Moja kapsuła stała obok kosmodromu i docierało się do niej w ten sam sposób, jak na kosmodrom. Windą do śluzy powierzchniowej i taxitraktorem przez suchą, wymęczoną powierzchnie Wenus, łuszczącą się pod uderzeniami wiatru o szybkości trzystu kilometrów na godzinę. Oczywiście normalnie trzymałem kapsułę pod osłoną piankową. Jeśli chcesz coś zachować w całości na powierzchni Wenus, nie zostawiaj tego luzem i wystawionego na działanie atmosfery, nawet jeśli jest zrobione ze stali chromowej. Piankę, zdjąłem rano, gdy robiłem przegląd i ładowałem zapasy. Teraz kapsuła była gotowa. Widać to było przez iluminatory łazika i poprzez żółtozielony mrok na zewnątrz. Cochenour i dziewczyna też mogliby ją dostrzec, gdyby wiedzieli gdzie patrzeć, ale mogli też jej nie rozpoznać. Cochenour wrzasnął mi do ucha:
— Pokłóciliście się z Dorie?
— Nie pokłóciliśmy się — odwrzasnąłem.
— Niech się pan nie przejmuje nawet gdyby tak było. Nie musicie się lubić, wystarczy, że robicie to co chce. — Przez chwile milczał, by dać odpocząć swemu gardłu. — Jezusie. Co za wiatr.
— Zefirek — odpowiedziałem. Nie dodałem nic, sam do tego dojdzie. Teren wokół kosmoportu jest obszarem czegoś w rodzaju naturalnej ciszy, jak na wenusjańskie normy. Wypór orograficzny odrzuca znad lądowiska najgorsze wiatry w górę i do nas dociera tylko coś na kształt błądzących zawirowań. Ma to te dobrą stronę, że start i lądowanie są względnie łatwe. A złą, że na płycie osiadają niektóre z zawartych w atmosferze związków metali ciężkich. To, co jest na Wenus uważane za powietrze, ma warstwy czerwonego siarczku i chlorku rtęci na niższych wysokościach, a po wzniesieniu się ponad nie aż do tych ślicznych pierzastych chmurek okazuje się, że niektóre z nich to kwas solny i fluorowodorowy.
Ale na to są sposoby. Nawigacja na Wenus jest trójwymiarowa. Przelot z punktu do punktu jest dość łatwy; transponder łączy cię z radiolatarniami i oznacza w sposób ciągły twoją pozycje na mapie. Natomiast trudno jest wybrać właściwą wysokość i właśnie z tego powodu moja kapsuła i ja jesteśmy dla Cochenoura warci milion dolarów.
Byliśmy już przy niej i teleskopowy ryj łazika obmacywał jej śluzę. Cochenour wyglądał przez iluminator. — Nie ma skrzydeł! — wrzasnął takim tonem, jakbym go chciał oszukać.
— Ani żagli, ani łańcuchów śniegowych — odwrzasnąłem. — Niech pan wsiada na pokład, jeśli chce pan rozmawiać. W środku łatwiej.
Przecisnęliśmy się przez wąski ryj, otworzyłem wejście i już bez większych kłopotów dostaliśmy się do środka.
Nawet takich kłopotów, jakie sam mógłbym spowodować. Widzicie, kapsuła na Wenus to wielka rzecz. Miałem cholerne szczęście, że udało mi się ją nabyć no i nie ma co kryć, byłem w niej zakochany. Mogła zmieścić dziesięć osób, bez wyposażenia. Z tym, GO nam sprzedał dział handlowy Sub Yastry, a Oddział 88 zatwierdził jako niezbędne na pokładzie, już naszej trójce było ciasno. Byłem przygotowany przynajmniej na sarkastyczne uwagi. Ale Cochenour tylko rozejrzał się w środku, by znaleźć najlepszą koje, podszedł do niej i oświadczył, że należy do niego. Dziewczyna okazała się porządną facetką, a ja zostałem ze wszystkimi gruczołami naładowanymi w oczekiwaniu awantury, która nie wybuchła.
Wewnątrz kapsuły było o wiele ciszej. Hałas wiatru oczywiście dochodził, ale w stopniu ledwie dokuczliwym. Rozdałem zatyczki do uszu, a z nimi hałas nawet nie przeszkadzał.
— Siadajcie i zapnijcie pasy — rozkazałem, a gdy się upakowali, wystartowałem.
Przy dwudziestu tysiącach milibarów skrzydła nie są rzeczą zbędną, to morderstwo. Moja kapsuła miała we własnym muszlowatym kadłubie tyle siły wznoszenia ile było trzeba. Otworzyłem dopływ obu paliw do silników termostrumieniowych, przelecieliśmy w podskokach przez prawie równy teren wokół płyty (raz na tydzień wyrównywały go spychacze, dzięki temu był dość płaski) i wzlecieliśmy świecą w dziką, żółtozieloną dal, a w chwile później w brązowoszarą, przeleciawszy nie więcej niż pięćdziesiąt metrów.
Cochenour dla wygody luźno zapiął pasy. Z przyjemnością słuchałem jak ryczy rzucany tam i z powrotem. Ale to nie trwało długo. Na poziomie tysiąca metrów znalazłem półtrwałą wenusjańską inwersje atmosferyczną i turbulencja uciszyła się do tego stopnia, że mogłem odpiąć pasy i wstać.
Wyjąłem zatyczki z uszu i gestem pokazałem Cochenourowi oraz dziewczynie, by zrobili to samo.
Rozcierał sobie głowę w miejscu, którym uderzył w umocowaną u góry półkę z mapami. Ale przy tym lekko się uśmiechał.
— Wcale podniecające — przyznał, grzebiąc w kieszeni. Po czym przypomniał sobie, że wypada zapytać:
— Czy mogę tu palić?
— Pańskie płuca. Uśmiechnął się szerzej.
— Obecnie tak — zgodził się ze mną i zapalił. — Halo! Czemu nie dał nam pan tych zatyczek, gdy byliśmy w traktorze?
Można by rzec, że w pracy przewodników istnieją okresy, podczas których albo pozwala się klientom zasypywać się pytaniami i spędza cały czas na wyjaśnianiu co ten zabawny zegareczek pokazuje, albo robi się swoje i zarabia pieniądze. Ja zaś zastanawiałem się, czy wyjdę z tego lubiąc Cochenoura i jego dziewczynę, czy nie?
Jeśli tak, postaram się być dla nich uprzejmy. Bardziej niż uprzejmy. Żyć przez trzy tygodnie we trójkę na przestrzeni mniej więcej tej wielkości co wnęka kuchenna przy apartamencie oznaczało, że wszyscy będą musieli usilnie się starać być miłymi dla wszystkich pozostałych, a ponieważ mnie płacono za to bym był miły, powinienem dawać dobry przykład. Z drugiej strony Cochenourowie naszego świata niekiedy po prostu nie są sympatyczni. Jeśli tak się miało zdarzyć, im mniej gadania, tym lepiej; na pytania tego typu jakie mi zadano powinienem odpowiadać wymijająco, na przykład: — “Zapomniałem".
Ale prawdę mówiąc on nie był naprawdę niemiły, a dziewczyna naprawdę starała się zachowywać przyjacielsko. Powiedziałem wiec:
— Cóż, to ciekawa sprawa. Słyszy się dzięki różnicy ciśnień. Gdy startowaliśmy, zatyczki odfiltrowały cześć dźwięków: fale ciśnieniową, ale kiedy wrzasnąłem na was byście zapieli pasy, zatyczki przepuściły nadciśnienie mego głosu i zrozumieliście co mówię. Ale są granice. Powyżej stu dwudziestu decybeli… to jednostka siły dźwięku…
— Wiem co to decybel — mruknął Cochenour.
— Dobra. Powyżej stu dwudziestu bębenek uszny w ogóle nie reaguje. Wiec w łaziku było za głośno, z zatyczkami nie słyszelibyście nic.
Dorota przysłuchiwała się, poprawiając równocześnie makijaż oczu.
— A co tam było do usłyszenia?
— Och — powiedziałem — nic takiego. Z wyjątkiem, powiedzmy… — W tym momencie zdecydowałem myśleć o nich jak o przyjaciołach, przynajmniej na razie. — Z wyjątkiem gdyby zdarzył się wypadek. Gdyby nas dopadł poryw wiatru to, rozumiecie, łazik mógłby fiknąć kozła. Albo jakiś twardy przedmiot mógłby nadlecieć zza gór i trafić nas, zanim byśmy się w tym zorientowali. Albo…
Potrząsnęła głową.
— Rozumiem. Cudowne miejsce na wycieczki, Boyce.
— Aha. Ale — dodał — kto teraz pilotuje? Wstałem i uruchomiłem pozorny globus.
— O tym właśnie chciałem mówić. W tej chwili autopilot, kierując nas ogólnie w kierunku tego kwadratu na dole. Dokładny cel lotu musimy wybrać sami.
— Tak wygląda Wenus? — zapytała dziewczyna. — Niezbyt zachęcająco.
— Te linie to markery radiolatarni; przez okno ich nie widać. Na Wenus nie ma oceanów i nie podzielono jej na poszczególne kraje, wiec mapa nie jest podobna do mapy Ziemi. Ten jasny punkt to my. Proszę popatrzeć. — Na siatkę radiolatarni.! kolory nałożyłem symbole maskonów. — Te rozmazane kółka to maskony. Wiecie co to jest maskon?
— Koncentracja masy. Obszar ciężkich materiałów — powiedziała dziewczyna.
— Pięknie. Teraz proszę popatrzeć na wykryte podziemia Hiczich. — Włączyłem je na globus w postaci złotych wzorów.
— Wszystkie występują w maskonach — powiedziała natychmiast Dorota. Cochenour spojrzał na nią z wyrozumiałą aprobatą.
— Nie wszystkie. Proszę popatrzeć tutaj. Ten mały nie i ten drugi też nie. Ale prawie wszystkie. Czemu? Nie wiem. Nikt nie wie. Koncentracje masy to głównie starsze, gęstsze skały, bazalty i tak dalej, i może Hiczi uważali je za łatwiejsze do drążenia. A może je po prostu lubili.
W mej korespondencji z profesorem Hegrametem na Ziemi, w czasach gdy nie miałem w brzuchu zdychającej wątroby i interesowała mnie wiedza teoretyczna, stawialiśmy różne hipotezy: może koparki Hiczich mogły pracować tylko w gęstej skale albo skale o określonym składzie chemicznym. Ale z nimi nie chciałem o tym dyskutować.
— A teraz popatrzcie tutaj, gdzie obecnie jesteśmy. — Obróciłem globus pozorny, odrobinę poruszywszy pokrętłem. — To jest wielki wykop, z którego właśnie wyleźliśmy. Widać nawet kształt Wrzeciona. Nawiasem mówiąc to forma tu pospolita. Przyjrzyjcie się, to zobaczycie kilka innych, a są i takie, których nie widać na tym schemacie, ale na miejscu można je dostrzec. Maskon, w którym znajduje się Wrzeciono zwany jest Serendip; został odkryty przypadkowo przez zespół hesperologów…
— Hesperologów?
— Czyli geologów działających na Wenus. Pobierali wiertnicze próbki geologiczne i natrafili na podziemia Hiczich. A te wszystkie podziemia, które widzieliście na dużych szerokościach północnych są położone w jednej gromadzie powiązanych maskonów. Łączą się. korytarzami w mniej gęstych skałach, ale tylko wtedy gdy jest to absolutnie konieczne. Cochenour odezwał się ostrym tonem — Leżą na północy, a lecimy na południe. Dlaczego?
Ciekawe, że umiał odczytywać instrumenty nawigacyjne, ale nie powiedziałem, że to zauważyłem. Odrzekłem tylko:
— Są do niczego. Były badane.
— Wyglądają nawet na większe niż Wrzeciono.
— Zgadza się, wielokrotnie większe. Ale nie ma w nich nic ciekawego, a w każdym razie jest niewiele szans na to, że nawet jeśli coś jest, to w takim stanie, że warto sobie tym zawracać głowę. Płyny podpowierzchniowe wypełniły je całkowicie sto tysięcy lat temu, może i dawniej. Masa dobrych ludzi zbankrutowała próbując je wypompować albo rozkopywać. I nic nie znaleźli. Spytajcie mnie. Byłem jednym z nich.
— Nie wiedziałem, że na powierzchni Wenus albo pod nią znajduje się woda w postaci płynnej — powiedział z niedowierzaniem Cochenour.
— Nie powiedziałem, że to woda, prawda? Choć w rzeczywistości cześć z tego to woda albo przynajmniej pewien rodzaj mułu głębinowego. Zdaje się, że woda wyparowuje ze skał i po paru tysiącach lat przedostaje się na powierzchnie, rozpada się na tlen oraz wodór, i ginie. Może przypadkiem wiecie, że jest jej trochę pod Wrzecionem. Właśnie ją piliście i nią oddychaliście.
Odezwała się dziewczyna:
— Boyce, to wszystko bardzo ciekawe, ale jestem spocona i brudna. Czy mogę na chwile zmienić temat rozmowy?
Cochenour zaszczekał, bo trudno to było nazwać śmiechem.
— Sugestia podprogowa, Walthers, zgadza się pan? Oraz trochę, mam nadzieje, staromodnej pruderii. Tak naprawdę to ona chce pójść do toalety.
Gdyby dziewczyna okazała skrępowanie, mnie by się też ono udzieliło. Ale powiedziała tylko: — Ponieważ mamy tu mieszkać przez trzy tygodnie, chce wiedzieć, jak ten pojazd jest urządzony.
— Oczywiście, panno Keefer — odpowiedziałem.
— Dorota. Dorrie jeśli wolisz.
— Jasne, Dorrie. Cóż, widzisz co tu mamy. Pięć koi, można je podzielić na połowy, jeśli ma spać dziesięć osób. Dwie kabiny natryskowe. Wygląda, że są zbyt ciasne, by się w nich namydlić, ale to się udaje, jeśli się postarać. Trzy toalety chemiczne. Kuchnia tam… i to wszystko. Wybierz sobie koje, Dorrie. Mają opuszczane parawany, na wypadek gdybyś chciała się przebrać czy coś w tym rodzaju, albo gdybyś po prostu przez chwile miała ochotę nas nie oglądać.
Odezwał się Cochenour:
— Jazda, Dorrie, zrób to co chcesz zrobić. Tak czy tak chciałbym, żeby Walthers mi pokazał jak to się pilotuje.
Początek był niezły. Miałem za sobą naprawdę ciężkie doświadczenia: grupy, które przybywały na pokład pijane i przez cały czas upijały się jeszcze dokładniej, pary, które prowadziły ze sobą wojnę bez minuty przerwy od obudzenia się do zaśnięcia, a godziły się ze sobą tylko po to, by się kłócić ze mną. Ci tutaj wyglądali całkiem nieźle, nawet nie biorąc pod uwagę tego, że mieli ocalić mi życie.
Pilotowanie kapsuły to nic szczególnego, przynajmniej gdy idzie o kierowanie jej w stronę, w którą chce się lecieć. Atmosfera Wenus zapewnia wyporność z naddatkiem. Nie ma zmartwienia, że się w czymś zakopie a w ogóle autopilot prawie cały czas za was myśli.
Cochenour uczył się szybko. Okazało się, że pilotował na Ziemi wszystko co może latać, a do tego pływał jednoosobowymi łódkami podwodnymi. Gdy mu powiedziałem, że najtrudniejszą częścią pilotażu jest umiejętność wyboru właściwej wysokości lotu i przewidywania, kiedy trzeba ją będzie zmienić, zrozumiał natychmiast. Ale zrozumiał też, że tego się w jeden dzień nie nauczy. Ani nawet w trzy tygodnie.
— Cóż u diabła, Walthers — powiedział całkiem wesołym tonem — przynajmniej będę to umiał skierować gdzie trzeba, jeśli utkniesz w tunelu albo zastrzeli cię zazdrosny mąż.
W odpowiedzi uśmiechnąłem się na tyle, na ile ten dowcip zasługiwał. Czyli prawie wcale.
— Umiem jeszcze coś — dodał. — Gotować. Chyba, że ty jesteś doskonałym kucharzem? Zgadza się, ja też myślałem, że nie. Ano, za drogo zapłaciłem za mój żołądek, by go napychać byle czym, wiec gotowanie należy do mnie. To sztuka, której Dorrie nigdy nie udało się opanować. Zupełnie jak jej babce. Najpiękniejsza kobieta świata, ale przekonana, że to najzupełniej wystarczy.
Nad tym postanowiłem zastanowić się. później; ten 90 — letni, młody sportowiec co chwila czymś mnie zaskakiwał. Powiedział:
— Dobra, wiec gdy Dorrie zużywa całą wodę. w natryskach…
— Nie ma strachu, działa w obiegu zamkniętym.
— Wszystko jedno. Gdy ona robi ze sobą porządek, kończmy ten pana referacik na temat celu naszej podróży.
— Zgoda. — Obróciłem odrobinę globus pozorny. Błyszczący punkt, który nas oznaczał przesunął się. już z tuzin stopni. — Widzi pan to zgrupowanie w miejscu, gdzie nasza trasa przecina siatkę radiolatarni?
— Aha. Pięć dużych maskonów jeden przy drugim i żadnych zaznaczonych wykopalisk. Czy to tam lecimy?
— Ogólnie rzecz biorąc, tak.
— Dlaczego ogólnie?
— Ponieważ — ciągnąłem — jest pewien drobiazg, o którym panu nie mówiłem. Mam nadzieje, że nie podskoczy pan jak oparzony z tego powodu, bo wtedy ja też będę musiał podskoczyć i powiedzieć, że powinien był pan sobie zadać trochę trudu i dowiedzieć się czegoś o Wenus przed zabraniem się do jej eksploracji.
Przez chwile przyglądał mi się badawczo. Dorrie cicho wysunęła się z kabiny natryskowej, ubrana w długi szlafrok, z włosami zawiniętymi w ręcznik i stanęło koło niego, przyglądając się nam.
— To zależy od tego, czego mi pan nie powiedział — odrzekł.
— Na większości z tych maskonów są znaki zakazu wejścia — powiedziałem. Włączyłem na globusie mapę pilotażową i wokół zgrupowania zajaśniały jaskrawoczerwone linie ostrzegawcze.
— Północnobiegunowy obszar zamknięty — dodałem. — Tutaj chłopcy z Departamentu Obrony mają wyrzutnie rakietowe i znaczną cześć terenów doświadczalnych dla nowych broni. I nie wolno nam tam wchodzić.
— Ale maleńki kawałek jednego maskonu nie jest na terenie zakazanym — powiedział szorstko.
— I tam właśnie się udajemy — odparłem.