X

Kiedy się usłyszy naprawdę ważną nowinę trzeba jej pozwolić popłynąć małym strumyczkiem przez własny system nerwowy i całkowicie wchłonąć, nim się cokolwiek uczyni. To nie sprawa wyciągnięcia wniosków. Wyciągnąłem je natychmiast, a jakże. To sprawa umożliwienia nerwom powrotu do stanu równowagi. Wiec przez minutę się zastanawiałem. Słuchałem Czajkowskiego. Sprawdziłem, czy radio jest wyłączone, jakbym chciał oszczędzać energie. Sprawdziłem wykres synoptyczny. Byłoby miłe, gdyby coś wykazał, ale w tej sytuacji nie mógł, wiec nie wykazywał. Zarysowywały się nieliczne słabe echa. Ale nic o kształcie hiczijskich podziemi i nic szczególnie jasnego. Dane ciągle jeszcze nadchodziły, ale te słabe zarysy w żaden sposób nie mogły się zmienić w sygnał pełnego korytarza, który uratowałby nas wszystkich, nawet zbankrutowanego Cochenoura. Nawet oglądałem przez iluminator ile się dało nieba, jakbym mógł z tego wywnioskować coś na temat pogody. Nie miało to znaczenia, choć trochę, białych chmurek chlorku rtęciowego przemykało wśród purpurowych i żółtych chmur innych halogenków rtęci. Było to piękne i budziło we mnie wstręt.

Cochenour zapomniał o swym omlecie i przyglądał mi się z namysłem. Tak samo Dorrie, ciągle trzymająca w rękach zapakowane w przetłuszczony papier głowice. Uśmiechnąłem się do niej.

— Ładna — zauważyłem, mając na myśli muzykę. Orkiestra Filharmonii Auckland właśnie zaczynała te. cześć, gdzie ukazują się małe łabędzie i w szybkim, skocznym pas de ąuatre przechodzą przez scenę. To jeden z moich ulubionych fragmentów,Jeziora Łabędziego".

— Reszty posłuchamy później — powiedziałem i wyłączyłem odtwarzacz.

— Dobra — warknął Cochenour — co się dzieje?

Usiadłem na pakunku z igloo i zapaliłem papierosa, ponieważ jeden ze sposobów dostosowania się do nowej sytuacji, dokonanych przez mój system wewnętrzny polegał na obliczeniu, że już nie musimy pieścić się z naszymi zapasami tlenu.

— Jest coś, co mnie intryguje, Cochenour — odezwałem się. — W jaki sposób natrafiłeś na profesora Hegrameta? Odprężył się i wyszczerzył zęby.

— I tylko o to ci idzie? Sprawdziłem wszystko co trzeba o miejscu gdzie się udawałem. A czemu nie?

— Wszystko jasne, z wyjątkiem tego, że starałeś się dać mi do zrozumienia, że nie masz o niczym pojęcia. Wzruszył ramionami.

— Gdybyś miał krztyne rozumu, to byś wiedział, że nie dzięki głupocie zostałem bogaty. Myślisz, że podróżowałbym dziesiątki milionów mil, nie wiedząc do czego zmierzam?

— Oczywiście nie, ale robiłeś co mogłeś, bym myślał, że nie wiesz. Bez znaczenia. Wiec wygrzebałeś kogoś, kto mógł cię naprowadzić na coś, co warto ukraść na Wenus, a ten ktoś skierował cię do Hegrameta. I co dalej? Czy ci powiedział, że jestem dość tępy, by zostać twoim popychadłem?

Cochenour już nie był tak odprężony, ale nie był jeszcze agresywny. Odpowiedział:

— Hegramet powiedział mi, że jesteś odpowiednim przewodnikiem w poszukiwaniu nienaruszonego tunelu. I to wszystko, prócz informacji o Hiczich i tak dalej. Gdybyś nie przyszedł do nas, musiałbym pójść do ciebie, ty tylko mi tego oszczędziłeś.

Odrzekłem z lekkim zdziwieniem:

— Wiesz, mam wrażenie, że mówisz prawdę. Przemilczałeś tylko jedną rzecz: że nie szukałeś tu przyjemności, którą daje zrobienie jeszcze większej forsy, lecz w ogóle forsy. Zgadza się? Forsy, której potrzebujesz.

Zwróciłem się do Doroty, która stała jak skamieniała z głowicami w rakach.

— Co ty na to, Dorrie? Wiedziałaś, że stary zbankrutował?

Nie było to zbyt zręczne postawienie sprawy. Zorientowałem się co zrobi, na moment nim to uczyniła i skoczyłem z igloo, na którym siedziałem. O ułamek sekundy za późno. Wypuściła głowice nim je pochwyciłem, ale na szczęście upadły na płask i ich ostrza się nie wyszczerbiły. Podniosłem je i położyłem z boku. To była wyczerpująca odpowiedź na moje pytanie.

— Widać, że nie wiedziałaś — dodałem. — Masz pecha, kochanie. Jego czek dla kapitana wyczarterowanego statku został odrzucony i mam prawo sądzić, że ten, który dał mnie jest niewiele lepszy. Mam nadzieje, że to co od niego dostałaś, to były futra i biżuteria i radzę ci je dobrze schować, nim wierzyciele zaczną żądać zwrotu.

Nawet na mnie nie spojrzała. Patrzyła tylko na Cochenoura. Jego mina wystarczyła jej za odpowiedź. Nie wiem, czego się po niej spodziewałem, wściekłości, wyrzutów, czy łez. A ona tylko szepnęła:

— Ach Boyce, tak mi przykro. — Podeszła i wzięła go w ramiona.


* * *

Odwróciłem się do nich plecami, bo nie miałem ochoty na to patrzeć. Krzepki dziewięćdziesięcioletni cap na Pełnej Lekarskiej zmienił się w przegranego starca. Po raz pierwszy wyglądał na wszystkie swoje lata, a może i więcej: półotwarte, trzęsące się usta; zgarbione plecy, załzawione niebieskie oczy. Głaskała go, gruchając z cicha.

Spojrzałem ponownie na siatkę synoptyczną nie mając nic lepszego do roboty. Była już zupełnie jasna i całkiem pusta. Pokrywała się w połowie z obszarem naszych poprzednich sondowań, wiedziałem wiec, że interesujące linie na brzegach nie były naprawdę niczym ciekawym. Już je badaliśmy. To były tylko zjawy ekranowe.

Stąd ratunek nie nadejdzie.

Może to dziwne, ale poczułem się jakby spokojniej. Świadomość, że nie ma się już nic do stracenia, uspokaja. Zmienia perspektywę. Nie chce przez to powiedzieć, że się poddałem. Ciągle jeszcze mogłem coś zrobić. Może nic, co by mi przedłużyło życie, ale smak w ustach i ból w brzuchu i tak niezbyt pozwalały mi nim się cieszyć. Mogłem na przykład w ogóle skreślić Audee Walthersa, bo tylko cud mógłby mnie uratować od śmierci w ciągu kilku dni; byłem zdolny przyjąć do wiadomości fakt, że za tydzień od tej chwili nie będzie mnie wśród żywych i użyć tego czasu na coś innego. Ale na co? No cóż, Dorrie to dobre dziecko: Mogłem polecieć kapsułą do Wrzeciona, przekazać Cochenoura żandarmom i spędzić ostatnie dni na wyrabianiu jej kontaktów. Yastra czy Be — Gie pomogą jej stanąć na nogi. Może nawet nie będzie musiała wziąć się za prostytucje czy oszustwa. Szczyt sezonu nie był tak odległy, a ona może nieźle dawać sobie rade otworzywszy kiosk z wachlarzami modlitewnymi czy hiczijskimi amuletami dla Ziemniaków — turystów. Może to niewiele, nawet z jej punktu widzenia, ale już coś.

Mogłem też zdać się na łaskę Znachorni. Może zgodziliby się dać mi nową wątrobę na kredyt. Jedyna przesłanka jaką miałem do przypuszczenia, że tego nie zrobią, wynikała z faktu, że nigdy tego nie robili.

Mogłem też otworzyć zawory zbiorników obu paliw, pozwolić im się mieszać przez około dziesięć minut i włączyć zapłon. Po wybuchu niewiele by zostało z kapsuły i z nas, a nic zupełnie z naszych problemów.

Albo…

— Och, do cholery — powiedziałem. — Weź się w garść, Cochenour. Jeszcześmy nie umarli. Gapił się na mnie przez minutę. Poklepał dziewczynę po ramieniu i odepchnął, dość łagodnie.

— Ale ja umrę i to szybko — powiedział. — Przepraszam cię za to wszystko, Doroto. A ciebie za czek, Walthers. Myślę, że potrzebowałeś tych pieniędzy.

— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo.

— Czy chcesz, bym się wytłumaczył? — zapytał z wysiłkiem.

— Nie sądzę, by to robiło jakąkolwiek różnice, ale tak", z czystej ciekawości, chciałbym.

Pozwoliłem mu mówić, a on zrobił to spokojnie i zwięźle. Mogłem się tego spodziewać. Człowiek w jego wieku jest albo bardzo, bardzo bogaty, albo martwy. On był tylko dość bogaty. Jego zakłady funkcjonowały tylko dzięki temu, co zostawało po odprowadzeniu różnymi kanałami kosztu przeszczepów i kuracji, kalcyfilaksji i protetyki, tu regeneracji białek, ówdzie płukania cholesterolu, milion za to, sto kafli tygodniowo za tamto… i tak leciało, to było jasne.

— Po prostu nie zdajesz sobie sprawy — powiedział — ile kosztuje utrzymanie przy życiu stuletniego człowieka, póki nie spróbujesz.

— Chciałeś powiedzieć dziewięćdziesięcioletniego — poprawiłem go odruchowo.

— Nie, nie dziewiećdziesiecio i nawet nie stu. Sądzę, że mam przynajmniej sto dziesięć a może i więcej. Kto by liczył? Płaci się lekarzom, a oni cię łatają na miesiąc czy dwa. Nie zdajesz sobie sprawy.

O, czyżby? — pomyślałem. Pozwoliłem mu kontynuować, opowiadać, jak federalni inspektorzy skarbowi zaczęli mu następować na pięty i jak dał dęba z Ziemi, by od początku zacząć robić majątek na Wenus.

Przestałem słuchać i zacząłem pisać na odwrocie blankietu nawigacyjnego. Gdy skończyłem, podałem go Cochenourowi.

— Podpisz — powiedziałem.

— Co to jest?

— A czy to ma znaczenie? Nie masz już wyboru, prawda? A zresztą… To jest zrzeczenie się wszelkich praw z tytułu umowy o najem kapsuły; oświadczenie, że nie masz wobec mnie żadnych roszczeń, że twój czek to kant i że dobrowolnie zrzekasz się na moją rzecz wszystkiego, co możemy znaleźć.

Zmarszczył brwi.

— A to ostatnie zdanie?

— Że dam ci dziesięć procent wszystkiego co znajdziemy, jeżeli coś znajdziemy.

— To jałmużna — powiedział, ale podpisał. — Nie obrażam się za jałmużnę, szczególnie od chwili, jak podkreśliłeś, gdy nie mam innego wyboru. Ale umiem odczytać ten wykres tak samo dobrze jak ty, Walthers, i wiem, że nie ma tu nic do znalezienia.

— Nie ma — potwierdziłem, składając papier i chowając do kieszeni. — Ale nie będziemy wiercić tutaj. Te kontury są tak puste, jak twoje konto bankowe. Będziemy wiercić na stanowisku “C".

Zapaliłem kolejnego papierosa i myślałem dłuższą chwile. Zastanawiałem się, co im powiedzieć o wynikach moich pięciu lat poszukiwań i przemyśleń, trzymania się w ryzach by nikomu nawet nie napomknąć o tym. Byłem przekonany, że cokolwiek powiem, będzie już bez znaczenia, ale słowa nie chciały się dać wypowiedzieć. Zmusiłem się do mówienia.

— Pamiętasz Subhasha Yastre, faceta, który ma spelunkę, w której cię spotkałem. Przyleciał na Wenus jako wojskowy. Był specjalistą do spraw uzbrojenia. Specjalista do spraw uzbrojenia to nie zawód dla cywila, wiec po ukończeniu służby otworzył kafejkę. Ale w służbie był wybitnym specjalistą..

— To znaczy, że na terenie zakazanym jest broń hiczijska? — zapytała Dorrie.

— Nie. Nikt i nigdy nie znalazł hiczijskiej broni. Ale znaleziono tarcze strzeleckie. Miałem wręcz fizyczne opory przed opowiedzeniem dalszego ciągu, ale udało mi się.

— W każdym razie Sub Yastra twierdzi, że to były tarcze. Wojskowe szychy nie były tego pewne i jak przypuszczam, sprawę złożono obecnie w bazie ad acta. To, co znaleziono, to były trójkątne płyty z hiczijskiej wykładziny ściennej, tego niebieskiego, świecącego materiału, który tworzy ściany ich tuneli. Były ich tuziny, a na wszystkich znajdowały się wykresy promieniście rozchodzących się linii. Sub powiedział, że przypominają mu tarcze strzeleckie. I były poprzebijane przez coś, co spowodowało, że dziury były otoczone czymś miękkim jak talk. Czy słyszałeś o czymkolwiek, co by mogło tak zmienić hiczijska wykładzinę ścienną?

Dorrie chciała odpowiedzieć, że nie słyszała, ale Cochenour jej przerwał.

— To niemożliwe — powiedział po prostu.

— Zgadza się, tak właśnie powiedziały szyszki. Zdecydowali, że to się musiało stać w trakcie wytwarzania, dla jakichś hiczijskich przyczyn, o których nigdy się nie dowiemy. Ale Yastra tak nie uważa. Mówi, że wyglądały dokładnie tak, jak papierowe tarcze na strzelnicach na terenach wojskowych. Dziury nie były w tych samych miejscach, a linie wyglądały, jak mierniki celności. Są świadectwa, że ma racje. Nie dowody. Ale świadectwa.

— I myślisz, że w miejscu, które oznaczyliśmy jako “C" możesz znaleźć te armatę? Zawahałem się.

— Tak zdecydowanie bym tego nie określił. Raczej mam nadzieje. Ale jest jeszcze coś. Te tarcze znalazł pewien poszukiwacz skarbów prawie czterdzieści lat temu. Zostawił je, złożył meldunek o znalezisku, wyruszył na poszukiwanie dalszych i został zabity. W tych czasach to się często zdarzało. Nikt się sprawą nie interesował, póki nie przyjrzeli się im jacyś wojskowi i właśnie z tego powodu teren zamknięty jest tam gdzie jest. Oznaczyli miejsce, w którym według jego meldunku zostały one znalezione, opalikowali teren na tysiąc kilometrów wokoło i ogłosili go jako zakazany. I kopali i kopali. Odkryli z tuzin hiczijskich tuneli, ale większość pustych, a pozostałe popękane i zniszczone.

— Wiec tam nic nie ma — mruknął zdumiony Cochenour.

— Tam nic nie znaleziono — poprawiłem go. — Ale w owych czasach poszukiwacze łgali na potęgę. Tamten podał fałszywe koordynaty znaleziska. W owym okresie mieszkał z pewną młodą kobietą, która później wyszła za mąż za człowieka nazwiskiem Allemang, a jej syn jest moim przyjacielem. Miał mapę. Właściwe koordynaty, o ile mogę się domyślać, bo symbole nawigacyjne były wówczas inne niż teraz, dotyczą prawie dokładnie miejsca, w którym się obecnie znajdujemy. Parę razy spotkałem tu ślady wierceń i myślę, że to on je zrobił.

Wyjąłem z kieszeni małą osobistą magnetofiszke i włączyłem ją w obraz mapy pozornej. Pojawił się jeden znak: pomarańczowy “X".

— Tutaj, jak przypuszczam, możemy znaleźć broń, gdzieś koło tego iksa. I jak widzicie, jedynym niezbędnym tutaj stanowiskiem jest kochane, stare stanowisko “C".

Na minutę zapanowała cisza. Słuchałem dalekiego wycia wiatru za ścianą, czekałem co powiedzą. Dorrie zaniepokoiła się.

— Nie jestem pewna, czy chciałabym odnaleźć nową broń — powiedziała. — To wygląda… wygląda jak powrót do dawnych; złych czasów.

Wzruszyłem ramionami. Cochenour, powoli znów przychodząc do siebie, odezwał się:

— Przecież nie o to chodzi, czy naprawdę chcemy znaleźć broń, prawda? Chodzi o to, że chcemy znaleźć nienaruszone podziemie Hiczich, niezależnie od tego, co tam jest, wiec nie pozwolą nam wiercić. Tak? Najpierw nas zastrzelą, a potem spytają o nazwiska. Tak powiedziałeś?

— Tak powiedziałem.

— Wiec jak proponujesz przeskoczyć ten drobny problem?

Gdybym był człowiekiem prawdomównym odrzekłbym, że nie jestem pewien czy to możliwe. Uczciwie mówiąc wszystko wskazywało na to, że nas złapią i prawdopodobnie zastrzelą. Ale mieliśmy tak mało do stracenia, Cochenour i ja, że nie zadałem sobie trudu, by o tym uprzedzać. Powiedziałem natomiast:

— Postaramy się wystrychnąć ich na dudka. Odeślemy kapsułę, a ja zostanę z tobą, żeby wiercić. Jeśli pomyślą że odlecieliśmy, nie będą nas trzymać pod obserwacją i jedyne, czego możemy się obawiać, to schwytanie przez rutynowy patrol graniczny.

— Audee! — krzyknęła dziewczyna. — Jeśli ty i Boyce zostajecie tutaj… Ależ to znaczy, że ja mam odlecieć kapsułą, a przecież nie umiem jej pilotować.

— Tak, nie umiesz. Ale wystarczy, że pozwolisz jej pilotować się samej. Szybko parłem dalej:

— Och, zmarnujesz masę paliwa i będzie tobą mocno rzucało. Ale dostaniesz się na miejsce na auto — pilocie. On nawet zajmie się lądowaniem na Wrzecionie.

Nie musiało być to łatwe ani ładne; starałem się nie myśleć o tym co automatyczne lądowanie może zrobić z moją jedyną kapsułą. Niemniej istniało dziewięćdziesiąt dziewięć szans na sto, że ona to przeżyje.

— I co dalej? — spytał Cochenour.

W tym miejscu mój plan był mocno dziurawy, ale i o tym starałem się nie myśleć.

— Dorrie zgłosi się. do mego przyjaciela Be — Gie Allemanga. Dam ci do niego list ze wszystkimi koordynatami i tak dalej, a on przyleci i nas zabierze. Z dodatkowymi zbiornikami będziemy mieli powietrze i energie na około czterdzieści osiem godzin od twego odlotu. To kupa czasu na to, byś się tam dostała, odnalazła Be — Gie i oddała mu list oraz by on przyleciał tutaj. Oczywiście jeśli się spóźni, będzie z nami krucho. Jeżeli nic nie znajdziemy, stracimy tylko czas. Ale jeśli znajdziemy…

Wzruszyłem ramionami.

— Nie mówiłem, że to pewne — dodałem. — Powiedziałem tylko, że mamy szansę.


* * *

Dorrie była bardzo miłą osóbką, biorąc pod uwagę jej wiek i sytuacje — Ale czegoś jej brakowało: wiary w siebie. Nigdy sobie jej nie wyrobiła. Otrzymywała ją z zewnątrz, ostatnio od Cochenoura, a wcześniej, biorąc pod uwagę jej wiek przypuszczam, że od tego kto był w jej życiu przed Cochenourem, pewnie ojca.

Najtrudniej było przekonać Dorrie, że potrafi odegrać swoją role…

— To się nie uda — powtarzała w kółko. — Przepraszam. To nie dlatego, że nie chciałabym pomóc. Chce, ale nie mogę. To się po prostu nie może udać.

No cóż, ale powinno.

A przynajmniej ja byłem przekonany, że powinno.

Okazało się jednak, że nie mieliśmy tego tak zrobić. Wraz z Cochenourem przekonaliśmy Dorrie, by zgodziła się spróbować. Spakowaliśmy niewielką ilość sprzętu potrzebnego poza kapsułą, polecieliśmy z powrotem do jaru i zaczęliśmy przygotowania do Wiercenia. Czułem się fatalnie, otępiały, z bolącą głową, niezdarny. A Cochenour, jak sądzę, miał też własne problemy. We dwóch udało nam się wepchnąć obudowę świdra do śluzy wyjściowej i podczas gdy ja pchałem ją z zewnątrz od góry, Cochenour ciągnął z dołu i całe urządzenie się na niego zwaliło. Nie zabiło go. Ale naruszyło mu skafander i złamało nogę. I tak skończył się mój pomysł wiercenia wraz z nim na stanowisku “C".

Загрузка...