „naszych specjalistów”…

— Nie mam zamiaru mówić — burknąłem. — Gdzie Aria?

Zrobił zdziwioną minę.

— Pomogła mi przenieść cię tutaj. Przedtem byłeś u nich, w bazie. Potem poszła. Cóż miała tu robić?…

Jasne. Pewnie, że jej miejsce było gdzie indziej. Nie czuję się jeszcze tak dobrze, jak mi się wydawało.

Wstałem. Chwilę zabawiłem w łazience; po czym wykonałem kilka ćwiczeń gimnastycznych i zająłem się śniadaniem. Wrócił Weyth… To co, że wrócił? Musiało zajść coś więcej, jeżeli mnie stąd ściągają. Albo po prostu doszli do wniosku, że jestem do niczego, skoro nie upilnowałem… Aria?…

Odrzuciłem tę myśl. Nonsens. Nawet im nie mógł zaświtać tak bzdurny pomysł…

— Lecę twoim statkiem czy moim? — spytałem między jednym kęsem koncentratu a drugim.

— Oczywiście, że swoim — zdziwił się. — Ja zaraz wracam do siebie…

— No to wracaj — burknąłem. — Skończę jeść i startuję.

— Na twoim miejscu poczekałbym jeszcze trochę — zatroskał się.

— Na twoim miejscu nie mówiłbym tyle — odpowiedziałem.

Odwrócił się. Podszedł do komputera i wyłączył aparaturę przystawki medycznej. Następnie podniósł z podłogi kabiny jakieś zawiniątko, z którym najwidoczniej przyszedł, i ruszył ku włazowi. Z otwartej śluzy rzucił mi „cześć” i zatrzasnął klapę.

— Cześć — mruknąłem, kiedy nie mógł mnie już usłyszeć.

Stojąc na ogniu, raz jeszcze ogarnąłem wzrokiem wybrzeże z zabudowaniami bazy. Pomyślałem o kąpieli. O ludziach pod tymi malejącymi błyskawicznie dachami oraz o ruinach, rozsianych po lasach, górach i wszędzie dokoła. O portretach, leczniczych szybkach w suficie, o aparaturze obcych, zamkniętej w kuli założonych przeze mnie ekranów, o chłodnych wieczorach… takich jak wczorajszy.

Dość tego. To nie w porządku, żebym odlatywał stąd z uczuciem żalu. Mam przecież coś do załatwienia na stacji, skoro mnie wzywają…

Pomyślałem jeszcze o Arii. Była to przelotna myśl, która natychmiast ustąpiła miejsca skupieniu, z jakim zająłem się aparaturą. Uderzyłem w zielony klawisz na pulpicie i połączyłem się z Bessem.

Загрузка...