Najgłębsza noc, nie znana pilotom próżni, nieporównywalna z niczym, obca nie tak, jak obce są dalekie układy słoneczne, gwiazdozbiory i galaktyki. Czarno na ekranie tachdaru i lidarów, na tarczach malujących obrazy, przekazywane bezpośrednio przez zewnętrzne obiektywy.
Potworny błysk, jakby w ułamku sekundy przed dziobem wzeszło ogromne słońce i w następnym ułamku sekundy zgasło. Statek zadrżał, ściany kabiny odpowiedziały stłumionym rezonansem.
— Tor wolny — dobiegł mnie spokojny głos Jura.
— Brak toru — zameldował niemal równocześnie Nett.
Pod powiekami gasną jeszcze czerwone koła. Porażone oczy dostrzegają znowu przecinającą ekrany zieloną nitkę, która ginie, nie natrafiając na żaden, choćby najsłabiej świecący punkt. Komputer zgubił drogę. Lecimy na oślep.
Nowa eksplozja, tym razem jakby nie przed nami, lecz już na samym dziobie, na powierzchni umownego przodu statku, jaki stanowi pierwszy kulisty człon, wewnątrz którego umieszczono naszą kabinę.
— Metal.
To słowo padło z ust Jura już chyba po raz pięćdziesiąty od chwili, kiedy wyszliśmy z nadprzestrzeni. Działo się coś dziwnego. Eta Reticulum była jeszcze stosunkowo daleko. Tymczasem próżnia wokół nas roi się od krążących w niej mniejszych i większych okruchów metalu. Już co najmniej pięćdziesiąt razy ten błysk anihilacji, ta sekundowa eksplozja w miejscu, gdzie wiązka strzelająca z naszych akceleratorów przekształcała jakąś masę w antymaterię, ratowała nas przed zderzeniem z ciałem, którego obecność w tym miejscu stanowiła zagadkę nawet dla komputera. A poza tym dlaczego z naszych; ekranów znikły wszystkie gwiazdy? Dlaczego nie widzimy planet Ety? I wreszcie dlaczego tachdar wykrywa przeszkody na torze dosłownie w ostatniej chwili, podczas gdy jego tarcza przedstawia widok, który nie mógłby być inny, gdybyśmy się zbliżali do stalowej ściany wielkości płaszczyzny ekliptyki układu słonecznego, ale ustawionej prostopadle do kierunku lotu.
— Zwolnij.
— Ćwierć ciągu — odpowiedział natychmiast Jur.
Na ekranie komputera ukazały się dane, zawierające nie tyle „wskazówkę” dla nas, ile polecenie. „Konieczna zmiana kursu”.
— Trzymaj kurs — mimo woli zagryzłem wargi.
— Obawiam się — mruknął Nett — że komputer włączy blokadę dyszy kierunkowych. Tak samo jak my nie wie, gdzie jesteśmy i dokąd lecimy.
— Lecimy na Etę Sieci — odparłem. — Powiedz mu to.
— Przecież jej nie ma — wymamrotał. Usłyszałem stuk klawiszy, ale nie zobaczyłem niczego, bo w tym samym momencie ciemność przed nami znowu rozdarta została upiornym światłem, które rozprysło się jak monstrualna raca, wystrzelona przez pomyłkę na pokazie ogni sztucznych. Raca, która zdolna była unicestwić glob wielkości Księżyca.
Eta zniknęła z naszych ekranów jeszcze wtedy, kiedy na ich obrzeżach widniały znane, nieruchome gwiazdozbiory. Lecieliśmy prawidłowym kursem, co do tego nie mogło być wątpliwości. Dlaczego zatem tarcze naszych lidarów i potężnego tachdaru zaczęły się nagle zamazywać, ściemniać, aż zgasły zupełnie?
— Słuchajcie — odezwał się w pewnej chwili Nett — czy my nie niszczymy jakichś obiektów latających? Urządzeń pomiarowych lub strażniczych?
— W takiej odległości poza układem? — bąknął Jur.
— Tylko metal — powiedziałem. — Nie słyszałem o sztucznych obiektach, które nie byłyby wyposażone w żadną aparaturę informatyczną. A wyobrażacie sobie taką aparaturę sporządzoną z czystego metalu? Bez osłon chroniących przewody i tak dalej? One niczego nie emitują. A w końcu, przy okazji powiem im „przepraszam”…
Minęło kilka minut, w ciągu których nic się nie zdarzyło. Już myślałem, że naprawdę zostawiliśmy za sobą rój jakichś pozaukładowych asteroidów, kiedy przed dziobem znowu wybuchło morze ognia.
Przód statku odchylił się od linii, łączącej naszą pozycję z niewidocznym słońcem układu. Jeszcze moment i na ekranach ponownie ukazały się gwiazdy.
— Pół ciągu.
— Pół ciągu — powtórzył jak echo Jur. Przez dłuższą chwilę lecieliśmy w zupełnym
milczeniu. W pewnym momencie za naszymi plecami rozległ się cichy trzask przekaźnika. Obejrzałem się. Na odsuniętym pod ścianę fotelu spał Chipping. Długie, rude włosy zakrywały mu część twarzy. Leżał nieruchomo, spowity w pasy i łącza aparatury medycznej. Od czasu do czasu któryś z przekaźników reagował na procesy zachodzące w organizmie chorego. Przez moment pomyślałem o nim z uczuciem idiotycznej zawiści. Zbudzi się, kiedy będzie już po wszystkim… lub nie zbudzi się w ogóle.
— Cały ciąg — rzuciłem z pasją.
— Cały ciąg — potwierdził Jur, opuszczając otwartą dłoń na pulpit.
— Spróbujmy zacząć od środka — powiedziałem patrząc w ekran, gdzie przez bezmiar gwiazd znowu biegła prostopadła, zielona linia. — Wychodzimy z płaszczyzny ekliptyki. Wejdziemy w nią ponownie mniej więcej w połowie odległości, dzielącej Etę od granicznej planety układu. Sprawdź tor — zwróciłem się do Netta — a my — przeniosłem wzrok na siedzącego po lewej ręce Galina — zobaczymy, czy nie uda się uruchomić generatora. Tak lecielibyśmy jeszcze dwa dni. To trochę za długo jak na moje nerwy. Tutaj jest już czysto — dodałem.
Rzeczywiście od dobrej chwili przestrzeń między nami przestała nas zaskakiwać obecnością metalowych strzępów. Jej czerń stała się zwykła, znajoma. Czerń próżni, w której żyją gwiazdy. Przyszło mi na myśl to, co Nett powiedział o gwiazdach i wzroku. Nie mógłbym żyć na czarnym słońcu. To śmieszne, jak bardzo te złote punkciki na niebie są człowiekowi potrzebne…
— Tor wolny — zameldował Nett. Jur skinął głową.
— Myślę, że możemy spróbować.
— Uwaga — rzuciłem sucho — przygotować się.
Kiedy ponownie ujrzeliśmy przed sobą światełka czujników i ekrany, czarnogranatowe niebo roiło się od gwiazd. Jedna z nich stała się słońcem. Wielkim, biało-pomarańczowym, żywym. W zasięgu tachdaru pozostał zaledwie skrawek owej przeszkody, do której wyminięcia, przed uruchomieniem generatora kolapsacyjne-go, zmusił nas komputer.
Przód statku opisał łuk na tle gwiazdozbiorów. I natychmiast pustka wokół nas zmieniła się nie do poznania. Ekrany znowu oślepły. Kontrolne okienko komputera zaczęło nam coś błyskawicznie sygnalizować przelatującymi rzędami liczb. Kilka sekund później zgasło słońce, jakby przesłonięte skalną ścianą. Ale nie było ani takich chmur, ani skał, przez które nie przeniknęłyby tachjonowe „oczy” naszej aparatury.
— Metal — padło znowu pojedyncze słowo, tym razem z ust Netta.
— Metal z tyłu — zabrzmiał spokojny głos Jura.
Szaleństwo. Mogło się zdawać, że wpłynęliśmy w obszar zasłany zasiekami z drutu kolczastego. Chociaż nie. To były raczej jakieś krążące w przestrzeni, monstrualnie wielkie metalowe tarcze, otoczone rojowiskami drobnych odprysków blachy.
Spadaliśmy teraz prosto w płaszczyznę ekliptyki, po stycznej do orbity jej trzeciej planety. I nagle, tuż przed nami…
— Stop! — zawołałem, rzucając się do pulpitu. Za późno. Zanim zdążyliśmy zredukować szybkość, przemówiły akceleratory. To, co przed chwilą zamajaczyło na ekranach tachdaru i pomocniczych radarów laserowych udarów, przestało istnieć. Eksplozja trwała znacznie dłużej i objęła większy obszar nieba niż wszystkie poprzednie. Ale też nigdy dotąd nie napotkaliśmy skrawka metalowej skorupy pokrytej… zabudowaniami. W ostatnim ułamku sekundy, zanim czujniki uruchomiły wyrzutnie, widzieliśmy je dostatecznie wyraźnie, by pozbyć się ewentualnych złudzeń.
— To samo! — krzyknął Nett. — Lan, co my robimy?!
— Lecimy — wysyczałem przez zęby.
Silniki umilkły. Statek szedł kosmiczną, dotychczasowym torem. Niesłychanie powoli zbliżaliśmy się do celu.
— Trzecia na tachdarze — zameldował po pewnym czasie Jur. Planeta, niezbyt już teraz odległa, ukazała się na moment i natychmiast zniknęła znowu, przesłonięta jakąś metaliczną przeszkodą.
— Cóż to w końcu jest?! — zirytował się Galin. — Jak długo jeszcze będziemy tak lecieć na oślep, paląc po drodze wszystko, co nam nie odpowiada? Może zdecydujemy się na jakąś orbitę? — spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
— Akurat komputer obliczy ci tutaj orbitę — mruknąłem. — Zresztą spróbuj…
Obydwaj pochyliliśmy się nad pulpitem.
— Brak orbity — odebraliśmy kilka sekund później odpowiedź.
Wyprostowaliśmy się równocześnie. Nasze oczy spotkały się.
— To były takie same zabudowania, jak na czarnym słońcu — powiedział po chwili półgłosem Jur. — Niedorzeczność…
— Niedorzeczność — przytaknąłem. — Niemniej były rzeczywiście takie same. A przecież, gdyby tu miała miejsce katastrofa, w wyniku której zamieszkana planeta rozpadła się na miliony okruchów, to przecież, u licha, nie pozostałoby śladu po jakichkolwiek sztucznych urządzeniach. Nie mówiąc już o budynkach!
— Ale były — odezwał się ponuro Nett.
— Właśnie. Zapanowało milczenie.
Zastanowiłem się. „Brak orbity”. Taką odpowiedź tłumaczyła jedynie kapitulacja tachdaru, oślepłego na skutek zaburzeń grawitacyjnych. I nic dziwnego. Czujniki, natrafiając wszędzie na metaliczne przeszkody, nie dostarczały komputerowi danych niezbędnych do obliczenia parametrów orbity, z której — moglibyśmy przeprowadzić rekonesans. Staliśmy się bezradni jak dzieci. Nie można opuścić statku, który nie czeka w ściśle określonym miejscu.
Nagle wszystkie lampy alarmowe w naszej kabinie rozjarzyły się ostrą czerwienią.
— Wielkie stop! — skwitował pojawienie się nowej przeszkody Jur.
Komputer podjął jeszcze jedną, desperacką decyzję. „Wielkie stop”. Raz w życiu miałem już okazję zapoznać się z tego rodzaju własną inicjatywą aparatury informatycznej. Rzecz jasna na poligonie.
Odczekałem dwie minuty, po czym pochyliłem się nad pulpitem. Wyłączyłem blokadę, a następnie ponownie uruchomiłem silniki.
— Tam nie będzie błękitnie — stwierdził Nett. Powiedział to takim tonem, że mimo woli musiałem pomyśleć o chłopięcym wyrazie jego twarzy, kiedy się uśmiechał. O mało nie popatrzyłem na niego, żeby siei przekonać, czy i teraz nie jest uśmiechnięty.
Glob rósł powoli na ekranie, od czasu do czasu pojawiała się między nim a statkiem jakaś przeszkoda, zaznaczająca swoją obecność czarnofioletową mgłą, jednak silniki pracowały normalnie, znikąd nie dochodziły sygnały, które mogły uzasadnić niedawne „wielkie stop”. Lidary nadal funkcjonowały tak, jakbyśmy się przedzierali przez obszar wypełniony miliardami zawieszonych w przestrzeni żelaznych gwoździ.
— Nie zostawimy statku — powiedział z żalem Nett. — Tutaj to byłoby szaleństwo…
— Sądzę — odpowiedziałem z namysłem — że to właściwe słowo.
— Nie możemy jednak stać zbyt długo — Jur przypomniał wyrok komputera, zawarty w zdaniu „brak orbity”. — Nie uniknęlibyśmy zapewne spotkania z tutejszymi meteorytami, a tuż nad powierzchnią globu lepiej nie bawić się antymaterią. Trochę za duża dla nas ta skorupa… mimo wszystko.
— Mimo wszystko — podchwyciłem — po-będziemy tu trochę. Upatrzymy sobie jakiś punkt i odżałujemy trochę energii, żeby trzymać się w miejscu.
— Tak właśnie myślałem — powiedział Jur z lekkim wyrzutem.
— No to przygotujcie się — zakończyłem. Nasz statek, zbudowany w próżni, miał kiedyś, w przyszłości, zakończyć swą służbę także w próżni. Nie był przystosowany do lądowania w naturalnym polu grawitacyjnym. Jego przeznaczeniem było docierać do gwiazd i planet, a potem pozostawać na orbicie i czekać na ludzi, dla których niósł w, swojej ładowni mniejsze i większe pojazdy atmosferyczne. Ten glob, tutaj, nie miał jednak orbit, chociaż takie stwierdzenie wygląda na kiepski żart. Może jego oś była nietrwała? Może zbyt dużo małych pól grawitacyjnych w jego bezpośrednim sąsiedztwie sprawiało, że zamiast zataczać elipsy wokół swego słońca, kreślił w przestrzeni najdziwniejsze zygzaki?
Ogromny, bezchmurny ląd, wypłowiały w słabych, jakby zabłąkanych promieniach słońca. Zbliżaliśmy się do niego metr po metrze, nie licząc minut ani godzin. Kiedy zobaczyłem na ekranie obłoki płomienistego kurzu, powstające z miejsca, w które biły dysze napędowe statku, włączyłem przygotowany uprzednio program. Silniki, główny i kierunkowe, zrównoważyły układ sił grawitacyjnych. Staliśmy.
Tysiąc pięćset metrów pod nami teren załamywał się tworząc ostrą krawędź ogromnej, nie objętej wzrokiem kotliny. Kiedyś mógł ją wypełniać ocean. Ale wody uciekły z tej planety razem z jej atmosferą.
Półtora kilometra. No cóż. Tam, gdzie nie można wejść na orbitę, niżej oznacza bezpieczniej.
Czapa lodowa bieguna południowego docierała niemal do strefy podzwrotnikowej. W wielu punktach pojawiła się silna radioaktywność niewiadomego pochodzenia. Niektóre połacie lądu były zrównane, jakby przetoczył się po nich monstrualny walec. Wszędzie, w górach i na równinach, spomiędzy sprasowanych warstw dawnej skorupy planety, wyzierały ślady cywilizacji. Tak, to była jedna z takich tragedii, o jakich czyta się w dzieciństwie z wypiekami na twarzy, by po odłożeniu książki puścić wodze fantazji i zaludnić bezpieczne domowe zacisze wizerunkami umarłych istot, kultur i światów. Tylko że ta tragedia, oglądana na własne oczy, realna jak to tylko— możliwe, wcale nie wywoływała na twarzach rumieńców. Jej obraz był zbyt zimny, cichy i zarazem okrutny w swojej nieodwracalności.
— Na czarnym słońcu — powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie, nie patrząc w stronę Netta — oświadczyłeś, że zginęli, bo byli nie dość ciekawi. Potem wyszło na jaw, że twoja pomyłka, zamiast przemawiać na rzecz określonej argumentacji, stała się oskarżeniem. Byli dostatecznie ciekawi, żeby nie widząc gwiazd, jednak do nich polecieć. A teraz okazuje się, że byli zanadto ciekawi. Twierdzę, że zgubiła ich właśnie ta niepohamowana ciekawość. Albo jeśli wolisz, brak selektorów informacyjnych. Proszę, udowodnij, że się mylę…
Wymamrotał coś niewyraźnie.
— Nie dosłyszałem!
— Powiedziałem „dobrze” — powtórzył dobitnie.
— Świetnie — zatarłem ręce. — To bierz się do rzeczy.
— Co robisz? — spytałem po chwili, widząc, że programuje zespół łączności.
— Teraz mu nie przeszkadzaj… — odezwał się
Jur. Spojrzałem na niego przelotnie. Twarz miał poważną, zmęczoną. Nie żartował. — Jak gra, to gra — dodał.
Sonda, wysłana przez Netta w kierunku słońca, umilkła po dwóch minutach. Strzaskana w zderzeniu z jakąś blaszką, pozostanie tutaj na zawsze, powiększając liczbę kosmicznych szczątków, przepełniających płaszczyznę ekliptyki układu Ety Reticulum. Nie przekazała nam żadnych danych, które mogły wzbogacić naszą nikłą wiedzę o losie ziemskiej stacji. Czego innego mogliśmy się zresztą spodziewać, skoro sami, na pokładzie statku uzbrojonego w najpotężniejszą aparaturę, przepychaliśmy się niedawno tamtędy ślepi i niemi, nie rozumiejący niczego?
Drugi aparat pomknął w kierunku przeciwnym. I tym razem Nett nie potrafił zaprogramować orbity, która po opuszczeniu pola grawitacyjnego trzeciej planety pozwoliłaby sondzie osiągnąć dalsze globy. Nie poprzestał jednak na jednym aparacie. Zmienił nieco położenie wyrzutni i wystrzelił następny. W ślad za drugą sondą poleciała następna, również po minimalnej zmianie kąta nachylenia wyrzutni. I ta wreszcie znalazła lukę w otaczającym nas gigantycznym śmietnisku. Jej kamery, które po starcie przekazywały obraz czarnego chaosu, naraz odzyskały ostrość widzenia. Na naszych ekranach ukazało się czyste niebo, gwiazdy, konstelacje i galaktyki. Mikroskopijna w porównaniu z komputerem statku aparatura informatyczna zwiadowcy bez trudu odszukała dalsze planety układu i podała nam wszystkie dane dotyczące ich położenia. A kilka sekund później wszyscy trzej, jak na komendę, podnieśliśmy się z foteli. Stanęliśmy obok siebie, pochyleni nad pulpitem. Przestały dla nas istnieć gwiazdy, niebo, zaśmiecona przestrzeń i cmentarzysko na powierzchni globu. Wszystko poza jednym jedynym słabym pulsującym światełkiem, potwierdzającym, że statek poprzez odbiorniki sondy utrzymuje łączność z ludźmi. Że odbiera fale biologiczne, emitowane przez ich kompony.
— Start — rzuciłem. Tamci dwaj usiedli. Ja nie. Uruchomiłem silniki i ruszyłem z takim przyśpieszeniem, że pociemniało mi w oczach. Zapomniałem, że biwakujemy w potężnym polu grawitacyjnym. A raczej nie chciałem o tym pamiętać.
Kiedy oprzytomniałem, leżałem w fotelu, wduszony głęboko w jego poduszki. Przed nami znowu trwała upiorna kanonada. Błyski następowały po sobie tak szybko, że w pewnej chwili zdziwiłem się, jakim cudem automatyczne celowniki akceleratorów mogą nadążyć. Śmieszne.
— Brak namiaru — zameldował nieco zdyszanym głosem Jur.
— Pełna ekranizacja — dodał z rozpaczą Nett.
— Tor?
— Jak dotąd, pokrywa się z drogą sondy — odpowiedział ponuro Galin, kładąc nacisk na tym „jak dotąd”.
— To dobrze — zamknąłem oczy, bo przed nami znowu rozbłysła, pękła i rozsypała się na miliardy płonących rakiet wielka, jaskrawa gwiazda. Nie widziałem, kiedy na ekranach ponownie zapłonęły wszystkie alarmowe światła.
— Cholera! — wyrwało się Nettowi.
— Wielkie stop — oświadczył z rezygnacją Jur.
Statek błyskawicznie wytracał szybkość. Fotele samoczynnie objęły nas mocnym uściskiem sprężystych ochraniaczy.
— No i tyle — mruknąłem.
Światła na pulpitach zgasły. Tarcza tachdaru przekazywała odbicie nieskończonej, metalicznej płaszczyzny, zagradzającej drogę. Okienka lidarów były ciemne. Utknęliśmy.
Uniosłem dłonie do twarzy i mocno przetarłem palcami oczy. Moje rozdrażnienie i napięcie minęły bez śladu. Poczułem się senny.
— Co z torem? — spytałem bez żadnej nadziei.
— Komputer nie reaguje — padła spokojna odpowiedź Jura. — To mi wygląda na zaburzenia magnetyczne.
— Ze zwykłymi zaburzeniami magnetycznymi poradziłby sobie bez trudu — Nett pokręcił z niedowierzaniem głową.
— A kto ci powiedział, że to są zwykłe zaburzenia? Miałeś widzenia? Znowu?
— Nie — rzucił lodowatym tonem. — Nie widzenia, tylko natchnienie. Wiem już, co zrobię. Sam polecę w charakterze sondy. Nie bój się — dodał szybko, widząc, że otwieram usta — nie Budkerem. Wiem, że mamy tylko jednego i że może się jeszcze przydać. Wezmę ptaszka…
— Nie polecisz.
— Właśnie że polecę. Mam już po dziurki w nosie tej zabawy w ciuciubabkę, zresztą nie zdołasz mnie zatrzymać. Nie jesteś w stanie zaproponować innego rozwiązania. Polecę, ponieważ jest to jedyne, co możemy zrobić dla naszego własnego bezpieczeństwa i ocalenia stacji.
Galin otworzył usta. Spojrzałem na niego ostro. Poruszył wargami, ale nie powiedział nic. Kiedy Nett znikał już w przejściu do śluzy, rzuciłem za nim:
— Łączność na fonii. Mów jak najwięcej. Przynajmniej będziemy mieć pewność…
Zatrzymał się na moment i skinął głową tkwiącą w wielkim próżniowym kasku. Następnie odwrócił się i zniknął w mroku korytarza.
— Logika faktów — mruknął pod nosem Jur.
— Fakty — odpowiedziałem. — Co do logiki, nikt tutaj o nią nie pyta. I nikt jej nie musi dorabiać do tych faktów. To właśnie jest ten jego osławiony szum…
— Ano — bąknął i umilkł.
— Na dolnym ekranie zaczynam widzieć zarysy globu. Jest blisko. Radary dalej pokazują metalową ścianę — mówił Nett. — Zniżam się. Zaczynam powoli widzieć ląd, wiecie, jak to jest…
Odkrył jakiś glob tam, gdzie nie mogło być żadnego. Najbliższa, czwarta planeta układu znajdowała się od niego w odległości, jaka dzieli Ziemię od Marsa. Go więcej, przygotowywał się do lądowania… chociaż jego radar pokazywał echo pełnometaliczne.
— Mów dalej — rzuciłem oschle, bo zrobił dłuższą przerwę.
— Nie rozumiem — odezwał się chwilę później, lekko zmienionym głosem. — Tu nie ma śladu grawitacji. A przecież najwyraźniej mam pod sobą dużą planetę… jej tarcza jest lekko wklęsła, jak zwykle. I rozrasta się… widzę już tylko wycinek łuku horyzontu. Zniżam się… Słońce!!! — jego okrzyk zabrzmiał tak głośno, że obaj z Jurem omal nie podskoczyliśmy w fotelach. — Niebo i słońce! Pode mną wielkie półkole lądu. Schodzę…
— Nie śpiesz się — powiedziałem bezwiednie.
— Idę jedną szóstą mocy — odpowiedział nieco zdziwiony. — Ten horyzont coś za długo pozostaje wywinięty… rozumiecie?
— Zwolnij jeszcze — poleciłem.
Wywinięty? Horyzonty globów, kiedy przybywa się z przestrzeni, zawsze są zwinięte na krawędziach jak suche liście. Ale nigdy wtedy, kiedy na ekranach pozostaje już tylko wycinek łuku widnokręgu. Na długo przedtem widzi się uczciwy, wypukły ląd, z konturami kontynentów, oceanów, ba, nawet niewielkich mórz.
— Jaką masz wysokość? — spytałem.
— Czterdzieści pięć kilometrów. Na samym horyzoncie obszar zaciemniony urywa się. Czekajcie… tak, to są budynki! Zabudowania! Prostokątne, ale znacznie większe niż t a m…
— Wysokość?
— Dwadzieścia dziewięć.
— Nett, schodzisz za szybko — upomniał go Jur.
— Słuchaj — powiedziałem — czy ten punkt na widnokręgu, który sobie upatrzyłeś, zmienia położenie? Czy przemieszcza się w krajobrazie?
— Właśnie — mruknął po dłuższej pauzie — nie bardzo mogę namierzyć…
— Przesuwa się czy nie? — powtórzyłem nieprzyjemnym tonem. — Stale widzisz te same budynki?
— Nie mogę tego stwierdzić — odparł krótko.
— Uważaj, Nett — mówiłem teraz twardo i dobitnie — gdyby to była planeta, zabudowania musiałyby się przemieszczać razem z całym horyzontem… rozumiesz? Miałbyś pod sobą wciąż nowe obszary globu… w zależności od własnej, zmieniającej się pozycji. Zastopuj, Nett. Bardzo możliwe, że za sekundę lub dwie znajdziesz się poza krawędzią tarczy… bo to nie jest glob, tylko płaska tarcza. Jaką masz wysokość?
— Siedemnaście…
— I dalej są te same budynki?
— Tak…
— Nett, pomyśl chwilę. Zastanów się. Zastopuj…
— Stopuję — odpowiedział jak echo. Mimo woli odetchnąłem z ulgą.
— Rozumiesz już, że to nie może być planeta?
— Lan, Jur, mam sygnał! — krzyknął w odpowiedzi. — Mój kompon!…
— Wysokość?
— Dziewięć.
— Nett! — wrzasnąłem.
— Nett! — powtórzył Jur.;— Nie włączyłeś hamownic. Spadasz dalej! Powiedziałeś, że stopujesz…
— Już, już — mruknął niechętnie. — Zagapiłem się…
Zacisnąłem pięści. Zagapił się! No, dobrze… zostawimy to na potem.
— Co z komponem?
— Wysuwam ekranik — odpowiedział natychmiast. — Sygnał jest wyraźny. Twarz! Widzę jego twarz! Mam łączność! Słyszycie? Mamy łączność! Oni żyją!!!
— Czyja to twarz, Nett? — spytałem. — Co to znaczy „łączność”? Odezwał się?
Cisza.
— Nett, odpowiedz — powiedział Jur. — Z kim nawiązałeś łączność?
Nic.
Sygnał potwierdzający sprzężenie z ptaszkiem zgasł nagle i cicho. Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się obaj w ciemną, ledwie widoczną, mikroskopijną główkę kontrolnej lampki. Słyszałem przyśpieszony oddech Jura. Poza tym w kabinie panowała zupełna cisza. Nawet przekaźniki aparatury, opiekującej się Chippingiem, przestały już żądać od zespołów medycznych interwencji lub informacji.
— To ten przeklęty Telmur — wycedziłem, żeby przerwać ciszę. — Jest za blisko. Hodowla informacji egzystuje od kilkunastu tysięcy lat. Mogła zapełnić wszystkie okoliczne układy nie istniejącymi planetami.
— Sygnałami biologicznymi też? Wiesz, jak są strojone kompony?
— Co z tego? Chipping, na przykład, tam był. Mogli być i inni. Jeśli hodowla nauczyła się naśladować ich kompony?…
— Mają krótki zasięg — mruknął z powątpiewaniem. — Impulsy utknęłyby po drodze z sąsiedniego układu.
— Więc co to było?
— Polecę — oświadczył zamiast odpowiedzieć. Wstałem.
— Ty nie polecisz — zacząłem dobitnie — bo Graffowi spodobało się mnie zrobić szefem tej ekspedycji. Nie mógłbyś wydać mi polecenia, które musiałbym respektować. Natomiast ja tobie mogę. Posłuchaj uważnie. Poczekasz tutaj dobę. Jedną. I ani sekundy dłużej. Jeśli do tego czasu nie wrócimy…
— Jak to „my”?…
— Nie przerywaj. Jeśli do tego czasu nie wrócimy — powtórzyłem — odlecisz stąd i postarasz się pójść dokładnie torem tej trzeciej sondy, która przechwyciła czyjeś sygnały. Spróbujesz złapać namiar. Masz rację mówiąc, że nie mają zbyt dalekiego zasięgu… więc nie powinieneś szukać zbyt długo. Jeśli ich nie odnajdziesz, wrócisz na Ziemię z samym Chippingiem. Dowiedzą się przynajmniej, co spotkało załogę stacji. Czyli tak czy owak zrobimy, co do nas należy. Reszta mnie nie obchodzi.
— Tak, ale…
— To tyle — odwróciłem się, sięgnąłem po kask i zacząłem go nakładać. Przyglądał się temu w milczeniu. Dopiero kiedy posławszy mu pożegnalny gest ruszyłem w stronę śluzy, powiedział:
— Weź Budkera…
— Nie — rzuciłem przez ramię, nie zatrzymując się. — Nie ruszaj anten… Ja przestroję moje na częstotliwości Netta. Może będę trochę mniej gadał… nie przejmuj się tym. A Budkera nie wezmę, bo jeśli przypadkiem kogoś znajdziesz, to przecież w jakiś sposób będziesz go musiał ściągnąć na statek.
— Dam sobie radę — nie ustępował.
— Nie — powtórzyłem. To słowo padło, kiedy nad moją głową złączyły się już przezroczyste skrzydła ważki, zamykając mnie w ciasnej kabinie małego pojazdu.
Budynki, o których opowiadał Nett, ukazały się na moim ekranie w pełnym blasku słonecznego dnia i wtedy od razu przechwyciłem sygnał. Leciałem wyżej niż on, zachowując bezpieczną odległość od blaszanej tacy, udającej planetę. Za chwilę jednak będę musiał się zniżyć.
Powiedziałem Jurowi, że odbieram namiar biologiczny Netta, ale że nie mam go jeszcze na fonii. Następnie skierowałem dziób ptaszka prosto w ów punkt na linii horyzontu, gdzie widniało skupisko zabudowań. Było dokładnie tak, jak się domyślałem. Te ocalałe budynki stały nieruchomo na krawędzi widnokręgu i czekały, aż się zbliżą, bez względu na moją szybkość i kierunek lotu. To absurd wziąć coś takiego za horyzont jakiejkolwiek bryły, wiszącej w przestrzeni.
Trzydzieści sekund później utraciłem łączność ze statkiem.
Pomyślałem przelotnie o Jurze, o tym, że teraz zaczyna odmierzać czas, jaki pozostał jemu i mnie, ale nie przejąłem się tym, że nie może mnie słyszeć. Nett był niedaleko. Fakt, że jego kompon funkcjonował normalnie, dowodził, że w sąsiedztwie tej zabudowanej płaszczyzny utrata łączności nie jest równoznaczna z katastrofą. A pokładowy komputerek notuje przecież drogę ptaszka, notuje ją dokładnie, biorąc pod uwagę najmniejsze zmiany szybkości czy kursu, bo nadal działa sprawnie, prowadząc mnie ku Nettowi. A więc wszystko w porządku.
Leciałem teraz prosto w dół. Widok przesłaniały purpurowe w promieniach słońca smugi ognia, strzelające z hamownic, jednak ląd rozrastał się pode mną wciąż jeszcze bardzo szybko. Nagle wpadłem w cień. Znalazłem się po przeciwnej stronie gigantycznej tarczy, stanowiącej jedyny w swoim rodzaju sztuczny obiekt planetarny. A kiedy kabinę pojazdu zalało ponownie światło, raptem oślepił mnie przeraźliwy błysk. Dokładnie takim samym witała gości trzecia planeta Telmura, sąsiadująca z globem, oblanym informacyjnym oceanem…
— Do ryżego diabła! — syknąłem, nie panując nad sobą. — Znowu?!
Powierzchnia lądu była tuż. Wypatrzyłem gładki jak szkło kwadrat, otoczony zwałami kamieni… a może to były ruiny? — i wszedłem w ciasną spiralę.
Znalazłem się na wysokości mniej więcej metra nad poszarpanymi krawędziami jakichś bloków, płyt, dźwigarów przypominających sterczące pionowo, złamane śmigła. Jeszcze jedna upiorna błyskawica. Zły na siebie, że choć ostrzeżony w porę, nie włożyłem słonecznego kasku, zmieniłem kurs i wzniosłem się odrobinę wyżej. Kilka sekund później przekroczyłem granicę cienia. Wtedy zawróciłem i ostrożnie, nie spuszczając wzroku z zielonej nitki, biorącej swój początek w komponie Netta, ruszyłem z powrotem. Nie leciałem długo. Dosłownie kilkanaście metrów za linią dzielącą noc od dnia, ale już na oświetlonej płaszczyźnie, w płytkim zagłębieniu, wypełnionym wszechobecnym gruzem, ujrzałem coś dobrze znajomego. Kryształki. Piramida zbudowana z pryzmatów. Eksperyment informacyjny późniejszych twórców przeklętej hodowli na drugiej planecie Telmura.
Ta tutaj nie stała jednak jak jakiś słoneczny pomnik. Była rozłupana niemal dokładnie na pół. Jedna jej część leżała, zagrzebana częściowo pod resztkami zabudowań. Tuż obok, cały w bieli, choć oświetlony przez kolorowe, załamane w pryzmatach promienie, stał nie uszkodzony na pierwszy rzut oka ptaszek Netta. Pomiędzy pojazdem a resztkami pięknej piramidy widniała leżąca bez ruchu postać w skafandrze, podobna do porzuconej, źle wypchanej kukły.