XII

Musiałem — znowu zemdleć, a gdy przyszedłem do siebie leżałem na podłodze tunelu. Hełm miałem otwarty. Boczne zapięcie skafandra również. Oddychałem stechłym śmierdzącym powietrzem, które liczyło ćwierć miliona lat i pachniało każdą minuta tego czasu. Ale to było powietrze. Gęstsze niż normalne ziemskie i znacznie wilgotniejsze; ale ciśnienie cząstkowe tlenu miało takie samo. W każdym razie nadawało się do oddychania. Udowodniłem to wdychając je i nie umierając.

Obok mnie leżała Dorrie Keefer.

W niebieskim świetle hiczijskich ścian jej cera wyglądała nienadzwyczajnie. Początkowo nie byłem nawet pewien, czy żyje. Ale niezależnie od swego wyglądu puls miała dobry, płuca funkcjonowały, a gdy poczuła, że ją trącam, otworzyła oczy.

— Zdążyliśmy — powiedziała.

Usiedliśmy uśmiechając się do siebie głupawo jak karnawałowe maski w niebieskim hiczijskim świetle.

Zrobić coś więcej w tym momencie było zupełnie niemożliwe. Byłem zbyt zajęty przyjmowaniem do wiadomości, że nie umarłem. Nie chciałem narazić tego mało prawdopodobnego faktu poruszaniem się. Ale nie było mi wygodnie i po chwili zrozumiałem, że jest mi bardzo gorąco. Zamknąłem hełm, by odciąć się od gorąca, ale smród wewnątrz był tak okropny, że otworzyłem go ponownie, doszedłszy do wniosku, że upał jest łatwiejszy do wytrzymania.

Wtedy przyszła mi do głowy myśl, że gorąco jest tylko nieprzyjemne, a nie zabójcze. Przenikanie energii przez powierzchnie hiczijskiej wykładziny ściennej jest bardzo powolne, ale nie dość powolne jak na ćwierć miliona lat. Mój tępy stary mózg przetrawiał te myśl przez pewien czas i doszedł do następującego wniosku: przynajmniej do niedawna, parę stuleci a najwyżej tysiącleci temu, tunel był chłodzony. Oczywiście automatycznie, pomyślałem mądrze. Bomba, już to samo jedno warte było odkrycia. Uszkodzona czy nie, maszyneria będzie warta majątek…

To zaś mi przypomniało, dlaczego tu jesteśmy. Popatrzyłem wzdłuż korytarza w obu kierunkach, by ujrzeć, jakie to skarby na nas czekają.


* * *

Gdy byłem uczniakiem w Amarillo Central, moją ulubioną nauczycielką była kulawa pani zwana panną Stevenson, która miała zwyczaj opowiadać nam historie zaczerpnięte od Bulfincha i Homera. Cały jeden weekend zmarnowała sobie, by mi opowiedzieć o facecie, który chciał być bogiem. Był królem małej miejscowości w Lydii, ale chciało mu się więcej. Bogowie pozwolili mu przyjść na Olimp i siedział tam, póki nie strzelił byka. Nie pamiętam jakiego; miało to coś wspólnego z psem i paskudną sprawą skłonienia bogów podstępem, by zjedli jego syna. Cokolwiek zmalował, skazali go na samotne uwięzienie na wieczność w piekle, stojącego po szyje w zimnym jeziorze bez możliwości napicia się wody. Facet nazywał się Tantal, a ja w tym hiczijskim tunelu miałem wiele z nim wspólnego. Bezpański skarb był na miejscu, fakt, ale nie mogliśmy położyć na nim ręki. Wcięliśmy się nie w główny tunel, tylko w coś w rodzaju zakrzywionego bocznego objazdu, zablokowanego z Obu końców. Przez na wpół uchylone wrota byliśmy w stanie zajrzeć do głównego chodnika. Widzieliśmy hiczijskie maszyny i bezkształtne stosy przedmiotów, które kiedyś mogły być pojemnikami, teraz zmurszałymi, z zawartością rozsypaną po podłodze. Ale nie mieliśmy siły do nich dotrzeć.

Przeszkadzały nam skafandry. Bez nich może bylibyśmy w stanie się prześlizgnąć, ale czy starczy nam siły, by je włożyć na czas przed spotkaniem z Cochenourem? Wątpliwe. Stałem tam z hełmem przyciśniętym do wrót, czując się jak Alicja zaglądająca do ogrodu, ale bez butelki z napisem “Wypij mnie", a potem znów pomyślałem o Cochenourze i sprawdziłem czas.

Od chwili jego odlotu minęło czterdzieści sześć godzin z minutami. Powinien wrócić lada chwila.

A jeśli wróci gdy tu jeszcze będziemy, otworzy rękaw, by nas poszukać i zapomni zamknąć śluzy po obu końcach, rąbnie w nas dwadzieścia tysięcy milibarów gazu trującego. Oczywiście nas zabije, ale prócz tego zniszczy dziewiczy tunel. Korozja tarciowa takiej implozji gazu rozwali wszystko.

— Musimy wracać — powiedziałem Dorrie, pokazując jej zegarek. Uśmiechnęła się.

— Na pewien czas — odrzekła, odwróciła się i poszła przodem.


* * *

Po wesołym, błękitnym lśnieniu hiczijskiego tunelu igloo zdawało się ciasne i nędzne, a najgorsze było, że nawet nie mogliśmy w nim zostać. Cochenour może będzie pamiętał, by zamknąć śluzy po obu końcach rękawa. A może nie. Nie mogłem ryzykować. Próbowałem wymyśleć sposób zatkania szybu, może wpychając wszystkie odłamki z powrotem, ale chociaż mój mózg nie funkcjonował zbyt dobrze, rozumiałem, że to głupi pomysł.

Musieliśmy czekać na zewnątrz w wietrznej wenusjańskiej pogodzie, ale nie za długo. Zegareczek obok wskaźnika systemu ochrony życia, które już wszystkie były daleko w strefie czerwonej, pokazywał, że Cochenour już powinien był wrócić.

Przepchnąłem Dorrie przez rękaw, przecisnąłem się. za nią, zamknąłem śluzy i zaczęliśmy czekać.

Czekaliśmy długo, Dorrie przewieszona na rękawie, a ja przytulony obok niej, trzymając się jej i kotw mocujących. Mogliśmy rozmawiać, ale sądziłem, że zasnęła lub straciła przytomność, bo leżała bez ruchu. A poza tym wetkniecie kabla do gniazdka telefonicznego wydawało mi się potwornie meczącym zadaniem.

Czekaliśmy naprawdę długo, a Cochenour nadal się nie pojawiał.

Próbowałem to przeanalizować.

Mógł się spóźnić z całego szeregu powodów. Mógł się rozbić. Mogli go zatrzymać wojskowi. Mógł się zgubie.

Ale była też inna możliwość, wyglądająca najprawdopodobniej. Z tego co wskazywał zegarek wynikało, że był już spóźniony o pięć godzin, a ze wskaźników ochrony, że byliśmy tuż pod granicą wyczerpania energii, blisko niej co do powietrza i powyżej dla wody. Gdybyśmy przez pewien czas nie oddychali hiczijskim powietrzem, bylibyśmy już martwi. A o rym Cochenour nie wiedział.

Powiedział, że nie umie przegrywać. Wymyślił sobie ostatni manewr w grze w taki sposób, by nie przegrać. Widziałem go wyraźnie, jakbym siedział ż nim w kapsule. Widziałem, jak patrzy na swój zegarek, przygotowuje sobie lekki lunch i puszcza muzykę, czekając aż umrzemy.

Ta mysi mnie nie przerażała, byłem zbyt bliski śmierci, by nie traktować jej rodzaju jako sprawy technicznej i zbyt zmęczony uwięzieniem w śmierdzącym skafandrze, by nie pragnąć jakiegokolwiek wyzwolenia. Ale w grę wchodziła dziewczyna i ostatnia, malutka rozsądna mysi, która jeszcze kołatała się. w moim na wpół zatrutym mózgu mówiła, że ze strony Cochenoura było nieuczciwie zabijać nas oboje. Mnie tak. Ale nie ją. Waliłem w jej skafander tak długo aż się poruszyła, a po pewnym czasie udało mi się zmusić ją do powrotu do rękawa.

Dwóch rzeczy Cochenour nie wiedział. Nie wiedział, że znaleźliśmy powietrze nadające się do oddychania i że możemy podłączyć się do baterii wierteł, gdzie jeszcze było napięcie. Z całym tym pstrym zamętem w głowie byłem jeszcze przynajmniej na tyle zdolny do rzeczowego myślenia. Jeśli nie będzie zbyt długo czekał, możemy go zaskoczyć. Możemy żyć jeszcze parę godzin, a wtedy, gdy przyleci by znaleźć nasze trupy i przekonać się, co wygrał dla siebie, będę na niego czekał.


***

I tak właśnie zrobił.

Musiało być dla niego okropnym wstrząsem, gdy wszedł do igloo z kluczem francuskim w dłoni, pochylił się nade mną i przekonał, że tam gdzie spodziewał się zastać dobrze wypieczone ludzkie mięso, zastał mnie przy życiu i zdolnego się poruszać. Wiertło wbiło mu się prosto w klatkę piersiową. Nie widziałem jego twarzy, ale mogę sobie wyobrazić jej wyraz.

Po tym zostało jeszcze do zrobienia cztery czy pięć rzeczy niewykonalnych. Na przykład wyciągnąć Dorrie przez rękaw i wepchnąć do kapsuły. A także wleźć tam za nią, zamknąć śluzę i zaprogramować kurs. Wszystkie takie nie do zrobienia rzeczy i jeszcze jedna, najtrudniejsza ze wszystkich, ale bardzo ważna dla mnie.

Przy lądowaniu rozwaliłem kapsułę, ale byliśmy oboje w pasach i skafandrach, wiec gdy przybyła załoga naziemna zbadać wypadek, Dorrie i ja byliśmy jeszcze żywi.

Загрузка...