Jak na człowieka ponad dziewięćdziesięcioletniego, Boyce był żwawy. To oznacza, że nie tylko zdrowo wyglądał. Każdy człowiek na Pełnej Lekarskiej tak wygląda, bo po prostu wymienia mu się wszystko co zużyte, albo co zaczyna wyglądać na kiepskie lub podniszczone. Ale nie da się skutecznie przeszczepić mózgu. Dlatego bardzo bogaci starcy mają silne, opalone ciała, które trzęsą się, chwieją, upuszczają przedmioty i potykają się idąc. Pod tym względem Cochenour miał szalone szczęście.
Na najbliższe trzy tygodnie zapowiadał się jako meczący towarzysz podróży. Uparł się, żebym mu pokazał jak się pilotuje kapsułę powietrzną. Gdy zdecydowałem się, by podczas lotu dokonać, może trochę przedwczesnego, co tysiącgodzinnego przeglądu systemu chłodzenia, pomagał mi zdejmować osłony, sprawdzać poziom cieczy chłodzącej i czyścić filtry. Następnie zdecydował, że ugotuje nam lunch.
Jako mój pomocnik, przy przekładaniu części zapasów, by móc się dostać do sond autosonarowych, zastąpiła go dziewczyna. Wewnątrz kapsuły, poziom hałasu był na tyle wysoki, że Cochenour nie mógł usłyszeć rozmowy prowadzonej normalnym głosem w odległości większej niż trzy metry. Pomyślałem, że może coś od niej na jego temat wyciągnę. I zdecydowałem tego nie robić. Wiedziałem, że opłaca koszt nowej wątroby. Do tego nie była mi potrzebna wiedza o tym, co on i dziewczyna myśleli o sobie nawzajem.
Rozmawialiśmy wiec o tym jak sondy odpalają swe ładunki i mierzą czas powrotu echa i jakie mamy szansę znalezienia czegoś naprawdę, wartościowego (“No cóż, jakie są szansę na główną wygraną w totalizatorze? Marne dla każdego z kupujących kupon, ale zawsze ktoś gdzieś wygra!"), a przede wszystkim z jakiego powodu przybyłem na Wenus. Wymieniłem nazwisko mego ojca, ale nigdy o nim nie słyszała. Przede wszystkim była na pewno za młoda. I urodziła się i wychowała w południowym Ohio, gdzie Cochenour pracował jako młody chłopak i gdzie wrócił jako miliarder. Budował tam nowy ośrodek przetwórczy i to wywołało masę kłopotów: kłopot ze związkiem zawodowym, kłopot z bankami, kłopoty, wielkie kłopoty z rządem. Zdecydował wiec wziąć paromiesięczny urlop i poleniuchować. Spojrzałem w stronę., gdzie stał mieszając sos i powiedziałem:
— On leniuchuje ciężej niż ktokolwiek mi znany.
— To narkoman pracy. Sądzę, że przede wszystkim dlatego stał się bogaczem.
Kapsułę, chwycił przechył, wiec rzuciłem wszystko i skoczyłem do sterów. Usłyszałem, że Cochenour zawył za moimi plecami, ale byłem zajęty ustalaniem właściwej wysokości lotu. Gdy wspięliśmy się o tysiąc metrów wyżej i przeprogramowałem autopilota stwierdziłem, że rozciera sobie nadgarstek groźnie na mnie patrząc.
— Przepraszam — powiedziałem. Odpowiedział surowo:
— Nie przeszkadza mi, że przez pana się oparzyłem, zawsze mogę sobie kupić nową skórę, ale prawie że rozlałem sos.
Sprawdziłem nasze położenie na pozornym globusie. Jasny punkt przebył już dwie trzecie drogi do celu.
— Czy zaraz będzie gotów? — zapytałem. — Za godzinę będziemy na miejscu. Po raz pierwszy wyglądał na zaskoczonego.
— Tak szybko? O ile pamiętam, powiedział pan, że polecimy z szybkością poddźwiekową.
— Tak powiedziałem. Jest pan na Wenus, Mr Cochenour. Na tej wysokości szybkość dźwięku wynosi około pięciu tysięcy kilometrów na godzinę.
Zamyślił się, ale odpowiedział tylko:
— No to możemy zjeść w każdej chwili. — Później, gdy skończyliśmy lunch, dodał: — Zdaje się, że nie wiem o tej planecie wszystkiego, co powinienem. Jeśli chce pan wygłosić zwyczajowy wykład przewodnika, słuchamy.
Odrzekłem: — No cóż, ogólny zarys znają państwo dobrze. Ale, ale, panie Cochenour, jest pan świetnym kucharzem. Sam pakowałem wszystkie nasze zapasy, lecz nie mani najmniejszego pojęcia co jem.
— Jeśli przyjdziesz do mego biura w Cincinnati — powiedział — pytaj o pana Cochenoura. Ale póki mieszkamy trzymając jeden drugiemu głowę pod pachą, możesz równie dobrze mówić mi Boyce. A jeśli ci smakuje, czemu nie jesz?
Właściwą odpowiedzią byłoby: ponieważ to by mnie zabiło. Ale nie chciałem zaczynać dyskusji prowadzącej do wyjaśnienia, czemu tak bardzo potrzebują pieniędzy. Odrzekłem wiec:
— Zalecenie lekarskie, bym trzymał się z dala na pewien czas od tłuszczów. Przypuszczam, iż oni myślą, że zanadto tyje.
Cochenour spojrzał na mnie badawczo, ale powiedział tylko:
— Wykład?
— Zacznijmy od najważniejszego — odrzekłem, ostrożnie nalewając kawę. — Póki siedzimy w kapsule, możecie robić co chcecie, spacerować, jeść, pić, palić jeśli macie co, cokolwiek. System chłodzenia wytrzymuje obecność trzykrotnie większej ilości osób, plus ich żywności i wyposażenia, z dwukrotnym współczynnikiem bezpieczeństwa. Powietrza i wody mamy więcej niż potrzeba na dwa miesiące. Paliwa dość na trzykrotną podróż tam i z powrotem i jeszcze na manewrowanie. Gdyby coś było nie tak, zawołamy o pomoc, ktoś nadleci i zabierze nas najdalej po paru godzinach, prawdopodobnie chłopcy z Obrony, a oni mają kapsuły naddźwiekowe. Najgorszy byłby wypadek, gdyby korpus pękł i cała atmosfera Wenus spróbowała się dostać do środka. Gdyby to poszło szybko, bylibyśmy martwi. Ale to nigdy nie idzie szybko. Mielibyśmy dość czasu, by włożyć skafandry a w nich możemy żyć trzydzieści godzin. O wiele dłużej niż potrzeba, by nas odnaleźli.
— Oczywiście zakładając, że równocześnie nic się nie stanie z radiem — zauważył Cochenour.
— Zgoda. Wszędzie można zastać zabitym, jeśli dostateczna ilość wypadków zdarzy się naraz. Nalał sobie drugi kubek kawy, wlał do niego odrobinę koniaku i powiedział:
— Dalej.
— Ale na zewnątrz kapsuły jest trochę zabawniej. Ma się tylko skafander, a on działa, jak mówiłem, tylko trzydzieści godzin. Problem chłodzenia. Wody i powietrza można zabrać ile się chce, z jedzeniem też nie ma kłopotów, ale uwolnienie się od wydzielanego przez człowieka ciepła pochłania masę zasobów energetycznych. System chłodzenia wymaga paliwa, a gdy ono się. kończy, lepiej być z powrotem w kapsule. Śmierć z porażenia cieplnego nie jest najgorsza. Traci się przytomność nim zaczyna boleć. Ale w końcowym wyniku jest się trupem.
Druga sprawa to obowiązek sprawdzania skafandra przed każdym włożeniem. Trzeba go nadmuchać pod ciśnieniem i obserwować, czy nie ma przecieków. Ja też będę je sprawdzać, ale nie liczcie na mnie. To kwestia waszego życia i śmierci. Szyby hełmów są bardzo mocne, można wbijać nimi gwoździe i nie stłuką się, ale można je złamać mocnym uderzeniem o bardzo twardą powierzchnie. W ten sposób także się umiera.
— Mam jedno pytanie — powiedziała spokojnie Dorrie. — Czy zginął ktoś z twoich turystów?
— Nie. Ale u innych tak. Co roku ginie pięciu czy sześciu.
— To całkiem niezłe szansę — oświadczył Cochenour. — Ale nie o taki wykład mi chodziło, Audee. Oczywiście chce wiedzieć w jaki sposób zachowuje się życie, ale myślę, że i tak powiedziałbyś nam to wszystko przed opuszczeniem statku. Chciałem się raczej dowiedzieć, w jaki sposób wybrałeś te właśnie maskony do zbadania.
Ten stary pryk z ciałem kulturysty zaczął mi działać na nerwy. Miał niepokojący sposób zadawania pytań, na które nie chciałem odpowiadać. Oczywiście wybrałem to miejsce z określonych powodów; wynikało to z moich pięcioletnich badań, masy kopania i korespondencji kosztem około ćwierci miliona dolarów opłat poczty kosmicznej, z takimi ludźmi jak profesor Hegramet na Ziemi.
Ale nie zamierzałem podawać mu wszystkich przyczyn. Miejsc, które chciałem zbadać, było z tuzin. Jeśli to okaże się jednym z dochodowych, Cochenour wyjdzie z tego bogatszy niż ja, tak przynajmniej mówił podpisany kontrakt; 40 procent dla czarterującego, 25 dla przewodnika a reszta dla władz. I to mu powinno wystarczyć. Gdyby miejsce okazało się puste, nie chciałem, by wziął sobie innego przewodnika, do któregoś z innych, jakie zaznaczyłem.
Odrzekłem wiec tylko:
— Powiedzmy, że jest to zgadywanka oparta na wiadomościach. Obiecałem ci, że natrafimy na tunel, który nigdy nie byt otwierany i mam nadzieje, że tego dotrzymam. A teraz skończmy z jedzeniem, jesteśmy o dziesięć minut od celu.
Gdy wszystko było już uwiązane a my w pasach, odpadliśmy z warstw względnie spokojnych do strefy wielkich wiatrów.
Byliśmy nad wielkim masywem południowocentralnym, na tej samej prawie wysokości co tereny otaczające Wrzeciono. Na tej wysokości na Wenus dzieje się najwięcej. Na nizinach i w głębokich dolinach ryftowych ciśnienie wynosi pięćdziesiąt tysięcy milibarów i więcej. Moja kapsuła nie wytrzymałaby tego przez dłuższy czas, ani niczyja inna, z wyjątkiem paru do zadań specjalnych i modeli wojskowych. Na szczęście Hiczich też nie interesowały doliny. Niewiele z tego, co po nich zostało, było położone poniżej granicy dwudziestu barów. Co oczywiście nie oznacza, że nic tam nie ma.
W każdym razie sprawdziłem nasze położenie na pozornym globusie i na — mapach szczegółowych i wyrzuciłem sondy autosonarowe. Gdy tylko oderwały się do kapsuły, porwał je wiatr i rozrzucił na całej przestrzeni pod nami. Wygodna rzeczą było, że właściwie obojętne było gdzie spadną. Najpierw leciały jak oszczepy, następnie rozleciały się jak słomki, aż wreszcie zadziałały ich rakietki a stery systemu ładowania skierowały je ku ziemi.
Wszystkie wbiły się w grunt tak jak trzeba. Nie zawsze ma się takie szczęście, początek był wiec dobry.
Skontrolowałem ich rozmieszczenie na mapie szczegółowej; było bliskie trójkątowi równobocznemu, czyli właśnie takie jak należy. Następnie włączyłem lokator i zacząłem krążyć w kółko.
— A co teraz? — zaryczał Cochenour. Zauważyłem, że dziewczyna skorzystała z zatyczek do uszu, ale on nie chciał niczego przepuścić.
— Teraz czekamy by sondy zaczęły wymacywać tunele Hiczich. To potrwa parę godzin. — Równocześnie zacząłem opuszczać kapsułę w dół przez warstwy przypowierzchniowe. Zaczęło nami rzucać. Trzęsło paskudnie, hałas był nie lepszy.
Ale znalazłem to co chciałem, formacje powierzchniową podobną do ślepego jaru i posadziłem nas tam po zaledwie jednej czy dwóch przykrych chwilach. Cochenour przyglądał się temu bardzo uważnie, a ja uśmiechałem się pod wąsem. To w takich momentach liczy się umiejętność pilotażu, nie w czasie przelotu ani na sztucznych lądowiskach koło Wrzeciona. Gdyby to potrafił, mógłby współpracować z kimś takim jak ja.
Nasze miejsce wyglądało okay, wstrzeliłem wiec cztery kotwy: zębate pale z głowicami wybuchowymi, które otwierają się w ziemi. Naciągnąłem je z całą mocą, wszystkie trzymały.
To też był dobry znak. Dość zadowolony z siebie rozpiąłem pasy i wstałem.
— Zatrzymamy się tutaj przynajmniej dzień lub dwa — powiedziałem. — Dłużej, jeśli nam się poszczęści. Jak wam się podobała przejażdżka?
Teraz, gdy chroniące nas ściany jaru obniżyły poziom huku z gromowego do zaledwie ciągłego wrzasku, dziewczyna wyjęła zatyczki z uszu.
— Cieszę się, że nie dostałam choroby powietrznej — powiedziała.
Cochenour myślał a nie gadał. Zapalił kolejnego papierosa i przyglądał się pulpitowi sterowniczemu.
— Jeszcze jedno pytanie, Audee — dodała Dorota. — Czemu nie mogliśmy pozostać w górze gdzie jest spokojniej?
— Paliwo. Mam w bakach na około trzydzieści godzin pełnego ciągu, ale to wszystko. Czy hałas ci przeszkadza?
Skrzywiła się.
— Przyzwyczaisz się. To tak, jakby się mieszkało koło kosmodromu. Na początku dziwisz się, jak ktokolwiek wytrzymuje taki hałas tylko przez jedną godzinę. A po tygodniu brak ci go, gdy zapanuje cisza.
Podeszła do iluminatora i z namysłem przyjrzała się krajobrazowi. Przelecieliśmy na półkule nocną i dużo tam do oglądania nie było prócz piachu i drobnych przedmiotów przelatujących w słupach światła naszych reflektorów.
— Właśnie niepokoi mnie ten pierwszy tydzień — odrzekła.
Włączyłem odczyt sond. Małe głowice perkusyjne odstrzeliwały swe mikroładunki i mierzyły wzajemnie dźwięki, ale było za wcześnie by coś z tego wywnioskować. Na ekranie ledwie zaczynały się pojawiać cienie zarysów, więcej było dziur niż rysunku.
Wreszcie odezwał się Cochenour:
— Ile czasu minie, nim coś z tego wyczytasz? — zapytał. Znowu coś ciekawego, nie pytał co to jest.
— Zależy od tego jak blisko jesteśmy i jak to jest duże. Za około godzinę można zacząć zgadywać, ale wole mieć wszystkie dane. Powiedziałbym za sześć czy osiem godzin. Nie ma pośpiechu.
— Ja się śpieszę, Walthers — mruknął. — Pamiętaj o tym.
— Co możemy zrobić, Audee? — wtrąciła się dziewczyna. — Zagrać w brydża z dziadkiem?
— Na co tylko masz ochotę, ale radziłbym trochę się przespać. Mam proszki nasenne, jeśli ich potrzebujesz. Jeśli coś znajdziemy, a pamiętaj, że jest tylko jedna szansa na sto, by nam się powiodło za pierwszym razem, będziemy musieli być w pełni sił przynajmniej przez pewien czas.
— Zgoda — powiedziała Dorota, sięgając po pigułki, ale Cochenour zapytał:
— A co z tobą?
— Za chwile. Czekam na coś.
Nie spytał na co. Zapewne dlatego, pomyślałem, że już wie. Kładąc się na koi postanowiłem nie brać od razu proszka nasennego. Ten Cochenour byt nie tylko moim najbogatszym turystą w całej mojej karierze, ale także najlepiej poinformowanym i chciałem to sobie przemyśleć.
— To, na co czekałem, nastąpiło dopiero po godzinie. Chłopcy zrobili się trochę niedbali; powinni byli wpaść na nas wcześniej.
Radio zabrzęczało a po tym zagrzmiało:
— Niezidentyfikowany statek na jeden — trzy — pieć, zero — siedem, cztery — osiem i siedem — dwa, pieć — jeden, pieć — cztery! Proszę podać dane i cel podróży!
Cochenour spojrzał pytająco znad stołu, gdzie grał z dziewczyną w remika. Uśmiechnąłem się uspokajająco.
— Póki mówią “proszę", nie ma sprawy — powiedziałem i włączyłem nadajnik.
— Tu pilot Audee Walthers, kapsuła Poppa Tarę Dziewięć Jeden, przylot z Wrzeciona. Jesteśmy zarejestrowani i mamy zatwierdzony plan lotów. Na pokładzie dwoje Ziemniaków — turystów, cel eksploracja rozrywkowa.
— Przyjęte. Proszę poczekać — zagrzmiało radio. Wojskowi zawsze nadają najwyższą mocą. Bez wątpienia kac z czasów musztry podoficerskiej.
Wyłączyłem mikrofon i powiedziałem pasażerom:
— Sprawdzają nasz plan lotów. Nie ma problemu.
Moment później odezwała się stacja wojskowa, głośno jak zawsze.
— Jesteście jedenaście koma cztery kilometrów w położeniu jeden — osiem — trzy stopni od obszaru zakazanego. Poruszajcie się ostrożnie. Zgodnie z Regulaminami Wojskowymi Jeden — Siedem i Jeden — Osiem, rozdziały…
Przerwałem:
— Znam regulaminy. Jestem licencjonowanym przewodnikiem i wyjaśniłem zakazy pasażerom.
— Przyjęte — ryknęło radio. — Będziecie pod naszą obserwacją. Jeśli zauważycie statki albo grupy ludzi na powierzchni, będą to nasze patrole graniczne. Nie przeszkadzajcie im w żadnym wypadku. Odpowiadajcie natychmiast na każde żądanie indentyfikacji lub informacji. — Fala nośna przestała brzęczeć.
— Wygląda na to, że są nerwowi — rzekł Cochenour.
— Nie. Są przyzwyczajeni do naszej obecności. Po prostu nie mają nic do roboty i to wszystko. Dorrie odezwała się, z wahaniem:
— Audee, powiedziałeś im, że wyjaśniłeś nam zakazy. Nic takiego sobie nie przypominam.
— Och, naprawdę wyjaśniłem. Trzymamy się na zewnątrz obszaru zakazanego, bo inaczej zaczną strzelać. I to jest Całe Prawo.