III

Pierwsze, co miałem do zrobienia, to dokładnie skontrolować mój sprzęt; drugie: pójść do związku zawodowego, poświadczyć kontrakt i załatwić umowę z Sub Yastrą. Trzecie: zobaczyć się z lekarzem. Chwilowo moja wątroba nie sprawiała kłopotów, ale przerwałem przecież picie alkoholu.

Sprawdzenie, że wszystko czego będziemy potrzebować podczas wyprawy jest sprawne, ze wszystkimi częściami zamiennymi, których moglibyśmy potrzebować, zajęło mi około godziny. Znachornia leżała po drodze do biura związku, wstąpiłem wiec najpierw tam. Nowiny były nie gorsze niż oczekiwałem; dr Morius starannie przestudiował odczyty swych aparatów. Okazało się, że jego staranność kosztuje sto pięćdziesiąt dolarów, on zaś wyraził ostrożną nadzieje, że przeżyje trzy tygodnie z dala od jego gabinetu pod warunkiem, że będę brał wszystko co mi przepisze i nie będę przekraczał bardziej niż zwykle zalecanej mi diety.

— A gdy wrócę? — zapytałem.

— Mniej więcej to samo, Audee — powiedział pogodnie. — Kompletne załamanie w ciągu, och, powiedzmy dziewięćdziesięciu dni. — Postukał końcami palców. — Słyszałem, że dorwałeś nadzianego — dodał. — Chcesz się zapisać na przeszczep?

— A ile, według tego co słyszałeś, to nadzienie będzie warte?

— Och, cena jest w każdym wypadku ta sama — odrzekł dobrodusznie. — Dwieście, plus szpital, anestezjolog, przedoperacyjna porada psychiatry, lekarstwa; wiesz już ile.

Wiedziałem i wiedziałem też, że z tego co zarobię na Cochenourze plus moje oszczędności, plus mała pożyczka pod zastaw kapsuły, będę mógł to prawie na pewno pokryć. Po operacji będę bankrutem, ale, rzecz jasna, żywym.

— No to jazda — powiedziałem. — Za trzy tygodnie od jutra.

I zostawiłem go dość zadowolonego, jak burmańskiego plantatora ryżu przyglądającego się kolejnym żniwom. Kochany tatuś. Czemu nie wysłał mnie do szkoły medycznej zamiast zapewniać mi wykształcenie?


* * *

Byłoby bardzo przyjemnie, gdyby Hiczi byli tego samego wzrostu co ludzie, a nie o jakieś czterdzieści procent niżsi. W mniejszych tunelach, jak ten, który prowadził do Miejscowego Biura Nr 88 związku zawodowego, musiałem iść cały czas zgięty w pół.

Zastępca przewodniczącego już na mnie czekał. Miał jedną z tych niewielu dobrych posad, które nie zależały od turystów, w każdym razie nie bezpośrednio. Powiedział:

— Telefonował Subhash Yastra. Mówi, że zgodziliście się na trzydzieści procent, a poza tym zapomniałeś zapłacić w barze rachunek jego trzeciej żonie.

— Jedno i drugie się zgadza.

— Mnie też jesteś coś niecoś winien, Audee. Trzysta za kserokopie raportu o twoim frajerze. Stówa za poświadczenie twojej umowy z Yastrą. A jeśli chcesz papiery przewodnika, to jeszcze sześćset.

Dałem mu kartę kredytową i podstemplowałem urnowe, którą spisał. 30 procent Yastry nie należało się od całego miliona brutto, lecz mojego zarobku netto; ale nawet w ten sposób mógł mieć z tego tyle samo co ja, w każdym razie w żywej gotówce, bo ja miałem do zapłacenia zaległą resztę za sprzęt oraz pożyczki. Pośrednicy gotowi są podtrzymywać klienta, póki mu się. nie poszczęści, ale chcą by wówczas im zapłacił. Wiedzieli, ile może potrwać, nim mu się poszczęści po raz drugi.

— Dzięki, Audee — powiedział zastępca, kiwając głową w stronę podpisanej umowy. — Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?

— Po twoich cenach, nic — odpowiedziałem.

— Ach, myślisz, że cię. nabieram. “Boyce Cochenour i Dorota Keefer, Ziemia, Ohio, w czarterze. Innych pasażerów nie ma". Innych pasażerów nie ma — powtórzył, cytując meldunek, który mi dostarczył. — Ależ zostaniesz bogaczem, Audee, jeśli popracujesz jak trzeba nad tym frajerem.

— Tyle nie żądam — powiedziałem. — Nie chce. nic ponad to, by zostać przy życiu.

Ale to nie była cała prawda. Miałem malutką nadzieje, niezbyt dużą, w każdym razie nie tak dużą, by o niej gadać i prawdę mówiąc nigdy nie powiedziałem na ten temat nikomu anł słowa, że mogę wyjść z tego lepiej niż tylko żywy.

Ale był w tym pewien problem.

Według standardowej umowy przewodnika, uważacie, oraz warunków wynajmu kapsuły, dostaje zapłatę, i to wszystko, co mi się należy. Jeśli bierzemy takiego jelenia jak Cochenour na polowanie w nowe tunele Hiczich, a on znajdzie coś wartościowego — a jeleniom, wiecie, to się zdarza, nieczęsto, ale wystarczająco by mieli nadzieje. — to jest to jego. My tylko dla niego pracujemy.

Z drugiej znów strony mógłbym się wybrać na własną rękę i poszukać, a wtedy cokolwiek bym znalazł, byłoby moje.

Jasne, że każdy z odrobiną oleju w głowie wybrałby się sam, gdyby przypuszczał, że rzeczywiście coś znajdzie. Ale w moim wypadku to nie byłby taki dobry pomysł. Gdybym postawił na taką wycieczką i przegrał, to nie znaczyłoby, że tylko straciłem czas i może pięćdziesiąt z oszczędności i na skutek zużycia sprzętu. Gdybym przegrał, byłbym trupem.

By zostać przy życiu, potrzebne mi było to, co wyciągnę z Cochenoura. A do tego potrzebne było moje honorarium, niezależnie od tego czy znajdziemy coś ciekawego, czy nie.

Moim nieszczęściem było to, że wyobrażałem sobie, iż wiem, gdzie można znaleźć coś bardzo interesującego, wiec problem sprowadzał się do tego, że jak długo byłem związany umową oddającą wszelkie prawa Cochenourowi, nie mogłem sobie pozwolić na znalezienie właśnie tego.


* * *

Ostatni przystanek miałem w mojej sypialni. Pod łóżkiem, wpuszczony w litą skałę, znajdował się gwarantowany przeciwwłamaniowy sejf, a w nim pewne papiery, które od tej chwili wolałem trzymać w kieszeni.

Gdy swego czasu przybyłem na Wenus, nie interesowały mnie krajobrazy. Chciałem dorobić się fortuny.

Wtedy i przez następne dwa lata mało co. obejrzałem na powierzchni Wenus. Ze statku kosmicznego zdolnego do lądowania na Wenus widzi się niewiele; ciśnienie 20.000 milibarów na powierzchni oznacza, że trzeba tam czegoś trochę solidniejszego niż te banieczki, które latają na Księżyc, Marsa czy dalej, a parametry konstrukcyjne nie dopuszczają do umieszczania zbędnych okien w kadłubie. To nie ma większego znaczenia, bo i tak wszędzie, z wyjątkiem okolic podbiegunowych, niewiele jest do oglądania. Wszystko co na Wenus warto zobaczyć jest wewnątrz i wszystko to niegdyś należało do Hiczich.

Co nie oznacza, byśmy o nich wiele wiedzieli. Nie znamy nawet ich właściwej nazwy; “hiczi" to po prostu słowo, którym ktoś kiedyś zapisał dźwięk wydawany przez naciśniętą ognioperłe, a ponieważ jest to jedyny dźwięk w jakiś sposób związany z tamtymi, stał się ich nazwą.

Hesperologowie nie wiedzą skąd Hiczi przybyli, choć są pewne zapisy na strzępach tego, co Hiczi używali jako papieru; zblakłe, niekompletne, prawie nieczytelne. Przypuszczam, że gdybyśmy znali dokładnie pozycje wszystkich gwiazd Galaktyki 250.000 lat temu, bylibyśmy nawet w stanie na tej podstawie ich zlokalizować. Przyjmując, że przybyli z tej galaktyki. Nigdzie w systemie słonecznym nie ma śladu ich pobytu, może z wyjątkiem Fobosa; specjaliści ciągle się wykłócają, czy podobne do plastra pszczelego komórki wewnątrz marsjańskiego księżyca to coś naturalnego czy artefakty, a jeśli artefakty, to bez wątpienia hiczijskie. Ale niezbyt podobne do tutejszych.

Czasem zastanawiam się, kim byli. Uciekinierami z umierającej planety? Uchodźcami politycznymi? Turystami, którzy mieli awarie w drodze skądś tam do gdzieś tam i zatrzymali się tutaj tylko, by zrobić co musieli, by podążyć dalej? Kiedyś myślałem, że może przybyli, by obserwować rozwój istot ludzkich na Ziemi, jak ojczymowie patrzący z uśmiechem na rozwijającą się młodą rasę; ale w tym okresie niewiele było do oglądania, bo znajdowaliśmy się w połowie drogi miedzy australopitekami i kromaniończykami.

Ale chociaż zabrali ze sobą prawie wszystko co mieli, zostawiając tylko puste tunele, komory oraz tu i tam trochę szczątków, których albo nie warto było zabierać, albo które zostały przeoczone; te wszystkie “wachlarze modlitewne", wystarczająco dużo różnych pojemników, by wyglądało to jak pozostałości obozowiska opuszczonego po gorącym lecie, jakieś błyskotki i drobiazgi. Sądzę, że najbardziej znanym z “drobiazgów" jest przebijak izokinetyczny, kryształ węglowy przenoszący uderzenie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Ktoś tam zarobił na nim parę miliardów mając tyle szczęścia, że go znalazł i tyle rozumu, że go zanalizował i powielił. Ale my trafialiśmy tylko na szmelc. A musiał tu być kiedyś dobry towar, warty milion razy więcej niż te śmieci.

Czy wszystko co dobre zabrali ze sobą?

Tego nikt nie wiedział. Ja też nie, ale myślałem, że znam coś, co może do tych rzeczy doprowadzić.

Myślałem mianowicie, że wiem skąd wystartował ostatni statek Hiczich; a było to daleko od wszystkich wyeksploatowanych wykopalisk.

Nie oszukiwałem sam siebie. Wiedziałem, że nic tu nie jest pewne. Ale było od czego zaczynać. Może, gdy startował ostatni statek, byli już zniecierpliwieni i nie tak dokładnie oczyścili teren po sobie.

To był sens całego pobytu na Wenus. Jakiż w ogóle mógłby być inny? Szczury podziemne w najlepszym razie ledwie żyły. By przeżyć, trzeba było pięćdziesiąt tysięcy na rok. Gdy miało się mniej, nie starczyło na opłacenie podatku od powietrza, podatku pogłównego, przydziału wody a nawet rachunków za żywność na poziomie pozwalającym utrzymać się przy życiu. Jeśli zaś chciało się jeść mięso częściej niż raz na tydzień i mieć własną kabinę do spania, trzeba było płacić jeszcze więcej.

Papiery przewodnika kosztowały tyle co tygodniowe utrzymanie; gdy którykolwiek z nas je wykupywał, ryzykował koszt tygodnia życia przeciw szansom na szmal czy to od Ziemniaków — turystów czy ze znalezisk, szmal wystarczający na bilet powrotny na Ziemie, gdzie nikt nie głodował, nikt nie umierał z braku powietrza, nikogo nie wyrzucano do wysokociśnieniowej spalarki, jaką była atmosfera Wenus. Każdy ze szczurów podziemnych, jeszcze gdy leciał w kierunku Słońca, stawiał sobie za cel przede wszystkim powrót w wielkim stylu: z forsą wystarczającą na pełne życie istoty ludzkiej na Pełnej Lekarskiej.

I ja tego chciałem. Strzału z grubej rury.

Загрузка...