— To właściwie smutne — powiedział Jur, patrząc w ekran.
Smutne. Tak, to odpowiednie słowo. Smutne.
Kiedyś sądzono, że życie może powstawać i rozwijać się tylko na planetach. O inteligencjach, dojrzewających w płomieniach słonecznych protuberancji, pisywano najwyżej humoreski.
A jednak życie istniało i na gwiazdach. Były to karłowate słońca, mniejsze od milionów planet Galaktyki, chociaż posiadające znacznie większą masę niż na przykład Ziemia. Gwiazdy stare, stygnące, o stałej powłoce, ogrzewające ją jeszcze zaskorupiałym w sobie ciepłem, ale wciąż słabiej. Konanie takich słońc trwa dostatecznie długo, by na ich tężejącej powierzchni powstało życie, zbyt krótko jednak, by to życie zdążyło przekształcić się w cywilizację. To znaczy tak myślano dotychczas.
Część nieba, którą przemierzaliśmy, była zbadana stosunkowo dobrze. Co to jednak znaczy zbadać niebo, jeśli mieszka się na peryferiach Galaktyki, w jednym jedynym układzie i stamtąd podejmuje się tylko, a i to z rzadka, wypady, w przypadkowych na dobrą sprawę kierunkach. Wiedzieliśmy to i owo o materii, wypełniającej ten sektor niebieskiej czaszy. Nie wiedzieliśmy jednak na przykład o takiej błahostce, że tutaj właśnie istnieje czarna gwiazda, która wypiastowała pogrążoną w wiecznym mroku rasę istot rozumnych.
Od momentu wyjścia z nadprzestrzeni, już w sąsiedztwie celu, nasze szperacze zasypywały nas istną lawiną informacji o sztucznych księżycach tego słońca, które w atlasach nieba nie miało nawet swojej nazwy, o konstrukcjach, a właściwie jednej gigantycznej konstrukcji, pokrywającej szczelną siecią całą powierzchnię globu. Jak dotąd nie natrafiliśmy jednak bodaj na ślad ich systemów komunikacyjnych. Nasłuch, szukający na wszystkich pasmach fal, przekaźnik fal biologicznych, przystawki semantyczne, wszystko to pozostawało ślepe i nieme.
Zamierający glob, samotny w swym konaniu, pozbawiony planet, które konałyby z nim razem. Błyszczał na niebie przed miliardami lat. Odkąd jego światło zaczęło przygasać, pogrążał się nieuchronnie w ciemności. Sam będąc gwiazdą, nie miał przecież własnego słońca. Zamieszkujące go istoty od zarania swego istnienia nie widziały światła. Patrzenie było dla nich czynnością całkowicie zbędną.
I jeszcze jedno. Znaliśmy już skład tutejszej atmosfery. Była rzadka i fatalna. Mieliśmy także dane, dotyczące średniej temperatury panującej na powierzchni. Wynosiła minus siedem stopni. Co za istoty mogły żyć i rozwijać się, ba, tworzyć gigantyczne konstrukcje, w takiej średniej temperaturze?
Lodowate zimno, kosmiczna samotność, mrok próżni. Dalekie, nigdy nie oglądane gwiazdy. Jur miał rację. Nam byłoby tu bardzo smutno.
Glob leżał już pod nami. Jego koordynaty… to słowo, które natchnęło Galina myślą, by sięgnąć po atlas nieba. Nie musieliśmy ich szukać długo.
W okolicy Telmura znajdowała się tylko jedna czarna gwiazda.
Lecieliśmy jak ona sama, milczący i mroczni. Silniki nie pracowały. Zawczasu ustawiłem statek tak, by wszedł na wysoką orbitę bez ingerencji hamownic i bez żadnych korektur. Parametry orbity nie odgrywały w tym wypadku żadnej roli. Byleby była dostatecznie wysoka. Dalej i tak polecimy Budkerem.
— Myślicie, że wiedzą? — odezwał się w pewnej chwili Nett.
Minęła może minuta, zanim Jur zdobył się na odpowiedź.
— Jeśli to oni przechwycili naszą stację… Zapanowało milczenie. Spełniało się odwieczne marzenie romantyków, czujących na swoich barkach ciężar kosmicznej samotności człowieka. Po raz pierwszy mieszkaniec Ziemi miał przed oczami dzieło stworzone przez obcą cywilizację.
Że doszło do tego w okolicznościach mniej odpowiadających romantykom, a bardziej zgodnych] z przewidywaniami sztabu Centrali? No cóż. To l nie mogło nas zdziwić. My byliśmy przecież właśnie z Centrali.
Dwie godziny później Nett i ja, zamknięci w pancerzu Budkera, znajdowaliśmy się w połowie trzeciego okrążenia, na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad powierzchnią globu. I znaliśmy już odpowiedź na kilka najważniejszych pytań, związanych z jego gospodarzami. Wiedzieliśmy w każdym razie, że nie musimy się ich obawiać.
— Tak właśnie wygląda śmierć rasy… która nie była dość ciekawa, by w porę zdobyć informacje o zasobach energetycznych natury — odezwał się w pewnym momencie Nett. — Każdy uczeń wie, że te zasoby są praktycznie niewyczerpane. Jedyny warunek, jaki pozostaje do spełnienia, to zdążyć. Gdybyśmy w dziewiętnastym wieku, przed rozbiciem atomu, co wymagało zaangażowania ogromnej ilości energii, wyczerpali pokłady…
— …węgla, a potem ropy, to nigdy nie odkrylibyśmy energii jądrowej, nigdy nie zbudowalibyśmy najprostszej baterii słonecznej, nie latalibyśmy do gwiazd, bo nikomu nawet nie śniłoby się o generatorach kolapsacyjnych, a w ogóle dawno by nas już nie było — dokończyłem gładko. — Rozumiem, do czego zmierzasz. Mam cię traktować jak partnera i przyjmować twoje argumenty z należytą uwagą. Jesteś sprytny… ale nie za bardzo. Poza tym powtarzasz się…
— Może po prostu nie chcę, żebyś traktował mnie jak szaleńca — odburknął ponuro. — Dlatego przedstawiłem ci mój punkt widzenia… Energetyką jest szkolnym przykładem. Ale i w wielu innych żywotnych kwestiach każdej możliwej cywilizacji decydującą rolę odgrywa czas. Niektóre z owych kwestii znamy… i z tymi jako tako potrafiliśmy się uporać. Ale czy znamy wszystkie? Może w tej chwili właśnie, dzięki niezawodnemu funkcjonowaniu selektorów, strzegących systemu Gigama, ludzkość traci jakąś szansę… niepowtarzalną? Jesteś zupełnie pewien, że to niemożliwe? Mam swoje poglądy… ale los Ziemi leży mi na sercu tak samo, jak tobie. Nie chce, by kiedyś wyglądała tak właśnie — ponownie wskazał ekran.
Nie odpowiedziałem. Nie miałem ani prawa, ani ochoty wdawać się z nim w dyskusję. A poza tym… niezależnie od wszystkiego widok, który otwierał się przed nami na ekranach, nie zachęcał do mówienia.
Nie kończące się szeregi zabudowań, konstrukcji, poprzecinane wąskimi korytarzami o wypukłych nawierzchniach, które kiedyś pełniły pewnie funkcje szlaków komunikacyjnych. Wszystko to milczało nie wiedzieć odkąd i nie ulegało wątpliwości, że nie odezwie się już nigdy. W wielkich halach, w fabrykach z ich siłowniami, łącznością i rozrządem, w zespołach miejskich, w akumulatorach, bo jakieś przecież musieli mieć, bez względu na rodzaj magazynowanej w nich energii, nie pozostało śladu ruchu. Nasze anteny, czułe na każdy rodzaj promieniowania, nie wykryły jednego, najmniejszego źródła ogniska energetycznego.
Bez względu na to, co Nett miał na myśli, jego słowa trafiły w sedno. Tak wygląda śmierć.
— Lądujemy — mruknąłem.
— Gdzie?
— Wszystko jedno…
Glob był cały zabudowany. Także i to sprawiało paskudne wrażenie. Nie znali niczego, co przypominałoby ziemskie łąki, parki, rezerwaty… Jak okiem sięgnąć, tylko niskie, pudełkowate budowle, tworzące powielane w nieskończoność zwarte kompleksy. Ich dachy były płaskie, gładkie, nijakie. Wszystko w tonacji ciemnoszarej, jeśli nie liczyć brudnawego szronu, skażonego kosmicznym pyłem.
Jedynymi skrawkami gruntu, wolnymi od zabudowy, były małe, prostokątne placyki, wytyczone w miejscach, gdzie krzyżowały się tutejsze ulice, te jakieś wąskie, tunelowate korytarze.
Lecieliśmy teraz zaledwie sto pięćdziesiąt metrów nad dachami. Jeśli to słońce, stygnąc, przeżywało kiedyś okres erupcji tektonicznych, to potem jego mieszkańcy dołożyli starań, żeby powierzchnię swojej „ziemi” wyrównać jak jedno wielkie, staroświeckie lotnisko. Ale brakowało nie tylko wzniesień. Okrążając glob nie dostrzegliśmy niczego, co górowałoby nad nie kończącymi się płaszczyznami dachów. Żadnych placów ozdobionych obeliskami. Czegoś, co przypominałoby, na przykład, stare ziemskie kościoły. Równa, gładka, monotonna zabudowa, poprzecinana geometryczną siatką korytarzy.
Wybrałem w końcu jeden z tych miniaturowych placyków i położyłem maszynę w łuk. Zatoczyłem koło, po czym bez dalszych ceregieli usiadłem.
Musieliśmy odczekać, aż kamery ukażą nam znowu czysty obraz otaczającej nas zabudowy. Lądując wznieciliśmy chmurę białawego pyłu.
Sprawdziliśmy skafandry, po czym otworzyłem wieżyczkę.
— Idziemy obaj? — spytał Nett.
— Jeśli chcesz, możesz zostać. Nie wziąłeś przypadkiem łyżew? Mogłyby się przydać… — Temperatura na zewnątrz wynosiła minus jedenaście stopni.
Odwrócił się i wspiął po czterech stalowych szczeblach, umocowanych za oparciem środkowego fotela. Ruszyłem za nim.
Gładkie ściany, pozbawione jakichkolwiek otworów. Zgoda na to, że istotom, pogrążonym w wiecznym mroku, okna mogą być niepotrzebne. Swoje mieszkanka wietrzyli widać jakoś inaczej. Którędyś jednak musieli się do nich dostawać.
Wszedłem na grzbiet wypukłości, ciągnącej się środkiem drogi. Jeśli dołem biegł jakiś przewód, umieścili go dość głęboko. I tutaj odgłos kroków brzmiał głucho.
Postępowaliśmy obok siebie w zupełnym milczeniu. Analizatory przedstawiły nam już wcześniej swój pogląd na materiały, jakich używali tutejsi budowlani. Polimery, metal, tworzywa mineralne o nie znanej nam energetyce wiązań. W sumie nic szczególnego.
Najbliższe skrzyżowanie wypukłych dróżek, przy którym jedna ze ścian budowli cofała się, tworząc prostokątny zaułek, widniało przed nami w odległości niespełna dziesięciu metrów. Światła, padające z naszych czołowych lamp, niosły dalej. Mogliśmy się przekonać, że droga za placykiem jest tak samo obudowana i pusta jak ten odcinek, który zostawiliśmy za sobą.
Jeszcze parę kroków i stanęliśmy.
— Co to jest? — spytał nieswoim głosem Nett.
— W każdym razie coś wreszcie jest — powiedziałem ruszając w stronę, gdzie reflektorki wyłuskały z mroku konstrukcję zupełnie różną od wszystkiego, co widzieliśmy do tej pory.
Wzdłuż odchodzącej w lewo bocznicy, zagradzając ją całkowicie, leżała długa, pogięta i potrzaskana w wielu miejscach kratownica. Jej górna część, padając, uszkodziła jakieś sto metrów dalej dach następnego budynku. Na wprost nas rozkraczały się cztery wielkie podpory. Dwie z nich zaryte były w nawierzchnię ścieżki, dwie pozostałe sterczały ukośnie ku górze, celując w czarne jak one same niebo. Czyżby ta konstrukcja stała kiedyś pionowo? Sto metrów. Dla budowniczych, którzy pokryli cały glob piętrowymi pudełkami, byłoby to doprawdy niezwykłym przedsięwzięciem.
Szedłem powoli, wpatrzony w potężne prowadnice i zastrzały, w resztki jakichś wystrzępionych sznurków czy kabli, i ni stąd, ni zowąd przyszły mi na myśl wyrzutnie rakietowe, stosowane w czasach, gdy ludzie zaczynali latać na Księżyc. Nagle trafiłem stopą na jakiś próg czy kamień. Przyzwyczajony do idealnej gładzi tutejszych ścieżek potknąłem się i usiłując złapać równowagę poleciałem kilka kroków do przodu.
— Cóż to znowu?! — wyrwało mi się. — Raptem zaczęli kopać dołki?
Tam, gdzie końce podpór powalonej konstrukcji ryły nawierzchnię drogi, brało początek niewielkie, koliste wklęśnięcie głębokie na jakieś osiem, dziesięć centymetrów. Jego krawędzie tworzyły zgrubienia, przypominające ściankę miniaturowego krateru.
Nett stanął po przeciwnej stronie zagłębienia i melancholijnie wpatrzył się pod nogi.
— Sądzę — powiedział po dłuższej chwili — że na wszelki wypadek nie zaszkodzi przyjrzeć się temu bliżej…
Puściłem, sztabę, o którą się opierałem. Wydobyłem czujnik promieniowania, po czym kucnąłem i pojeździłem aparacikiem tuż nad powierzchnią zagłębienia. Kontrolna lampka pozostała ciemna.
— Jeśli myślisz o tym samym co ja — zaczął Nett — powinniśmy wezwać automat z zestawem pomiarowym. Nasze przyrządy mogą być za mało czułe…
Jeśli myślisz o tym samym… Dwóch samotnych funkcjonariuszy Centrali na zagubionym w Galaktyce czarnym słońcu, którzy nagle równocześnie zbzikowali.
Wstałem, schowałem czujnik i spojrzałem w niebo, jakby tam szukając natchnienia. Gwiazdy. Jeśli naprawdę…
— Ja nic nie myślę — powiedziałem, kierując wzrok w perspektywę drogi. — Obejrzymy najpierw inne placyki.
Ruszyłem przed siebie. Znowu nie kończące się ślepe ściany, ZNOWU ten gładki, wybrzuszony chodniczek, ucięty równo krawędziami budowli, bez śladu łączenia, nitów czy jakiegokolwiek innego zamocowania. Wreszcie ujrzeliśmy przed sobą następne skrzyżowanie. Także i tutaj ściany załamywały się tworząc prostokątny placyk, ozdobiony dokładnie takim samym wklęśnięciem jak poprzedni. I identycznie jak tam, jedną z przecznic tarasowała leżąca ażurowa wieża. Tutaj skutki nieudanej próby jej ustawienia były nieco bardziej opłakane. Upadła ukośnie, druzgocąc na znacznej przestrzeni dach budynku. Postrzępione krawędzie tego dachu rozstępowały się, ukazując pogrążone w zupełnej ciemności wnętrze.
— To już nie może być przypadek — stwierdził Nett.
— Myśl jest odkrywcza — przytaknąłem. Spojrzałem na ścianę budynku, przepołowionego padającą konstrukcją i po namyśle połączyłem się z Budkerem, posyłając sygnał wezwania jednemu z automatów roboczych.
Aparat skończył pracę. Jego anteny wykonały pół obrotu i stanęły. Odczekałem, aż przekaże dane komputerowi pojazdu i aż ten ostatni je zinterpretuje. Po minucie znowu nawiązałem łączność z Budkerem.
W słuchawkach odezwały się urywane impulsy. Charakterystyka promieniowania, struktura powierzchni „ścieżki” w miejscu, gdzie tworzyła ów miniaturowy krater. Słuchałem niezbyt pilnie, a kiedy słuchawki umilkły, przez dłuższą chwilę pozostałem w nie zmienionej pozycji, jakbym wciąż jeszcze skupiał całą uwagę na przekazywanych mi informacjach. Wreszcie bezwiednie pokiwałem głową.
— No i co? — spytał szybko Nett.
Westchnąłem.
— Pole startowe. Oczywiście według ziemskich danych wejściowych, zakodowanych w pamięci komputera. Pole startowe — powtórzyłem. — Sześćdziesiąt procent prawdopodobieństwa. Zagłębienie powstało w wyniku uderzenia termicznego.
— A ta konstrukcja? — spytał po jakimś czasie, wskazując leżącą kratownicę.
— Metal — odpowiedziałem lakonicznie. — Przeznaczenie nieznane…
— Ale skoro stała nad miejscem eksplozji.:.
— Skąd wiesz, że stała? — przerwałem. — Ktoś ci powiedział? Pewnie, jeśli stała…
Dłuższą chwilą milczeliśmy, pogrążeni w myślach. Wreszcie Nett poruszył się niecierpliwie i spytał:
— No to co robimy?
— Idziemy dalej.
— A automaty? — w jego głosie zabrzmiało zdziwienie.
— Pójdą z nami. Niech się trochę przewietrzą. Ostatnio miały mało ruchu… w przeciwieństwie do nas — mruknąłem.
Krążyliśmy po mieście, po jego maleńkim sektorze, od bitych trzech godzin. Ale z powodzeniem mogliśmy poprzestać na tamtym pierwszym placyku z zastygłym źródełkiem i przewróconą wieżą. Poza głuchymi i ślepymi ścianami, poza skrzyżowaniami, gdzie niezmiennie powtarzał się widok małego zagłębienia i odrzuconej w głąb jednej z przecznic metalowej kratownicy, nie spotkaliśmy niczego. Chociaż nie mieściło się to w głowie, nasze niejasne domysły były chyba słuszne. Te wieże kiedyś stały. Zapełnili nimi niemal wszystkie skrzyżowania, może specjalnie w tym celu nie zabudowane, a może po prostu budując swoje wyrzutnie wykorzystali jedyne wolne miejsca na powierzchni globu?
Bo to były wyrzutnie. Każda z tych wież przytrzymywała kiedyś rakietą. I te rakiety najprawdopodobniej wystartowały. Wszystkie. Nigdzie bowiem nie natrafiliśmy na ślad prawdziwej katastrofy. Oczywiście nie znaczyło to, by nie miało pozostać wiele takich śladów na milionach prostokątnych placyków, jakie istniały w tym globalnym mieście. Ale nie będziemy ich szukać.
Stanąłem. Nett, zatopiony w rozmyślaniach, nie spostrzegł tego w porę i wpadł na mnie. Nie przygotowany na odparcie uderzenia, zatoczyłem się i wyrżnąłem barkiem w najbliższą ścianę. W słuchawkach zabrzmiał dźwięczny, wibrujący ton, jakbym trącił napiętą strunę.
Ostrożnie stuknąłem łokciem i natychmiast cofnąłem ramię. Zadźwięczało tak samo.
— Blaszka — skwitowałem nowe odkrycie. — Budowali swoje domki z cienkich blaszek. Toż to niemal membrany…
Nett bez słowa podszedł do ściany ł trącił ją lekko pięścią. Taki sam odgłos. Długi, wysoki, wibrujący. Niebrzydki.
— To mogło grać… — powiedział z ożywieniem. — Na przykład na wietrze… wiesz, gdyby te ściany były różnej grubości… ale i tak są przecież dłuższe i krótsze budynki… to mogło być jakieś śpiewające miasto.
— Jakbym słyszał Chippinga — odpowiedziałem z ironią, chociaż uderzyła mnie trafność tego spostrzeżenia. — On także mówił najpierw o czarnym słońcu, a potem o wierszach i piosenkach…
— Czarne słońce już mamy — zareplikował. — A jeśli tak, to może ta piosenka, którą przypisaliśmy wyłącznie jego chorobie, także nie była tylko szaleństwem?…
— No to zagraj — warknąłem. — Przetnij tutaj — odwróciłem się do roboczego automatu, wskazując palcem miejsce, w które przed chwilą uderzyłem łokciem.
— Dlaczego? — przestraszył się Nett. — Czy nie moglibyśmy wykorzystać przejścia, zrobionego przez którąś z tych wież? Przecież mijaliśmy tyle strzaskanych ścian…
— Właśnie. Jedna mniej, jedna więcej, co za różnica. Nie będę ryzykował całości naszych skafandrów i łaził po zdruzgotanych rusztowaniach.
Cofnąłem się, robiąc automatowi miejsce. W, płaszczyźnie ściany ukazała się wąska rysa.
— Dość — powiedziałem, kiedy szczerba osiągnęła wysokość dwóch metrów. — Teraz wytnij drzwi.
Nie poruszył się. No tak. Zapomniałem przez moment, że mam do czynienia ze zwykłym aparatem roboczym.
Połączyłem się z komputerem i przekazałem mu polecenie. Jak tylko skończyłem mówić, w słuchawkach odezwały się popiskiwania kodu, którym komputer „tłumaczył” na język automatu to, co usłyszał.
— Czy wśród tych danych, które przedtem przekazał Budker — spytał nagle Nett — nie było mowy o czasie?
Odczekałem chwilę, przyglądając się pracującemu automatowi, zanim odpowiedziałem.
— Była. Chcesz wiedzieć, kiedy te skrzyżowania oglądały stojące wyrzutnie? Informacje nie są zbyt ścisłe, ale… krótko mówiąc — zmieniłem nieco ton — od trzydziestu do dziesięciu tysięcy lat. Aparatura pomiarowa nie jest przystosowana do pracy w tutejszych warunkach, a przeprogramowanie jej byłoby bezcelowe. Nic nam z tego nie przyjdzie, że zdołamy ustalić, czy opuścili ten glob trzydzieści, czy dajmy na to siedemnaście i pół tysiąca lat temu. Tak czy owak zrobili to dostatecznie dawno, żebyśmy nie mieli tu czego szukać…
Przedział czasu, podany przez automaty pomiarowe, był rzeczywiście duży… dla archeologa. My nie potrzebowaliśmy dokładniejszych wiadomości. Wystarczyło, że aparatura wykryła jednak ślady radioaktywności w tych zagłębieniach na skrzyżowaniach dróg.
Wycięta w ścianie płyta zachybotała, po czym powoli przechyliła się do przodu i upadła.
Zanim wszedłem, odwróciłem się do Netta.
— Powiedziałeś, że tak wygląda śmierć… z braku ciekawości. To miał być, zdaje się, argument. Załóżmy, że to zdanie nie padło z twoich ust. Oszczędzę ci komentarzy…
— Jeśli coś ich mimo wszystko uratowało, to właśnie ciekawość. Wobec tego…
Przestałem słuchać. Wszedłem na płytę jak na trap prowadzący na pokład jachtu, stanowiącego własność miss świata, zanim ta ostatnia zmarła na uwiąd starczy. Płyta zadźwięczała pod moimi stopami, nie ugięła się jednak. To niby tradycyjne tworzywo, z którego budowali, nie było takie złe.
Zatrzymałem się mniej więcej metr za wypalonym przez automat przejściem i omiotłem wnętrze światłem reflektorka. Na prawo uciekała w mrok ściana biegnąca prostopadle do ulicy. Na wprost duża, pusta przestrzeń. Nieco na lewo majaczyły w głębi zarysy jakiejś niskiej, masywnej skrzyni, nakrytej kapeluszem w kształcie odwróconego lejka. Bliżej wspinała się ukośnie z podłogi szeroka gładka płyta. Jakaś pochylnia?…
Plama bladego światła padła ponownie na tę skrzynię, przypominającą trochę kominek w starym zamczysku. Skierowałem się w tę stronę. Wystarczyło jednak kilka kroków, by wszelkie podobieństwo do kominka zniknęło bez śladu. Okapy nad „paleniskami” służyły przecież do tego, by odprowadzać dym na zewnątrz. Tymczasem ten odwrócony lejek, sterczący nad opasłą konstrukcją, ucinał się nagle, pozostawiając między swym zasklepionym szczytem a sufitem co najmniej metrowy prześwit. Okazało się także, że byliśmy w błędzie, biorąc to, nad czym wisiał, za prostokątną skrzynię. Zmyliło nas zapewne punktowe światło naszych lamp. Konstrukcja była walcowata, okrągła.
— Jakaś studnia? — spytał niepewnie Nett, usiłując zajrzeć w szeroką na dziesięć centymetrów szczelinę, pozostawioną między krawędzią beczki a jej pokrywą. Ujrzałem jego dłonie, ujmujące od spodu obrzeże lejka.
— Zostaw — mruknąłem. — Jeszcze zwalisz nam coś na głowy…
Powiedziałem to jednak za późno. Wielka, stożkowata konstrukcja drgnęła, po czym przechyliła się niebezpiecznie.
— Uciekaj! — zawołałem. W tym samym momencie rozległ się przeraźliwy zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął nożem po szkle, i lejek wyprostował się znowu, wracając do poprzedniej pozycji. Zaraz potem ruszył w górę, unoszony na dwóch wąskich szynach, które niespodziewanie wychynęły z obudowy studni. Moment później usłyszeliśmy niegłośny, głuchy stuk. Szczyt lejka uderzył w sufit.
Czekaliśmy chwilę w napięciu, ale nic się już nie wydarzyło.
— Zajrzę tam — powiedział wreszcie Nett.
— Poczekaj — zatrzymałem go. — Zrobi to automat.
Wezwałem aparat roboczy i poleciłem mu zbadać otwór beczkowatej bryły.
— Pewnie uruchomiłem jakiś mechanizm. To działa chyba na zasadzie wagi… — bąknął Nett.
Znowu musiałem skorzystać z pośrednictwa pokładowego komputera, zanim nasz automat zrobił to, czego żądałem. Wreszcie jego górna część przechyliła się i zawisła nad otworem. Usłyszałem znajome chrobotanie w słuchawkach.
— Szyb — powtórzyłem na głos.
Kod płynął nieprzerwanie. Szyb, prowadzący pionowo w dół, o średnicy półtora metra, grubość ścian szesnaście milimetrów, obudowa wykonana z nieznanego materiału, głębokość…
— Co?
— Co?! — zawołał Nett.
Przez chwilę w słuchawkach trwała cisza, po czym znowu zaczęły napływać sygnały. Komputer powtarzał dane. Oczywiście nasze okrzyki zrozumiał po swojemu. Kiedy doszedł do głębokości, pomiędzy poszczególnymi impulsami kodu pojawiły się wyraźne przerwy. Tłumaczył nam jak dzieciom.
— Szesnaście tysięcy metrów… Coś mnie tknęło.
— Pamiętasz — zwróciłem się do Netta — ile wynosi grubość litosfery tego słoneczka?
Nett rozłożył bezradnie ręce.
— Dane są na statku. Musielibyśmy połączyć się z Jurem. Myślisz?…
— Na razie myślę tylko, że dzięki komputerom nasza własna pamięć jest jak stara, pomarszczona cebula, z której wyparowały ostatnie soki — odburknąłem.
— Chyba przesadzasz… — mruknął urażony. Szesnaście kilometrów! Niezła studzienka. Tym razem pytanie „po co?” nie było bezsensowne. Szukali energii, której jedynym źródłem był dla nich ich własny stygnący glob. Musieli sięgać wciąż głębiej po życiodajne ciepło, paliwa i wszystko, co mogło przedłużyć ich agonię. Nie ulegało wątpliwości, że osiągnęli naprawdę wysoką swobodę technologiczną, skoro mogli sobie pozwolić na drążenie takich szybów. Bo mieli ich z pewnością bardzo wiele. Byłby to już zbyt niedorzeczny zbieg okoliczności, gdybyśmy wchodząc do pierwszej z brzegu budowli trafili na jeden jedyny, a choćby tylko jeden z kilku czy kilkunastu, jakie wydrążyli w skorupie swojej emerytowanej gwiazdy.
— Zajrzyj do środka! — krzyknął Nett.
Powtórzyłem to polecenie komputerowi. Automat wysunął magnetyczne zaczepy, pomachał nimi niepewnie i wciągnął je z powrotem. Obudowa szybu nie była z metalu.
Obserwowaliśmy w milczeniu poczynania aparatu. Po pierwszej nieudanej próbie wyrzucił z siebie dwa długie wysięgniki, zakończone potężnymi kleszczami. Uchwycił nimi krawędź studni, po czym niezgrabnie przewalił się przez nią, znikając nam z oczu. Tylko te szponowate kleszcze, zaciśnięte na obrzeżu, świadczyły, że nie runął w szesnastokilometrową przepaść.
Sufit nad naszymi głowami zalała niebieska łuna. Automat zapalił reflektor. To nie była mała, pomocnicza lampka, w jakie wyposażono nasze skafandry.
Nagle pod okapami kasków zamigotały jaskrawymi, pomarańczowymi gwiazdkami alarmowe sygnalizatory promieniowania.
— Co jest?! — Nett wydawał się raczej zły niż przestraszony.
Nie śpiesząc się zbytnio, wydobyłem czujnik. Natężenie wzrosło bardzo nieznacznie. Zważywszy jednak, że już naturalna radioaktywność globu była dość wysoka, wystarczyło to, by zaalarmować nasze opiekuńcze lampki.
— Zgaś reflektor — poleciłem spokojnie. Sufit pociemniał. Automat przestał szyć wnętrze szybu laserowym szperaczem.
— Zaświeć!
Odblask mknącej w głąb wiązki promieni ponownie pojawił się na suficie. Równocześnie ożyły >ostrzegawcze światełka umieszczone wewnątrz naszych kasków. Zmrużyłem oczy i zażądałem od komputera, żeby scharakteryzował źródło promieniowania. Zaczął jak zwykłe od dokładnego określenia kierunku.
— Co? — zawołał znowu Nett.
— Masz dobry dzień — zauważyłem. — Same niespodzianki…
Automat, namierzając źródło radioaktywności, zignorował całkowicie otwór szybu. Wskazał natomiast ową pochyłą ścianę, spadającą skosem od sufitu do podłogi.
Zwróciliśmy się w jej stronę. W tym momencie lampki zgasły. Zapomniałem o czymś. Komputer zorientowawszy się, że to lasery automatu akty
wizują jakiejś miejscowe, uśpione od tysiącleci źródło groźnego promieniowania, rozkazał mu zaniechać przeszukiwania szybu. System bezpieczeństwa. Dopiero kiedy usunąłem blokadę, reflektory zapłonęły ponownie. Wtedy nie zwlekając dłużej podszedłem do pochylni i zrobiłem użytek z mojego małego czujnika, który wydobyłem przed chwilą, na pierwszy sygnał alarmu. Zacząłem mianowicie wodzić nim przed sobą, kierując jego wylot w różne punkty ukośnej ściany. Nie powodowała mną żadna konkretna myśl, chciałem tylko sprawdzić, czy cała jej powierzchnia jest w równym stopniu aktywna. Bardzo prędko przekonałem się, że nie. A po następnej minucie okazało się, że mam przed sobą jedynie rozrzucone, pojedyncze, punktowe źródła promieniowania.
— Wiesz — powiedział Nett, który stał tuż za moimi plecami — zdaje się, że coś zaczynam rozumieć. Ten szyb daje jeszcze odrobinę energii. Musi być już od dawna za płytki, warunki bardzo się przecież zmieniły. Jednak wiązka lasera ożywiła jakimś cudem umieszczoną w nim aparaturę tak, że ta przypomniała sobie dobre czasy. Sądzę, że to nie potrwa długo, nawet gdyby automat nie przestał posyłać impulsów…
— I ja tak sądzę — mruknąłem. — Zobacz… — podsunąłem mu czujnik. Utkwił wzrok w miniaturowym okienku wskaźnika i zamyślił się.
Związek między radioaktywnością skośnej ściany a rozbłyskami laserowych reflektorów naszego automatu był oczywisty. Szyb sam, przynajmniej już teraz, nie służył niczemu. Za to ożywając uruchamiał aparaturę, zainstalowaną za tą pochylnią… lub w jej wnętrzu. Musiała tu zatem istnieć sieć podziemnych przewodów, rozprowadzających energię.
— Punkty są nieruchome — odezwał się wreszcie Nett — ale nie tworzą żadnego rysunku…
Wzruszyłem ramionami.
— Może wiązka laserowa nie jest dostatecznie silnym bodźcem — powiedziałem. — Kto wie, czy kiedyś te radioaktywne kropeczki nie układały się w ruchome obrazy. Może ta pochylnia to takie sztalugi — wykrzywiłem twarz w u-śmiechu, czego Nett nie mógł zauważyć, nawet gdyby ten uśmiech na to zasługiwał. — Albo ekran…
Zaledwie to powiedziałem, coś zaczęło mi świtać.
— Słuchaj — głos Netta zabrzmiał o pół tonu wyżej — przecież oni byli ślepi, prawda?…
Po raz któryś od początku naszej podróży musiałem stwierdzić, że mimo wszystko, co nas różniło, nasze myśli nieraz biegną tymi samymi torami. Skinąłem głową.
— A zatem… — urwał, odwracając się raptownie.
— Zajmij go tym — powiedziałem — niech przeniesie te punkty na ekran świetlny w Budkerze. Zobaczymy. Ale nie siedź tu zbyt długo. A kiedy skończysz, wycofaj także automat z szybu. Nie powinniśmy pozwalać świecić tym pomarańczowym lampeczkom dłużej niż to niezbędne…
Powiedziawszy to odwróciłem się i wyszedłem z budynku. Odruchowo powędrowałem wzrokiem ku gwiazdom. Stęskniłem się za nimi. Przeszedłem kilka kroków, po czym stanąłem i oparłem się plecami o ścianę.
Czekałem jakieś dziesięć minut. Automat pomiarowy popisywał się swoją skrupulatnością, a może Nett zażądał od komputera jakichś dodatkowych danych. Wreszcie jednak z wyrwy w ścianie wyłonił się cały orszak. Najpierw Nett, za nim klockowaty aparat pomiarowy. Pochód zamykał automat roboczy. Wciągnął już swoje chrabąszczowate wysięgniki i znowu przypominał dwa nałożone na siebie jaja, z których dolne kroczyło na trzech przegubowych nóżkach.
Oderwałem plecy od ściany, odwróciłem się i bez słowa ruszyłem w powrotną drogę do Budkera.
Białe, poświęcające punkty, rozrzucone bez ładu i składu po matowej tarczy. Jeden z nich, blisko prawej krawędzi ekranu, lśnił jaśniej od pozostałych i pulsował, na przemian przygasając i ożywając w nagłych rozbłyskach. Pozostałe tkwiły nieruchomo jak gwiazdy.
Gwiazdy?…
Wpatrzyłem się w obraz. Przez moment wydawało mi się, że rozpoznaję coś znajomego… Przymknąłem oczy i otwarłem je ponownie. Nie. A jednak…
Rozmieszczenie radioaktywnych punktów na ukośnej ścianie wewnątrz budowli tworzyło teraz przed naszymi oczami jakby obraz Ziemi oglądanej w czasie niskiego lotu nad nocną półkulą. Komputer „tłumaczył” promieniowanie na język światła. Poleciłem mu, żeby zaczął powoli obracać tę planszę, której projekcję rzucał nam teraz na ekran, wokół jej własnej osi.
— Patrz — powiedział natychmiast Nett.
— Nic innego nie robię…
Obraz obracał się powoli, świecące punkciki zmieniały położenie, zachowując dzielące je odległości. Te, które przedtem znajdowały się u dołu, zmierzały obecnie ku górze tarczy. Najprawdziwsze podręczne planetarium…
— Stop! — Nett chwycił mnie za ramię.
— Stop — powtórzyłem, potwierdzając decyzję uderzeniem w klawisz. Obraz znieruchomiał. Miałem rację, że dopatrywałem się w nim czegoś znajomego.
— No, równocześnie — zaproponowałem. — Ty i ja…
Spojrzał na mnie szybko, po czym skinął głową.
— Raz, dwa, trzy…
— Reticulum.
— Reticulum.
Obydwaj wypowiedzieliśmy to słowo równocześnie. Uśmiechnąłem się mimo woli.
— A teraz przekonamy się, co jesteśmy warci — powiedziałem i wezwałem komputer, by porównał widniejący na ekranie zbiór świecących punktów z atlasem nieba.
Odpowiedź przyszła trzydzieści sekund później. Współrzędne, dane dotyczące ruchu względem osi Galaktyki i płaszczyzny równika, a także, na dodatek, położenie konstelacji tam, gdzie widzieli ją twórcy pierwotnego zapisu.
Reticulum. Gwiazdozbiór Sieci, z Ziemi ledwie widoczny pod Oktantem, Złotą Rybą i Gołębiem, przyćmiony światłem Drogi Mlecznej i blaskiem Achernara, Alfy Eridana. Jeden z maleńkich gwiazdozbiorów okołobiegunowych. Pokazywał nam teraz dwadzieścia kilka swoich słońc, z których jedynie piętnaście znaczyło coś na niebie pod względem stopnia jasności. Na naszym ziemskim niebie. Tutaj sytuacja wyglądała trochę inaczej.
— Eta Sieci — mruknąłem. — Co za pomysł, żeby akurat tam… — nie dokończyłem.
Ta jedna jedyna pulsująca gwiazda na naszym ekranie to Eta Reticulum. Coś musiało znaczyć, że tak ją wyróżnili. Komputer powiedział nam o niej tylko tyle, że posiada układ planetarny.
— Gdybym to ja zamalował płótno takimi kropeczkami — odezwał się nagle Nett — powiedziałbyś, że to szaleństwo. Nie. Jak się wtedy wyraziłeś? Oszustwo. Tak, oszustwo. Cytowałeś, o ile pamiętam, Montaigne'a. W najlepszym razie dodałbyś coś na temat bełkotu informacyjnego. A skąd wiesz, czy w moich liniach nie ma równie praktycznych wskazówek, jak na tym tutaj obrazku, który powiedział nam, dokąd oni…
— Nie nam — przerwałem cierpko. — Nie nam. To tobie powiedział. Poza tym jest pewna różnica pomiędzy istniejącym w rzeczywistości gwiazdozbiorem a… zresztą mniejsza z tym — zakończyłem. — Teraz musimy coś zjeść i chwilę odpocząć. Czeka nas długi spacer.
— To jednak wspaniała rasa — oznajmił kilka godzin później Nett. Staliśmy, już dobrze zmęczeni, we wnętrzu którejś z kolei pudełkowatej budowli. Jak we wszystkich innych, poza głębokim szybem i pochyłą płytą nie było w niej nic, co potrafilibyśmy sobie skojarzyć z naturalnymi potrzebami żywej istoty.
— Co? — spytałem z roztargnieniem.
— Pomyśl tylko. Przecież oni powstali i rozwinęli się bez słońca… chociaż na jednym z nich. Spróbuj sobie wyobrazić istoty, które nie widzą nieba… Które nie są przez setki pokoleń kuszone widokiem gwiazd, Drogi Mlecznej, galaktyk… Które nie wpatrują się bezchmurnymi nocami w Księżyc… tak długo, aż w końcu pokonują wszelkie przeszkody, żeby do niego dotrzeć. No, pomyśl, ile trzeba wiedzy, uporu, zgodności wewnątrz własnej cywilizacji, aby pomimo braku oczu — a nie mogli ich mieć żyjąc w ciemności, bo ewolucja jest nieubłagana — polecieć w przestrzeń, do gwiazd. Czy gdybyś nie miał nosa, potrafiłbyś wyprodukować perfumy? Powiesz, że nie byłyby ci potrzebne, a im gwiazdy były… zgoda. Tym niemniej skala trudności jest podobna. Wspaniała rasa… — powtórzył na zakończenie.
Przemilczałem to jego nowe odkrycie. Wzruszyłem ramionami, ale nie odezwałem się ani jednym słowem.
Po powrocie do Budkera długo siedzieliśmy przed ekranem. Punkty promieniowania pochyłych ścian wszędzie tworzyły zarysy Reticulum. I wszędzie najjaśniej świeciła Eta. Tylko jeden jedyny raz, w jednej budowli, obraz gwiazdozbioru Sieci zastąpiły kontury jakiegoś sześciennego pudła, zakończonego u dołu krótkimi rurami. Za tym pudłem majaczyła wysoka konstrukcja. Oczywiście przyszła nam na myśl jedna z tych wież, które leżały przy skrzyżowaniach.
— Może to były telewizory — powiedziałem w pewnym momencie, bardziej do siebie aniżeli do Netta. — Zwykłe, domowe trivi, przy których spędzali wolne popołudnia. W ostatnim dniu przed odlotem wszystkie stacje nadawały jeden wspólny program. Cóż to mogło być, jak nie przypomnienie celu podróży? Przedstawienie widzom ich nowego układu… nowej ziemi? Nawiąż łączność z Jurem — zakończyłem — i przygotuj się na mały seansik. Teraz my pójdziemy spać, a on z kolei posiedzi przed obrazkami. Musi wiedzieć to samo, co my.
Do statku dotarliśmy szybko i bez przygód. Leżąc już w fotelu otworzyłem jeszcze raz oczy i spojrzałem na Jura, tkwiącego przed dużym ekranem.
— Kiedy skończysz — powiedziałem — namierz kurs na Etę Sieci. Reticulum, wiesz. Sprawdź tor w komputerze i zaprogramuj generatory. Ale zbudź nas, zanim uruchomisz silniki. Chciałbym jeszcze pomachać tej gwiazdce na dole…