XI

Nogawka skafandra została rozerwana na głębokość ośmiu czy dziesięciu warstw, ale zostało z niej dość, by utrzymać powietrze, choć może nie ciśnienie.

Najpierw sprawdziłem wiertło, by się upewnić, czy nie zostało uszkodzone. Nie było. Dopiero potem wtaszczyłem Cochenoura z powrotem do śluzy. To wyczerpało prawie wszystkie moje siły, biorąc pod uwagą sumę ciężarów naszych ciał i skafandrów, konieczność usunięcia wiertła z drogi i mój ogólny stan fizyczny. Ale dałem rade.

Dorrie była wspaniała. Cienia histerii, żadnych głupich pytań. Wyciągnęliśmy go ze skafandra i zbadaliśmy. Był nieprzytomny. Miał skomplikowane złamanie nogi z przebiciem skóry odłamkami, krwawił z ust oraz nosa i zwymiotował wewnątrz hełmu. Biorąc wszystko pod uwagę wyglądał najgorzej ze wszystkich stuparoletnich starców na świecie, w każdym razie z żywych starców. Ale udar cieplny nie był na tyle mocny, by uszkodzić mózg, nadal działało jego serce, czy też czyjekolwiek serce to było, że tak powiem, wcześniej; było dobrą inwestycją, bo biło nadal. Krwawienie ustało samo, problemem było jedynie to paskudne złamanie nogi.

Dorrie wywołała dla mnie teren wojskowy, dotarła do Ewy Kolanko, dostała bezpośrednie połączenie z chirurgiem bazy. Powiedział mi, co robić. Najpierw żądał, bym spakował manatki i przyleciał do niego z Cochenourem, ale się sprzeciwiłem. Odpowiedziałem, że nie jestem w stanie pilotować, a podroż byłaby zbyt trudna. Dawał mi wiec instrukcje krok za krokiem, a ja dość łatwo je wykonywałem: złożyłem złamanie, opatrzyłem ranę, zamknąłem ją chirurgicznym Velcro i klejem do mięśni, otoczyłem bandażem natryskowym i założyłem gips. Zabrało mi to prawie godzinę i Cochenour powinien był już odzyskać przytomność, gdyby nie to, że dałem mu zastrzyk nasenny.

Pozostało już tylko zmierzyć puls, oddech i ciśnienie krwi by zadowolić chirurga, oraz obiecać, że szybko odwiozę pacjenta do Wrzeciona. Gdy już skończyłem z chirurgiem, ciągle jeszcze niezadowolonym, że nie zgodziłem się przywieźć Cochenoura do bazy, sierżant Kolanko zgłosiła się ponownie. Wiedziałem, czego się domyśla.

— Hej, kochanie? Jak to się zdarzyło?

— Ogromny Hiczi wylazł z ziemi i ugryzł go — powiedziałem. — Wiem o czym myślisz i wiem, że masz spaczoną wyobraźnie. To był tylko wypadek.

— Z pewnością — odrzekła. — Okay. Chciałam tylko powiedzieć, że Vcale cię nie potępiam. — I wyłączyła się…

Dorrie starała się umyć Cochenoura najlepiej jak mogła. Pomyślałem, że dość rozrzutnie używa nasze rezerwy wody. Zostawiłem ją przy tej robocie, sobie zaś zrobiłem kawy, zapaliłem papierosa, usiadłem i zacząłem myśleć.

Gdy Dorrie zrobiła co mogła dla Cochenoura, sprzątnęła najgorsze brudy i oddała SIĘ tak ważnemu zajęciu, jak poprawianie makijażu wokół oczu, miałem już świetny pomysł.

Dałem Cochenourowi zastrzyk na obudzenie, a Dorrie głaskała go i przemawiała do niego, gdy odzyskiwał przytomność. Ta dziewczyna nie potrafiła żywić do nikogo urazy. Ja potrafiłem. Kazałem mu wstać, by wypróbował swoją nogę wcześniej niż sam chciał. Z jego miny poznałem, że jest cały obolały. Ale mięśnie były w porządku.

Zdobył się nawet na uśmiech.

— Stare kości — oświadczył. — Wiem, że powinienem był pójść na wymianę, wapna. Tak się płaci za drobne oszczędności.

Usiadł ciężko z nogą wyciągniętą przed siebie. Zmarszczył nos.

— Przepraszam, że zapaskudziłem twoją śliczną czystą kapsułę — dodał.

— Chcesz się umyć? Zdziwił się.

— No, myślę, że powinienem to zrobić dość szybko…

— To zrób zaraz. Chce z wami obojgiem pogadać.

Nie sprzeciwił się. Wyciągnął tylko rękę, a Dorrie ją podtrzymała. Poszedł na wpół kulejąc, na wpół podskakując do umywalki. Prawdę mówiąc najgorszą robotę, już wykonała Dorrie, ale obmył sobie twarz i wypłukał usta. Gdy się odwrócił, by na mnie spojrzeć, był już w całkiem niezłej formie.

— Dobra, co jest grane? Rezygnujemy?

— Nie — odpowiedziałem. — Zrobimy to w inny sposób…

— Ależ on nie może — zawołała Dorrie. — Spójrz na niego, Audee! Ze skafandrem w takim stanie me przeżyje godziny, co dopiero mówić o pomocy w wierceniu.

— Wiem o tym i dlatego musimy zmienić plan. Będę wiercił sam. A wy we dwoje spłyniecie stąd kapsułą.

— Aha, dzielny chłop — odrzekł apatycznie Cochftnour. — Kogo chcesz nabierać? Wiesz, ze to robota dla dwóch.

Zawahałem się.

— Niekoniecznie. Dawniej robili to samotni poszukiwacze, choć mieli nieco inne problemy. Zgadzam się, że będę miał ciężkie 48 godzin, ale musimy spróbować. Z jednego powodu. Nie mamy wyboru.

— Omyłka — odezwał się Cochenour. Poklepał Dorrie po tyłku. — Dziewczyna ma twarde muskuły. Nie jest duża ale zdrowa. Po babce. Nie sprzeczaj się, Walthers. Pomyśl tylko. To tak samo bezpieczne dla Dorrie jak dla ciebie. We dwójkę jest szansa na wygraną. Samotnie nie masz żadnej.

Z jakiegoś powodu jego postawa mnie rozeźliła.

— Gadasz, jakby ona nie miała nic do powiedzenia.

— No cóż — odrzekła dosyć słodko Dorrie — jeśli o to idzie, to ty też nie. Doceniam, Audee, że chcesz bym się nie przemęczała, ale mówię ci uczciwie, że mogę pomóc. Masę się nauczyłam. A jeśli chcesz usłyszeć prawdę, jesteś w znacznie gorszym stanie niż ja.

Odpowiedziałem z ironią w głosie:

— Daj spokój. Możecie mi we dwoje pomagać przez mniej więcej godzinę przy przygotowaniach. A potem zrobimy jak powiedziałem. Żadnych sprzeciwów. Bierzemy się. do roboty.

Zrobiłem dwa błędy. Pierwszy, że w ciągu godziny nie byliśmy gotowi, zabrało to przeszło dwie, a zanim skończyliśmy, kąpałem się we własnym pocie. Czułem się bardzo źle. Nie pamiętałem już o bólu ani nie martwiłem się mm, po prostu za każdym razem, gdy stwierdzałem, że moje serce jeszcze bije, niezmiernie mnie to dziwiło. Dorrie pracowała ciężej niż ja. Była silna i chętna, jak to powiedziano, a Cochenour sprawdzał aparaturę i zadał jeszcze parę pytań, by się upewnić co do własnej części roboty, czyli pilotowania kapsuły. Wypiłem dwa kubki kawy mocno zatopionej ginem z mego prywatnego zapasu, wypaliłem ostatniego papierosa i odmeldowałem się w bazie wojskowej. Ewa Kolanko rozmawiała kokieteryjnie, choć była trochę zdziwiona.

Potem Dorrie i ja wygramoliliśmy się ze śluzy i zamknęliśmy ją za sobą, zostawiając Cochenoura z zapiętymi pasami w fotelu pilota.

Dorrie zatrzymała się na chwile ze smutną miną, po czym chwyciła mnie za rękę i ciężkim krokiem podążaliśmy w stronę już zapalonego igloo. Wbiłem jej do głowy jak jest ważne, by trzymać się poza podmuchem z dwupaliwowych dysz. To pojęła doskonale, padła płasko na ziemie i nie ruszała się.

Ja nie byłem tak ostrożny. Gdy tylko zorientowałem się po płomieniu, że dysze nie są skierowane na nas, podniosłem głowę i patrzyłem jak Cochenour startuje w ulewie popiołu metali ciężkich. Był to całkiem niezły start. W podobnych okolicznościach jako “zły" określam całkowite zniszczenie kapsuły i śmierć lub kalectwo jednej lub więcej osób. Tego uniknął, ale kapsuła weszła w drgania i ciężkie poślizgi, gdy tylko chwyciły ją porywy wiatru. Będzie miał ciężki lot o te paręset kilometrów na północ poza zasięg wykrywania z bazy.

Trąciłem Dorrie stopą. Z wysiłkiem stanęła na nogi. Wetknąłem przewód telefoniczny w gniazdko jej hełmu; radio mieliśmy wyłączone, bo mogły się zdarzyć patrole graniczne, których byśmy nie dostrzegli.

— Czy już zmieniłaś zamiar? — zapytałem.

Pytanie było dość szkaradne, ale ładnie na nie zareagowała. Zachichotała. To widziałem, bo staliśmy twarzami do siebie i w cieniu hełmu widziałem jej twarz. Ale nic nie słyszałem, póki nie przypomniała sobie, że trzeba wcisnąć guzik telefonu, a wtedy doszło do mnie:

— …romantycznie, tylko we dwoje.

No, na takie pogaduszki nie było czasu. Odrzekłem podrażnionym tonem:

— Przestańmy tracić czas. Pamiętaj, co ci powiedziałem. Mamy powietrze, wodę i energie na 48 godzin. Nie licz na żaden margines. Jedno czy drugie może starczyć na odrobinę dłużej, ale żeby wyżyć potrzeba wszystkich trzech. Staraj się nie pracować za ciężko, bo im powolniejsza przemiana materii, tym mniej ma do roboty system wydalania, jeśli znajdziemy tunel i wejdziemy tam, może będziemy mogli coś zjeść z żelaznych porcji, pod warunkiem, że nie będzie przebity ani zbyt nagrzany przez ćwierć miliona lat. W przeciwnym razie nawet nie myśl o jedzeniu. A jeśli idzie o spanie, zapomnij…

— I kto teraz traci czas? Wszystko to już mi mówiłeś. — Ciągle jeszcze było jej wesoło. Wpełzliśmy wiec do igloo i wzięliśmy się do roboty.

Najpierw musieliśmy usunąć trochę gromadzącego się gruzu, bo wiertło zostawiliśmy w ruchu. Oczywiście zwykle robi się to odwracając kierunek ruchu i obrotu głowic. Tego nie mogliśmy zrobić. Oznaczałoby to bowiem przerwę w drążeniu szybu. Musieliśmy to wykonać trudniejszym sposobem, czyli ręcznie.

No i było ciężko. Po pierwsze skafandry żaroodporne nie są wygodne. Gdy się w nich pracuje, są wręcz okropne. A gdy praca jest bardzo ciężka fizycznie i utrudniona przez ciasnotę wewnątrz igloo, w którym już mieszczą się dwie osoby i działająca wiertnia, jej wykonanie jest prawie niemożliwe.

Ale nie mając wyboru, dokonaliśmy tego.

Cochenour nie skłamał, Dorrie była silna jak mężczyzna. Nie wiadomo było tylko, czy to wystarczy. A drugie pytanie, które męczyło mnie z każdą minutą bardziej, było czy ja jestem silny jak mężczyzna. Ból głowy wprost rozsadzał mi czaszkę a przy nagłych ruchach miałem przed oczami mroczki. Znachornia obiecała mi trzy tygodnie do początku ostrej niewydolności wątroby, ale nie przy takiej pracy. Doszedłem do wniosku, że i tak już przekroczyłem mój czas. Wniosek był niepokojący.

Szczególnie, gdy po dziesięciu godzinach zdałem sobie sprawę, że jesteśmy niżej niż według sondowania miał znajdować się tunel, a z otworu nie wydobywa się żaden świetlisty niebieski gruz.

Wywierciliśmy pusty szyb.


* * *

Gdybyśmy mieli teraz koło siebie kapsułę, byłby to tylko kłopot. Może bardzo duży kłopot. Ale nie kieska. Wróciłbym wtedy do kapsuły, umył się, pospał przez całą noc, zjadł posiłek i sprawdził komputer. Wierciliśmy w niewłaściwym miejscu. Dobra, następnym krokiem powinno być wiercenie we właściwym. Zbadać teren, wybrać punkt, zapalić następne igloo, włączyć świdry i próbować, próbować od nowa.

To powinniśmy byli zrobić. Ale nie mogliśmy. Nie mieliśmy kapsuły. Nie mieliśmy możliwości by spać czy jeść. Nie mieliśmy więcej igloo. Nie mieliśmy komputerów do przestudiowania. A ja z każdą minutą czułem się parszywiej.

Wypełzłem z igloo, usiadłem zasłonięty od wiatru i zagapiłem się na smagane wichrem żółtozielone niebo.

Na pewno można było coś zrobić, gdybym tylko mógł to wymyśleć. Zmusiłem się do myślenia.

Ano, popatrzmy. Może mógłbym zerwać igloo z podstawy i przenieść je na inne miejsce?

Nie. Mogłem oczywiście zerwać je za pomocą głowic, ale w chwili gdy zostanie uwolnione chwycą je wiatry i to będzie oznaczało pa — pa, kochanie. Nigdy go wiecej nie zobaczę. Do tego nie da się go ponownie zahermetyzować.

A co z wierceniem bez igloo?

Możliwe, oceniłem. Ale bezsensowne. Przypuśćmy, że będziemy mieli szczęście i dowiercimy się gdzie trzeba? Bez igloo, chroniącym przed dwudziestu tysiącami milibarów gorących gazów, tak czy inaczej zniszczymy zawartość.

Poczułem, że coś trąca mnie w ramie i odkryłem, że Dorrie siedzi koło mnie. Nie pytała o nic, nie próbowała nic mówić. Myślę, że wszystko zrozumiała bez słowa.

Według chronometru w moim skafandrze upłynęło piętnaście godzin. Zostało trochę ponad trzydzieści nim Cochenour wróci by nas zabrać. Nie było sensu siedzieć tu cały ten czas, ale z drugiej strony nie widziałem żadnego sensu w robieniu czegokolwiek innego.

Oczywiście, pomyślałem, zawsze mogę przez chwile pospać… i nagle obudziłem się i zrozumiałem, że to właśnie zrobiłem.


* * *

Dorrie spała obok.

Możecie się dziwić, jak człowiek może spać w środku południowo-biegunowej burzy termicznej. To wcale nie trudne. Wystarczy, że jest się zupełnie wyczerpanym i zupełnie zdesperowanym. Śpi się nie dla zabicia czasu, lecz by odciąć się od świata, gdy jest zbyt parszywy by nań patrzeć. Jak nasz.

Ale Wenus jest ostatnią ostoją etyki purytańskiej. Zwariowaną. Wiedziałem, że praktycznie jestem trupem, ale czułem, że musze coś zrobić. Odsunąłem się ostrożnie od Dorrie, sprawdziłem, że jej skafander jest przypięty pasem do pierścienia uszczelniającego u podstawy igloo i wstałem. By wstać musiałem bardzo się skupić, co było równie dobre na niemyślenie o zmartwieniach, jak sen.

Przyszło mi do głowy, że może są ciągle jeszcze żywi Hiczi w tunelu, którzy usłyszeli jak pukamy i otworzyli nam wejście na dnie szybu. Wpełznąłem wiec do igloo by popatrzeć.

Dla pewności zajrzałem w głąb szybu. Nie. Nie otworzyli. Była to zwyczajna ślepa dziura w ziemi, znikająca w brudnym, gęstym mroku tam, gdzie nie sięgało światło mego reflektora hełmowego. Obrzuciłem przekleństwami Hiczich, którzy nam nie pomogli i kopnąłem w głąb szybu parę. odłamków na ich nie istniejące głowy.

Świerzbiła mnie etyka purytańska i zastanawiałem się., co powinienem zrobić. Umrzeć? No można, ale to i tak szło z wystarczającą szybkością. Coś konstruktywnego?

Przypomniałem sobie, że każde miejsce należy zostawić tak, jak się je zastało, podniosłem wiec wiertła kołowrotem — z przekładnią jeden do ośmiu i poukładałem je porządnie. Znowu kopnąłem trochę odłamków do niepotrzebnej dziury, by zrobić sobie miejsce, usiadłem i zacząłem myśleć.

Zastanawiałem się, co zrobiliśmy nie tak, używając metody stosowanej przy rozwiązywaniu zadań, szachowych.

Ciągle jeszcze miałem w pamięci zarys ekranu. Był jasny i wyraźny, wiec na pewno coś tu było. Po prostu nie powiodło nam się i spudłowaliśmy.

Ale dlaczego spudłowaliśmy?

Po pewnym czasie miałem już, jak sądziłem, odpowiedź.

Ludzie w rodzaju Dorrie czy Cochenoura wyobrażają sobie, że kontur sejsmiczny to coś, jak mapa urządzeń podziemnych śródmieścia Dallas, z zaznaczonymi wszystkimi ściekami, uzbrojeniem terenu i siecią wodociągową. Wystarczy wiec kopać w miejscu, gdzie są znaki, by znaleźć co się chce.

Ale to nie tak. Kontur pojawia się jako coś w rodzaju mglistego przybliżenia. Tworzy się godzinami przez pomiary echa mikrowybuchów. Wygląda jak pasmo pajęczyny, p wiele szersze niż sam tunel i rozpływające się po brzegach. Gdy się je ogląda, można się dowiedzieć, że gdzieś w mrokach jest coś, co je wywołuje. Może granica fazowa skały albo złoże żwiru. Gdy ma się szczęście jest to podziemie Hiczich. Cokolwiek to jest, istnieje gdzieś tam z pewnością, ale nie wiadomo dokładnie gdzie. Jeśli tunel ma dwadzieścia metrów średnicy, co jest właściwą średnicą dla hiczijskich tuneli łącznikowych, kontur cieniowy na pewno pokaże szerokość pięćdziesiąt, może nawet i sto.

Gdzie wiec kopać?

Na tym polega sztuka poszukiwania. Trzeba zgadywać na podstawie posiadanych informacji.

Można wiercić dokładnie w środku geometrycznym, o ile da się. zobaczyć, gdzie jest środek. To najłatwiejszy sposób. Można wiercić tam, gdzie cienie są najgłębsze. Tak postępują średnio bystrzy poszukiwacze i prawie co drugi raz im się udaje. Można też robić to co ja, to znaczy starać się myśleć jak Hiczi. Patrzy się na kontur, jak na całość i zastanawia, jakie punkty mógł on łączyć. Następnie wyznacza w wyobraźni drogę między nimi, to znaczy jak zaplanowałbyś tunel, gdybyś był hiczijskim inżynierem kierującym budową i wierci gdzieś na tej linii.

To właśnie zrobiłem, ale oczywiście zrobiłem to źle. Myślało mi się mętnie, ale zacząłem dochodzić do wniosku, że wiem co zrobiłem.

Wyobraziłem sobie kontur. Właściwym miejscem wiercenia było to, na którym posadziłem kapsułę, ale oczywiście nie mogłem tam ustawić igloo, bo mi kapsuła przeszkadzała. Wiec ustawiłem je z dziesięć jardów dalej na stoku jaru.

Przekonany byłem, że o te dziesięć jardów spudłowaliśmy.

Byłem zadowolony z siebie, że do tego doszedłem, choć nie wiem, jaką w praktyce mogłoby to stanowić różnice. Gdybym miał jeszcze jedno igloo, chętnie zacząłbym na nowo, zakładając, że wytrzymam tak długo. Ale to było bez znaczenia, bo nie miałem drugiego igloo.

Usiadłem wiec na brzegu ciemnego szybu, kiwając z uznaniem głową nad sposobem, w jaki rozwiązałem problem, machając nogami i od czasu do czasu zrzucając odłamki do środka. Sądzę, że było to coś w rodzaju pragnienia śmierci, bo od czasu do czasu przychodziło mi do głowy, że najlepiej byłoby skoczyć w dół i zasypać się gruzem.

Ale etyka purytańska nie życzyła sobie, bym tak postąpił. W każdym razie to rozwiązywałoby tylko moje osobiste problemy. Nic by nie dało miłej Dorrie Keefer, pochrapującej na zewnątrz w huraganie termicznym.

Zacząłem się zastanawiać co mnie obchodzi Dorrie. Był to dość miły temat rozmyślań, ale jakby smutnawy.


* * *

Zacząłem znowu myśleć o tunelu.

Dno szybu nie mogło być więcej oddalone od tunelu niż o parę jardów. Przyszło mi do głowy, by skoczyć na dno i dodrapać się, gdzie trzeba rękawicami. Wyglądało to na dobry pomysł. Nie wiem ile w nim było dziwactwa, a ile fantazjowania chorego faceta, ale ciągle myślałem jakby to fajnie było, gdyby w środku jeszcze siedzieli Hiczi, a gdy się dodrapie do niebieskiej wykładziny mogę po prostu grzecznie zastukać a oni otworzą i mnie wpuszczą. Widziałem nawet jak powinniby wyglądać: dość przyjaźni i bogom podobni. Byłoby bardzo miło spotkać Hicziego, żywego i mówiącego po angielsku. Mógłbym zapytać:

— Hiczi, do czego naprawdę, używaliście tych przedmiotów, które nazywamy wachlarzami modlitewnymi?

Albo:

— Hiczi, czy masz w apteczce coś, co by mnie uchroniło od śmierci? Albo też:

— Hiczi, przepraszam, że ci nabałaganiliśmy przed domem, postaram się to sprzątnąć.

Zepchnąłem do szybu jeszcze trochę, odłamków. Nie miałem nic lepszego do roboty, a kto wie, może im się to spodoba. Po chwili był już wypełniony do połowy, a mnie zabrakło' odłamków, bo pozostałe wypchnąłem z igloo, a nie miałem siły by po nie pójść. Zacząłem sobie szukać czegoś innego do roboty. Nastawiłem na nowo głowice, wymieniłem stępione ostrza na ostatnie dobre, jakie nam zostały, wycelowałem je mniej więcej w kierunku dna jaru pod kątem dwudziestu stopni i włączyłem.

Dopiero gdy zauważyłem, że Dorrie stoi obok mnie i pomaga trzymać głowice, podczas pierwszych jardów wiercenia zrozumiałem, że coś postanowiłem.

Czemu nie spróbować ukośnego wiercenia? Czy mamy lepsze rozwiązanie?

Nie mieliśmy. Wierciliśmy.

Gdy wiertła przestały buksować i zaczęły wgryzać się. systematycznie w skałę, a my mogliśmy przestać się nimi zajmować, opróżniłem miejsce pod ścianą igloo i wypchnąłem odłamki. Potem po prostu usiedliśmy patrząc, jak wiertła wyrzucają kawałki skały do starego szybu. Pięknie się napełniał. Milczeliśmy. I znowu zasnąłem.

Nie obudziłem się póki Dorrie nie zaczęła mnie walić po głowie. Siedzieliśmy zagrzebani w odłamkach, ale to nie była tylko skała. Świeciły niebiesko, tak mocno, że raziły mnie w oczy.

Głowice musiały już parę godzin skrobać ściany hiczijskiego tunelu. Nawet wyryły w nich zagłębienia.

Popatrzyliśmy w dół. Widać było patrzące na nas okrągłe, jasne, błękitne oko ściany tunelu. Był prześliczny i należał do nas.

Nawet wtedy nie zaczęliśmy rozmawiać.

Jakimś sposobem, kopiąc i wijąc się, udało mi się przepchnąć przez gruz do rękawa. Zamknąłem śluzę, wypchnąwszy na zewnątrz parę metrów sześciennych kamienia. Po czym zacząłem grzebać w stosie odpadków w poszukiwaniu wierteł ogniowych. Wreszcie je znalazłem. Sam nie wiem jak. Udało mi się je ustawić i przygotować. Zapaliłem je. Ujrzałem jasny krąg światła wybiegającego z szybu i kładącego się plamami na suficie igloo.

Nagle krótko zaskowyczał gaz i rozległ się łoskot luźnych odłamków na dnie szybu, spadających w dół.

Przekopaliśmy się do tunelu Hiczich. Był nie uszkodzony i czekał na nas. Nasza ślicznotka była nietknięta. Wzięliśmy jej dziewictwo z całą miłością i szacunkiem, i weszliśmy w nią.

Загрузка...