Co chwila w ściankach kabiny zrywał się przejmujący gwizd. Przez ułamek sekundy narastał, po czym nagle znikał. Planeta miała większą masę niż Ziemia. Lot na wysokości stu metrów nad powierzchnią oceanu zmuszał silniki Budkera do maksymalnego wysiłku.
Pod nami wspinały się sinozielonkawe fale. Raz czy dwa przez mgnienie widzieliśmy błyskające w słońcu łuski czy też sierść jakichś morskich stworzeń. Temperatura powietrza na zewnątrz wynosiła dwadzieścia sześć stopni. Atmosfera jak na zamówienie. Ciśnienie nieco za wysokie, nie aż tak jednak, żebyśmy musieli korzystać ze specjalnych skafandrów. Ale istotom, które wykołysała gwiazda, choćby już stygnąca, odpowiadałoby z pewnością znacznie potężniejsze pole grawitacyjne.
Dołożyliśmy starań, żeby zjawić się niespodziewanie. Zeszliśmy ostro w dół pośrodku oceanu i lecąc tuż nad nim przeskoczyliśmy z półkuli nocnej na dzienną. Kiedy w obiektywy kamer trafiły pierwsze promienie słońca, ujrzeliśmy na horyzoncie daleką linię brzegu. Punkt, z którego dobiegały sygnały, leżał w strefie nadbrzeżnej.
Niebem płynęły żółtawe obłoki. Pomiędzy nimi błękit mieszał się z fioletem. Pogoda. Ale w powietrzu było o wiele mniej światła aniżeli w słoneczny dzień nad ziemskim miastem. Nie mówiąc już o oceanie. Promienie Ety z trudem torowały sobie drogę przez kosmiczne śmietnisko, pozostawione przez szalonych badaczy strefy Dysona.
— Ciekawość — mruknąłem w pewnym momencie. — Oto cena, jaką się za nią płaci. Nawet okoliczne planety mają mniej słońca… Spójrz na to brudne niebo. Chciałbyś mieć coś takiego nad głową, kiedy jedziesz na urlop?
Zamruczał coś niewyraźnie, zanim odpowiedział:
— Nie. Zaśmiałem się krótko.
— Może to nie sama ciekawość — powiedziałem z przekorą, jakbym wszczynał polemikę z samym sobą — ale i obstawienie niewłaściwych dziedzin nauki… już po pożegnaniu z Telmurem i hodowlą. Chociaż raczej nie. Oni nie przestali stawiać na wszystko. Świadczy o tym fakt, że tutaj także eksperymentowali… weźmy choćby tę piramidę, pod którą cię znalazłem. A więc jednak mielibyśmy raczej do czynienia z rozsypką, spowodowaną superspecjalizacją wszystkich, a w każdym razie zbyt wielu gałęzi wiedzy. Czytałem kiedyś starą, mądrą książkę na ten temat. Oni…
— A sztuczna inteligencja? — przerwał. — Ta droga jest otwarta.
— Ta droga prowadzi do nikąd — powiedziałem twardo. — Owszem, na krótko tak. Ale w perspektywie byłaby to tylko prolongata, odroczenie wykonania wyroku o pięćset czy tysiąc lat. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Zresztą kto potrafi odpowiedzieć na pytanie, ile informacji można sztucznie zakodować w genotypach, żeby rodzili się jeszcze ludzie, a nie już potwory?
— To także przeczytałeś w tej książce? — burknął z przekąsem.
— Tak.
— A więc jedynie selektory?…
— Tak. Przynajmniej na razie.
— Oni nie mieli czasu — bąknął.
— Ale ja nie mówię do nich, tylko do ciebie. Chciałbym, żebyś nareszcie pojął różnicę. Nas nic nie zmusza do pośpiechu…
— Nie jestem pewien. Po prostu ty uważasz, że mamy masę czasu, a ja się boję, że właśnie teraz ucieka nam jakaś szansa… Poza tym oni jednak przeżyli — powiedział z uporem po dłuższej chwili milczenia. — Widzieliśmy przecież domy czy konstrukcje…
— Kilkanaście — mruknąłem. Rzeczywiście, schodząc z orbity zauważyliśmy jakieś małe, pojedyncze pudełeczka, rozsiane na wielkiej przestrzeni. Jeśli przypomnieć sobie szczelnie zabudowany glob, stanowiący ich gniazdo, a potem tę strefę, zaplanowaną dla trylionów mieszkańców, porównanie wypada więcej niż skromnie.
— Kilkanaście czy kilka tysięcy to nie ma znaczenia, jeśli chodzi o przetrwanie cywilizacji. A może, gdyby się tak nie śpieszyli, nie byłoby już nikogo? Skąd wiesz? My także zapłaciliśmy historii wysoką cenę… zanim osiągnęliśmy dzisiejszy stopień integracji i harmonii. Może ich cena była inna?
— O tyle wyższa?…
— Nie wiem, czy wyższa — wzruszył ramionami. — Inna. Jeśli policzyć ofiary, złożone przez ludzkość na ołtarzach przesądów, konfliktów, wywołanych przez bzdurne, jednostkowe namiętności, we wszystkich wojnach…. Tymczasem oni, jak się zdaje, weszli w stadium wysoko rozwiniętej cywilizacji bez takich obciążeń psychicznych i atawizmów. Za to popełniali inne głupstwa. Ale ich skala a nasza…
— Ano właśnie — pokiwałem głową. — Wspaniała rasa. Czy jest w ogóle jakiś sposób na takich jak ty?
Jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Za szybą kasku ujrzałem znowu pogodne oblicze młodego, nieco krnąbrnego chłopca.
— Nie wiem — błysnął białymi jak mleko zębami. — Na szczęście wszyscy mi mówią, że jestem odosobnionym, wynaturzonym wyjątkiem. Co to jest? — zmienił nagle ton.
Pas wody przy samym brzegu, widocznym już teraz w odległości najwyżej dwóch kilometrów, lśnił najczystszym srebrem. Fale zamierały, dobiegając do granicy tego lśnienia, jakby zbite promieniami światła.
— Nic ważnego — powiedziałem, omiótłszy spojrzeniem wskazania czujników. — A w każdym razie nic nowego. Metal.
— Metal — mruknął do siebie. — Baterie słoneczne — dodał po chwili zastanowienia.
W okienku komputera ukazywały się dane. Tak. To srebrzyste pole było naładowane energią.
Na wszelki wypadek wzniosłem się wyżej. Kiedy patrzyło się prosto w dół, ocean przestawał świecić. Wyglądał jak idealnie gładka powierzchnia, polana cienką warstwą rtęci. Ale Budker szedł nad tym pasem spokojnie, na pulpicie nie zamigotała ani jedna alarmowa lampka.
Bez przeszkód osiągnęliśmy brzeg. Niska, szeroka plaża, pozbawiona piasku, za to przecięta odbiegającymi prostopadle od oceanu niskimi nasypami. Dalej pasmo starych wydm, porosłych brązową roślinnością. Za nimi zaczynała się równina, z rzadka okraszona stożkowatymi kopcami o wygładzonych szczytach. Roślinność pokrywała ją nierównomiernymi płatami, gdzieniegdzie krzewiła się bujnie, tworząc wysokie, skołtunione kłęby, to znowu znikała całkowicie, odsłaniając brunatną powierzchnię gruntu. Pomiędzy plamami roślinności i łysiznami rysowały się owe niskie nasypy, kryjące, być może, kable energetyczne.
Pojawiły się drzewa. Drzewo to bardzo ziemskie słowo. Jeśli już miałbym szukać jakichś porównań, te tutaj przypominały raczej wbite na sztorc, postrzępione skrzydła starych samolotów. U dołu tworzyły zbite płaszczyzny bez najmniejszych prześwitów, dopiero na wysokości trzech, czterech metrów cieniały i wypuszczały jakby rozczapierzone piórka.
Dolatywaliśmy do pasma niskich wzgórz, przecinających równinę z zachodu na wschód. Sygnały emitowane przez osobisty aparacik Ramaniana prowadziły dalej, ku wyrastającym powoli z fioletowej mgiełki szczytom, zamykającym widnokrąg. Krajobraz pod nami nie zmieniał się, może tylko drzew-skrzydeł spotykaliśmy stopniowo coraz więcej. Nagle na ekranie zalśniła srebrna, zwinięta sinusoidalnie niteczka. — Rzeka — powiedział Nett.
— Nie tylko — mruknąłem, nieznacznie zmieniając położenie sterów.
Wzdłuż wijącej się linii brzegu stało kilka osobliwych konstrukcji. Szkło i wtopiony w nie metal. Luźne, cieniutkie blaszki. Wszystko to tworzyło małe, sześcienne bloki, oddalone od siebie o dobre kilkadziesiąt metrów. Było ich trzy… pięć… siedem. Ale refleksy słoneczne na przeciwległym brzegu rzeki świadczyły, że tam znajdowały; się dalsze sześciany.
— Stop — powiedziałem, mimo woli zniżając głos. Zauważyłem, że Nett sięgnął do pasa, po czym natychmiast cofnął rękę jak oparzony. Proszę. I który z nas pierwszy pomyślał o broni?
Budker opadł lekko na płaską polankę, otoczoną wybujałym żywopłotem. Wybiegała z niej jedna wąska przecinka. Nasza dalsza droga.
Silniki umilkły. Kurz, który wzbił się ponad wieżyczkę pojazdu, dokładnie przesłonił widok obiektywom kamer. Nasłuch przynosił jedynie lekki, niemal nieuchwytny ruch powietrza w gęstwinie roślinności. Był to suchy, nieprzyjemny szelest, jakby ktoś potrząsał patykiem z przywiązanymi do niego plastykowymi płytkami.
— Gdyby teraz podeszli… — bąknął w pewnej chwili Nett.
— Może nie będą ciekawi… — wycedziłem przez zęby. — Jeśli się czegoś nauczyli…
Kiedy wokół maszyny znowu rozlała się słoneczna jasność, zadarłem głowę i przez chwilę patrzyłem w ekran, przenoszący bezpośredni obraz nieba. Nadal było brudne, tak jak nad oceanem. I szpeciły je te same nijakie, szarożółte obłoczki.
Westchnąłem i przetarłem czoło, jakby panujący na zewnątrz upał znalazł drogę także do wnętrza kabiny. Następnie połączyłem się z Jurem i przekazałem mu wszystko, co zapisały bębny pamięciowe naszego pokładowego komputera. Poleciłem mu przesłać to z kolei Centrali, po czym spytałem, czy tam, w górze, nie zaszły jakieś zmiany.
— Nie — zabrzmiał w słuchawkach jego głos. — Widzę stację. Wszystko w porządku. Kilka minut temu w odległości jakichś sześćdziesięciu kilometrów pojawił się jeszcze jeden taki pudełkowaty pojazd. Przybył po orbicie, z południa. Ale zatrzymał się tam, postał chwilę, po czym zniknął. Nie uruchamiałem czujników. Myślałem, że podejdzie bliżej.
— Nie szkodzi, że nie podszedł — mruknąłem. — W razie czego pokaż im jeszcze raz tę sztuczkę z sondami.
— Zostało nam zaledwie osiemnaście — odpowiedział.
— Wystarczy. Oszczędzać będziesz później.
Słuchawki umilkły. Namiar, który miał nas zaprowadzić do uciekinierów ze stacji, odzywał się nieco słabiej, od kiedy usiedliśmy na polance.
Ruszyliśmy. Powoli skierowałem pojazd tam, gdzie zaczynała się przecinka i wjechałem w nią ostrożnie, jakbym się bał zadrapać farbę, którą był pokryty korpus Budkera. Cichy szelest gałęzi przemienił się w jeden nieustający trzask,
zmieszany z tępym odgłosem, jakby ktoś darł na strzępy płaty grubej folii.
— Wąsko — zauważył Nett.
— Wąsko — potwierdziłem. — I nie po drodze — dodałem, zerknąwszy na ekran. Nitka namiaru wiodła prosto jak strzelił przez najgęstsze zarośla.
Przeciskaliśmy się tak może pięćdziesiąt metrów, druzgocąc suche gałęzie po obu stronach przecinki, po czym przed nami otworzyła się następna polana. Była większa od pierwszej. Także i z niej, mniej więcej na przedłużeniu naszej dotychczasowej drogi, wybiegał wąski pas gruntu oczyszczonego z roślinności.
Wyjechałem na środek polanki i stanąłem.
— Tym razem pojedziemy prosto nad rzekę — powiedział Nett, patrząc na ekran.
Skinąłem głową.
Brzeg odsłonił się tak nagle, że Budker zdążył wysunąć się z przecinki niemal na całą swoją długość, zanim go zatrzymałem.
Dokładnie na wprost nas, w odległości jakichś stu pięćdziesięciu metrów, widniała półprzezroczysta, sześcienna konstrukcja. W jej wnętrzu coś się poruszyło. Wytężyłem wzrok, ale ruch zamarł. Pozostały szklane ściany z wtopionymi w nie srebrzystymi blaszkami. Może to nie były blaszki? Mniejsza z tym.
Długość krawędzi sześciennej bryły wynosiła jakieś pięć metrów. Podnóże konstrukcji opasywał niski nasyp, taki sam jak te, które wiodły znad oceanu i przecinały nadbrzeżną równinę.
Zaraz za sześcianem teren obniżał się. Zielonkawa trawa porastała łąkę, która opadała prosto ku brzegowi niezbyt szerokiej rzeki. Jej woda lśniła w słońcu jak lód. Płynęła spokojnie, nie marszcząc się na płyciznach, nie tworząc wirów ani fal.
Na lewo i na prawo, oddalone od siebie mniej więcej o sto metrów, stały następne szklane pudła. Także i tamte były obwiedzione niskimi nasypami, których odnogi łączyły się ze sobą, tworząc jakby system grobli, zbudowany na planie jakiejś geometrycznej siatki. Tylko tam, gdzie stały sześciany, siatka rozbiegała się, opisując zamknięte kwadraty.
Rozejrzałem się. Na lewo w zasiągu wzroku znajdowało się sześć budowli. Dalej rzeka zakreślała łuk, jej brzeg chował się za ścianą roślinności. Na lewo od bryły, która zagradzała nam drogę do rzeki, stały jeszcze trzy sześciany.
— Czy myślisz, że to są… domy? — spytał niepewnym głosem Nett.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie. Bez względu na to, czy ktoś w nich mieszka, czy nie. W żadnym razie nie zasługują na nazwę domów. Ale nie przyjechaliśmy z wizytą. Poszukamy raczej hotelu… dla obcokrajowców.
— To jest za rzeką — potrząsnął głową. — Oni…
— Zastanawiasz się, czy wypada przejechać Budkerem przez środek wsi? — powiedziałem
z ironią. — Jeśli nawet siedzą w tych kostkach, to ulice w każdym razie są puste… zresztą zaraz zobaczymy…
Ruszyłem prosto w stronę najbliższego sześcianu. W jego wnętrzu zamigotało światło, które następnie przesłonił jakiś podłużny kształt. Coś wyprostowało się, a chwilę później zwinęło jak wąż. Od nasypu, poprzedzającego podstawę bryły, dzieliło nas już nie więcej niż pięćdziesiąt metrów… czterdzieści… trzydzieści… Dość.
Kwadratowa ściana była dostatecznie przezroczysta, by ukazać całe wnętrze „domu” jak na dłoni. Dno pudła stanowiła gładka powłoka, która wybrzuszała się w centralnym punkcie, tworząc niską, okrągłą beczkę. Przypominała ona wyloty studni, jakie odkryliśmy wewnątrz budowli na czarnym słońcu. Znajdowała się tam również pochylnia. Jedna ze ścian kładła się ku środkowi, przez co powstawał jakby skośny mostek. Na nim spoczywała jakaś bezkształtna masa, widoczna jako ciemna, podłużna plama. Sekundę wcześniej, zanim Budker zastopował, plama oddzieliła się od pochylni. Jej ruch był powolny, leniwy. Ujrzeliśmy dość grubą, pionową rurę, wspartą na czterech krótszych. Te ostatnie sklepiały się łukowato, przechodząc w wyprostowaną teraz szyję, tępo zakończoną i na całej swojej długości mającą tę samą grubość. A więc to tak…
— Jak to nazwałeś? — znowu mimo woli zniżyłem głos.
— Kogga — odpowiedział również szeptem Nett. Słyszałem, że przełknął głośno ślinę. Sam poczułem suchość w ustach.
— To nie było zwierzę — wykrztusił jeszcze. Wewnątrz budowli, bo to mimo wszystko była
chyba budowla, choć pozbawiona wejścia, okien i jakichkolwiek urządzeń poza niską beczką i pochyłą ścianką, tkwił taki sam wąż, poruszający się na czterech nogach jak ten, który unosił Chippinga na trzeciej planecie Telmura. Niedorzeczność. Czy stworzenie pozbawione głowy, oczu, rąk, palców — może być istotą rozumną?
— Spójrz! — wychrypiał Nett, wskazując boczny ekran. Poszedłem za jego wzrokiem i ujrzałem, że z trzeciej, skrajnej bryły po prawej stronie wychodzi powoli wysmukła, rurowata postać. Nie otworzyła żadnej ze ścian, po prostu przeniknęła przez jedną z nich, jakby nie tylko były przezroczyste, ale istniały jedynie w naszej wyobraźni.
Oddalił się od swojego mieszkania o kilka metrów, krocząc z zabawnym dostojeństwem na czterech kończynach, wyginających się na całej długości. Następnie zatrzymał się. Jego górna część sięgała niemal dachu sześcianu. Teraz mógł patrzeć w naszym kierunku. Nie miał oczu, ale w jakiś sposób musiał nas widzieć.
Kogga — nie wiem kiedy sam zacząłem tak nazywać w myślach te stworzenia — stal przez minutę bez ruchu, po czym jego trąba czy szyja, mniejsza o słowa, zgięła się kabłąkowato. Jej koniec dotknął powierzchni gruntu. Wyglądał teraz jak monstrualny, czworonożny struś, trzymający głowę w piasku.
Nagle wyprostował się i zawrócił do przezroczystego pudełka. Nie zauważyłem, żeby zmienił pozycję, odwrócił się czy coś podobnego. Po prostu cofał się tym swoim spokojnym, pełnym powagi krokiem, aż dotarł do sześcianu i, minąwszy niski nasyp, wniknął do wnętrza. Także i tym razem żadne drzwi nie otworzyły się na jego przyjęcie.
Patrzyłem za nim jeszcze przez chwilę. Znalazłszy się na powrót u siebie, ułożył się powoli na owej skośnej ściance. Raz czy dwa poruszył kończynami, jakby szukał wygodniejszej pozycji. Następnie znieruchomiał.
— Tak, to oni — powiedział nieco jaśniejszym głosem Nett. — Muszą wiedzieć, że tu jesteśmy…
— Widać niezbyt ich to interesuje… — odburknąłem. Pochyliłem się nad pulpitem i lekko oparłem dłoń na obudowie celowników. Następnie ruszyłem. Podjechałem tak blisko sześcianu, że Budker wsparł się bokiem o nasyp. Teraz nawet kompletny ślepiec musiał się zorientować, że pod jego dom przytaszczyło się coś obcego i ciężkiego. Spoczywająca na skośnej płycie istota nie poruszyła się jednak.
Bez żadnej myśli, po prostu, żeby coś zrobić, zapaliłem nasz największy reflektor. Konstrukcja oddała błysk ze zwielokrotnioną siłą. Gdyby nie to, że mieliśmy na sobie słoneczne kaski, zapewne znowu przyszłoby nam czekać dobrą chwilę, zanim odzyskalibyśmy zdolność widzenia.
— To jakieś lustro…
— Dosyć osobliwe — mruknąłem sarkastycznie. — Niby wszystko jest przezroczyste, ale jak poświecić, odbija promienie. Zauważyłeś, że żaden promyk reflektora nie rozjaśnił wnętrza tej klatki?
— Uhm… pewnie tak ma być — odpowiedział po chwili. Spojrzałem na niego. Twarz miał ściągniętą, na jego czole utworzyły się dwie głębokie bruzdy. Widać pochłonęła go jakaś niezbyt pogodna myśl.
Sześciany, ustawione na prawo od przecinki, z której wyjechaliśmy, były teraz niewidoczne. Zasłaniała je stercząca nad nami ściana. Na lewo, w najbliższym „domu” także panował spokój. I tam spostrzegliśmy nieruchomą postać, leżącą na pochyłej przegrodzie. Obłęd.
— Chciałbym wyjść — mruknął, jakby do siebie Nett.
— Nie teraz. Pamiętasz, jak t o porwało Chippinga? Nie mam ochoty gonić cię potem dookoła tych klatek. Zresztą jesteśmy umówieni. Ktoś na nas czeka. Zapomniałeś?
— Dobrze — powiedział — jedźmy. Wykręciłem maszynę i ruszyłem prosto w stronę rzeki. Wjechaliśmy na łąkę. Zwykła, ziemską łąkę porośniętą najprawdziwszą trawą. W pewnej chwili opanowała mnie dzika chęć otwarcia włazu i zrzucenia kasku, zachłyśnięcia się zapachem świeżej zieleni.
Trzydzieści sekund później dojechaliśmy do brzegu, który urywał się tutaj raptownie, spadając metrowej wysokości stopniem do lustra wody. Nie podrywałem Budkera. Przewaliliśmy się przez krawędź łąki i plasnęliśmy całym ciężarem maszyny o wodę. Było dość płytko. Nasłuch przyniósł zbełtany plusk i bulgotanie gazów uchodzących z dyszy pojazdu. Otoczyła nas rozproszona mgiełka, od czasu do czasu jakiś gwałtowniejszy rozbryzg zalśnił w słońcu jak skacząca ryba. Komputer wyrzucił dane. Woda. Z wieloma rozmaitymi domieszkami, żelazista, ale zdatna do picia. Tym bardziej do kąpieli. Normalna woda.
Rzeka miała szerokość mniej więcej dwudziestu metrów. Dno pozbawione kamieni, gładkie i twarde. Przeciwległy brzeg wznosił się łagodnie wąską plażą, pokrytą drobniutkim, brązowym żwirem. Dalej nie było trawy, tylko znane nam już kępy dzikiej roślinności, otaczającej łyse polanki, tu i ówdzie naznaczone piórowatymi drzewami.
Na lewo, w odległości może pół kilometra, widniała jedyna na tym brzegu rzeki sześcienna budowla. Ale namiar komponu Ramaniana omijał ją, celując w zamykające horyzont góry. Obszar dzielący nas od górskiego pasma zdobiły kopce, podobne do wydm nad brzegiem oceanu. Wzniesienia, początkowo niskie i łagodne, zaczynały się jakieś dwieście metrów przed nami.
Jechaliśmy teraz prosto jak strzelił, nie oglądając się już na przecinki, ścieżki ani drzewa. W pewnym momencie zawadziliśmy burtą o jedno z nich. Zwaliło się z nieopisanym trzaskiem, jakby uderzył w nie piorun. Pięć minut później wjechaliśmy w ciasny przesmyk pomiędzy zboczami sąsiadujących ze sobą pagórków. Wąwozik był tak zarośnięty, że nawet Budker miał kłopoty ze sforsowaniem zbitego kłębowiska wysokich krzewów.
Nagle roślinność rozstąpiła się. Otworzył się widok na niewielką kotlinę, otoczoną wzgórzami. Środkiem wił się nikły strumyczek, nieco dalej wpadający zapewne do rzeki. Nad jego brzegiem stała samotna sześcienna bryła. Była równie przezroczysta jak wszystkie, które spotykaliśmy do tej pory. Ale nawet gdyby zbudowano ją z blach i pomalowano czarną farbą, odgadlibyśmy od razu, kto ją zajmował. Mieszkańcy bawili bowiem na zewnątrz. Zatrzymując pojazd na skraju polanki, policzyłem kątem oka ich sylwetki. Najbliższa klęczała nad brzegiem potoku. Drugi mieszkaniec samotnego pawilonu stał kilka kroków dalej. Widziałem ruchy jego warg, chociaż nasłuch nie przynosił żadnych dźwięków, podobnych do ludzkiej mowy. Ktoś trzeci siedział na nasypie opasującym sześcian.
— Aira! — krzyknął Nett. Spojrzał na mnie, przejęty do głębi, jakby w tym właśnie momencie dotarło do niego, że odnaleźliśmy ją razem… on i ja.
W innych okolicznościach byłbym się uśmiechnął. Teraz jednak, nawet gdybym chciał to zrobić, mięśnie twarzy stawiałyby mi opór. Czułem się, jakbym tkwił wewnątrz bryły lodu. Moje szczęki zacisnęły się do bólu, choć nie wiedziałem o tym. Nie wiedziałem jeszcze nic poza tym, że zostaliśmy oszukani. Ogarnął mnie jakiś podświadomy, gniewny żal. Oni nas nie widzieli. Całkiem jak tamte, obce stwory. Nie widzieli czy nie chcieli widzieć?…
Przeszło mi przez głowę, że znowu mamy do czynienia z „obrazkami” i tylko z nimi, ale natychmiast odrzuciłem tę myśl. Nas można było wyprowadzić w pole. Automatów, utrzymujących łączność biologiczną, nie. Z tego samego powodu odpadały wszelkie spekulacje na temat ewentualnego przesunięcia w czasie dotyczącego naszej i ich obecności w tym samym miejscu. W kosmosie, po podróży w nadprzestrzeni, trzeba się liczyć także z tego rodzaju zjawiskami, nie wtedy jednak, kiedy miało się przed oczami zieloną nitkę namiaru biologicznego. Nie, oni byli tutaj, teraz, tak samo realni jak my. A równocześnie pozostawali nieobecni…
To Aira pochylała się nad potokiem. Długie, czarne włosy przewiązała jakąś wiotką gałązką. Jej twarz była ciemna, spalona od słońca. Nie wyglądała na wymizerowaną ani przygnębioną. Uśmiechała się, jakby tam w wodzie widziała piękne rybki, chwytające złotymi łuskami promienie słońca.
Tuż za nią stał Ramanian. Mówił. Znowu mówił, jak wtedy, kiedy pierwszy raz ujrzeliśmy na naszych ekranikach jego twarz. I tak samo jak wtedy nie słyszeliśmy niczego. Tylko że teraz mieliśmy go tuż przed sobą, wystarczy wyskoczyć z Budkera i przebiec kilkanaście kroków…
Pod ścianą budowli siedział Leo Krum, egzobiolog. Trójka ziemskich badaczy. Naukowców, specjalistów najwyższej klasy. Załoga stacji zbudowanej na orbicie dalekiego układu słonecznego. Podwójnie dalekiego… licząc zarówno od Ziemi, jak i miejsca, gdzie teraz odnaleźliśmy się, oni i my. Tylko że my przylecieliśmy tutaj po śladach… nawet nie ich, tylko cywilizacji, która oni nieco zbyt żywo się zainteresowali.
Mniejsza z tym. Są tutaj. Jedynie to się liczy. Zostawili na orbicie stację zamkniętą tak, że odmawiała wstępu ludziom, którzy przybyli im z pomocą. A teraz okazuje się, że żadnej pomocy nie potrzebują. Że urządzili sobie biwaczek na polance nad strumyczkiem, otoczeni skrzydlatymi drzewami i gęstwą krzaków. Są opaleni i zdrowi. I nie widzą Budkera. Nie słyszeli piekielnego rumoru, z jakim przedzieraliśmy się przez tę suchą dżunglę. Nic ich nie obchodzi…
— Tak. Aira — powiedziałem wreszcie, z trudem panując nad głosem. — Ale wygląda na to, że dzisiaj goście nie są mile widziani…
— Zobaczymy — rzucił z pasją. Zanim zorientowałem się, co robi, otworzył właz. I tak nie byłbym go zatrzymywał. Cóż innego mogliśmy zrobić?
Włączyłem zdalne starowanie i sprawdziłem sprzężenie aparatury skafandra. Następnie bez pośpiechu zrzuciłem kask. Odetchnąłem głęboko. Powietrze pachniało dziwnie. Unosiła się w nim woń jakby rozpalonych od słońca skał, zmieszana z bardzo słabym zapachem jabłek. Pomimo panującego upału, oddychało się tym powietrzem lekko i swobodnie. Z ludzkiego punktu widzenia istoty zamieszkujące teraz ten glob były pod tym względem zdumiewająco uniwersalne. Na czarnym słońcu, z którego pochodzili, atmosfera zabiłaby człowieka w ciągu kilku sekund. Powietrze na trzeciej Telmura, po której biegał ów kogga kołysząc w objęciach Chippinga, było jeszcze inne. A teraz oddychali tlenem, helem i dwutlenkiem węgla z minimalnymi domieszkami innych gazów. Wydawać by się mogło, że skład atmosfery, jaka ich otacza, jest im całkowicie obojętny. A może nie oddychali w ogóle?
Wysunąłem się do połowy z wieżyczki, oparłem łokciami o krawędź włazu i patrzyłem.
Nett przebiegł kilka kroków, kierując się prosto w stronę Airy. Od miejsca nad strumykiem, gdzie dziewczyna nadal klęczała z nisko opuszczoną głową, dzieliło go już nie więcej niż dziesięć metrów, kiedy nagle zatoczył się do tyłu i upadł. Wstrzymałem oddech, odruchowo sięgając do pasa. Ale w otoczeniu nic się nie zmieniło. Ludzie nad potoczkiem nadal robili swoje, to znaczy nie robili nic. Nikt nie zauważył upadku Netta. Nikt nie spojrzał w stronę, gdzie zbierał się teraz z trudem i z miną, która ponad wszelką wątpliwość zasługiwała na uwiecznienie w albumie rodzinnych hologramów.
Moje palce powoli zsunęły się z uchwytu miotacza.
— Co się stało? — zawołałem półgłosem, zapominając, że nie mam na głowie kasku, a więc nie może mnie usłyszeć.
Wstał, cofnął się o krok, po czym przekrzywił lekko głowę, jakby się w coś intensywnie wpatrywał. Sięgnąłem po kask i położyłem go obok siebie.
— Co się stało? — powtórzyłem, kierując twarz w stronę mikrofonu.
— Nic… — mruknął. — Tu jest jakaś ściana…
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ruszył do przodu, z wyciągniętymi przed siebie rękami. Teraz zobaczyłem i ja. Jego rozczapierzone palce zatrzymały się na niewidzialnej przeszkodzie. Zrobił jeszcze pół kroku, po czym jął wodzić przed sobą dłońmi, wykonując ruchy, jakby czyścił nie istniejącą szybę.
— Co to jest? — spytałem. Błyskawicznie zsunąłem się w dół do kabiny i zlustrowałem czujniki. Żaden z nich nie pokazywał obecności jakiejkolwiek zapory na drodze do bawiących przed sześcianem ludzi.
Utkwiłem wzrok w ekranie. Tarcza radaru była czysta. Wyraźnie rysowała się na niej linia wzgórz, drzewa, prosta konstrukcja… I to wszystko. Pomyślałem o pomocniczych lidarach. Trzeba tylko poczekać, aż Nett wróci. Bo nie wiem czemu, byłem już pewny, że wróci z niczym.
— Jakiś cholerny pancerz — zamruczały słuchawki w moim odłożonym kasku. Poczułem, że twarz wykrzywia mi niedobry uśmiech.
— Zaczekaj — powiedziałem. — Zdejmij kask…
Zastygł bez ruchu, z rękoma uniesionymi nad głową, i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Wyskoczyłem z pojazdu i zacząłem iść w jego stronę. Po kilku krokach na czoło wystąpiły mi kropelki potu. Było naprawdę gorąco. Ciekawe — przemknęło mi przez myśl — czy oni tam, za tą ścianą, mają klimatyzację? Ale w ostateczności zawsze mogą się wykapać w potoczku.
Stanąłem obok Netta. Odjął ręce od niewidzialnej ściany i zrzucił kask, który upadł na suchą brunatną ziemię z głuchym stukiem. Wyciągnąłem przed siebie rękę. Moja dłoń natrafiła na opór. Przesunąłem ja w lewo i w prawo. Gładka, wypolerowana powierzchnia. Szkło. Nie ma szkła, które byłoby aż tak przezroczyste. Zresztą gdyby to było cokolwiek, czujniki poinformowałyby nas o tym. Ba, chcąc nie chcąc, musielibyśmy zapoznać się z kompletem danych o charakterze zapory, o materiale, z jakiego ją sporządzono, wytrzymałości…
Odwróciłem się bokiem do nie istniejącej ściany i wodząc po niej otwartą dłonią ruszyłem przed siebie. Pod nogami wyrosła mi niska, zagubiona pośrodku polanki kępa roślinności. Przekroczyłem ją i o kilka metrów dalej znalazłem się nad brzegiem potoku. Powoli, z rozmysłem, wszedłem obiema nogami w wodę i zatrzymałem się. Spojrzałem w dół. Zmąciłem wodę, z dna wąskiej, płytkiej strużki podnosiła się brudnobrązowa chmura osadu. Ale unoszona prądem dochodziła tylko do miejsca położonego bezpośrednio poniżej mojej dłoni, która nadal dotykała przezroczystej zapory. Schyliłem się i wsadziłem ręką do wody. Trafiłem na tę samą twardą, nieustępliwą ścianę. Rzecz tylko w tym, że nie stanowiła ona najmniejszej przeszkody dla samego strumyka. Najspokojniej płynął dalej, ku ludziom przebywającym za zaporą, w pobliżu sześciennej budowli. Co więcej, woda była zmącona tylko tu, gdzie stałem, dalej muł znikał jak zatrzymany przez proste, gęste sito. Ciekawe.
Wyprostowałem się. Niebo pełne żółtawych obłoków, z którego leje się żar. Miły żar dla kogoś, kto po doskonałej klimatyzacji zamkniętych pojazdów międzygwiezdnych może się wreszcie zwyczajnie spocić. Powietrze przepełniające płuca po zrzuceniu próżniowego kasku. Roślinność, potoczek jak ze starych, jarmarcznych rysunków, wzgórza… a za nimi, na przeciwległym brzegu prawdziwej rzeki zielona łąka, jakby uśmiechnięta…
Wyszedłem z wody i zacząłem iść wzdłuż niewidocznej zapory. Nett ruszył także, tylko w przeciwną stronę. Jakiś czas oddalaliśmy się od siebie, potem zaczęliśmy się zbliżać. Stawało się jasne, że polanka jest ogrodzona okrągłą ścianą, przenikliwą dla fal biologicznych, które jednak tracą zdolność przenoszenia dźwięków, przenikalną dla wody, a więc z pewnością i dla powietrza, natomiast nie do przebycia dla ludzi, głosów i wszystkiego, co przybywa z zewnątrz. Jeszcze kilka minut i moja dłoń, sunąca po gładkiej tafli, spotkała się z dłonią Netta. Zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy sobie w oczy. Trwaliśmy tak bez słowa co najmniej minutę. Następnie jak na komendę zwróciliśmy głowy w stronę zaklętego kręgu.
Aira wstała. Tak dobrze znanym mi ruchem odgarnęła włosy, które opadły jej na oczy i uśmiechnęła się do Buka. Ramanian odpowiedział uśmiechem, po czym poruszył wargami. Zaśmiała się. Jej zęby zabłysły w słońcu najczystszą bielą. Wystarczyło, bym zrobił pięć dużych kroków, a mógłbym jej dotknąć. Tymczasem ona śmiała się, a ja nie słyszałem nic… poza dalekim szmerem suchych gałązek kołysanych ruchem powietrza.
Szła teraz w stronę sześcianu. Miała na sobie lekki kombinezon z podwiniętymi rękawami. Rozpięła go, szeroko rozchylając klapy kołnierza. Była opalona na ciemny brąz. Nigdy, w czasie całej naszej znajomości, nie widziałem jej tak ciemnej, nawet po najdłuższym urlopie na wyspach Pacyfiku. Wyglądała bardzo młodo. Nieco zeszczuplała. Bose stopy stawiała lekko, widać było, że dotknięcie tutejszego gruntu, pokrytego cieniutką warstwą pyłu, nie sprawia jej przykrości. Podeszła do siedzącego na nasypie Kruma i pochyliła się. Coś mówiła. W pewnym momencie położyła mu szczupłą dłoń na ramieniu. Leo potrząsnął głową, ujął jej dłoń w obie ręce i przytrzymał chwilę. Zaśmiała się znowu, szeroko otwierając usta. Głowę odrzuciła do tyłu. Włosy zalśniły w słońcu jak świeżo zlane wodą.
Krum puścił dłoń Airy i przeniósł wzrok na Ramaniana. Z kolei ten poruszył wargami.
Wszystko to działo się kilka metrów od nas, stojących jak zaklęte w kamień postaci baśniowych rycerzy, którym się nie udało.
Nie mogłem się opanować. Zaczerpnąłem powietrza w płuca, aż mi w oczach pociemniało, i wrzasnąłem najgłośniej, jak tylko potrafiłem:
— Aira!!! Ramanian!!! Krum!!!
Słabiutkie echo wróciło zza ściany roślinności, odbite od niedalekich wzgórz. Cisza.
— Aira!!!
— Zostaw — wychrypiał Nett. — To nie ma sensu…
Sensu? A co tutaj ma sens?
— Masz drabinę? — spytałem.
— Myślałem o tym samym — powiedział po chwili z powątpiewaniem, wznosząc głową do góry, jakby rzeczywiście mógł sprawdzić, czy ta nie istniejąca ściana tworzy półkulę, czy też jest to otwarty walec, sięgający gwiazd. A może nie był aż tak wysoki?
— Chodź — powiedziałem już normalnym głosem. — Wracamy.
Ruszyłem okrężną droga do Budkera. Po kilku krokach usłyszałem jakiś nieokreślony pomruk. Nett szedł za mną z nisko zwieszoną głową i mamrotał pod nosem. Wyglądało na to, że chwilowo przestał być tylko ciekawy.
Poczekałem we włazie, przepuściłem go, po czym wskoczyłem za nim do kabiny i zatrzasnąłem klapę. Pół minuty później wystartowałem. Budker uniósł się lekko, wzbijając tumany rudawego kurzu. Wysokość rosła bardzo powoli. Pięć metrów… dziesięć… piętnaście… wystarczy.
Przyśpieszyłem. Zrobiliśmy pętlę, zamykając w niej polankę z jej sześcianem i plażą nad potoczkiem, a także ludzi. Następnie złamałem tor lotu.
— Uważaj — syknął Nett.
Nie odpowiedziałem. Budker wytrzyma bardzo wiele.
Wytrzymał. Maszyna wyszła bez najmniejszego szwanku. Tylko my, kiedy ciężki pojazd, nie ostrzeżony przez czujniki, otarł się burtą o nie istniejącą przeszkodę, stracił stabilność i runął na ziemię, polecieliśmy jak bezwładne worki od jednej twardej ściany kabiny do drugiej, by wylądować, ja pod pulpitem, na brzuchu, zgięty wpół jak scyzoryk, a Nett do góry nogami za oparciami foteli.
Budker dygotał, spod pojazdu dysze napędowe wyrzucały tumany kurzu, kamienie, strzępy suchych roślin i bryzgi rzadkiego błota. Część maszyny zatarasowała koryto potoczka, który z wolna zaczął się powiększać, tworząc niewielkie rozlewisko.
Minęło trochę czasu, zanim zdołałem się pozbierać przynajmniej na tyle, żeby dosięgnąć klawiszy na pulpicie. Jak świat światem, a raczej jak Centrala Centralą nie zdarzyło się jeszcze, by Budker, niezniszczalny potwór, wyposażony w miotacze zdolne unicestwić całe planety, tak obszedł się ze swoimi pasażerami.
Z najwyższym trudem wgramoliłem się na fotel. Ciepła strużka spływała mi po skroni. Dotknąłem jej palcem i natychmiast cofnąłem rękę. Krew.
Uruchomiłem jeden silniczek i bardzo powoli wycofałem maszynę z koryta potoczku. Dopiero potem odwróciłem się, chwyciłem. Netta za obie nogi i wciągnąłem przez oparcie na fotel. Opadł jak zepsuty manekin. Oddychał ciężko i co chwila sięgał palcami do brody, na której paskudnie otarł sobie skórę. Nie ma co mówić, popisaliśmy się. Zdobywcy! Bohaterowie, ratujący roześmianych biwakowiczów. Do starego diabła!…
— Do starego, ryżego diabła! — wrzasnąłem. — Mam tego dosyć!…
— Na razie zrób coś ze swoją głową — wykrztusił Nett.
Prawda, głowa. W pojazdach Centrali nie ma luster. Wyszarpnąłem z zamkniętego pojemniczka kawałek plastra i na oślep zakleiłem sobie krwawiące miejsce. Na szczęście rana nie była głęboka i znajdowała się nad skronią, w kącie pomiędzy włosami. Inaczej musiałbym się jeszcze golić. Kiedy skończyłem, palce lepiły mi się od krwi. Nie zwracając na to uwagi, przygotowałem następny kawałek plastra i zająłem się brodą Netta. Krzywił się niemiłosiernie, ale nawet nie pisnął. Teraz już obaj wyglądaliśmy jak średniowieczni rzeźnicy po długim dniu pracy, obfitującym w zawodowe trudy.
Idealnie czyste ekrany nadal ukazywały rozkoszną polankę w jej całej beztroskiej, słonecznej urodzie. Leo Krum wchodził właśnie do wnętrza sześcianu. Przeniknął przez zamkniętą ścianę tak samo jak niedawno ten jakiś kogga. Urządzili się tutaj na dobre. Zapomnieli.
— Spróbujemy inaczej — warknąłem. Znowu ogarnęło mnie rozdrażnienie. Wytarłem palce o fotel i nałożyłem rękawice.
— Co chcesz zrobić? — zaniepokoił się Nett.
— Laser — powiedziałem krótko. Naprowadziłem sygnalizator na cel. Niemal tuż przed nami rozbłysła pękająca gwiazda. Ale cieńsza od włosa wiązka nagle zawróciła i pomknęła z powrotem prosto w Budkera. Rozległo się ostrzegawcze buczenie alarmowego czujnika, po czym nad dolną krawędzią ekranu zobaczyłem tępo ścięty wylot miotacza. W ostatnim ułamku sekundy zdążyłem trafić palcem w klawisz blokady. Gdybym się spóźnił, nie byłoby już przed nami polanki, sześcianu ani ludzi. Nie byłoby niczego oprócz kałuży płonącej skały. Automaty zarejestrowały fakt, że zostaliśmy zaatakowani i tylko to było dla nich ważne: w porę odpowiedzieć ogniem.
Nie zdejmując palca z wyłącznika blokady, uniosłem lufę sygnalizatora i ponownie zwolniłem spust. Tym razem droga światła pobiegła wyżej. Nie patrzyłem w okienko wskaźnika. Próbowałem dogonić wzrokiem pojedynczą, ognistą strunę, która może jeszcze dziś, a może za kilka lub kilkaset lat połączy ten glob z innym ciałem niebieskim, gwiazdą, planeta, księżycem… czy jakimś kosmicznym okruchem, zagubionym w otchłani. Nic się nie stało. Wiązka promieni małego lasera, używanego zazwyczaj jedynie do sygnalizacji, przeszła nad tajemniczą ściana. A więc nie był to walec sięgający gwiazd, jak niedawno pomyślałem z rozpaczliwą ironią.
Obniżałem stopniowo lufę, strzelając raz po raz, króciutkimi seriami. Wreszcie ponownie zabłysło, jakby wybuchł roczny zapas ogni sztucznych. I znowu odbita cudownym sposobem wiązka wróciła do Budkera.
— Jednak kopuła — stwierdził Nett z nutką jakiejś.gorzkiej satysfakcji.
Zapadło milczenie. Skończyło się coś, co można było nazwać czekaniem, a zaczęła manifestacja bezradności. Nawet zachód słońca i noc niczego nie obiecywały. Wtedy, gdy ratowaliśmy Chippinga i kiedy ja sarn wyciągałem Netta spod rozłupanej piramidy, istniała przynajmniej szansa, że z zapadnięciem zmroku zasną i skaczące nad nami informacyjne diabły. Tutaj nie mogliśmy liczyć nawet na to.
Wizja tańczących informacyjnych diabłów nie zdążyła zająć w mojej wyobraźni należnego jej miejsca. Pojawiła się i zniknęła, ustępując pola niejasnej początkowo myśli, która jednak od razu skupiła na sobie całą uwagę.
Czy ta niewidzialna, nie istniejąca dla radarów i komputera zapora nie jest jakimś tak już doskonałym, że aż absurdalnym selektorem informacyjnym? Aira, Buk i Leo sprawiają wrażenie zadowolonych ze swego losu. Są zdrowi, opaleni, weseli. Nie pamiętają lub nie mogą pamiętać o tym, że uniknęli ludziom z oczu, stawiając w stan pogotowia wszystkie służby kosmiczne. Że są na obcym globie, u obcych. A przecież wystarczyłoby, żeby mogli zobaczyć nas, kiedy obchodziliśmy wkoło ich polankę. Żeby nas chociaż usłyszeli. Z pewnością zmąciłoby to ich pogodę i spokój. Musieliby pomyśleć o stacji, o swoim zadaniu i o swoich bliskich. A także zdać sobie sprawę z własnego postępowania. To wróciłoby ich Ziemi. Może informacja o naszym przybyciu jest im potrzebna jak samo życie? Oszczędzono im jednak tej informacji. My, to znaczy Jur, Nett i ja, także chronimy czyjś spokój. A razem z nami wszyscy funkcjonariusze Centrali. Jej selektory. Trzymamy nad Ziemią ten parasol jak szklaną kopułę…
Przymknąłem na moment oczy i zacisnąłem zęby. Pozwoliłem diabłom poskakać w mojej własnej głowie. Zabawiliśmy się wspólnie. Teraz dość tego. Pora wrócić do rzeczywistości.
Uspokoiłem się, ochłonąłem.
— Słuchaj — mówiłem bardziej do siebie niż do Netta — to jest zapora informacyjna… Pomyślmy spokojnie — ciągnąłem z zastanowieniem — powietrze przechodzi, woda przepływa… ale muł już nie. Czym jest zmącony strumyk? Wiadomością, że zaszło coś, co naruszyło przyrodzoną harmonię rzeczy…
— Wodę może zmącić zwierzę…
— A czym my jesteśmy? Żywe zwierzę oznacza ruch, a o jego obecności ktoś może, ale nie musi zostać poinformowany. Nie przedostają się fale radiowe ani w ogóle dźwięki…
— A fale biologiczne? Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem. Może tamci ich nie znali i nie wiedzieli, że trzeba się zabezpieczyć także przed wzmacniaczami pól mózgowych. Zauważ jednak, że te fale nie potrafią przenosić fonii… jak normalnie.
— Ale obrazy tak…
— Obrazy tak — przyznałem. — Portreciki uśmiechniętych ludzi… odrzucających każdą myśl, która mogłaby naruszyć ich pogodę ducha. Warto by sprawdzić, czy wolno im wychodzić… czy pozwolono im spacerować poza obrębem tego klosza.
— Jeśli to zapora informacyjna — odpowie
dział cicho Nett — mogą nie wiedzieć, że ten klosz w ogóle istnieje…
Spojrzałem na niego uważniej. To nie było głupie. Niegłupie, ale takie, że dłonie same zacisnęły mi się w pięści.
— Myślisz?…
— Jeśli się nie mylisz… — powiedział z wahaniem. — Lan, ja teraz naprawdę nie chciałbym wracać do moich argumentów ani w ogóle do naszych rozmów… wiesz o czym. Ale pomyśl sam. Ludzie niby wiedzą, że istnieje coś takiego jak Centrala, selektory informacyjne. Lecz czy budząc się rano, pracując, załatwiając swoje codzienne sprawy, naprawdę rozumieją, stale uświadamiają sobie, co to oznacza? Nie. Zatroszczyliśmy się o to, żeby tak nie było. Są spokojni. Ci tutaj — wskazał wzrokiem miejsce nad strumykiem — także są spokojni. Nie chcę z tobą dyskutować, ale…
— Czy twoje obcowanie z pandemonium informacyjnym nauczyło cię zgadywać, co kto myśli? — przerwałem. — Powinieneś zatem wiedzieć, co pomyślałem na końcu.
— Nie rozumiem?…
— Nie? W takim razie nie jesteś jasnowidzem. Szkoda…
Dłuższą chwilę w kabinie panowała cisza. Mimo woli zastanowiłem się nad tym, czy Aira i jej dwaj towarzysze wiedzą, że są więźniami. Przechodzą przez ściany pudełkowatego domu jak ci, dla których te domy zbudowano. Ale to jeszcze nic nie znaczy. Kogga, który wyszedł na naszych oczach ze swojego sześcianu, oddalił się od niego zaledwie kilka metrów. Czyżby i on tkwił pod jakąś niewidzialną czapą? Ale przecież do budowli, która stanęła wtedy między nami a rzeką, podjechaliśmy tak blisko, że musiałem ostro pracować sterami, żeby się o nią nie otrzeć. Ta w każdym razie była na pewno odsłonięta. Tyle że jej lokator nie kwapił się z kolei do wyjścia na świeże powietrze.
— Dodaj do tego — odezwałem się wreszcie, wracając do momentu, w którym pierwszy raz padły słowa „zapora informacyjna” — że nasze czujniki widzą przed sobą czyste pole. Jakkolwiek nazwiemy tę ścianę, nie było dotąd wypadku, żeby uniwersalne szperacze nie potrafiły wykryć materialnej przeszkody.
— Jak to materialnej? Czy sądzisz?… Chociaż racja — przytaknął własnym myślom — to musi być coś w rodzaju bariery psychicznej… bo ja wiem…
— Centrala — powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie. — Mówiłeś o niej przed chwilą, jeśli się nie mylę…
Jego oczy rozszerzyły się nagle. Przyjrzał mi się, jakby raptem ujrzał obok siebie samego koggę.
— Centrala? Selektory? Takie?
— Selektory — powtórzyłem zgryźliwym tonem. — Takie.
— Gdyby tak było… — zaczął i urwał. Na policzki wystąpiły mu rumieńce. Oddychał szybko.
— Doszli nareszcie do wniosku, że „obcowanie ze wszystkim” przynosi im same klęski — ciągnąłem z jakąś nierozumną zawziętością. — Zamieszkali w przezroczystych sześcianach… nie wiedząc o tym, że są przezroczyste, bo nie mają naszych oczu… i odcięli się od wszystkiego, co przychodzi z zewnątrz. Może zgromadzili zapasy energii na miliony lat. Musieli oczywiście zostawić jakieś ośrodki dyspozycyjne, otwarte dla wieści przychodzących z kosmosu i dla niektórych, zapewne bardzo nielicznych gałęzi nauki. Ten obiekt, który pojawił się koło statku, gdy orbitowaliśmy przy zamkniętej na głucho stacji…
— Sam fakt jej zamknięcia… — dorzucił beznamiętnie Nett. Następnie ożywił się. Przez twarz przemknął mu cień uśmiechu.
— W takim razie — powiedział niemal wesoło — powinieneś się tu czuć jak u siebie w domu. Kto wie, czy oni nie są nawet lepsi od Ago Graffa i innych speców z szefostwa Centrali? Może warto by zaadoptować ich niektóre doświadczenia?…
— Zamknij się — warknąłem. — Podoba ci się Aira? Prawda, że tutejszy klimat jej służy?…
Twarz mu zmierzchła. Skulił się w fotelu. Przez chwilę jeszcze wpatrywał się we mnie, jakby nie rozumiejąc, co powiedziałem, po czym uciekł z oczami.
— Nie chciałem — mruknąłem cicho.
— Nie szkodzi… Zapanowała cisza.
— Jeśli mają system informacyjny w rodzaju naszego Gigama — odezwałem się po dobrej chwili — to powinniśmy byli coś przechwycić. Tymczasem są cisi jak sama śmierć.
Nie odpowiedział. Jego szeroko otwarte oczy były utkwione w jednym punkcie. Pobiegłem za tym niewidzącym spojrzeniem i natrafiłem na Airę. Wyszła właśnie z przezroczystego sześcianu i usiadła obok Kruma.
— Chyba — ciągnąłem — że mają tylko łączność przewodową, system zamkniętych i doskonale ekranizowanych światłowodów albo coś w tym rodzaju…
— Co? — drgnął nagle i zwrócił do mnie pobladłą twarz.
— Weź się w garść — powiedziałem spokojnie. — Widzisz przecież, że są zdrowi. Znaleźliśmy nie uszkodzoną stację i wszystkich członków jej załogi. Sukces, Nett. Nie rozklejaj się…
Odchrząknął i przez chwilę kaszlał sucho. Łzy napłynęły mu do oczu. Poczerwieniał. Wreszcie, przezwyciężając chrypkę, wykrztusił:
— Przepraszam cię, Lan… czy… nie chciałbym… ale czy ty i Aira?… Czy?…
Nie, na pewno nie był jasnowidzem. Gorzej, że ja sam czułem się zagubiony we własnych myślach. Obserwuję ją, siedzącą nad tym potoczkiem, powtarzam sobie, że ją uratuję, cieszę się z tego i odpędzam od siebie myśl o Avonie, której twarz stale wraca mi przed oczy. Cóż są warte nasze selektory, jeśli ludzie i tak pozostają zdani na grę uczuć, które rodzą się i giną wbrew naszej woli? Inaczej mówiąc, do jakiego stopnia te uczucia są informacjami, przed którymi Centrala nie jest w stanie nikogo osłonić? Jak wyglądałaby taka osłona, gdyby udało się ją zrealizować? Co dałaby ludziom, a co im zabrała?
Nett czeka na odpowiedź.
Przymknąłem oczy i pokręciłem przecząco głową.
— Nie. Jeszcze zanim wyruszyliśmy z Ziemi, usłyszałeś wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia.
— Tak, ale widzę przecież, co się z tobą dzieje…
Spojrzałem na niego z najczystszym zdziwieniem. Czyżby naprawdę nie rozumiał?
— Byłem zły — przyznałem pojednawczym tonem. — I dalej jestem zły. Dlatego wspomniałem o Airze. Czego jeszcze chcesz? Odwrócił głowę.
— Nic, Lan. Nic…
— To dobrze. Bo będziemy musieli odwalić podwójną robotę. Za siebie i za nasze zespoły informatyczne. Okazuje się, że wobec naprawdę szczelnych selektorów — są bezradne. Mamy nad nimi pewną wyższość. W porównaniu z komputerem nie wierny nic i niewiele potrafimy, jesteśmy powolniejsi od żółwi, ale nie damy się zbyć byle niewidzialną ścianką.
— Co możemy zrobić?
— Na razie pomyszkujemy trochę. Nic nie wskazuje na to, by Aira i inni nosili się z zamiarem rychłego opuszczenia tej polanki. Poszukajmy kontaktu.
Dojechaliśmy do maleńkiej plaży nad rzeką, gdzie stała jedyna na tym brzegu sześciokątna budowla. Zatrzymałem Budkera dwadzieścia metrów przed nią i od razu naprowadziłem na cel sygnalizator. Błysnęło, odbita wiązka, jakby to było zgodne z wszystkimi prawami fizyki, bezgłośnie trafiła w wieżyczkę naszego pojazdu. I tutaj światło naszego, a więc obcego lasera zostało zatrzymane kilkanaście metrów przed zamieszkaną konstrukcją.
— To samo — powiedział Nett.
— Uhm — mruknąłem. — W pewnej mierze
to nawet pocieszające. Okazuje się, że nie tylko gości z Ziemi trzymają w tej kopulastej klatce. — Owszem… — przytaknął bez entuzjazmu. Zawróciłem i wjechałem w wodę. W tym miejscu było głębiej. W pewnym momencie musiałem zamknąć wieżyczką, ale i tak fala, którą pędził przed sobą pojazd, zdążyła opryskać nam. twarze drobnymi, chłodnymi kropelkami.
— Prysznic jak na zamówienie, co? — rzuciłem ponuro.
Nie odpowiedział. Najbliższa klatka, wznosząca się nad samym brzegiem, była już blisko. Maszyna pokonała bez trudu metrowy stopień i wyniosła nas na zieloną łąkę. Chwilę później jej przód zaczął powoli wspinać się na otaczający budowlę nasyp. Był to ten sam sześcian, do którego podjechaliśmy od razu po wydostaniu się z wąskiej przecinki. Wiedzieliśmy, że możemy zbliżyć się do niego bezpiecznie. W każdym razie pamiętaliśmy, że nie był nakryty żadnym niewidocznym kloszem.
— Zdaje się, że to ktoś lepszy — powiedziałem, kiedy Budker stanął. — Albo coś się zepsuło.
— Poczekajmy — powiedział szybko Nett, jakby się bał, że nagle ruszę pełną mocą silników, z zamiarem staranowania pudełkowatej sadyby.
Wzruszyłem ramionami.
— A cóż robimy?…
Pobiegłem wzrokiem wzdłuż wąskiego, spłaszczonego nasypu. Rosła na nim niska trawa, zlepiona i lśniąca, jakby polana miodem. Od pętli opasującej sześcian odchodziła odnoga, która biegła ku zaroślom, łącząc się po drodze z innymi rurowatymi wypukłościami, prowadzącymi do dalszych budowli. Czy naprawdę mieli tam pod spodem sieć informacyjną? A może tylko przewody energetyczne? Przecież zamknięte w tych pudełkach istoty musiały otrzymywać ciepło, pokarm i coś w końcu powinny robić, choćby dla zabicia czasu. Inna rzecz, że kogga, którego mieliśmy akurat przed sobą, tak blisko, że gdybym wszedł na pancerz pojazdu, mógłbym go poklepać po wężowatej szyi, nie wyglądał na zapracowanego. Cały czas leżał bez ruchu na swojej pochylni. Może spał? Może oni nie lubią słońca i ożywaj ą w nocy?
Poczekamy. Słońce stoi już nisko. Zachód przyjdzie niedługo.
Wreszcie zaczęło się ściemniać. Najpierw zmierzchły dolne partie sześcianu, a za to wierzchołki skrzydełkowatych drzew zapłonęły ciemną czerwienią. Następnie światło, w którym nie było już nic ziemskiego, przeniosło się na szczyty wzgórz. Wszystko poszarzało.
— No i co w tej kokili? — bąknął w pewnej chwili Nett.
— W czym?
Spojrzał na mnie, jakby chciał spytać, czego właściwie nie rozumiem.
— W kokili — powtórzył.
— Co to znowu? — warknąłem.
— Kokile, no, myślę o tym sześcianie — wyjaśnił z pewnym zniecierpliwieniem.
— Cóż to takiego „kokila”? Uśmiechnął się blado.
— Nic — odpowiedział beztrosko. — Myślę,
że to się tak nazywa, wiesz… kokila. Forma do wielokrotnego odtwarzania.
Z kolei sam musiałem się uśmiechnąć.
— Ty naprawdę jesteś artystą — powiedziałem kręcąc głową. — Najpierw kogga, teraz kokila… niedługo ułożysz cały słownik. A jak nazwałbyś te śliczne strusie drzewka?
— Jak? — odparował z miejsca. — Oczywiście organy.
Spojrzałem na majaczące w półmroku skrzydlate, postrzępione drzewa i istotnie znalazłem w nich pewne podobieństwo do stojących w ciasnych szeregach, skośnie ściętych piszczałek.
— Szkoda, że nie możesz zagrać — zadrwiłem. — Może wywabiłbyś ich z tych pudełek… przepraszam, kokili.
— Szkoda — skinął poważnie głowa. — Widzisz, muzyka to tak jak malarstwo. Wyłapywanie informacji. Czy przyszło ci kiedyś na myśl, że w informacjach, wypełniających kosmos, są nie tylko sprawy interesujące uczonych, ale i wszystkie sonaty, obrazy, wiersze…
— Od dawna wiem — powiedziałem chłodno — dlaczego wtedy wyłączyłeś selektory. Czy nie sądzisz jednak, że popełniasz pewnego rodzaju plagiat?
— Nie. Przynajmniej tak długo, jak długo istnieją tacy jak my…
— Inaczej mówiąc — podchwyciłem — gdyby zamknąć dopływ wszystkich przypadkowych wiadomości, do końca oczyścić naszą cywilizację z szumu informacyjnego, sztuka musiałaby umrzeć.
Nie odpowiedział od razu. Zamyślił się. Wreszcie mruknął, jakby do siebie:
— Trudno to sprecyzować. Ale byłaby inna…
— Jaka?
— Po prostu inna. Bo ja wiem… — rozłożył bezradnie ręce. — Z góry znalibyśmy wzruszenia, jakich doświadczymy. Stałaby się mniej skuteczna, a więc i mniej potrzebna…
— Obcowanie ze wszystkim — powiedziałem drwiąco. — Wielka rzecz. No, dobra — zmieniłem ton. — Zobaczmy, co robi nasz kogga.
W tym momencie, jakby tylko czekał na moje słowa, mieszkaniec sześcianu podniósł się ze swojego skośnego łoża. Wokół panował już mrok, jednak wnętrze bryły było doskonale widoczne. Czyżby jej przezroczyste ściany potrafiły także magazynować światło?
Stwór stał przez chwilę, kołysząc górną częścią tułowia, po czym nagle ruszył w stronę najbliższej ściany. Uderzył o nią ciałem i upadł.
Usłyszałem zdławiony okrzyk Netta, ale nie zwróciłem na niego uwagi. Jak zahipnotyzowany obserwowałem scenę, która rozgrywała się wewnątrz budowli.
Kogga zbierał się powoli, chyba z wielkim wysiłkiem. Pamiętaliśmy, z jaką łatwością jego sąsiad z ostatniej w szeregu budowli przenikał przez ściany swojej celi. Potrafili to nawet ludzie. A ten tutaj nie.
Znowu stanął wyprostowany. Jakiś czas widzieliśmy falujące ruchy pionowo wzniesionego tułowia, po czym jeszcze raz, szybciej niż przed chwilą, ruszył w stronę ściany. Uderzył w nią całym sobą i oklapł niby przedziurawiony worek. Minęły ze dwie minuty, zanim zaczął się podnosić. W pewnym momencie spostrzegłem, że mimo woli pilnie nadstawiam uszu, czy nie usłyszę jakiegoś jęku, skowytu, skargi. Ale w kabinie nadal panowała niczym nie zmącona cisza. Tym większej ekspresji nabierał ów niemy film, przedstawiający heroiczną, beznadziejną walkę zamkniętego w sześcianie stworzenia domagającego się wolności.
— Może to dlatego, że my tutaj stoimy? — wykrztusił w końcu Nett.
— Nie sądzę — odpowiedziałem cicho — ale… W końcu i tak nie mieliśmy nic do roboty.
Uruchomiłem silnik i wycofałem pojazd. Zatrzymaliśmy się jakieś trzydzieści metrów dalej. Wnętrze sześcianu nadal było widoczne jak na dłoni.
Kogga zbierał siły do ponownej próby. Kiedy ją wreszcie podjął, rozpędził się tak, że tylko śmignął spod jednej ściany do drugiej i rzucił się całym sobą na przezroczysty mur. Skutek był piorunujący. Runął na podłogę i rozpłaszczył się. Mijały minuty, a on wciąż leżał jak martwy. Dopiero po upływie kwadransa uniósł górną część ciała i nie wstając popełznął w stroną skośnej ścianki. Wgramolił się na nią, co zajęło mu następne pięć minut, po czym znieruchomiał.
— Zajrzyjmy, co słychać u sąsiadów — powiedziałem siląc się na lekki ton. Zaczęły mnie ogarniać niejasne przeczucia, że łatwiej w całym nieskończonym kosmosie odnaleźć zaginioną ziemską załogę, aniżeli zrozumieć obcy świat, do którego się trafiło mniej lub bardziej przypadkowo.
Zawróciłem i ruszyłem w stronę najbliższej kokili. Nie wiedzieć czemu nie spodziewałem się żadnej przeszkody. Toteż jechałem dość szybko do miejsca, w którym Budker wyrżnął dziobem w coś, czego nie było widać.
— A tutaj jest! — powiedział rozradowanym tonem Nett, kiedy udało mu się z powrotem wdrapać na fotel.
— Istotnie jest — mruknąłem, pocierając stłuczone ramię.
A więc niektóre budowle są nakryte szczelnymi kloszami, a inne nie. Z tych innych mieszkańcy nie mogą się wydostać. Co to znaczy?
Ominąłem osłonę sześcianu i ostrożnie ruszyłem w stronę następnego. Nagle stanąłem.
Kolejna kokila widniała przed nami w odległości mniej więcej czterdziestu metrów. W momencie, kiedy maszyna zastopowała, kogga wychodził już na zewnątrz. Przekroczył na tych swoich czterech klockowatych nogach nasyp i ruszył prosto w nasza stronę. Mimo woli zerknąłem, czy klapa jest zamknięta.
Kogga zbliżał się. Jeszcze moment, a wpadnie na Budkera i potłucze się jak tamten, który na próżno usiłował opuścić swoją sześcienną celę.
Nie. On nas widział.
— Patrz, patrz! — wydyszał Nett, jakbym cały czas drzemał z zamkniętymi oczami. — Tamci nas nie zauważali, a ten wie, że tutaj stoimy…
Tak. Informacje z zewnątrz są dla nich niedostępne, ale wiedzieliśmy już przecież, że to nie może dotyczyć wszystkich. Latali. Bardzo szybko odkryli naszą obecność na orbicie, koło zamkniętej stacji. Może kogga, którego mieliśmy teraz przed oczami, pełnił służbę w jakimś stopniu podobną do naszej?…
Zerwałem się i otworzyłem klapę. Był właśnie za rufa. Szedł powoli, z tą samą pewnością ruchów, która nasuwała myśl o wewnętrznej godności, jakbyśmy mieli do czynienia z miejscowym uczonym lub nestorem cechu złotników.
— Hej — zawołałem, ile sił w płucach. — Halo! — dodałem niedorzecznie, wymachując rękami. Następnie bez zastanowienia wyskoczyłem na zewnątrz i stanąłem na pancerzu pojazdu.
— Uważaj — syknął Nett.
— To ty uważaj — warknąłem. — Siedź tam i w razie czego… — nie skończyłem.
Kogga nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Nie przerwał swego powolnego marszu. Wynurzył się już zza rufy i szedł teraz z powrotem w stronę sześcianu. Zeskoczyłem na ziemię, syknąłem z bólu, bo wykręciłem sobie stopę, ale drogę mu zagrodziłem.
Cóż z tego, kiedy szedł dalej! Uniosłem ramiona nad głowę i rozłożyłem je, jakbym go chciał uścisnąć. Także i to go nie zatrzymało. Jeszcze chwila, a po prostu wejdzie na mnie. Nie byłem ścianą, od której musiałby się odbić. Przyszło mi na myśl, że on przecież umie przenikać przez zapory nie do przebycia dla innych. Wyobraziłem sobie, że, wchodzi we mnie jak duch i cofnąłem się.
W ostatniej chwili. Mijał mnie właśnie, tak blisko, że nie musiałbym nawet wyciągnąć ręki, żeby go dosięgnąć. Zrobiłem ruch, jakbym go chciał chwycić, ale ramię mi opadło. Pomijając, że ten gest mógł mnie drogo kosztować, nasze ludzkie dłonie były po prostu za małe, żeby objąć jego nogę lub tę rurę w górze. Musiałbym go dosłownie porwać w ramiona, a przyznam, że to akurat niezbyt mi się uśmiechało. Zrobiłem natomiast co innego. Wyrwałem zza pasa miotacz laserowy i strzeliłem mu pod nogi. Ciemności przeszyła oślepiająca nitka czystego ognia. Szedł dalej. Pobiegłem za nim, wyprzedziłem go i strzeliłem ponownie.
— Hej! — zawołałem raz jeszcze. Nic. Minął mnie jak pomnik, który nagle ożył, ale niezupełnie, najspokojniej wkroczył na nasyp otaczający jego kokilę i po chwili, przeniknąwszy przez ścianę, znalazł się u siebie. Wyprostował się, postał kilka sekund kołysząc górną połową tułowia w prawo i w lewo, by następnie jakby nigdy nic spocząć na swoim skośnym materacu.
Porwała mnie najczystsza pasja. I popełniłem błąd.
Poderwałem rękę z miotaczem. Skierowałem jego wylot w sześcienną budowlą, nie tam, gdzie w środku odpoczywał kogga po swoim spacerku, tylko w górny róg bryły, i strzeliłem. Poraził mnie błysk, poczułem potworny ból w lewym udzie, pociemniało mi w oczach, zdałem sobie sprawę, że osuwam się na ziemię, w ostatnim ułamku sekundy zrozumiałem, że leżę mając tuż przed oczami miotacz, który wypadł mi z dłoni, po czym ogarnął mnie mrok.